rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , , ,

Z pewnym sentymentem, ale także dużą dozą melancholii wzięłam się za czytanie "Carpe Jugulum" Terry'ego Pratchetta. To pierwsza część Świata Dysku, którą miałam w ręku od czasu śmierci autora, a także ostatnia z cyklu o czarownicach z Lancre. Swoiste podwójne pożegnanie. Znalazłam w niej wszystko, co uwielbiam w tej serii, wartką akcję, moich ulubionych bohaterów, humor, liczne nawiązania kulturowe. Tylko czytało mi się jakoś tak poważniej. I nie mam pojęcia, czy to za sprawą prezentowanych wydarzeń, czy ze względu na specyficzne okoliczności towarzyszące lekturze, czyli wspomniane pożegnania.

Lancre to bardzo górzyste królestwo na głębokiej prowincji, gdzie wszyscy się znają, a panujący król może owszem sam decydować o wielu sprawach, pod warunkiem, że jest to dogodne dla mieszkańców, a zwłaszcza dla mieszkających w Lancre wiedźm. Są one otoczone powszechnym szacunkiem, z odpowiednią ilością bojaźni, zwłaszcza jeśli chodzi o babcię Weatherwax i nic nie dzieje się bez ich wiedzy. Kiedy rodzi się królewska córka, której matką nomen omen też jest czarownica, musi zostać odprawiona odpowiednia uroczystość nadania imienia. A jako że jest to dziecię wysokiego rodu, należy wyprawić wielką ucztę, a także zaprosić ważnych gości. Niestety z zaproszeniami coś poszło nie tak. Jedno bardzo istotne zaproszenie, mimo że odpowiednio ozdobne i z pieczołowitością wysłane jako pierwsze, nie dotarło do adresata. Za to jak najbardziej dotarły zaproszenia dla arystokratycznej rodziny mieszkającej po sąsiedzku w Überwaldzie. Arystokraci z niego skorzystali bardzo skwapliwie, bo dzięki niemu mogli przybyć bez przeszkód na królewską ucztę i zrealizować swoje własne plany. A jak przystało na rodzinę wampirów, zamiary mieli dość ponure.

W powieści mamy więc bardzo ciekawie przedstawiony wątek walki z wampirami, piękne nawiązanie do baśni o Śpiącej Królewnie, a także niebanalnie ukazany los pewnego kapłana, można go nazwać misjonarzem, który w znaczący sposób wesprze wiedźmy w starciu o dobro królestwa i jego mieszkańców. Mimo, że nie wybuchałam co chwila głośnym rechotem, co niejednokrotnie zdarzało mi się przy innych powieściach Pratchetta, wspomnienie niektórych scen nadal budzi we mnie uśmiech, jak choćby opisy Magrat i jej opieki nad córeczką. Wątek macierzyństwa jest mi bowiem bliski. Jak zwykle nie zawiodły mnie niania Ogg i babcia Weatherwax i naprawdę szkoda jest mi się z nimi rozstawać. Z kolei powieściowe wampiry świetnie wpisują się w mój prywatny zbiór różnorakich portretów wampira, gdyż akurat ten temat dość mocno mnie interesuje, mimo że nie jestem miłośniczką horrorów. Dla motywu wampira zawsze zrobię wyjątek i chętnie obejrzę każdy film, serial lub przeczytam książkę, gdzie ten wątek się pojawia. Przede mną jeszcze trochę powieści Pratchetta i choć wiem, że żadna nowa już się nie ukaże, to cieszy mnie perspektywa kolejnych godzin z jego utworami. Podziwiam zawsze jak autor w inteligentny sposób, z dużą dawką humoru, potrafi mówić o sprawach najistotniejszych. Jak pięknie odbija w płaskim zwierciadle Świata Dysku przywary, fanatyzmy, głupotę, by dać lekkiego prztyczka w nos naszej rzeczywistości. Pokazuje, co jest ważne - podstawowe wartości i uczucia, które czynią z postaci jego książek istoty po prostu szlachetne, których nie sposób nie lubić. Miłośnikom wampirów, a także pełnej ciepłego humoru, mądrej filozofii życiowej sir Terry'ego Pratchetta oczywiście polecam przeczytanie "Carpe Jugulum", nie powinni czuć się zawiedzeni.

Opinię zamieściłam na swoim blogu: http://urshana.blox.pl/html?page=commentAdd&preview=1&commentIdString=16/03/Uwaga-na-wampiry-Terry-Pratchett-Carpe-Jugulum

