-
ArtykułyAtlas chmur, ptaków i wysp odległychSylwia Stano2
-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński6
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać360
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
Biblioteczka
2020-02-14
2020-02-06
2020-01-28
2019-12-24
2019-09-06
Nie jest żadną tajemnicą, że tempo życia rośnie. Ciągle się gdzieś spieszymy, gonią nas terminy, brakuje nam czasu na coraz więcej rzeczy. Brakuje nam czasu by na chwilę przystanąć i zastanowić się nad czymś innym niż kolejna pozycja na naszej liście zadań. I tutaj wkracza Neil deGrasse Tyson ze swoją książką, która w sposób prosty i zwięzły opowie nam o... wszystkim. O tym, skąd się wzięliśmy, dokąd zmierzamy, jakie niebezpieczeństwa czekają na nas po drodze i co z tym wszystkim wspólnego mają czarne dziury. Nawet najbardziej zabiegani dzięki tej książce na chwile przystaną i spojrzą w gwiazdy. I być może dostrzegą tam coś wspaniałego...
Nie określiłabym się raczej mianem osoby zabieganej. Nie mam dzieci ani żadnych innych obowiązków poza pracą, zakupami i pracami domowymi. Owszem, bywają dni, gdy nie wiem w co ręce włożyć, ale zwykle potrafię wygospodarować dziennie 2-3 godziny tylko dla siebie, gdy mogę w spokoju usiąść na kanapie, z kubkiem herbaty w jednej ręce i książką w drugiej. Być może dlatego ta lektura niezupełnie do mnie trafiła. Z pewnością wpływ na to miał również fakt, że książek traktujących o astronomii i astrofizyce mam już na koncie dziesiątki i ciężko mnie w tym temacie czymś zaskoczyć. Tak czy inaczej, Pan deGrasse Tyson mnie nie przekonał - co jednak nie znaczy, że jego książka jest zła. Po prostu nie jest dla wszystkich.
Pozwólcie mi na początek spojrzeć na tę książkę obiektywnie, a dopiero potem przedstawić moje subiektywne odczucia. To bardzo ciekawa pozycja, obejmująca szeroki wachlarz tematów, o których traktuje językiem na tyle prostym, że największy laik bez trudu zrozumie wszystkie zagadnienia. A zagadnienia te bywają zarówno podstawowe (Księżyc powodujący pływy), jak i dość zaawansowane (rola ciemnej materii w rozszerzaniu się wszechświata). O tych pozornie nudnych rzeczach autor opowiada z wyraźnie słyszalną pasją, którą zaraża czytelnika i porywa go w świat komet, mgławic i czarnych dziur. Nie jest to jednak podróż bezcelowa - książka niesie ważne przesłanie: jesteśmy tu, gdzie jesteśmy, dzięki nauce. To nauka dała nam elektryczność, internet, skuteczne leki na wiele dawniej śmiertelnych chorób. Nie odwracajmy się od niej ku ciemnocie i zabobonom, bo stracimy wszystko. Obiektywnie rzecz biorąc, to świetna książka.
Problem w tym, że recenzja musi być przynajmniej w pewnym stopniu subiektywna, bo muszę dokonać w niej oceny danego tekstu, a oceniać mogę tylko w oparciu o posiadaną wiedzę i doświadczenie, które są inne u każdego z nas. Mówiąc nieco prościej - moim celem jest powiedzieć Wam czy książka mi się podobała. A odpowiedź brzmi: no dupy mi nie urwało.
Jak już wspomniałam, mam na koncie wiele książek na temat astronomii, a kilka poważniejszych prac, jakie czytałam, schodziło również na zagadnienia z kręgu fizyki teoretycznej. Myślę, że jestem uprawniona do tego, by bez fałszywej skromności stwierdzić: tak, mam sporą wiedzę na ten temat i niewiele jest już rzeczy, których mogę się jeszcze na tym polu nauczyć, nie wkraczając na poziom zaawansowania zastrzeżony dla naukowców po odpowiednich studiach. I dlatego z przykrością stwierdzam, że z książki Pana deGrasse Tysona dowiedziałam się... jednej nowej rzeczy. I to drobnej, bo chodziło o nieznaną mi wcześniej właściwość tytanu, która to wiedza tak właściwie zalicza się do chemii, a nie astronomii. Całą resztę wiedziałam już dawno, dlatego poczułam się bardzo zawiedziona.
Drugim moim problemem z tą książką jest to całe zabieganie. Autor wykonał naprawdę kupę dobrej roboty, by przedstawić sporą ilość tematów w sposób jasny, a przede wszystkim zwięzły. Rozumiem tego cel - książka skierowana jest do kompletnych laików, których łatwo znudzić. Musi być zwięzła. Ja jednak odniosłam wrażenie, że poruszone zagadnienia zostały omówione "po łepkach" i żałowałam, że nie zostały zaprezentowane dokładniej. Zamiast tego autor rzuca metaforami i anegdotami, które owszem, są ciekawe a czasem zabawne, ale w moim odczuciu zbędne. Może komuś jest potrzebna metafora z rozrzucaniem nawozu po polu uprawnym, żeby zrozumieć co mają wspólnego supernowe z atomami, które budują nasze ciała, ale ja jej nie potrzebuję. Dla mnie to tłumaczenie jak półidiocie łopatą.
Moja ocena to średnia wyciągnięta z obiektywnej oceny tej książki (świetna pozycja dla zabieganych laików) i subiektywnych odczuć (spory zawód). Nie polecam jej osobom, które mają już jakąś wiedzę na temat wszechświata, jednak uważam, że to doskonała pozycja wprowadzająca do tematu. Jeśli chcecie zobaczyć z czym się je ten cały kosmos i o co w ogóle chodzi, jak najbardziej zacznijcie od dzieła Pana deGrasse Tysona. On będzie dla Was doskonałym nauczycielem. Mnie niestety nie powiedział niczego nowego, nad czym ubolewam, chociaż doceniam wysiłek popularyzowania nauki wśród mas. Wysiłek, który zasługuje na tym większy szacunek w dobie antyszczepionkowców i płaskoziemców. To dobra, wartościowa i potrzebna książka. Po prostu nieodpowiednia dla mnie.
Nie jest żadną tajemnicą, że tempo życia rośnie. Ciągle się gdzieś spieszymy, gonią nas terminy, brakuje nam czasu na coraz więcej rzeczy. Brakuje nam czasu by na chwilę przystanąć i zastanowić się nad czymś innym niż kolejna pozycja na naszej liście zadań. I tutaj wkracza Neil deGrasse Tyson ze swoją książką, która w sposób prosty i zwięzły opowie nam o... wszystkim. O...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-09-30
Norwegia, X wiek n. e. Młoda Halderd uczy się w domu wuja jak być przykładną żoną. Jej dobre zamążpójście to jedyna nadzieja dla całej rodziny, która popadła w biedę po zapłacie zadośćuczynienia za zbrodnie starszego brata Halderd. Dziewczyna nie może wybrzydzać, musi przyjąć pierwszego kandydata, jaki się pojawi. Los chce, że jest to Helgi, mężczyzna nie stroniący od alkoholu i pozbawiony manier, ale za to jarl Ynge. Nie tak dziewczyna wyobrażała sobie swoje życie, ale będąc rzuconą w ten męski świat, nie ma wyboru - musi się dostosować. Musi być silna i twardą ręką rządzić swoim nowym domem, bo los nie będzie szczędził jej rzucanych pod nogi kłód...
Dwa i pół miesiąca minęło odkąd skończyłam czytać tę książkę (prokrastynacja rządzi!) i wreszcie nadszedł czas, żebym podzieliła się z Wami moimi wrażeniami z lektury. Wiele jest głosów przyznających tej części miano najlepszego tomu całej serii, samą Halderd zaś określających jako jej najciekawszą bohaterkę. I muszę się chyba z tą opinią zgodzić, bo o ile Sigrun, bohaterka pierwszego tomu, była postacią sympatyczną, wręcz słodką, tak Halderd jest twarda niczym skała nie poddająca się żadnym siłom przyrody i zapada w pamięć znacznie bardziej.
Halderd to typowa silna bohaterka, która bez mrugnięcia okiem podejmuje męskie decyzje i dokonuje poświęceń dla tych, których kocha. Recenzje nazywają ją często wilczycą, która przewodzi watasze i moim zdaniem to bardzo trafne określenie. To ona rządzi Ynge podczas częstych wypraw męża i to ona steruje nim, by zarządzał grodem wedle jej myśli. Gdy Sigrun siedzi wystraszona i zmartwiona w bezpiecznej halli i zwraca się o radę do innych, Halderd działa i osobiście dogląda działań innych. Ta kobieta ma w sobie już nawet nie płomień, ale prawdziwy pożar. Musi go mieć, jeśli chce mieć wpływ na politykę całego kraju, musi być mężczyzną w kobiecym ciele i musi za nic mieć sarkania tych, którzy wypominają jej niewłaściwą płeć.
Życie Halderd nie jest proste - wychowana w biedzie, oddana brutalnemu mężczyźnie, który nie troszczy się o jej potrzeby, wreszcie samodzielnie rządząca grodem. Tutaj pojawia się o wiele więcej dramatycznych wydarzeń, niż w pierwszym tomie, przez co akcja płynie szybciej, a fabuła jest bardziej interesująca. Nie znika jednak fantastyczny styl, jakim posługuje się Pani Cherezińska, a który nadaje tej powieści atmosferę bajania przy ognisku. Ponownie dostajemy doskonały warsztat i mnóstwo opisów tak pięknych, że nie wyobrażam sobie, żeby mogły kogoś znudzić.
Ponownie również dostajemy powieść bardzo porządną pod względem merytorycznym - autorka nie opowiada nam bzdur, tylko rzetelnie przytacza fakty związane z historią Norwegii i wierzeniami Wikingów. Oczywiście trochę fikcji musi tutaj być, jednak jest to fikcja nie kłócąca się z przekazami historycznymi. Dzięki temu książka ma również walor edukacyjny - możemy poznać życie codziennie Wikingów od kuchni, a to dla mnie stanowiło jedną z największych zalet tej opowieści.
Jak już wspominałam, dużo się tutaj dzieje, Halderd staje przed coraz to nowymi wyzwaniami, co sprawia, że czytelnik po prostu nie może się nudzić. Niestety, tak jak w przypadku poprzedniego tomu, nie ma tutaj wyraźnie zaznaczonego punktu kulminacyjnego. To po prostu opowieść o życiu jednej kobiety z dawnych czasów. Pojawia się za to nowy element i jest to element nadprzyrodzony. Halderd towarzyszy Szczurka, służka biegła w runach i rzucaniu uroków. Przez całą powieść dyskretnie przewijają się mikstury i proste zaklęcia. Być może dla niektórych będzie to stanowiło wadę, ale dla mnie było bardzo ciekawą częścią opowieści.
