Krótka recenzja:
Lektura „Zaproś mnie na pumpkin latte” przypomniała mi dlaczego nie lubię romansów i obyczajówek. Jako antyfan gatunku muszę też przyznać, że wcale nie musiało tak być.
Początek zapowiadał się naprawdę dobrze. Niestety Anna Chaber nie dała rady pociągnąć go dalej i do powieści wrzuciła kilka bardzo dziwnych elementów. Po więcej informacji oraz personalne uwagi wobec autorki zapraszam do długiej recenzji. Alternatywnie odsyłam do podsumowania.
Długa recenzja:
Nim ktoś mnie skrytykuje, że po cholerę czytam książkę z gatunku, którego nie lubię, to już odpowiadam. Od czasu do czasu sięgam po rzeczy spoza mojej strefy komfortu. „Zaproś mnie na pumpkin latte” zainteresowało mnie dlatego, że sam pracowałem w kawiarni i sprzedawałem pumpkin spice latte.
Na szczęście moja nienawiść do tej książki nie jest aż tak wielka, jak ta do tytułowej kawy. „Zaproś mnie na pumpkin latte” początkowo naprawdę mi się spodobało. Dostaliśmy parę głównych bohaterów, którzy mają rozbite życie rodzinno-związkowe oraz nie są zadowoleni ze swojej obecnej pracy.
Byłem w szoku, że powieść z takim tytułem sensownie wprowadza postacie, stawia je przed względnie poważnymi problemami i jeszcze dorzuca wątki walki z własnymi pragnieniami. Co zatem się stało, że moje pierwsze, dobre wrażenie prysło? Czytałem dalej. W około połowie książki doszedłem do wniosku, iż robi się coraz gorzej i parafrazując klasyka nie będzie dobrze. Niestety miałem rację.
Duży problem stanowią tutaj bohaterowie oraz sposób w jaki rozwijają się ich wątki. Paula jest absolutnie okropną bohaterką. Im dalej zagłębiamy się w las, tym bardziej mamy jej dość. Jej podejście do życia i dziwactwa są zwyczajnie absurdalne. Oprócz tego ma może ze dwie pozytywne cechy – zawziętość oraz urodę. Nie dziwię się, że nikt się z nią nie związał przez ponad 30 lat życia.
Postacie drugoplanowe nie ratują sytuacji. To są jakieś niedorzeczne pacynki. Nie potrafię uwierzyć, że istnieją ludzie tacy jak Matylda i Walter Junior. Ja wiem, że „Zaproś mnie na pumpkin latte” jest nieambitny romansem (chociaż autorka próbowała wrzucić poważne wątki), ale kurde, w 2023 roku stać nas na więcej niż „szef dupek” oraz „ekoświr BFF”. Czasem dialogi brzmią, jak rodem wyjęte z oper mydlanych lub polskich komedii najniższego lotu. Wyczytałem, że aktualnie Anna Chaber mieszka za granicą. Na emigracji chyba zapomniała, jak rozmawiają Polacy.
W tym cyrku tylko jedna postać nie jest klaunem – Greg. Jedyny „prawdziwy” człowiek w tej całej powieści. Mężczyzna o którym marzy każda kobieta. Jednocześnie przytrafiła mu się życiowa tragedia, z której nadal nie potrafi się pozbierać. Jeżeli jest jakiś powód, żeby sięgnąć po tą książkę, to jest nim Greg.
Szkoda, że tak fajna postać musi się kisić w okropnej fabule. W pewnym momencie książki zaczynają się dziać dziwne rzeczy. Szczególnie absurdalne wydarzenia mają miejsce w zakończeniu. Końcówka jest tak absurdalna, że aż brakuje mi słów. Hej, to zupełnie jak autorce przy jej pisaniu!
Nie mam pojęcia, czy Anna Chaber dostała limit znaków, czy po prostu coś tutaj nie pykło. Finał wyszedł strasznie pośpiesznie. Im bliżej końca, tym więcej rzeczy dzieje się poza percepcją czytelnika. Nie widzimy tych wydarzeń. Jedynie o nich słyszymy.
Sytuacji nie ratują dziwności pokroju zdrabniania Grega na „Dżi Dżi” w wykonaniu innego faceta albo fragment o samobadaniu piersi. Na stronie 39. pojawia się krótka scena, która jest bardzo specyficzna. Po wysłaniu jej do znajomych ludzie zastanawiali się, w której gównianej książce pojawiają się takie rzeczy.
Żeby było jeszcze dziwniej Anna Chaber przedstawia wizję świata pokrywającą się z głównie lewicowymi poglądami:
• Przyjaciółka głównej bohaterki to stereotypowa maniaczka dbania o środowisko.
• Kobiety są super, ale faceci poza dwoma wyjątkami zostali przedstawieni jako prymitywy, ciapy albo przemocowcy.
• Miejscami przewija się krytyka jedzenia mięsa.
• Na siłę wrzucono czarnoskórego oraz Brytyjczyka.
Autorka popełnia jeszcze dwa grzechy. Próbowałem znaleźć informacje o karierze zawodowej Anny Chaber, ale niestety trafiłem na szczątkowe informacje. Z tego powodu nie wiem, które z nas jest odklejone.
Sposób przedstawienia pracy w sieciowej kawiarni woła o pomstę do nieba. Ilość błędów logicznych i merytorycznych na temat rutyn baristów to jest jakiś koszmar. Straszliwie rozbawił mnie fragment, w którym Greg myli Nikaraguę z Madagaskarem.
Ktoś się mnie zapyta, czy ja jestem zdrowy na umyśle, że zwracam uwagę na takie rzeczy. Tak, zwracam, bo Madagaskar produkuje 80% swojej kawy na użytek wewnętrzny. Do tego Nikaragua produkuje rocznie 2 500 000 worków kawy, a Madagaskar 23 000. Żaden człowiek pracujący w sieciowej kawiarni nie weźmie do ust kawy z Magadaskaru, bo jest straszliwie ciężka do pozyskania.
Ewidentnie autorka nie konsultowała książki z żadnym dobrym baristą i zaryzykuję stwierdzenie, że nie pracowała w sieciówce. Jest to naprawdę duży problem, skoro spora część książki kręci się wokół kawy i pracy w kawiarni…
No ale Anna Chaber wyłożyła się na jeszcze jednej rzeczy. Opis pracy w korporacji jest zwyczajnie absurdalny. Ja nie wiem, czy trafiłem do normalnych miejsc, ale takich głupot nie czytałem nawet na stronach krytykujących pracodawców.
Na koniec personalny przytyk – dlaczego Paula, podobnie jak autorka, jest krótkowłosą blondynką? Nie wiem, ale się domyślam.
Podsumowanie:
„Zaproś mnie na pumpkin latte” jest obyczajowym romansem obyczajowym z kiepskim romansem i tylko jednym dobrym wątkiem obyczajowym. Sytuacji nie ratują postacie, a brak podstawowej wiedzy autorki z zakresu działania kawiarni po prostu drażni osobę z branży.
Za dobry początek oraz postać Grega daję hojne 3/10. Był tutaj spory potencjał, ale autorka go zaprzepaściła.
Krótka recenzja:
Lektura „Zaproś mnie na pumpkin latte” przypomniała mi dlaczego nie lubię romansów i obyczajówek. Jako antyfan gatunku muszę też przyznać, że wcale nie musiało tak być.
Początek zapowiadał się naprawdę dobrze. Niestety Anna Chaber nie dała rady pociągnąć go dalej i do powi...
Rozwiń
Zwiń