Z pewnym sentymentem, ale także dużą dozą melancholii wzięłam się za czytanie "Carpe Jugulum" Terry'ego Pratchetta. To pierwsza część Świata Dysku, którą miałam w ręku od czasu śmierci autora, a także ostatnia z cyklu o czarownicach z Lancre. Swoiste podwójne pożegnanie. Znalazłam w niej wszystko, co uwielbiam w tej serii, wartką akcję, moich ulubionych bohaterów, humor,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Najczęściej, zanim przystąpię do czytania, wiem o czym jest dana książka, czego mogę się po niej spodziewać, do jakiego gatunku przynależy lub znam styl autora. Podobnie jest z filmami, rzadko się zdarza, bym nie wiedziała nic na temat oglądanej fabuły. Zapewne takie przygotowanie do lektury czy też seansu jest dobre, ale czasami brakuje niespodzianki, elementu zaskoczenia. W przypadku czytanej niedawno "Zimowej opowieści" było akurat tak, że o powieści ani jej autorze nie wiedziałam właściwie nic, tylko gdzieś się jej tytuł pojawiał dość często, zapewne z powodu ekranizacji i wtedy trafił na mój bardzo zatłoczony czytnik, do długiej wirtualnej kolejki. Za lekturę wzięłam się w lutym, bo sprzyjała temu kończąca się pora roku, a z telewizji nagrałam właśnie adaptację i bym mogła ją w spokoju obejrzeć, musiałam przeczytać pierwowzór. Uważam bowiem, że czytanie książek, po obejrzeniu filmu za dużo odbiera mi przyjemności, odwrotna kolejność z kolei dostarcza niezbędnego kontekstu do pełnej oceny filmu.

O czym jest więc powieść, która ukazała się w Polsce trzydzieści jeden lat po swej amerykańskiej premierze? Do jakiego nurtu czy też gatunku literackiego można ją zaliczyć? Jest to przede wszystkim historia miasta, a dokładniej Nowego Jorku, który z jednej strony prezentowany jest jako bliski ideału mechanizm, utopijne miejsce doskonale sprawiedliwe, a w każdym razie do tego dążące, z drugiej strony jest to prawie że mityczna bestia, która wciąga w swe tryby ofiary i mieli je na drobny pył. Pulsujący energią, ogromny labirynt, miejsce które nigdy nie zasypia, ukazane na przestrzeni całego XX wieku. Wpisuje się ta historia w nurt realizmu magicznego, niektórzy zaliczają ją do urban fantasy. Czytając utwór Helprina, miałam bardzo filmowe skojarzenia, przed oczami stawały mi bowiem kadry z "Metropolis" Fritza Langa oraz "Świateł wielkiego miasta" Charliego Chaplina.

Głównym bohaterem jest Peter Lake, włamywacz i mechanik, którego poznajemy, gdy ucieka przed gangiem Krótkich Ogonów pod wodzą charyzmatycznego Pearly'ego Soamesa. W trakcie swej ucieczki spotyka on pięknego białego ogiera, zwanego później Athansorem, który ratuje mu życie i staje się jego towarzyszem. Początkowo historia ciąży w kierunku romansu, gdyż Peter Lake poznaje umierającą na gruźlicę piękną Beverly Penn, córkę bogatego wydawcy i rodzi się między nimi natychmiast uczucie, które jest oczywiście silniejsze niż czas i śmierć. Jednak kolejne części powieści ukazują na pierwszym planie losy innych bohaterów, między innymi przedsiębiorczej i utalentowanej Virginii Gamely, pojawiają się kolejni członkowie rodziny Pennów i ich otoczenie z redakcji "The Sun", na drugim planie toczy się historia bardzo tajemniczego budowniczego mostów Jacksona Meada oraz historia Przymorzan i zemsty gangu Krótkich Ogonów. Jednym słowem, powieść zdecydowanie wymyka się jednoznacznej klasyfikacji gatunkowej, by stać się mityczną opowieścią o pragnieniu doskonałości, idealnej sprawiedliwości o sile uczucia oraz o gwiazdach.

Nie mogę powiedzieć, że po jednokrotnej lekturze zrozumiałam ją dogłębnie, bo nie jest to prosta historia. Mnożenie wątków, kolejnych bohaterów, ukryta symbolika, nawiązania biblijne, a przede wszystkim niezwykły portret Miasta, dają w sumie obraz barwny, skomplikowany i odrobinę tajemniczy. Trudno jest mi jednak odczytać jego przesłanie. Być może za bardzo zapatrzyłam się w szczegóły, by dostrzec wyraźnie całość. Lektura zatem ciekawa, intrygująca, ale pozostawiła u mnie odrobinę niedosytu. Jedno jest pewne, mogę teraz spokojnie obejrzeć adaptację i przekonać się, co dzieło filmowe wybrało dla siebie z tej ogromnej całości i jak rozłożyło akcenty, a raczej czy udało się w nim przemycić coś więcej, niż prostą historię miłosną.

Opinię zamieściłam na swoim blogu: http://urshana.blox.pl/2016/03/Bohater-miasto-Mark-Helprin-Zimowa-opowiesc.html

Najczęściej, zanim przystąpię do czytania, wiem o czym jest dana książka, czego mogę się po niej spodziewać, do jakiego gatunku przynależy lub znam styl autora. Podobnie jest z filmami, rzadko się zdarza, bym nie wiedziała nic na temat oglądanej fabuły. Zapewne takie przygotowanie do lektury czy też seansu jest dobre, ale czasami brakuje niespodzianki, elementu zaskoczenia....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

"Tajemnica domu Helclów" to bardzo przyjemny kryminał retro dwójki autorów Jacka Dehnela i Piotra Tarczyńskiego, którzy dość krótko ukrywali się pod pseudonimem Maryli Szymiczkowej. Z racji mojej sporej sympatii dla Dehnela, a także kryminałów jako gatunku - musiałam oczywiście i po tę pozycję sięgnąć.