Słowem podsumowania, to bardzo dobra książka i bardzo dobra seria. Poparte solidnym przygotowaniem opowieści o Norwegii w czasach Wikingów podbiły moje serce i z pewnością niedługo sięgnę po kolejny tom. Jego tytuł sugeruje, że po raz pierwszy będziemy mieć do czynienia z opowieścią z perspektywy mężczyzny i jestem bardzo ciekawa jak Pani Cherezińska poradzi sobie tym razem. Póki co dwa pierwsze tomy tego cyklu mogę Wam polecić z czystym sumieniem, co niniejszym czynię.
Norwegia, X wiek n. e. Młoda Halderd uczy się w domu wuja jak być przykładną żoną. Jej dobre zamążpójście to jedyna nadzieja dla całej rodziny, która popadła w biedę po zapłacie zadośćuczynienia za zbrodnie starszego brata Halderd. Dziewczyna nie może wybrzydzać, musi przyjąć pierwszego kandydata, jaki się pojawi. Los chce, że jest to Helgi, mężczyzna nie stroniący od...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-10-22
Mikael Blomkvist, dziennikarz i założyciel pisma Millennium, właśnie przegrał w sądzie sprawę o pomówienie i wydaje się, że jego kariera się skończyła. Mężczyzna decyduje się usunąć w cień. Wtedy właśnie kontaktuje się z nim Henrik Vanger i zleca mu nietypowe zadanie - pod pretekstem spisywania historii jego rodu, ma rozwikłać zagadkę zniknięcia jego bratanicy, Harriet, która przepadła bez śladu pewnego wrześniowego dnia w roku 1966. Wraz z genialną, choć nieprzystosowaną do życia w społeczeństwie hakerką, Lisbeth Salander, Mikael zagłębia się w historię rodu Vagnerów i odkrywa czające się tam mroczne tajemnice...
Czy jest jeszcze ktoś, kto nie słyszał o tej serii? Chyba nie. Trylogia "Millennium", a wraz z nią dopisane przez innego autora kolejne trzy tomy, to już klasyka literatury kryminalnej. Wreszcie i ja postanowiłam się z nią zmierzyć - jakieś trzy lata temu. Wówczas moja ocena nie wypadła zbyt pozytywnie. Teraz przeczytałam pierwszy tom tej serii po raz kolejny - a raczej przesłuchałam go w formie audiobooka, chcąc dać "Millennium" jeszcze jedną szansę. Jak tym razem wypadła ta książka? Cóż, nieco lepiej.
Zacznę od tego, ze gdyby nie audiobook, przy którym mogłam momentami odpływać myślami, to pewnie nie przebrnęłabym przez pierwsze 100 stron. W tym fragmencie niewiele się dzieje, głównie przyjaciel Mikaela opowiada mu o machlojkach finansowych pewnego biznesmana, z którym dziennikarz później przegra w sądzie. W moich notatkach do recenzji komentarz do tego fragmentu brzmi: "nuda, nuda, nuuuda". Tak, powiem to wprost: wieje nudą, nic się nie dzieje a przytaczana opowieść wydaje się kompletnie nie mieć związku z fabułą. Właściwie wciąż nie wiem jaki z nią związek może mieć. I niestety nie jest to jedyny taki fragment. Często nam się tutaj zdarzają pewne dygresje, które sprawiają wrażenie wziętych z kosmosu i zostawiają czytelnika zachodzącego w głowę po co, u licha, jest mu potrzebna znajomość tej anegdoty. I niestety, potrafią się one ciągnąć się przez kilkadziesiąt stron. Dla mnie to spora wada, która poważnie zaniżyła ocenę cząstkową, którą przyznałam za akcję.
Znacznie lepiej ma się kreacja bohaterów. Tutaj nie mogę się do niczego przyczepić, może poza faktem, że postać Lisbeth nie wydaje mi się całkiem realna. Ale biorąc pod uwagę, że polubiłam ją znacznie bardziej niż Mikaela, jestem skłonna to autorowi wybaczyć. Z duża przyjemnością czyta się również o postaciach drugoplanowych - tutaj wszystko jest dopięte na ostatni guzik.
Jak już wspominałam, styl Pana Larssona wydaje mi się nazbyt rozwlekły, jednak nie można odmówić mu doskonałego warsztatu. Tutaj każde zdanie jest naprawdę dopieszczone, a opowieść poprowadzona sensownie i w sposób, który doskonale utrzymuje uwagę czytelnika na właściwym torze. Jedyne, co może stanowić tutaj wadę, to brutalność tej opowieści. Mamy tu gwałty, mamy morderstwa, które mógł wymyślić tylko kompletnie spaczony umysł i mamy inne rzeczy, o których nie chce pisać, bo bezpośrednio dotyczą rozwiązywanej zagadki, a spojlery są złe. Dla mnie nie stanowiło to problemu, najwyraźniej jestem nieczułą suką, ale bez trudu potrafię sobie wyobrazić, że ktoś o większej wrażliwości może mieć problem z przebrnięciem przez te fragmenty.
Sama intryga była dobrze skonstruowana i do jej wyjaśnienia nie mam zastrzeżeń. Mam za to zastrzeżenia do tego, co stało się później. Po pierwsze do tego, co stało się z winowajcą, a po drugie, do zachowana Lisbeth już w samej końcówce, na ostatnich stronach. Kompletnie nie pasowało mi to zachowanie do jej postaci i nic na to nie poradzę.
Ogólnie rzecz biorąc, gdyby wyciąć zbędne, rozwlekłe i nic nie wnoszące do fabuły anegdoty, to byłby naprawdę świetny kryminał. Ale zwłaszcza opowieść kolegi Mikaela nie pozwala mi ocenić tej książki zbyt wysoko. Początek był zwyczajnie nudny i nie mogę tego faktu pominąć milczeniem. Na usta ciśnie mi się słowo "przekombinowane". Jednak patrząc na tę powieść jako całość, wypada ona dobrze, a ja z pewnością sięgnę wkrótce po kolejne tomy. Tak więc fanom gatunku nie mającym nic przeciwko naprawdę mocnym scenom, tę książkę jak najbardziej polecam.
Mikael Blomkvist, dziennikarz i założyciel pisma Millennium, właśnie przegrał w sądzie sprawę o pomówienie i wydaje się, że jego kariera się skończyła. Mężczyzna decyduje się usunąć w cień. Wtedy właśnie kontaktuje się z nim Henrik Vanger i zleca mu nietypowe zadanie - pod pretekstem spisywania historii jego rodu, ma rozwikłać zagadkę zniknięcia jego bratanicy, Harriet,...
więcej mniej Pokaż mimo to2020-01-21
2020-01-16
2019-12-12
2019-09-03
Joanna Chyłka wciąż zmaga się z uzależnieniem od alkoholu. Pewnego dnia sytuacja wymyka się spod kontroli i prawniczka trafia do szpitala. Tam odwiedza ją znajomy ze studiów, który zrobił oszałamiającą karierę i został najmłodszym w historii sędzią Trybunału Konstytucyjnego. Został oskarżony o morderstwo dokonane na nieznanej mu osobie w mieście, w którym nigdy nie był; prokuratura jednak musi mieć mocne dowody na tę absurdalną zbrodnię, gdyż występuje z wnioskiem o uchylenie immunitetu. Chyłka zgadza się przyjąć sprawę i razem z Zordonem, jak za starych, dobrych czasów, zaczyna tropić spisek...
Po długiej przerwie wracam do serii o Chyłce. Przyznam, że nie miałam pojęcia jak bardzo stęskniłam się za prawniczym duetem wykreowanym przez Pana Mroza i zdążyłam już zapomnieć jak bardzo wciągające są ich perypetie. Mogę narzekać, że kolejne tomy są do siebie podobne, mogę narzekać, że Chyłka traci pazur albo zachowuje się nielogicznie, ale to nie zmienia faktu, że gdy tylko zaczynam czytać, to ani się obejrzę, a całkiem przepadam. I właśnie za to kocham tę serię.
Nie ma chyba sensu pisać o warsztacie pisarskim autora, bo jest rzeczą oczywistą, że akurat pisać Pan Mróz potrafi i wychodzi mu to znakomicie. Nie raz i nie dwa przy okazji poprzednich recenzji wspominałam też, że jego styl cechuje niezwykła lekkość, dzięki której te 600-stronnicowe cegły, które wychodzą spod jego pióra, bez problemu można pochłonąć w jedną sobotę. Ale co być może jeszcze ważniejsze, ta lekkość objawia się przede wszystkim podczas teoretycznie najnudniejszych scen - na przykład rozpraw sądowych. Wciąż nie mogę wyjść z podziwu, że te festiwale nudnej gadaniny są opisane w sposób tak pasjonujący, że już od pierwszych zdań każdej powieści czekam na nie z utęsknieniem. Coś nieprawdopodobnego.
"- Te futueo et caballum tuum.
- Nie wiem co to znaczy.
- W wolnym tłumaczeniu? Cóż, po polsku nie brzmi tak wzniośle. Pierdolę ciebie i konia, na którym jeździsz."
Poprzedniej części zarzucałam kulejący humor - Chyłka, pozbawiona partnera do docinków w postaci Zordona, nie robiła takiego wrażenia jak w pierwszych dwóch tomach. Tutaj Zordon powraca, ale odniosłam wrażenie, że sarkastyczny duet nie jest w najwyższej formie. Tym razem z jakichś powodów raziła mnie bezczelność i wręcz chamstwo Chyłki. Nie wiem, może w zamyśle autora dialogi miały być mocniejsze i przez to lepsze, ale prawdę mówi powiedzenie "co za dużo, to niezdrowo". Ale może się czepiam. Może się odzwyczaiłam. Może Wam taki humor odpowiada. Mnie odpowiada bardzo, tylko... nie w nadmiarze.
Jeśli chodzi o samą sprawę, jaką rozwiązują tym razem prawnicy, to jest jak najbardziej ciekawa i zagmatwana w stopniu wręcz idealnym. W tym elemencie nie mam się do czego przyczepić, choćbym chciała. A nie chcę, bo bardzo mi się podobało. Przyczepić się jednak mogę i chcę do postawy Chyłki, która jakoś mi nie pasowała. Ta cała drama... ale powiedziałabym za dużo. Powiem tak: Chyłkowa drama mi się nie podobała. Nie rozumiem dlaczego, nie rozumiem po co. Cała reszta - perfekcyjna.
"- Psy to ludzkie stworzenia - oznajmiła. - W przeciwieństwie do ludzi."
No i jeszcze jeden element, o którym muszę wspomnieć. Byłam pod wielkim wrażeniem odwagi autora gdy zdecydował się pod koniec drugiego tomu na wyrzucenie Chyłki z kancelarii. Zastanawiałam się jak z tego wybrnie a odkręcanie tej decyzji było naprawdę fascynujące. To samo tyczy się wpadnięcia Chyłki w alkoholizm. Kolejna kłoda na jej drodze, która dodała pikanterii całej tej historii. Ale to, co Pan Mróz wymyślił na końcu tego tomu... O matko. I córko. Jak z tego wybrnie autor i co się dalej stanie z bohaterami, nie mam pojęcia. I bardzo chcę się dowiedzieć. Tylko, drogi autorze, niech mnie Pan nie zawiedzie!
Podsumowując, serię o Chyłce mogę już z czystym sumieniem czytać w ciemno. Po czterech tomach, które były świetne, nie mam wątpliwości, że ten cykl jeszcze nie raz mnie zaskoczy i zapewni świetną zabawę przy lekturze kolejnych części. Myślę, że spokojnie mogę Chyłkę polecić każdemu, bez względu na preferencje gatunkowe - to naprawdę dobrze napisane i wciągające powieści. Tak więc czytajcie i bawcie się dobrze. Polecam!
Joanna Chyłka wciąż zmaga się z uzależnieniem od alkoholu. Pewnego dnia sytuacja wymyka się spod kontroli i prawniczka trafia do szpitala. Tam odwiedza ją znajomy ze studiów, który zrobił oszałamiającą karierę i został najmłodszym w historii sędzią Trybunału Konstytucyjnego. Został oskarżony o morderstwo dokonane na nieznanej mu osobie w mieście, w którym nigdy nie był;...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-10-10
Luke Ellis nie jest zwykłym dzieckiem. Luke jest geniuszem - w wieku 12 lat został przyjęty na dwa prestiżowe uniwersytety jednocześnie. Jednak, na swoje nieszczęście, nie tylko dlatego jest wyjątkowy. Luke posiada niezwykłą umiejętność - potrafi przesuwać przedmioty nie dotykając ich. Nie potrafi tej zdolności kontrolować, a szczytem jego możliwości jest zepchnięcie ze stołu pustego pudełka po pizzy, to jednak wystarcza ludziom z Instytutu. Luke zostaje porwany i dołącza do grona dzieci ze zdolnościami telepatii i telekinezy uwięzionych w tajnym ośrodku na odludziu. Bezwzględny i brutalny personel przeprowadza na nich testy i przygotowuje do wykorzystania ich talentów dla własnych celów. Luke nie zamierza na to pozwolić - wie, że ze swoim genialnym umysłem ma szansę wyprowadzić ludzi z Instytutu w pole, a może nawet zniszczyć to przeklęte miejsce...
Moje czytelnicze uczucia do Stephena Kinga są skomplikowane. Jest chyba powszechnie wiadomym, że absolutnie kocham cykl "Mroczna Wieża", jednak z pozostałymi dziełami Pana Kinga mam problem. Wiem, że są dobre. Warsztat ma Pan King na najwyższym możliwym poziomie, bohaterowie zawsze są ciekawi, różnorodni i dopracowani, akcja żwawa i zaskakująca. A jednak... Jednak zawsze coś jest nie tak. Albo długi fragment skondensowanej nudy, albo beznadziejne zakończenie (patrz: "Bastion"), albo historia po prostu mnie nie wciąga. Jestem w tej chwili w połowie "To" ("Tego"?) i znowu mam coś podobnego - nie mam w sobie pragnienia dokończenia tej opowieści. Po prostu. Tymczasem "Instytut"... "Instytut" jest pierwszą książką Kinga (nie licząc cyklu "Mroczna Wieża"), od której autentycznie nie mogłam się oderwać.
Z początku zapoznajemy się z Timem - byłym gliniarzem, który jakiś czas włóczy się po kraju, by ostatecznie osiąść w niewielkim miasteczku i podjąć prace stróża nocnego. Z tym fragmentem mam największy problem, bo po pierwsze nie był specjalnie pasjonujący, a po drugie - o co chodzi? Co to za facet? Ja miałam obiecany jakiś instytut i porwane dzieci a tu podstarzały gliniarz włóczy się po nocach ulicami. Jest to całkiem spory fragment, który z perspektywy skończonej lektury ma sens, ale na początku nie miał sensu ani krztyny. Zaczynamy więc nieciekawie, ale potem jest tylko lepiej.
"(...) trzeba zostać uwięzionym, żeby w pełni zrozumieć czym jest wolność."
Instytut zafascynował mnie już w pierwszej scenie, która miała miejsce na jego terenie. Od tego momentu czytałam z rosnącą ciekawością. Nie ma tu jakiejś wielkiej tajemnicy czy intrygi, ale fabuła jest tak poprowadzona, że czytelnik ciągle jest czegoś ciekawy - czym jest Instytut, co się dzieje w jego tylnej połowie, czy można z niego uciec, jaki los czeka dzieci. W tym fragmencie podobało mi się wszystko - tempo akcji, pozornie nieistotne szczegóły, bohaterowie. No właśnie, bohaterowie. Rzecz niesłychana - pierwszy raz nie miałam problemu z zapamiętaniem bohaterów, mimo że tę książkę słuchałam w formie audiobooka! A postaci mamy tu sporo, palce obu dłoni z pewnością nie wystarczyłyby do ich policzenia, a może i trzeciej również; ale są tak różni i wprowadzani tak umiejętnie, że nawet taki wzrokowiec jak ja nie miał problemu z ich rozróżnieniem.
"Przyszło mu do głowy (z mocą olśnienia), że życie to w zasadzie jeden długi egzamin SAT, tyle że zamiast czterech czy pięciu możliwych odpowiedzi jest kilkadziesiąt. Włącznie z porąbanymi typu "czasami" i "może tak, może nie"."
Mamy tu elementy nadprzyrodzone, co oczywiście w przypadku Kinga nikogo nie dziwi. Może jednak zdziwić niska zawartość horroru w tym horrorze. Ja nie wiem czy tę powieść w ogóle można nazwać horrorem, a wręcz jestem prawie pewna, że nie. Oczywiście można sam Instytut i przeprowadzane w nim testy uznać za element grozy, ale bądźmy szczerzy - straszne to jest raczej średnio. Ta historia opiera się na napięciu, nie na grozie, ma o wiele więcej wspólnego z thrillerem niż horrorem. Z całą pewnością nie jest to klasyczny King, co tłumaczy skrajnie różne oceny tej powieści. Doskonale rozumiem, że fani starszych dzieł autora mogą czuć się zawiedzeni "Instytutem", mnie jednak ten nowy styl bardzo przypadł do gustu.
O warsztacie Stephena Kinga nie ma co pisać - to oczywiste, że talent i doświadczenie sprawiają, że jest mistrzem pióra, tego nie odbierze mu żadna recenzja. Można się jednak kłócić czy zmiana gatunku z horroru na thriller wyszła mu na dobre, to zaś zależy od osobistych preferencji każdego z czytelników. Obiektywnie patrząc jest to dobra powieść, wszystkie elementy jak fabuła, bohaterowie, intryga, są na wysokim poziomie, ale jeśli czytacie Kinga dla mocnych przeżyć, to "Instytut" może wydać Wam się płaski i mdły. Jeśli jednak cenicie sobie lekki dreszczyk i dobrze poprowadzoną historię, to z pewnością będziecie się dobrze bawić czytając tę książkę. Ja bawiłam się wyśmienicie, dlatego gorąco tę powieść polecam.
Luke Ellis nie jest zwykłym dzieckiem. Luke jest geniuszem - w wieku 12 lat został przyjęty na dwa prestiżowe uniwersytety jednocześnie. Jednak, na swoje nieszczęście, nie tylko dlatego jest wyjątkowy. Luke posiada niezwykłą umiejętność - potrafi przesuwać przedmioty nie dotykając ich. Nie potrafi tej zdolności kontrolować, a szczytem jego możliwości jest zepchnięcie ze...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-08-08
Nie ulega wątpliwości, że człowiek jest najinteligentniejszym gatunkiem na tej planecie. Problem w tym, że owa inteligencja nie jest rozłożona równomiernie, a w połączeniu z wykształconym ewolucyjnie myśleniem abstrakcyjnym zdarza się, że... Cóż, zdarza się, że kogoś ponosi iście ułańska fantazja. I wtedy dzieją się takie rzeczy jak pijana w trupa armia, która atakuje samą siebie. Jeśli tak uczciwie spojrzeć na historię naszego gatunku, to można dojść do wniosku, że mamy wybitny talent do robienia z siebie idiotów. O tym właśnie jest ta książka - o przypadkach, gdy ludzie popisali się wyjątkową głupotą.
Mam pewien problem z tą książką. Sięgałam po nią z nadzieją na kupę śmiechu z przypadków nieszkodliwej głupoty - jak wspomniana wcześniej armia - a dostałam opowieść zabawną tylko trochę, a przede wszystkim gorzką i smutną. Tak, pod płaszczykiem sarkastycznego humoru kryje się przerażająca wizja świata, do którego zmierzamy, z uporem maniaka niszcząc naszą planetę - nasz dom. Ta książka wywołuje śmiech, ale jest to śmiech przez łzy, a wyjątkowo jasne w tym przypadku przesłanie głosi: "opanujmy się, póki czas!". Bo czas wciąż jeszcze jest, ale coraz szybciej się kończy.
Takich opowieści jak ta o austriackiej armii, jest tutaj niewiele. Jeśli jesteście ciekawi co się stało, to w skrócie pewnej bezksiężycowej nocy, podczas wojny z Turcją w 1788 roku, austriacka kawaleria się upiła - sama, nie dzieląc się trunkiem z piechotą, której ten pomysł delikatnie mówiąc, nie przypadł do gustu. Wywiązała się kłótnia i przepychanka. Piechota, chcąc wystraszyć kawalerię (i zapewne odgonić od zapasów bimbru), zaczęła krzyczeć "Turcy!"; pijana kawaleria wzięła nogi za pas i z tym samym okrzykiem wpadła na... główne siły austriackie, które słysząc krzyki, w panice otworzyły ogień do kawalerii i goniącej za nimi piechoty - a ci oczywiście nie pozostali dłużni przeciwnikowi skrytemu w mroku. W końcu dowódcy zarządzili odwrót i armia austriacka wycofała się z bitwy z samą sobą, ponosząc wysokie straty.