Akcja utworu rozgrywa się pod koniec 1893 roku w Krakowie i to jakże szacowne miasto stanowi doskonałe tło dla prowadzonej intrygi. Pojawiające się postacie historyczne, takie jak młody Tadeusz Żeleński oraz takież wydarzenia, na przykład pogrzeb Matejki, nadają całości niepowtarzalnego kolorytu i tworzą odpowiedni klimat powieści.

Najważniejsza jest jednak niebanalna główna bohaterka - profesorowa Zofia Szczupaczyńska. Kobieta władcza, w średnim wieku, bezdzietna, wzorowa pani domu i żona, aczkolwiek trochę znudzona prowadzonym życiem. Wszystko co mogła osiągnąć dla męża już zdziałała. Tytuł profesora uniwersytetu zawdzięcza on w dużej mierze jej przedsiębiorczości, a niekoniecznie wielkim talentom własnym. Na niwie dobroczynności, jedynej, gdzie żony znaczących krakowian mogą się właściwie udzielać, profesorowa Szczupaczyńska spełnia swoje obowiązki równie skrupulatnie jak we wzorowo prowadzonym domu. I właśnie planowana loteria dla dzieci skrofulicznych przez przypadek wciągnęła szacowną krakowską matronę w intrygę kryminalną, w którą ta wielbicielka opowiadań detektywistycznych E.A. Poe zanurzyła się z wielką rozkoszą, choć oczywiście w tajemnicy przed mężem. Dzięki swojej dociekliwości, by nie nazwać jej wścibstwem, rozwikłała tajemnicę zaginięcia mieszkanki Domu Helclów - instytucji dobroczynnej prowadzonej przez siostry szarytki dla ludzi starszych i schorowanych. Odnalezienie zaginionej pani Mohrowej, niestety nieżyjącej, okazało się dopiero początkiem o wiele bardziej tajemniczej i ponurej historii kryminalnej.

Powieść czyta się znakomicie, ponieważ tak naprawdę napisana jest z przymrużeniem oka, to bardziej pastisz niż historia serio. Zagadka kryminalna prezentowana jest trochę w klimacie Agaty Christie, a z kolei tło obyczajowe i sama postać głównej bohaterki czerpie sporo z Zapolskiej czy Bałuckiego. Szanowani mieszkańcy Krakowa, a zwłaszcza kobiety, to istne "gniazdo os", takiego określenia używa zresztą w tekście hrabina Żeleńska, rozplotkowane, knujące intrygi i walczące bezlitośnie o pozycję swoją oraz rodziny. Nasza bohaterka w tym środowisku czuje się jak ryba w wodzie i nabyte właśnie w walce o prestiż i pozycję umiejętności wykorzystuje do rozwiązania zagadki śmierci pensjonariuszek Domu Helclów. Wspiera ją w tym jej służąca Franiciszka, bo przecież każdy detektyw, nawet amator, musi mieć swojego asystenta. Osobiście z wielką niecierpliwością wyczekuję kontynuacji losów profesorowej Szczupaczyńskiej i mam ogromną nadzieję, że autorzy na jednej powieści nie poprzestaną.

Opinię zamieściłam na swoim blogu: http://urshana.blox.pl/2016/03/Profesorowa-na-tropie-Tajemnica-domu-Helclow.html

"Tajemnica domu Helclów" to bardzo przyjemny kryminał retro dwójki autorów Jacka Dehnela i Piotra Tarczyńskiego, którzy dość krótko ukrywali się pod pseudonimem Maryli Szymiczkowej. Z racji mojej sporej sympatii dla Dehnela, a także kryminałów jako gatunku - musiałam oczywiście i po tę pozycję sięgnąć.

Akcja utworu rozgrywa się pod koniec 1893 roku w Krakowie i to jakże...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Cezary Zbierzchowski, to nazwisko mało znane, autor obecny w kręgu fantastyki, którego nową powieść "Holocaust F" wydało w ubiegłym roku Wydawnictwo Powergraph. Przy tej okazji tylko w formie e-booka ukazało się w Powergraphie wznowienie zbioru wcześniejszych opowiadań, osadzonych w tym samym uniwersum, co wspomniana powieść, wzbogacone o kilka nowych tekstów, nieobecnych w poprzednim wydaniu. O obu pozycjach pojawiły się pochlebne opinie, więc skorzystałam ze świetnej promocji i wzbogaciłam swoją wirtualną biblioteczkę, chcąc sprawdzić, co też ciekawego ma mi Zbierzchowski do zaoferowania. Naturalną koleją rzeczy było dla mnie rozpoczęcie lektury od "Requiem dla lalek". I dla każdego, kto planuje czytanie powieści jest to podobno wybór wręcz obowiązkowy. Pozwala zorientować się w specyfice prezentowanego świata, poznać terminologię i zapoznać się z pewnymi ideami w powieści rozwiniętymi.

Przyznaję, że zbiór czytałam już jakiś czas temu i trudno mi się było zabrać do pisania o nim. W międzyczasie wrażenia delikatnie się zatarły przyćmione kilkoma innymi przeczytanymi pozycjami, a także dość intensywnie na mnie wpływającą ostatnio codziennością. Być może próba powrotu do poszczególnych tekstów będzie dobrym sprawdzianem dla tego, ile tak naprawdę z nich we mnie pozostało, co okazało się istotne, a co straciło na znaczeniu.