"(...) nasz mózg często stawia na swojej drodze ogromną liczbę przeszkód, przez cały czas myśląc, że będą pomocne."
O wiele więcej jest tutaj przykładów głupoty skutkującej niszczeniem środowiska lub równowagi w przyrodzie. Mamy mnóstwo opowieści o próbach przeszczepiania nowych gatunków na tereny, na których nie występują - co powodowało wymarcie rodzimych gatunków; a także o próbach pozbycia się jednego uciążliwego gatunku (jak w przypadku Przewodniczącego Mao, który nakazał wytępić wróble rzekomo wyjadające ziarno na zasiewy, a czego skutkiem była plaga szarańczy, której naturalnym wrogiem były właśnie wróble). Najsmutniejsze jednak są opowieści o próbach zmiany biegu rzek skutkujące wysychaniem jezior, zanieczyszczaniem tychże rzek tak bardzo, że stają w płomieniach czy skąpstwie firm stosujących chemikalia niszczące warstwę ozonową. To już nie jest śmieszne ani trochę.
"Tak więc zbiorowo puszczamy mimo uszu ostrzeżenia, chociaż powinniśmy ganiać w panice jakby palił się nasz dom... Bo w sumie taka jest prawda. W obecnym stuleciu mieliśmy siedemnaście z osiemnastu najcieplejszych lat od początku prowadzenia pomiarów."
Wracając jednak do samej książki, napisana jest lekko i humorem, który lubię najbardziej - ociekającym sarkazmem i ironią. Jednak pierwsze dwa rozdziały czytałam (a raczej słuchałam - audiobook) trzy razy, bo moja uwaga co rusz uciekała, książka nie potrafiła jej utrzymać i w pewnym momencie orientowałam się, że kompletnie nie zwracam uwagi na tekst, tylko bujam w obłokach. Potem było trochę lepiej, ale bardzo często zdarzały się momenty, gdy autor trochę filozofował, trochę moralizował, czasem się powtarzał, a ja zaczynałam się nudzić. Czasami też tło opowieści wydawało mi się zbyt obszerne (naprawdę nie muszę znać całej historii Imperium Osmańskiego, żeby wysłuchać historii jednego sułtana), lub ilość przykładów na jeden błąd zbyt duża, przez co o zanieczyszczeniach rzek mówiliśmy przez kilkadziesiąt stron. Moim głównym zarzutem jednak jest fakt, że nie pisałam się na książkę o ekologii, a na zbiór zabawnych anegdot. I nie zmieni tego nawet fakt, że uważam poruszony temat za niezwykle ważny i podpisuję się pod stwierdzeniami autora rękami i nogami.
Podsumowując, to nie jest zła książka. Przytoczone przykłady są ciekawe, część z nich naprawdę zabawna a styl narracji bardzo przyjemny. Jednak za dużo tutaj szumu - nieistotnych informacji, faktów i dat, filozoficznych rozważań. No i nie jest to rzecz, jaką mi obiecano. Niemniej poruszony temat jest bardzo ważny i uważam, że powinniśmy o nim mówić - głośno i wyraźnie. Bo nie do wszystkich chyba dociera, że mamy tylko jedną planetę, jeśli ją zniszczymy, a to naprawdę nie takie trudne, to nie będziemy mogli wsiąść w rakietę i przenieść się na nowy świat. Nie, jeśli zniszczymy naszą planetę, zginiemy razem z nią. I trzeba to ludziom uświadomić. Tylko... może niekoniecznie obiecując książkę o czymś zupełnie innym.
Nie ulega wątpliwości, że człowiek jest najinteligentniejszym gatunkiem na tej planecie. Problem w tym, że owa inteligencja nie jest rozłożona równomiernie, a w połączeniu z wykształconym ewolucyjnie myśleniem abstrakcyjnym zdarza się, że... Cóż, zdarza się, że kogoś ponosi iście ułańska fantazja. I wtedy dzieją się takie rzeczy jak pijana w trupa armia, która atakuje samą...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-11-19
Od szalonego romansu Elio i Olivera minęło 20 lat. Oliver wyjechał za ocean i prowadzi pozornie szczęśliwe życie u boku pięknej żony i dwójki dzieci, wciąż jednak jego myśli wyrywają się ku dawnemu kochankowi. Elio tymczasem rozwija karierę muzyczną. Na co dzień pracuje w konserwatorium dzieląc się swą muzyczną pasją ze studentami i wciąż czeka na kogoś, kto uszczęśliwi go tak, jak kiedyś przez krótki czas uszczęśliwił go Oliver. Tymczasem Samuel, ojciec Elio, podróżując pociągiem w odwiedziny do syna, spotyka kogoś, kto wywraca jego świat do góry nogami.
Jeśli mój krótki opis tej książki wydał Wam się chaotyczny i trochę bezsensowny - macie rację. Cóż, ciężko przedstawić zarys fabuły jeśli po skończonej lekturze człowiek nie ma pojęcia o co chodziło, po co to było, jaki jest morał i co się właściwie wydarzyło. Nie bardzo wiem nawet, co napisać. Trochę ponad rok temu recenzowałam "Tamte Dni, Tamte Noce" - początek historii Elio i Olivera - i książka wypadła co najwyżej przeciętnie, więc nie spodziewałam się po "Znajdź Mnie" zbyt wiele. A i tak się rozczarowałam...
Pierwszej części zarzuciłam dwie rzeczy, które zepsuły mi lekturę: wulgarne opisy dziwacznych zachowań seksualnych i epatowanie homoseksualizmem. I zanim na mnie naskoczycie, chcę podkreślić, że nie mam absolutnie nic do osób o odmiennej orientacji. Przeszkadza mi jedynie i dziwi niepomiernie podkreślanie ich odmienności. Bo dla mnie nie są inni niż ja. Wszyscy kochamy tak samo, niezależnie od tego jakiej płci jesteśmy my i nasz obiekt uczuć. Koniec, kropka. A im częściej podkreślamy te nieistniejące różnice, tym wyraźniej społeczeństwo je widzi. Nie tędy droga. W każdym razie, najwyraźniej nie tylko mnie przeszkadzały te dwa elementy, a autor postanowił posłuchać głosu ludu, bo w tej części te mankamenty zostały wyeliminowane. Całkowicie. Szkoda tylko, że cała reszta, która była dobra, zawaliła się w gruzy...
Od czego zacząć? Może od tego, że najlepszym elementem poprzedniej części był niesamowicie żywy i wyraźny klimat południowych Włoch, który wręcz wypływał ze stron powieści. To było piękne, magiczne wręcz - niestety "Znajdź Mnie" nie posiada nawet ułamka tego klimatu. Ok, zmieniliśmy miejscówkę, teraz bujamy się po Francji, ale atmosfery nie ma żadnej. Szkoda. Chwaliłam też poprzednią część za poruszające rozterki, jakie przeżywał Elio nie potrafiąc sobie poradzić z pierwszym zakochaniem i niespodziewanym uczuciem pożądania innego mężczyzny. To było urocze, wzruszające, zapadające w pamięć. Tym razem ponownie dostajemy porcję rozterek poszczególnych bohaterów, tylko... Tylko tym razem prowadzą one donikąd. To było fajne przez pierwsze 20 stron, potem mój umysł wykazał tendencję do odpływania podczas lektury by bronić się przed zalewem bezsensownego bełkotu. Dostaliśmy wielki gar zupy z powtórzeń, nadmiernie egzaltowanych deklaracji i iście homeryckich opisów nadgarstków czy kostek. Po prostu bełkot, można usnąć z nudów.
No i muszę, po prostu muszę też doczepić się do bohaterów. Chociaż nie wiem czy bohaterów czy bardziej jednak fabuły, ale coś tu jest totalnie niewiarygodne i nierealne. Oceńcie sami: jest sobie laska, która od lat bywa w luźnych związkach, z których ucieka jak tylko jej partner zaczyna się w owym związku czuć stabilnie i powoli, nieśmiało myśleć o przyszłości. Owa kobitka spotyka w pociągu gościa, który mógłby być jej ojcem i 10 godzin później mówi mu, że chce mieć z nim dziecko i spędzić razem resztę życia. Serio? Serio, ja się pytam? Dalej, młody człowiek idzie na koncert do kościoła, w kolejce po bilet zauważa obcego starszego pana i nagle trafia go takie pożądanie, że gotów wcisnąć mu język do ust tu i teraz. No naprawdę, czy tylko w moich uszach to brzmi zwyczajnie głupio?
Ale największym moim zarzutem pod adresem tej książki jest to, że nie wiem po co ona jest. Bo zazwyczaj powieść pisze się żeby opowiedzieć jakąś historię - historię, która ma początek, rozwinięcie i punkt kulminacyjny. A tu... nie ma nic. Tu są trzy właściwie osobne opowieści o tym, że ktoś spotyka kogoś zupełnie mu obcego i kilka godzin później lądują w łóżku. I koniec historii, jedziemy z następną. Poza tym nie dzieje się nic, nie ma właściwie żadnych innych wątków, poza sprawą odziedziczonego zapisu nutowego, który wprowadził dobrze zapowiadającą się tajemnicę, tylko zapomniał ją rozwiązać i wyjaśnić o co chodziło. Nie rozumiem. Po prostu nie rozumiem po co jest ta książka.
Styl Pana Acimana ma w sobie dużo uroku, jednak samym stylem, jak urokliwy by on nie był, nie da się niestety uratować kiepskiej książki. Bo ta książka jest kiepska. Monotematyczna, przegadana, oderwana od rzeczywistości, zwyczajnie nudna. Jeśli 5 minut potrafi się ciągnąć przez 40 stron to nigdy nie jest dobry znak. Nie wiem co gorsze, czy wulgarność pierwszej części czy nuda drugiej, wiem za to, że bliskie zera są szanse na to, że kiedykolwiek spojrzę jeszcze w kierunku jakiejkolwiek powieści autora. Dla mnie niewypał. Nie polecam.
Książkę odebrałam za punkty na portalu Czytam Pierwszy.
Od szalonego romansu Elio i Olivera minęło 20 lat. Oliver wyjechał za ocean i prowadzi pozornie szczęśliwe życie u boku pięknej żony i dwójki dzieci, wciąż jednak jego myśli wyrywają się ku dawnemu kochankowi. Elio tymczasem rozwija karierę muzyczną. Na co dzień pracuje w konserwatorium dzieląc się swą muzyczną pasją ze studentami i wciąż czeka na kogoś, kto uszczęśliwi go...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-09-12
Hjalti, wzięty islandzki dziennikarz, i Maria, wybitna skrzypaczka urodzona w Hiszpanii, rozstają się w przeddzień katastrofy. Z początku nic nie zapowiada nadchodzącego horroru - ot, pada internet. Wkrótce okazuje się, że padły wszystkie sposoby komunikacji z kontynentem, a wysyłane na zwiad statki i samoloty znikają z radarów i nigdy nie wracają. Islandia zostaje odcięta od świata. Przez jakiś czas ludzie żyją normalnie, jednak szybko okazuje się, że wyspa nie jest w stanie wyżywić wszystkich jej mieszkańców bez wymiany handlowej z sąsiadami. Gdy zapasy zaczynają się kończyć, w ludziach górę biorą najgorsze instynkty, a ich wściekłość w pierwszej kolejności uderza w imigrantów - jak Maria...
"Wyspa" to kolejna książka, którą przeczytałam po lekturze entuzjastycznej recenzji Moniki Olgi. Jest dla mnie jasne skąd biorą się recenzje wychwalające tę powieść i w pewnej części przyznaję im rację. To opowieść "z misją", która ma za zadanie przede wszystkim zmusić nas do myślenia, a dostarczenie przeżyć literackich jest zdecydowanie niżej na jej liście priorytetów. I tu jest problem. Bo ja nie potrafię ocenić tylko tej "misji" nie zwracając uwagi na warstwę literacką - a w tym przypadku ona poważnie kuleje.
Zajmijmy się najpierw ową misją. To, co się dzieje na Islandii, jest najzwyczajniej przerażające. To już nie jest walka o przetrwanie, to walka o najbardziej chore i wypaczone idee, jakie może zrodzić ludzki umysł. Żeby zapanować nad społeczeństwem, wprowadzone zostają rządy totalitarne, a w takich warunkach najlepiej czują się wszystkie odpady społeczeństwa - złodzieje, mordercy, tępe karczki zafascynowane przemocą. Nietrudno zgadnąć co nadchodzi później - rasizm, homofobia, ksenofobia. Bo jakim prawem imigranci mają zjadać jedzenie naszych dzieci? Niech spadają do siebie, nikt ich tu nie zapraszał. Islandia dla Islandczyków. Wyobraźcie sobie, że ONR to nie banda upośledzonych umysłowo debili organizujących co roku hałaśliwy, ale przeważnie nieszkodliwy marsz. Wyobraźcie sobie, że to partia rządząca i zarazem siły wojskowe. Strach nawet o tym myśleć. A teraz zastanówcie się czy Wy sami nie myślicie czasem z niechęcią o imigrantach, chociaż przecież nic złego się nie dzieje - macie dach nad głową i pełne brzuchy. Pewnie każdemu, nawet najbardziej tolerancyjnemu się zdarzyło. A skoro zdarzyło się w czasach dobrobytu, to jaką macie gwarancję, że gdy nadejdzie kryzys, nie staniecie ramię w ramię z ONRem by wyrwać przybłędom jedzenie, którego potrzebują Wasze dzieci? Jaką macie gwarancję, że gdy świat się będzie kończył Wy zachowacie człowieczeństwo? To dopiero przerażająca wizja. Tak, niewątpliwie "Wyspa" zmusza do głębokiego zastanowienia się nad sobą samym i całym społeczeństwem.
"Bandyci są niegroźni, dopóki pozostają osamotnieni. Niebezpieczni robią się dopiero wtedy, kiedy normalni, inteligentni i wykształceni ludzie stają z nimi w jednym szeregu i biorą udział w tych okropnościach."
W warstwie literackiej już nie jest tak dobrze. Bohaterowie nie budzą większych emocji, ich charaktery wydaja się niespójne i w większości podobne do innych. Niewiele miejsca tak naprawdę jest poświęcone ich uczuciom i przemyśleniom, narrator zdaje się patrzeć na nich z góry i beznamiętnie relacjonować ich perypetie. Ja miałam to szczęście, że zdecydowałam się na audiobooka z Adamem Ferencem w roli lektora, w której odnalazł się wprost genialnie. Nawet tym bezdusznym opisom potrafił nadać emocje, dzięki czemu słuchało mi się tej książki o wiele lepiej. Podobały mi się też wtrącane tu i ówdzie fragmenty ogłoszeń, proklamacji i artykułów z gazet.
"Nie musimy się obawiać niczego, poza własnym strachem. A oni go w nas wzbudzają. Niektórzy są w stanie zniszczyć naród, byle tylko dorwać się do władzy. Żeby rządzić na zgliszczach."
Moim największym zarzutem, który najbardziej wpłynął na ocenę, jest konstrukcja fabuły i jej zakończenie. Pomysł na fabułę jest fajny, ten nagły zanik wszelkich kontaktów z kontynentem. Tylko... no skończyłam książkę i dalej nie wiem co się stało. Skąd ta awaria? Co ze światem poza Islandią? Odnoszę wrażenie, że logiczne uzasadnienie tak specyficznej awarii wymagało za dużo myślenia, więc autorka po prostu machnęła na to ręką. I to mnie razi. Nie mogę tutaj uniknąć porównań z "Blackout" Marca Elsberga - tu wyraźnie widać, że autor spędził długie godziny studiując temat sieci energetycznych zanim zabrał się do pisania, dzięki czemu wszystko ładnie się łączy i nie ma żadnych nieścisłości. Co zaś do zakończenia - to ono nic nie kończy. A tym bardziej nic nie wyjaśnia. Nie wiemy co z awarią, nie wiemy co z bohaterami, nie wiemy co z resztą świata. Ciekawe wątki zostają ucięte - jak chociażby wątek anarchistów i przystąpienia do nich jednej z postaci. Nic nie wiemy. Kolejna książka, której zabrakło 50 stron.
Z tego wszystkiego wychodzi nam książka z mocnym i ważnym przesłaniem, ale karygodnie niedopracowana. Nie mogę, nie potrafię pominąć jej wad tylko dlatego, że uczy nas czegoś ważnego. Owszem, zmusza do refleksji, wywołuje dyskusję i za to należy jej się pochwała. Ale obojętność, z jaką traktuje bohaterów i wydarzenia, a także fakt, że niczego nie wyjaśnia, nie podaje nawet przyczyny awarii - to woła o pomstę do nieba. Jeśli chcecie przeczytać dobrą książkę tego typu, polecam wspomniane wcześniej "Blackout". Tą pozycję mogę polecić jedynie prawdziwym pasjonatom takich klimatów.
Hjalti, wzięty islandzki dziennikarz, i Maria, wybitna skrzypaczka urodzona w Hiszpanii, rozstają się w przeddzień katastrofy. Z początku nic nie zapowiada nadchodzącego horroru - ot, pada internet. Wkrótce okazuje się, że padły wszystkie sposoby komunikacji z kontynentem, a wysyłane na zwiad statki i samoloty znikają z radarów i nigdy nie wracają. Islandia zostaje odcięta...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-08-20
Kirke zawsze była inna. Dziwna. Córka boga słońca Heliosa i jednej z nimf - a więc nieśmiertelna, jednak o głosie i oczach śmiertelniczki. Nie odziedziczyła mocy swego ojca, nie wdała się też w swój lud pod względem bezwzględności i zamiłowania do intryg. Od zawsze jednak fascynowali ją ludzie, a w jednym z nich się zakochała. Gdy desperacko próbuje dowieść słuszności swego wyboru, odkrywa w sobie potężną moc - moc zamiany. Jednak nimfa, która potrafi przemienić śmiertelnika w jednego z tytanów, stanowi zagrożenie. Bogowie Olimpu skazują więc ją na wygnanie i uwięzienie na niewielkiej wysepce. Kirke jednak nie zamierza się poddać - nie teraz, gdy odkryła w sobie moc, przed którą drży Olimp. Zaczyna rozwijać swoje umiejętności...
Ach, "Kirke". Któż nie słyszał o książce, której okładka została okrzyknięta najpiękniejszą okładką 2018 roku? Pokazywali ją wszyscy - na blogach, instagramach, youtubach. Istotnie, okładka jest piękna, ale czy zawartość zachwyca w równym stopniu? Tu zdania są skrajnie odmienne - od "najnudniejsza powieść w historii" do "absolutne arcydzieło". Oczywiście odbiór książki zależy od gustów czytelnika, tutaj jednak rozrzut opinii jest wyjątkowo duży. I powiem Wam tak: rozumiem tych, których "Kirke" zanudziła na śmierć, ale ja jednak stanę bliżej tych zachwyconych.
"- Jesteś mądra - rzekł w końcu.
- Jeśli to prawda, to tylko dlatego, że setki razy zachowałam się jak głupiec."
Jeśli sięgacie po tę książkę z wizją "Odysei" i epickich przygód, jakie przeżywał w niej Odyseusz, to nawet nie zaczynajcie. Kirke przez 80% czasu siedzi na swojej wyspie, którą można obejść w jeden dzień, nie ma więc tu pola dla szaleńczego tempa i niezwykłych zwrotów akcji. Fabuła toczy się spokojnie, statecznie wręcz, sprawiając wrażenie elementu drugorzędnej wartości. Nie mogę powiedzieć, że wieje nudą - Kirke jest na swojej wyspie odwiedzana przez znane nam wszystkich postacie z mitologii: Odyseusza, Jazona i Medeę, Hermesa, Dedala, a każda z nich przywozi ze sobą nową przygodę. Nie ma jednak wielkich wypraw ani epickich bitew. To zupełnie inny rodzaj opowieści.
Pani Miller zamiast na akcji, skupiła się na samej Kirke. Już od pierwszych stron przyglądamy jej się bardzo dokładnie, będąc narratorką ze szczegółami opowiada nam o swoich uczuciach: pragnieniu ojcowskiej uwagi, ciekawości świata, niechęci do złośliwych krewnych wyśmiewających jej ludzki głos. Śledząc to wszystko, co dzieje się nie tylko wokół Kirke, ale również w jej głowie i sercu, możemy jasno wskazać z czego wynika każda z cech charakteru, które nabywa wraz z rozwojem historii. Śmiem twierdzić, że to najlepiej opisana ewolucja bohatera, z jaką się spotkałam.
Sama Kirke jest fascynująca. Z początku zahukana, cicha, potulna, samotna, naiwna. Jej przemiana w mądrą, silną kobietę obdarzoną niezwykłym sprytem i odwagą, jest po prostu arcydziełem. Śmiało można stwierdzić, że obok wspaniałego stylu, jakim napisana jest ta powieść, jest to najlepszy jej element. A i o stylu trzeba powiedzieć nieco więcej, bo doskonale pasuje do tej opowieści. Jest nieco baśniowy, pełen niezwykle barwnych opisów, dzięki którym czytelnikowi obrazy stają przed oczami niemal nieproszone. Czytałam tę powieść już dwa miesiące temu, a wciąż obrazy pałacu Heliosa i wyspy Kirke są żywe w moim umyśle. Nie znalazłam tu żadnych niezręcznych sformułowań, żadnych powtórzeń, ani jednego błędu. Pani Miller ma warsztat na najwyższym poziomie.