Jedno jest pewne, rzeczywiście jako całość "Requiem dla lalek" robi wrażenie, opowiadania są na przyzwoitym poziomie, intrygują na pewno fabularnie, ale także z powodu niesionego przekazu. Formalna strona tekstów również nie budzi zastrzeżeń, choć trudno się o niej rozpisywać, ponieważ poza ciekawymi mottami, tudzież innymi nawiązaniami kulturowymi obecnymi w poszczególnych utworach nie mamy tutaj do czynienia z jakimiś przesadnymi eksperymentami ani w warstwie języka ani w warstwie konstrukcyjnej. Całość można zaliczyć gatunkowo do science fiction, ale prezentowana rzeczywistość w większości tekstów nie różni się szczególnie od tej, którą mamy obecnie za oknem. Poza dwoma tekstami - "Mr Fiction" i "Smutkiem parseków", w których akcja rozgrywa się w przestrzeni kosmicznej, choć w przypadku tego pierwszego tekstu, nie jest to wcale takie oczywiste.

I tu pojawia się małe zastrzeżenie z mojej strony. Autor bowiem zatrzymał się gdzieś w pół drogi w budowie świata przedstawionego między rzeczywistością alternatywną, a próbą budowy świata własnego. Z jednej strony mamy więc świat Rammy, z odmiennymi nazwami państw, siecią Synet, przypominającą do złudzenia nasz Internet, bardziej zaawansowaną technologią oraz wyraźnie zaznaczoną obecnością pierwiastka duchowego, z drugiej strony pojawiają się wyznawcy bóstw greckich, znane nam z naszej rzeczywistości marki samochodów, piosenki czy książki (cytowana w jednym z utworów "Mała Apokalipsa" Konwickiego). Czy w takim razie mamy do czynienia z Ziemią, tylko trochę odmienioną czy z nowym tworem, tylko autorowi zabrakło czasu, cierpliwości, wyobraźni, by konstrukcję tła przemyśleć w całości i od podstaw przeformułować? Trochę zabrakło tu konsekwencji. Nie zmienia to faktu, że same opowiadania są naprawdę dobre, a ich cechą wyróżniającą jest tematyka, skupiająca się właściwie wokół wątków eschatologicznych - ostatecznych spraw człowieka i świata. To połączenie elementów religijnych z motywami science fiction daje ciekawą mieszankę, która budzi dość poważną refleksję u odbiorcy. Cechą charakterystyczną opowiadań Zbierzchowskiego są też pewnego rodzaju niedopowiedzenia, zwłaszcza w zakończeniach utworów, pozwalające na własną interpretację, ale też pozostawiające pewne sprawy nie do końca wyjaśnione. Osobiście nie jestem wielką zwolenniczką tego typu rozwiązań, gdyż jest bardzo cienka granica między sugestią, która otwiera pole do kilku ciekawych interpretacji, a niejasnością, która denerwuje odbiorcę, gdyż czuje się on oszukany i pozostawiony bez odpowiedzi na nurtujące go w trakcie lektury tekstu pytania. Podejrzewam, że właśnie ten typ zakończeń był jednym z powodów, dla których trudno mi było pisać o utworach Zbierzchowskiego.

"Requiem dla lalek" to na pewno pozycja intrygująca. Z całego zbioru chyba najbardziej utkwił mi w pamięci pierwszy tekst, którego sam tytuł "Innego nie będzie" wskazuje na inspirację Miłoszem. Choć kilka innych opowiadań wraca też do mnie pojedynczymi obrazami. W utworach pojawia się też sporo nawiązań kulturowych, stanowiących dodatkową wartość i dających dodatkowy impuls do interpretacji. Mimo pewnych zastrzeżeń co do konstrukcji świata czy też niejasnych zakończeń uważam, że zbiór jest naprawdę wart polecenia. Może, by go lepiej zrozumieć powinnam po prostu przeczytać opowiadania po raz drugi. Nie wykluczam też, że tak zrobię. Na pewno sięgnę też po "Holocaust F", jestem bardzo ciekawa w jakim kierunku autor rozwinął pomysły z opowiadań w dłuższej formie powieściowej.

Opinię umieściłam na swoim blogu: http://urshana.blox.pl/2014/02/Sf-eschatologiczna-Cezary-Zbierzchowski-Requiem.html

Cezary Zbierzchowski, to nazwisko mało znane, autor obecny w kręgu fantastyki, którego nową powieść "Holocaust F" wydało w ubiegłym roku Wydawnictwo Powergraph. Przy tej okazji tylko w formie e-booka ukazało się w Powergraphie wznowienie zbioru wcześniejszych opowiadań, osadzonych w tym samym uniwersum, co wspomniana powieść, wzbogacone o kilka nowych tekstów, nieobecnych w...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Mo Yan to chiński powieściopisarz, laureat Literackiej Nagrody Nobla, którego twórczość odkryłam w zeszłym roku. Zachwyciłam się groteskową "Krainą wódki" i postanowiłam kontynuować znajomość. Tym razem mój wybór padł na "Obfite piersi, pełne biodra", utwór obszerniejszy, zdecydowanie też bardziej tradycyjny formalnie, choć nie pozbawiony pewnych cech wspólnych z czytaną wcześniej przeze mnie powieścią.