"- Twoja żona chyba jest mądrą kobietą.
- Owszem. Pominąwszy fakt, że za mnie wyszła, ale jako że tylko na tym zyskałem, nie wytykam jej tego błędu."
Jak już powiedziałam, rozumiem dlaczego część czytelników wystawia niskie oceny. Jeśli lubicie szybką akcję, ta książka nie jest dla Was. Ale jeżeli nie przeszkadzają Wam powieści, które wchodzą w głowę bohatera i skupiają się na jego rozterkach, przemyśleniach i uczuciach, to "Kirke" jest pozycją obowiązkową. Pięknie napisana, z fascynującą historią i wspaniałą bohaterką - ta książka to małe arcydzieło. Ja czytałam ją w stanie permanentnego zachwytu, więc gorąco polecam.
Kirke zawsze była inna. Dziwna. Córka boga słońca Heliosa i jednej z nimf - a więc nieśmiertelna, jednak o głosie i oczach śmiertelniczki. Nie odziedziczyła mocy swego ojca, nie wdała się też w swój lud pod względem bezwzględności i zamiłowania do intryg. Od zawsze jednak fascynowali ją ludzie, a w jednym z nich się zakochała. Gdy desperacko próbuje dowieść słuszności swego...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-08-02
Któż nie zna Katarzyny Nosowskiej? Nawet jeśli z muzyką Hey nie jest Wam po drodze, z pewnością kojarzycie sympatyczną wokalistkę, która w żartobliwy sposób komentuje najnowsze trendy i w szalonym współczesnym świecie jest głosem rozsądku przekonując, że najważniejsze to czuć się ze sobą dobrze. Ona sama wymyka się sztywnym ramom, w jakie starają się wepchnąć celebryci - piękni, szczupli, szczęśliwi i koniecznie z zielonym smoothie w ręce. Może dlatego, że Pani Katarzyna nie jest celebrytką. Pani Katarzyna jest jedną z niewielu prawdziwych artystek. Niedawno ukazał się zbiór jej krótkich felietonów na tematy, tak zwane, przeróżne - i z tą właśnie propozycją dziś do Was przychodzę.
Opowiem Wam historię. Nigdy nie postrzegałam siebie jako fanki zespołu Hey. Nie poświęciłam na moim ipodzie miejsca na ich dyskografię, chociaż podobają mi się ich piosenki lecące w Antyradiu, którego namiętnie słucham w pracy. Ale książkę przeczytałam - a raczej przesłuchałam, bo nie mogłam się powstrzymać jak zobaczyłam, że audiobooka czyta Pani Katarzyna we własnej osobie - i dziś rano (pisane w niedzielę) stanęłam przed koniecznością zrobienia zdjęcia do recenzji. Pomyślałam: "ściągnę coś Hey na ipoda, będzie fajny rekwizyt". Niestety nie pamiętałam tytułu piosenki, która najbardziej mi się podoba spośród tych, które znam z radia. Pamiętałam tylko drobny fragment tekstu: "cośtam cośtam cośtam i psa". Zaczęłam więc przeglądać teksty Hey w poszukiwaniu tego nieszczęsnego psa i nagle szok. Na liście piosenek na jakimś tekstowo czy innym etekście widzę "Arahja". "Arahja" to o rok ode mnie starszy protest-song zespołu Kult, pokrętnie (bo to jeszcze czasy cenzury) opowiadający o podziale Berlina - bardzo ten utwór lubię. Zaintrygowana kliknęłam i znalazłam odnośnik do YouTuba z wykonaniem tego utworu na Woodstocku 2017. Dwie minuty później przestałam widzieć cokolwiek, bo zaczęłam ryczeć jak bóbr. Pierwszy raz zdarzyło mi się płakać przy piosence a nawet nie zbliża mi się okres. I teraz rozumiem. Rozumiem dlaczego ludzie kochają Hey. Rozumiem dlaczego ludzie kochają Panią Katarzynę.
"Nie masz wpływu na Słońce. Jeśli Słońce cię wkurwia - masz problem. Rozwiąż go w sobie, nie trać czasu na wykrzykiwanie w niebo, zmień reakcję."
Dla zainteresowanych, szukałam piosenki o tytule "Muka" - jak widzicie na zdjęciu, w końcu ją znalazłam. Teraz, 4 godziny później, wciąż słucham utworów Hey i zaczynam się zastanawiać czy pisanie recenzji ma sens w moim obecnym, nadmiernie emocjonalnym stanie. Ale spróbuję, chociaż serduszko mnie boli, bo mam trochę krytycznych słów do przekazania. Książka, jak już pisałam, to zbiór krótkich felietonów na rozmaite tematy, przeważnie damsko-męskie. W opisie wydawca obiecuje mi odkrywcze puenty, przezabawne anegdoty, i że to wszystko zmieni moje życie. No i tak, zabawnie momentami było, ale nic specjalnie odkrywczego tu nie znalazłam, a moje życie z pewnością diametralnie się nie zmieniło po lekturze tej książki. Tak naprawdę to zbiór zabawnych felietonów - to się zgadza - które mówią o "życiu, wszechświecie i całej reszcie", ale niestety wielkiej tajemnicy istnienia przed nami nie odkrywają. A co najgorsze, w większości te krótkie teksty nie mają nawet puenty, co sprawia, że wydają się nieco pozbawione sensu. Jeśli mielibyśmy mierzyć tę książkę tą właśnie miarą, to wypadłaby co najwyżej przeciętnie.
"Jeśli dajesz się poderwać w klubie, po browarze, to nie zakładaj, że chłopak ma za paskiem spodni gałęzie do wicia z tobą gniazda rodzinnego."
ALE. Jest jedno ale. Bo możemy na tę książkę spojrzeć inaczej. Owszem, nie jest to święty graal dla poszukujących oświecenia, ale choć nie daje nam recepty na szczęście, to porusza wiele ważnych tematów skłaniając nas do refleksji. Nie podaje przemyśleń na tacy, zmusza czytelnika, żeby pomyślał samodzielnie - i to jest bardzo fajne. I jeszcze jedno. Kto kiedykolwiek słuchał Hey doskonale wie jak wspaniale Pani Katarzyna operuje słowem. Jak genialnie potrafi opowiedzieć o wszystkim w wyjątkowo poetycki sposób, jak świetne metafory wychodzą spod jej pióra. I powiem Wam szczerze, nawet gdyby ta książka była o niczym, to ja i tak przeczytałabym ją z przyjemnością dla samej poetyki tekstu Pani Katarzyny. Audiobookowy bonus: głos Pani Katarzyny. Posłuchajcie to zrozumiecie.
"Udawać orgazm? Spróbuj udawać szczęście. Szczęścia nie poudajesz."
To krótka książka, więc i recenzja nie będzie specjalnie długa. Ta książka nie zmieni Waszego życia, ale z pewnością sprawi przyjemność i da poczucie, że nie jesteście jedynymi ludźmi, którzy myślą, że z tym światem nie wszystko jest w porządku. Że może nie tylko Wy macie pewne trudności ze spełnieniem wymogów, jakie stawia przed Wami współczesne społeczeństwo. A to wszystko dostaniecie opakowane w piękny, poetycki język z dodatkiem wyrafinowanego humoru. Ja jestem na tak i ostatecznie polecam.
Któż nie zna Katarzyny Nosowskiej? Nawet jeśli z muzyką Hey nie jest Wam po drodze, z pewnością kojarzycie sympatyczną wokalistkę, która w żartobliwy sposób komentuje najnowsze trendy i w szalonym współczesnym świecie jest głosem rozsądku przekonując, że najważniejsze to czuć się ze sobą dobrze. Ona sama wymyka się sztywnym ramom, w jakie starają się wepchnąć celebryci -...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-07-31
Anna nie sypia dobrze od czasu wypadku. Prowadziła, zginął jej przyjaciel, drugi leży w szpitalu sparaliżowany. Wypadek nie był jej winą, ale dręczące ją wyrzuty sumienia nie dają się uciszyć tym argumentem. Anna traci pracę, potem partnera. Być może również zdrowe zmysły, bo ciągle wydaje jej się, że ktoś ją obserwuje. Pod wpływem impulsu pakuje walizkę i wyjeżdża. Trafia na niewielką szkocką wysepkę, na której poza malutkim hotelikiem nie ma nic. Praca fizyczna pozwala jej odzyskać równowagę. I właśnie wtedy na wyspę przybywa siedmioro turystów, a wkrótce gwałtowny sztorm odcina ich od świata. A co gorsze, Anna czuje, że znów ktoś ją obserwuje i z pewnością nie ma przyjaznych zamiarów...
Lubię thrillery, jest to powszechnie wiadome. A jeszcze bardziej lubię thrillery psychologiczne. Ale nie lubię po nie sięgać. Głupie, prawda? Problem w tym, że thriller to gatunek, któremu nie wybaczam błędów. I wciąż obsesyjnie szukam tego jednego, idealnego. Dlatego ostrożnie podchodzę do wszystkich entuzjastycznych recenzji i długo się zastanawiam nad lekturą. Do przeczytania "Teraz Zaśniesz" zachęciła mnie recenzja Agnieszki, w której pisze o tej książce tak, że natychmiast pobiegłam do internetów i ściągnęłam na komórkę audiobooka (XXI wiek, skarbie!). No i zaczęłam słuchać. I być może to właśnie był mój błąd...
Ja jestem wzrokowcem - i to naprawdę skrajnym przypadkiem. Powinnam była przewidzieć, że mając więcej niż trzech bohaterów, nie będę w stanie ich ogarnąć nie widząc ich imion na papierze. Ale nie przewidziałam. Byłam tak zaintrygowana wspomnianą recenzją, że chciałam już, jak najszybciej. Więc słuchałam - i przez pół książki nie mogłam ułożyć sobie w głowie bohaterów. Nie wiedziałam o kim mowa, myliłam postacie. Przeszkadzało mi to w odbiorze, ale nie chciałam przerywać lektury. Być może z tego powodu długo nie mogłam wkręcić się w tę historię, co rusz moja uwaga uciekała do tego, co się działo za oknem tramwaju i musiałam potem cofać się o kilka minut. Może jeszcze nie całkiem ogarnęłam te całe audiobooki.