Głównym bohaterem, a jednocześnie w przeważającej części utworu jego narratorem, jest Shanguan Jintong, jedyny syn urodzony wraz z siostrą bliźniaczką w czasie japońskiej inwazji jako dziewiąte dziecko w rodzinie. Losy mieszkającego na prowincji rodu Shanguanów, zwłaszcza kobiet, właściwie na przestrzeni całego XX wieku, stanowią doskonałą ilustrację zachodzących przemian, wszelkich burz i niepokojów, jakie nawiedzały Chiny, od powstania bokserów do narodzin drapieżnego kapitalizmu w latach 90-tych. Wyłaniający się z kart powieści obraz, utrzymany w klimacie realizmu magicznego, mimo poetyckich lub groteskowych przekształceń ukazywanej rzeczywistości, nie kryje jej przejmującego okrucieństwa. Ma też niestety bardzo pesymistyczny wydźwięk.

Choć postać Jintonga wysuwa się na pierwszy plan, trudno go uznać za bohatera. Prędzej antybohatera, człowieka słabego, bez specjalnych dążeń i aspiracji, marnującego wszelkie życiowe szanse, obsesyjnie uzależnionego od kobiecych piersi, których pokarmem żywił się przez wiele lat. To przywiązanie mężczyzny od matczynego mleka, następnie koziego, stawia go w sytuacji człowieka podległego, uzależnionego od woli kobiet. I to one w powieści są samodzielne, silne, potrafią decydować o własnym losie, choć ich wybory często są powodem tragedii. Nie wszyscy mężczyźni są tacy jak zdominowany przez matkę i siostry Jintong, który zawodzi wszystkie pokładane w nim nadzieje. Życiowi partnerzy dziewcząt to bohaterowie charyzmatyczni, nierzadko żołnierze, reprezentujący zresztą różnorakie, często przeciwstawne siły polityczne. Jedno ich łączy, dla żadnego z nich los, czy też historia nie okazują się łaskawe.

Język powieści i sposób obrazowania są, podobnie jak w czytanej przeze mnie wcześniej Krainie wódki, połączeniem poetyckości, subtelnego piękna niektórych fraz i prezentowanych obrazów z dość dosadnymi opisami fizjologii i groteskowymi wykrzywieniami rzeczywistości. I ta dwoistość jest chyba cechą stałą twórczości Mo Yana. Wydaje mi się jednak, że to dobry sposób na przedstawienie chińskich realiów. Prezentowana przez autora historia rodu Shanguan w wersji realistycznej byłaby nie do zniesienia, ponadto wypadłaby niewiarygodnie. Odkształcenie rzeczywistości, poza wyraźną funkcją estetyczną, pozwala odczytywać losy rodziny Jintonga w sposób symboliczny. Można ją uznać za reprezentantów sporej części chińskiej prowincji na przestrzeni XX wieku.

"Obfite piersi, pełne biodra" nie zachwyciły mnie może tak bardzo jak zwariowana "Kraina wódki", ale na pewno jest to powieść interesująca. Z kolei jej dość tradycyjna forma oraz obyczajowa tematyka mogą uczynić ją bardziej przystępną dla szerszego grona odbiorców. Osobiście mam w planach dalsze spotkania z chińskim autorem i jego dziełami, kolejne pozycje są już dostępne na rynku. Jestem ich bardzo ciekawa.

Opinię umieściłam na swoim blogu: http://urshana.blox.pl/2014/01/Sto-lat-chinskiej-prowincji-Obfite-piersi-pelne.htm

Mo Yan to chiński powieściopisarz, laureat Literackiej Nagrody Nobla, którego twórczość odkryłam w zeszłym roku. Zachwyciłam się groteskową "Krainą wódki" i postanowiłam kontynuować znajomość. Tym razem mój wybór padł na "Obfite piersi, pełne biodra", utwór obszerniejszy, zdecydowanie też bardziej tradycyjny formalnie, choć nie pozbawiony pewnych cech wspólnych z czytaną...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Nie od dziś wiadomo, że zbyt duże oczekiwania wobec autora lub konkretnej książki mogą niestety zakłócić odbiór i zaszkodzić lekturze. Tak zdarzyło się w przypadku mojego pierwszego spotkania z Witem Szostakiem i jego "Chochołami". Niestety, czego ogromnie żałuję, coś po prostu nie zaiskrzyło. Książka powinna się nieźle wpasować w moje literackie upodobania, autor został zresztą za nią wyróżniony Nagrodą Literacką im. Jerzego Żuławskiego, a wybór powszechnie chwalonego utworu uznałam za dobry początek. I choć moja ogólna ocena powieści rozpoczynającej krakowską trylogię jest dość wysoka, to pozostaje we mnie wrażenie jakiegoś dziwnego zmęczenia. Z drugiej strony sporo wrażeń, nastrojów i fragmentów do mnie wraca, co oznacza, że czas spędzony nad "Chochołami" na pewno nie był stracony i warto się temu utworowi przyjrzeć bliżej. Być może powieść krakowskiego autora należy do tych, które zyskują dopiero po czasie, jak dobre wino.

Szostak, podobnie jak Twardoch, to pisarz wywodzący się gdzieś z kręgu fantastyki, ale wyraźnie poza nią wykraczający. "Chochoły" wprawdzie nie są powieścią stricte realistyczną, ale zdecydowanie więcej w nich obyczajowości niż kreacjonizmu i gatunkowo raczej zaliczane mogą być do realizmu magicznego, ze względu na delikatne odkształcenie rzeczywistości, tworzenie wciąż nowych obliczy miasta Krakowa. To historia rodziny Chochołów, wspólnie zamieszkującej krakowską kamienicę, opowiedziana z perspektywy jednego z jej członków, a jednocześnie gdzieś w tle portret miasta, które zmienia się w zależności od prezentowanych wydarzeń. Na fali karnawału upodabnia się na przykład do Wenecji, gdy stanowi tło dla konfliktu między członkami rodziny, zamienia się w miasto podobne do Sarajewa ogarniętego bratobójczą walką, a tych przemian otoczenia jest znacznie więcej. Za każdym razem, gdy narrator - bohater opuszcza kamienicę możemy się spodziewać innej odsłony, innego charakteru ulic.

Dom rodziny Chochołów to miejsce niezwykłe, pisany początkowo z wielkiej litery stanowi realizację dość utopijnej wizji miejsca dla bliskich, żyjących ze sobą w zgodzie i harmonii, tworzących swego rodzaju komunę. Wszystko wydaje się idealne, z mieszczącą się w centrum salą kolumnową, gdzie chętnie przebywa najstarsze pokolenie, z kaplicą na dachu, miejscem sacrum, i katakumbami w piwnicach, będącymi swoistym odbiciem Hadesu. Każdy członek rodziny ma przypisaną odpowiednią rolę, uzupełniają się wzajemnie i wspierają. Ta równowaga zostaje jednak zachwiana. Zniknięcie Bartłomieja, a także śmierć zbierająca swe żniwo wśród starców rodu być może powodują, że zmienia się układ sił i piękna wizja rozpada się. Może przyczyny upadku są zupełnie inne. Brak wzajemnego zrozumienia, komunikacji, wygórowane ambicje. W każdym razie idea arkadyjskiego Domu okazuje się tylko mitem, a rodzina nie potrafi jej uratować.

Powieść podzielona została na osiem części, a tytuły w języku greckim odwołują się do pewnych podstawowych pojęć filozoficznych, kulturowych. Od "arché", czyli praprzyczyny wszystkiego, poprzez pojawiające się w punkcie kulminacyjnym "krisis" i "agon" odwołujących się do walki, zmagań, aż do "eschatonu" czyli końca wszystkiego. Wydaje mi się, że same tytuły poszczególnych części zestawione z wypełniającą je treścią mogą stanowić materiał do pogłębionej analizy powieści. A tropów kulturowych mamy oczywiście o wiele więcej. Zmieniające się wizje Krakowa, zawsze wpisują się w jakąś wyrazistą tradycję. Pojawiają się mity związane z Wawelem i pochowanymi tam władcami. Chochołowie noszą imiona świętych, istotną rolę pełni muzyka, zwłaszcza ludowe oberki, choć pojawia się też motyw liturgicznych chorałów. Ważne są też kultywowane przez rodzinę tradycje i obrzędy, na przykład z pietyzmem opisywana Wigilia, czy zwyczaje karnawałowe. A wszystko to stanowi swego rodzaju tło dla opowieści o rodzinie i jej wzajemnych, często trudnych relacjach. Na pierwszy plan wysuwają się oczywiście związki uczuciowe z najbliższymi narratora, jego stosunek do matki, ojca pogrążonego w śpiączce, starszego brata, który zniknął i nie daje znaku życia, narzeczonej. Jednak relacje między rodzicami a dziećmi czy rodzeństwem pojawiają się też w innych konfiguracjach. Chochołowie próbowali zbudować wspólnotę wyjątkową, niestety ich próba się nie powiodła. Rozpad więzi rodzinnych, ich powierzchowność i bylejakość doprowadziły do upadku Domu, a co za tym idzie upadku miasta.

"Chochoły" na pewno nie stanowią łatwej lektury. Z drugiej strony bogactwo obecnych w utworze wątków, motywów, nawiązań może zafascynować niejednego odbiorcę. Nie wspomniałam na przykład o wyraźnych tropach literackich. Oczywiste są skojarzenia z Wyspiańskim, ale też delikatna obecność Schulza. Ważnym motywem dla całości jest na pewno "sen" w różnych odsłonach, ale też odgrywanie ról, przywdziewanie masek. Jeśli ktoś szuka trochę ambitniejszej prozy, nie boi się wyzwań, a dodatkowo czuje się związany z Krakowem - musi tę powieść przeczytać.

Opinię umieściłam na swoim blogu: http://urshana.blox.pl/2014/01/Mit-rodziny-i-miasta-Wit-Szostak-Chocholy.html

Nie od dziś wiadomo, że zbyt duże oczekiwania wobec autora lub konkretnej książki mogą niestety zakłócić odbiór i zaszkodzić lekturze. Tak zdarzyło się w przypadku mojego pierwszego spotkania z Witem Szostakiem i jego "Chochołami". Niestety, czego ogromnie żałuję, coś po prostu nie zaiskrzyło. Książka powinna się nieźle wpasować w moje literackie upodobania, autor został...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