Nie polubiłam Anny. Nie wiem dlaczego. Nie to, że mnie denerwowała i czułam do niej niechęć - po prostu nie byłam w stanie się przywiązać i jej współczuć. Niestety to samo mogę powiedzieć o reszcie bohaterów. Doceniam ich konstrukcję, doceniam skomplikowane historie, ale żaden nie wzbudził we mnie większych emocji. Nie polubiłam też dziwnych wstawek, ni to listów, ni to epitafiów, nie wiadomo po co, nie wiadomo dlaczego, nie wiadomo o co w ogóle chodzi. Niespecjalnie tworzyły nastrój, niespecjalnie wnosiły cokolwiek do lektury. Nie rozumiem.
Na szczęście to koniec moich narzekań. Sama opowieść oczywiście powtarzała popularny motyw zamknięcia z mordercą, ale robiła to całkiem nieźle. Styl tej książki jest bardzo sugestywny, mimo fali upałów i bezchmurnego nieba, ja niemal słyszałam stukot kropli o szybę, niemal słyszałam trzeszczenie drewnianych schodów hotelu, cały czas przed oczami miałam mroczne, złowrogie wnętrze. Ta wizja znów pojawia się w moich myślach teraz, gdy piszę tę recenzję. To naprawdę fajna sprawa i za to duży plus.
Sprawa najważniejsza - czy jest napięcie? W końcu to thriller, w końcu grupa ludzi a wśród nich morderca, w końcu klaustrofobiczna wysepka odcięta od świata, z której nie można uciec. Napięcie jest, chociaż może nie tak intensywne, jakbym sobie tego życzyła. Nie podskakiwałam na krześle wyglądając ze zniecierpliwieniem rozwiązania tajemnicy. Ale przez cały czas czułam lekki dreszczyk i z wyjątkową przyjemnością smakowałam te momenty, gdy działo się coś niepokojącego. Wiem, że niektórzy narzekają na zakończenie - ja nie mam chyba zdania w tej kwestii. Zakończenie jak zakończenie. Nie było ani tragiczne ani wybitne. Zamknęło historię, zrobiło co do niego należało. I tyle.
Nie znalazłam tu mojego świętego graala - thrillera idealnego. Ale to całkiem dobry przedstawiciel gatunku o ciekawej historii i porządnym wykonaniu. I z pewnością mający bardzo fajną atmosferę, którą czuje się wszystkimi zmysłami podczas lektury. Pewne drobne wady ma, niewiele jest książek ich pozbawionych, ale ogólnie książkę oceniam pozytywnie. Myślę, że mogę spokojnie Wam tę powieść polecić - zwłaszcza tym, którym tak jak mnie oczy się świecą na słowa thriller psychologiczny.
Anna nie sypia dobrze od czasu wypadku. Prowadziła, zginął jej przyjaciel, drugi leży w szpitalu sparaliżowany. Wypadek nie był jej winą, ale dręczące ją wyrzuty sumienia nie dają się uciszyć tym argumentem. Anna traci pracę, potem partnera. Być może również zdrowe zmysły, bo ciągle wydaje jej się, że ktoś ją obserwuje. Pod wpływem impulsu pakuje walizkę i wyjeżdża. Trafia...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-07-17
Leon rozpaczliwie potrzebuje pieniędzy by opłacić prawników dla brata niesłusznie skazanego na więzienie. Już bierze wszystkie nocne zmiany w hospicjum, gdzie pracuje, ale to nie wystarcza. Wpada więc na desperacki pomysł by wynająć swoje mieszkanie i jedyne w nim łóżko - w końcu on noce spędza w pracy, więc nie jest mu potrzebne; a gdy będzie odsypiał w dzień, w pracy będzie potencjalny współlokator. Na jego ogłoszenie trafia Tiffy, która niedawno zerwała z chłopakiem i musi szybko znaleźć nowe lokum, jednak niewielkie zarobki mocno ograniczają jej wybór. Zdesperowana, decyduje się na ten osobliwy układ. Tiffy i Leon nigdy się nie spotykają, ale po pewnym czasie zaczynają zostawiać sobie nawzajem karteczki z krótkimi wiadomościami - stopniowo mówiąc o sobie coraz więcej i coraz bardziej angażując się w tę znajomość.
"Współlokatorzy" to kolejna książka, którą nie byłam specjalnie zainteresowana, ale która prześladowała mnie tak długo, że wreszcie po nią sięgnęłam. Była dosłownie wszędzie - na blogach, na Instagramie, na banerach księgarni online, nawet na billboardach i przestrzeni reklamowej na wiatach przystankowych. Otwierając lodówkę zastanawiałam się czy tam też będzie, bo właściwie nie pogardziłabym własnym egzemplarzem. No i w końcu się skusiłam, chociaż zdecydowałam się na audiobooka. I choć głosy lektorów z początku nieco mnie irytowały, to lekturę tej książki wspominam naprawdę bardzo miło.
Na początku coś sobie wyjaśnijmy - to nie jest i nigdy nie miała być ambitna lektura. To lekka, zabawna książka na wieczór lub dwa, celująca raczej w żeńską część odbiorców. Nie spodziewałam się po niej głębokich przemyśleń ani warsztatu pisarskiego na miarę największych mistrzów pióra, spodziewałam się za to pełnej humoru historii, która mnie zabawi i poprawi humor. I dokładnie to dostałam. To była moja książka na drogę do i z pracy i jako taka doskonale spełniła swoją rolę - rano mnie rozbudzała, wieczorem pozwalała się odstresować. Powiem więcej, kładąc się spać wieczorem, już się cieszyłam na poranne słuchanie. I tak na dobrą sprawę mogłabym na tym skończyć tę recenzję, bo przecież o to w czytaniu chodzi - żeby czerpać z niego radość.
"Czy kiedykolwiek tak bardzo nie mogłaś się doczekać przeczytania jakiejś książki, że miałaś problem, by ją zacząć?"
Bohaterowie są tacy, jakich można się było spodziewać - sympatyczni, z nieco dramatyczną historią, borykający się z problemami, ale nie tracącymi humoru. Bardzo polubiłam Leona, Tiffy trochę mniej, ale im obojgu miałam ochotę czasem przywalić po głowie, żeby się ogarnęli i na przykład zerwali związki, które ewidentnie nie działają. Oczywiście historia jest do bólu przewidywalna (czy ktoś serio spodziewał się, że nie skończy się happy endem i klasycznym "żyli długo i szczęśliwie"?), ale po drodze przeżywamy przygody, które całkiem dobrze podtrzymują zainteresowanie dalszym ciągiem.
Humor autorki niezupełnie jest moim typem humoru, ja jednak wolę jak jest bardziej sarkastycznie i niepoprawnie, ale lekkość, z jaką napisana jest książka działała i na mnie. No i przyznaję, że chociaż nie parskałam śmiechem co chwilę, to doceniałam liczne gagi sytuacyjne. Rozdziały, pisane raz z perspektywy Tiffy, a raz Leona, były krótkie, co dodatkowo uprzyjemniało lekturę. Nie wyłapałam żadnych błędów technicznych, chociaż przyznam, że momentami moja uwaga gdzieś uciekała, bo słuchałam audiobooka nie tylko w środkach transportu, ale również na przykład robiąc zakupy. Słowem, które nasuwa mi się jako pierwsze, gdy wspominam lekturę tej książki, jest: sympatyczna.
"Czuję ukłucie miłości. Może to tylko kolka, trudno ocenić na tym etapie związku, ale mimo wszystko."
O jednej rzeczy muszę wspomnieć. Bo pomimo tej całej lekkości i humoru, książka porusza temat toksycznych związków. Były chłopak Tiffy to niebezpieczny manipulator, a czytelnik może dokładnie prześledzić jego wypaczone zachowania. Autorka bardzo dobrze oddaje również ogromną ilość pracy, jaką Tiffy musi włożyć w samą siebie, żeby wyrwać się spod jego wpływu. Za ten motyw i jego perfekcyjne wpasowanie w opowieść ponoszę ocenę o jedno oczko.
I cóż więcej mogę napisać? Nie jest to arcydzieło literatury, z całą pewnością. Jest to jednak szalenie sympatyczna historia, którą czyta się szybko i przyjemnie. Bije od niej jakieś ciepło, przy którym czytelnik czuje się zrelaksowany i zadowolony. Są fajni bohaterowie, jest humor, są ciekawe perypetie - jest wszystko, czego można oczekiwać od lektury, która nigdy nie aspirowała do czegoś więcej niż czytadła na wieczór. Ja osobiście wspominam tę książkę naprawdę miło i niewykluczone, że kiedyś jeszcze do niej wrócę, zatem i Wam ją z czystym sumieniem polecam.
Leon rozpaczliwie potrzebuje pieniędzy by opłacić prawników dla brata niesłusznie skazanego na więzienie. Już bierze wszystkie nocne zmiany w hospicjum, gdzie pracuje, ale to nie wystarcza. Wpada więc na desperacki pomysł by wynająć swoje mieszkanie i jedyne w nim łóżko - w końcu on noce spędza w pracy, więc nie jest mu potrzebne; a gdy będzie odsypiał w dzień, w pracy...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-07-12
Michelle Obama. Czy trzeba dodawać coś więcej? Wszyscy wiemy kim jest. Pierwsza w historii ciemnoskóra pierwsza dama. Pierwsza tak aktywna. Pierwsza, która na równi z mężem brała udział w życiu publicznym. Można ją kochać albo nienawidzić, ale niezależnie od osobistych sympatii nie można jej odmówić zasług na polu walki przeciwko dyskryminacji czy promowania zdrowego trybu życia, zwłaszcza wśród dzieci. Niewątpliwie jest postacią fascynującą. Dzięki jej książce możemy nie tylko poznać lepiej samą pierwszą damę, ale też podglądnąć jak wygląda codzienność w Białym Domu.
Nie jest żadną tajemnicą, że na widok wszelkiego rodzaju biografii, autobiografii i pamiętników natychmiast się jeżę i czym prędzej wycofuję z ostrzegawczym syczeniem. Nie lubię tego typu literatury. Nie ciekawi mnie życie innych ludzi, moje własne zajmuje mi cały czas, jakim dysponuję. Ale o tej książce było głośno. Chociaż to właściwie niedopowiedzenie. Ta książka była wszędzie. Czytali ją wszyscy i wszyscy się nią zachwycali. Pomyślałam: nie wypada chociaż nie spróbować. Tym bardziej, że znalazłam audiobooka czytanego przez wspaniałą Agatę Kuleszę. Nie wiem czy większa w tym zasługa doskonałej lektorki czy fascynującej bohaterki tej książki, ale już po godzinie słuchania byłam całkowicie oczarowana. I tak mi zostało już do końca.