Uwielbiam odkrywanie nowych autorów, których książek do tej pory nie czytałam, a którzy stają się mi bliscy, trafiają na listę tych ulubionych, a każda ich kolejna książka jest przeze mnie wyczekiwana. Ta lista oczywiście się wydłuża, ewoluuje, bo zmieniam się ja i zmieniają się moje gusta literackie. W 2013 roku dwóch autorów, których utworów wcześniej nie znałam, stanowiło dla mnie odkrycie, pierwszy był Mo Yan, chiński pisarz współczesny, laureat Literackiej Nagrody Nobla z roku 2012, a następnie zachwyciła mnie swoją prozą Joanna Bator, polska pisarka i publicystka i to ona przede wszystkim stała się dla mnie odkryciem minionego roku. Przeczytałam do tej pory dwie pozycje z jej dorobku, kolejne mam w swoich zbiorach i czekają w kolejce, a bardzo ucieszyła mnie informacja, że w tym roku ukaże się "Rekin z parku Yoyogi", który tematycznie nawiązuje do "Japońskiego wachlarza", o którym właśnie mam zamiar napisać kilka słów.

Czytałam rozszerzoną wersję tego znakomitego eseju o Japonii, w którego tytule pojawia się hasło "powroty". Autorka podczas kolejnej wizyty w Kraju Kwitnącej Wiśni mogła zweryfikować swoje poprzednie odczucia, spostrzeżenie, obserwacje. Od pierwszej strony wiedziałam, że będę miała do czynienia z tekstem "gęstym", którego lektura przyniesie mi jednak sporo satysfakcji. Widać wyraźnie, że Bator zakochała się w Japonii, a także jej mieszkańcach, choć być może powinnam napisać "mieszkankach", gdyż to głównie kobiety są obiektem jej obserwacji. Nic w tym zresztą dziwnego, jako gajdzinka czyli obca, a w dodatku kobieta, do męskiego świata miała bardzo ograniczony dostęp. Nie rozpacza jednak z powodu tej dyskryminacji, po prostu skupia się na relacjach ze swoimi japońskimi przyjaciółkami, poznaje uroki Tokio, które ją bardzo fascynuje jako miasto i coraz głębiej wnika w japońską kulturę.

W tekście znalazłam świetne opisy współczesnej Japonii, z jej zamiłowaniem do gadżetów, miniaturyzacji, podążaniem za wiecznie zmieniającymi się trendami. Bardzo ciekawe informacje na temat obyczajowości, od wyrafinowanych upodobań kulinarnych, poprzez zwyczaje higieniczne, jednak odmienne od naszych, prezentację postrzegania przestrzeni prywatnej i publicznej, w której znajdują się między innymi głośne "hotele miłości". Fascynujące analizy zjawisk kulturowych, opozycji tradycyjnego teatru kabuki, w którym występują wyłącznie mężczyźni i teatru Takarazuka, w którym grają tylko kobiety, ale też fenomenu karaoke, obecnie już odchodzącej w przeszłość kultury "kawaii", a także powszechnego w Japonii umiłowania czytelnictwa, z którym my w Polsce mamy taki problem. Zapewne powinnam wspomnieć jeszcze o trafnych uwagach na temat języka, religii, obrazu kobiety, wyłaniającego się z tekstu, bo te zagadnienia są w nim obecne. A wszystko to przedstawione zostało po prostu w pięknym stylu, gdy trzeba delikatnie poetyckim, a niekiedy z odpowiednią dawką humoru i dystansu.

Zawsze wiedziałam, że Japonia to kraj tyleż fascynujący, co niesłychanie odległy kulturowo i obyczajowo. Eseje Bator mnie tylko w tym upewniły, ale też delikatnie przybliżyły obraz Domu Słońca, pozwoliły uchylić przysłowiowego "rąbka tajemnicy", dały odrobinę zrozumienia. Chyba najbardziej niesamowite dla mnie były portrety kobiet, tak różnorodnych, o wielu twarzach i wcieleniach, bardzo wnikliwie przedstawione. I to fragmenty o nich pozostaną najdłużej w mojej pamięci, a także pewien krótki cytat, który opisuje w dużej mierze także moje podejście:

"(...) niebo w wersji japońskiej to wielka biblioteka w otoczeniu dobrych restauracji. Jest to przy tym jedyna wizja nieba, do której dałabym się przekonać." (s. 40)

Opinię umieściłam na swoim blogu: http://urshana.blox.pl/2014/01/Kobieta-w-Kraju-Kwitnacej-Wisni-Joanna-Bator.html