Nikt chyba nie jest aż tak naiwny, żeby wierzyć, że każda autobiografia zawiera prawdę i tylko prawdę. To rzecz oczywista, że każdy próbuje pokazać się w jak najlepszym świetle, wybielić w oczach czytelników, położyć nacisk na zachowania godne pochwały i zamieść pod dywan mało chlubne momenty swojego życia. I być może dlatego tak podobała mi się książka Pani Obamy - tutaj tego nie widać. Oczywiście nie mam złudzeń, że te elementy wciąż są tutaj obecne, ale ich obecność jest na tyle dyskretna, że niemal całkowicie niedostrzegalna. Bardzo mi się podobało, że Pani Obama potrafi mówić otwarcie o popełnionych błędach i szczerze przyznaje, że i jej zdarza się odczuwać złość, zazdrość, zniechęcenie.
"Dziś sądzę, że pytanie: "Kim zostaniesz, gdy dorośniesz?", które dorośli zadają dzieciom, jest zupełnie nie na miejscu. Tak jakby dorastanie mogło się zakończyć. Jakby w pewnym momencie człowiek kimś się stawał i koniec."
Bardzo wyważony jest też język, jakim ta książka została napisana. Pani Obama ma rzadki dar formułowania wyraźnych opinii w taki sposób, by nikt nie poczuł się urażony. Jest istnym wcieleniem dyplomacji. Nawet gdy krytykowała kogoś lub coś, robiła to... no po prostu z klasą, jak przystało na damę. I to pierwszą. Z podobnym spokojem przekonywała do swoich racji - uprzejmie, podpierając się merytorycznymi argumentami, szanując swojego rozmówcę. A mówiła o sprawach naprawdę ważnych. I wiecie co, jestem pewna, że swoimi wyważonymi, pełnymi szacunku wypowiedziami zdziałała więcej dla równouprawnienia kobiet niż horda rozwrzeszczanych feministek, dla których największym problemem świata jest to, że mężczyzna przepuścił je w drzwiach. Feminizm powinien mieć twarz i głos Michelle Obamy, wtedy może wreszcie do czegoś byśmy doszli.
Kolejna rzecz na plus to lekkość opowieści. Pani Obama w doskonały sposób równoważy trudne tematy zabawnymi anegdotami, nierzadko skierowanymi w nią samą. Z tekstu aż bije pogoda ducha, jaka cechuje autorkę. Mogłoby się wydawać, że wysłuchanie 100 stron poświęconych jej dzieciństwu będzie droga przez mękę - nic bardziej mylnego. Po pierwsze życie Pani Obamy jest autentycznie fascynujące i ciekawsze niż niejeden hollywoodzki hit, a po drugie jest ono tutaj opowiedziane tak intrygująco i tak dowcipnie, że człowiek nie ma najmniejszej ochoty tej opowieści przerywać. Autorka snuje swoją historię wyszukując tam i ówdzie najlepsze smaczki, które zawsze wywołują uśmiech lub zdumienie, umilając nam w ten sposób lekturę.
"Cieszyło mnie odkrycie prostego związku między intensywnością ćwiczeń a własnymi osiągnięciami."
Widzieliście na przykład, że w Białym Domu nie wolno otwierać okien? Kwestia bezpieczeństwa. Kwestią bezpieczeństwa jest również fakt, że jeśli rodzina prezydenta chce wyjść na taras w prywatnej części Białego Domu, to musi najpierw powiadomić agentów Secret Service, którzy sprawdzą ów taras i okolice budynku, a następnie zamkną dla ruchu wszystkie ulice w pobliżu na czas owego wyjścia. A że Barack Obama oświadczył się psikusem, wiedzieliście? Na takie perełki natykamy się na każdej stronie - ciekawostki nie tylko z życia prywatnego Obamów, ale i z zasad życia w Białym Domu. I moim zdaniem to jedna z największych zalet tej książki.
Słowem podsumowania, to naprawdę świetna książka. Porusza ważne tematy, o drażliwych mówi w wyważony sposób, przedstawia fascynującą historię, a do tego jest zabawna. Zdecydowanie zachęcam do sięgnięcia w tym przypadku po audiobooka - głos Pani Kuleszy idealnie pasuje do tej opowieści i do wielkiej postaci, jaką niewątpliwie jest Michelle Obama. Najlepszym chyba argumentem jest fakt, że ja - zagorzały przeciwnik autobiografii - nie mogłam się oderwać od tej książki. Jest po prostu wspaniała i wszystkim Wam ją z całego serca polecam, jeśli jeszcze nie mieliście okazji się zapoznać z byłą pierwszą damą USA.
Michelle Obama. Czy trzeba dodawać coś więcej? Wszyscy wiemy kim jest. Pierwsza w historii ciemnoskóra pierwsza dama. Pierwsza tak aktywna. Pierwsza, która na równi z mężem brała udział w życiu publicznym. Można ją kochać albo nienawidzić, ale niezależnie od osobistych sympatii nie można jej odmówić zasług na polu walki przeciwko dyskryminacji czy promowania zdrowego trybu...
więcej mniej Pokaż mimo to
Ebenezer Scrooge jest człowiekiem, jakiego nie chcielibyście spotkać na swojej drodze. Niesympatyczny, egoistyczny, skąpy i całkowicie pozbawiony poczucia humoru. A do tego mający serce z kamienia. Oczywiście nie obchodzi świąt Bożego Narodzenia, nie dzieli z innymi radości, którą ze sobą niosą, a wręcz przeciwnie - irytuje się, że jego pracownik wedle przyjętych norm powinien dostać wówczas dzień wolny. Jest najbardziej nielubianym człowiekiem w mieście - do czasu, aż w wigilijny wieczór nawiedza go duch jego zmarłego współpracownika i zapowiada rychłą wizytę trzech zjaw, która całkowicie zmieni życie Scrooge'a...
Kilka miesięcy temu złożyłam na blogu Pi obietnicę, że jeszcze w tym roku zapoznam się z twórczością Charlesa Dckensa, którym rzeczona Pi się zaczytuje od jakiegoś czasu. No i cóż, słowo się rzekło, a tu ani się obejrzałam, a nadszedł grudzień. Trzeba było działać. Przeglądając bibliotekę Legimi i dostępne tam dzieła Dickensa, mój wzrok trafił na "Opowieść Wigilijną", krótką książeczkę o klimacie doskonale pasującym do obecnej pory roku. Zostało postanowione, przeczytam tę pozycję. A raczej przesłucham, bo skusiłam się na audiobooka. I powiem Wam, że to była doskonała decyzja - to najlepszy audiobook, jakiego miałam przyjemność słuchać. Odgłosy rozmów na targu, ognia trzaskającego w kominku, ciche kolędy w tle, głosy duchów zmienione cyfrowo tak, że naprawdę brzmiały jak zza światów. No coś pięknego. A do tego naprawdę świetna historia, którą z doskonałym wyczuciem czasu skończyłam dokładnie w wigilię.
Jestem prawie pewna, że w zamyśle autora i zgodnie z każdym katalogiem bibliotecznym jest to powieść dla dzieci, ale moim zdaniem najwięcej do myślenia da dorosłym. Tym właśnie, którzy uparcie tkwią w niechęci do świąt, czy to z powodu złego charakteru, czy z powodu wyznawanego światopoglądu. Zapewne część z Was wie, że jestem ateistką, więc teoretycznie nie powinnam obchodzić świąt. Ale obchodzę. Głupie, prawda? Pozwólcie mi wytłumaczyć. Nie chodzi o symbolikę religijną tego okresu, której dla mnie, jako osoby niewierzącej, w tym wszystkim nie ma. Chodzi o to, że uwielbiam ten krótki czas w roku, gdy wszyscy są dla siebie mili, cieszą się z drobnych rzeczy, spotykają się, by najzwyczajniej w świecie porozmawiać, na co często na co dzień nie ma czasu. Uwielbiam piec z mamą ciasta, uwielbiam dekorować choinkę z narzeczonym, uwielbiam rozmawiać z całą rodziną przy wigilijnym stole, uwielbiam cieszyć oko kolorowymi dekoracjami. Uwielbiam ten czas za to, że jest tak po prostu miło.
Ale chyba odeszłam od tematu. Jeśli chcecie, żebym wprowadziła cykl notek światopoglądowych przy podobnych okazjach, to dajcie znać w komentarzu, chętnie coś takiego zrobię. Jednak dziś mieliśmy rozmawiać o książce. Można się zżymać, że ta historia jest absurdalna - bo czy naprawdę ktoś uwierzy, że taki mały chujek jak Scrooge całkowicie się zmieni tylko dlatego, że duch pokaże mu kilka miłych wspomnień i kilka mniej miłych obrazów z przyszłości? No pewnie, że nie. Ale to nie o to chodzi. Chodzi o naukę płynącą z tej opowieści, która niby jest oczywista i wszyscy o niej wiedzą, ale często o niej zapominają w codziennym pośpiechu. A tę naukę ta historia wykłada nam w sposób perfekcyjny.
Styl prowadzenia narracji kojarzy mi się z rubasznym gawędziarzem zabawiającym przy kominku grupkę dzieci i jest to wrażenie tak sympatyczne, że ilekroć je wspominam, robi mi się ciepło na serduszku. Ten gawędziarz opowiada tę historię tak ciekawie, że chciałoby się go słuchać i słuchać bez końca. Sama opowieść może nie ma jakiejś wybitnej głębi, bohaterowie może są nieco zbyt jednolici, ale efekt końcowy zdecydowanie zasługuje na miejsce wśród powieści klasycznych. I właściwie tyle mam do powiedzenia. Czasem książka nie musi być arcydziełem literatury, żeby zapisać się zarówno w historii, jak w sercach czytelników.
Może nie wybrałam na moje pierwsze spotkanie z Dickensem jego najlepszej powieści, ale nie narzekam. Ta historia, którą wszyscy przecież znamy, była wspaniałym doświadczeniem i jestem bardziej niż zadowolona, że wreszcie liznęłam twórczości tego wielkiego pisarza. A także - że udało mi się akurat tę pozycję przeczytać w najbardziej odpowiednim czasie. To bezdyskusyjnie książka obowiązkowa dla każdego - nie tylko dla moli książkowych. Tak więc czytajcie i bawcie się dobrze, szczerze polecam!
Ebenezer Scrooge jest człowiekiem, jakiego nie chcielibyście spotkać na swojej drodze. Niesympatyczny, egoistyczny, skąpy i całkowicie pozbawiony poczucia humoru. A do tego mający serce z kamienia. Oczywiście nie obchodzi świąt Bożego Narodzenia, nie dzieli z innymi radości, którą ze sobą niosą, a wręcz przeciwnie - irytuje się, że jego pracownik wedle przyjętych norm...
więcej Pokaż mimo to