Uwielbiam odkrywanie nowych autorów, których książek do tej pory nie czytałam, a którzy stają się mi bliscy, trafiają na listę tych ulubionych, a każda ich kolejna książka jest przeze mnie wyczekiwana. Ta lista oczywiście się wydłuża, ewoluuje, bo zmieniam się ja i zmieniają się moje gusta literackie. W 2013 roku dwóch autorów, których utworów wcześniej nie znałam,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Są takie miejsca w Rosji, które szczególnie fascynują podróżników, badaczy, reporterów. Do takich miejsc na pewno należy Syberia. "Podróżowałam" po niej już kilkakrotnie, z Kapuścińskim na chwilę w "Imperium", z Hugo-Baderem w "Białej gorączce" na dłużej, z Mariuszem Wilkiem w "Wołoce", pociągiem z Theroux w jego "Wielkim bazarze kolejowym". Odbyłam też kilka wypraw z autorami literatury pięknej. Sołżenicyn, Szałamow, Herling-Grudziński zabrali mnie do nieludzkiej rzeczywistości łagrowej, obraz Sybiru pojawił się też u romantyków wraz z opisami zesłania na przykład u Słowackiego w "Anhellim". Genialną wizję alternatywnej rzeczywistości syberyjskiej wykreował w swoim monumentalnym "Lodzie" Jacek Dukaj, a świat wierzeń Jakutów wykorzystała Kossakowska w "Rudej Sforze". Jak widać moje doświadczenie z pisarstwem okołosyberyjskim nie jest bardzo obfite, ale za to różnorodne. Z chęcią też sięgam po kolejne pozycje o tej ogromnej krainie, tajemniczej, okrutnej, ale na pewno fascynującej. Dlatego moją uwagę przyciągnął "Jakuck" Michała Książka, reportaż o mieście na krańcu świata, gdzie zima trwa pół roku, a ziemia nigdy nie odmarza.

W książce widać ogromną fascynację miejscem, ciekawość i otwartość na ludzi i świat, tak nieodzowną w pracy reporterskiej, ale istotne też jest zainteresowanie dla przeszłości. Interesująca jest też jej forma, to jest słownik, opisywanie świata konsekwentnie podporządkowane jest kolejnym hasłom z języka miejscowych Jakutów. W ten sposób nawiązuje autor do dzieła jednego z Polaków - Edwarda Piekarskiego, który na zesłaniu opracował słownik języka jakuckiego. Polscy zesłańcy zresztą bardzo przysłużyli się nauce, odkrywając nowe rejony, opisując obyczaje ludów, czy badając nieznane do tej pory gatunki flory i fauny. Ich nazwiska są ważne dla dziejów Jakucji i terenów sąsiednich, gdzie trafiali z długimi wyrokami, ale potrafili wykorzystać pobyt na tej często okrutnej ziemi, by odkryć choć częściowo jej tajemnice. Dla "Jakucka" Książka najważniejszy jest Wacław Sieroszewski, którego monumentalne dzieło "Dwanaście lat w kraju Jakutów" jest nieocenionym źródłem informacji o tym narodzie. Młody reporter podąża śladami Sirki, próbuje odnaleźć miejsca, w których mieszkał, ludzi, którzy mogą jeszcze pamiętać o nim z opowieści bezpośrednich sąsiadów. Jednocześnie z ogromną pokorą opisuje ten niezwykły kraj, skuty wiecznym mrozem, pokryty przez większość roku bielą śniegu i lodu. Krainę, w której człowiek jest naprawdę maleńką i niepozorną istotką.

"Jakuck" wyraźnie uwydatnia pasje autora, jego obycie z dziką przyrodą, zwłaszcza światem ptaków, w końcu Książek jest ornitologiem, a także doskonałą znajomość realiów Jakucka i otaczającej miasto wielkiej zimowej krainy. Mnie samo stwierdzenie, że na dworze jest minus pięćdziesiąt stopni przyprawia o drżenie, a autor mieszkał w takich warunkach z żoną i dzieckiem, z ciekawością badacza przyglądał się żyjącym wokół stworzeniom i próbującym przetrwać ludziom, co nie zawsze się udaje. Próbuje też odnaleźć "ducha przeszłości" miasta, w dość bezwzględny sposób niszczącego własne zabytki na rzecz praktycznej i bardzo brzydkiej zabudowy współczesnej. Jedyne, czego mi w "Jakucku" zabrakło, to odrobinę lepszego warsztatu pisarskiego, bo sama forma ciekawa, prezentowane miejsce niezwykłe, ale nie czytałam tej książki z zapartym tchem. Dla porównania wzięłam się od razu za "Dzienniki kołymskie" Hugo-Badera, bo tematyka zbliżona i od tej książki się po prostu nie można oderwać, ale to już kwestia talentu i temat na kolejny wpis. Dla wielbicieli zimy i nieznanych krain reportaż Książka będzie na pewno pozycją wartościową i godną polecenia, znów Wydawnictwo Czarne nie zawodzi.

Opinię zamieściłam na swoim blogu: http://urshana.blox.pl/2013/12/Na-tropie-zimy-Michal-Ksiazek-Jakuck.html

Są takie miejsca w Rosji, które szczególnie fascynują podróżników, badaczy, reporterów. Do takich miejsc na pewno należy Syberia. "Podróżowałam" po niej już kilkakrotnie, z Kapuścińskim na chwilę w "Imperium", z Hugo-Baderem w "Białej gorączce" na dłużej, z Mariuszem Wilkiem w "Wołoce", pociągiem z Theroux w jego "Wielkim bazarze kolejowym". Odbyłam też kilka wypraw z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nie wybierałam książek specjalnie z okazji Bożego Narodzenia, ale w tym roku tak się złożyło, że najpierw trafiłam na "Wiedźmikołaja" Pratchetta, a następnie okazało się, że czwarta część przygód Flawii de Luce również rozgrywa się w czasie grudniowych Świąt. W dodatku jest naprawdę dobra. W związku z tym, bardzo by mi było szkoda, gdyby okazało się, że plotka o niewydawaniu kolejnych części przez wydawnictwo Vesper okazała się prawdą. Mam nadzieję, że to tylko fałszywy alarm i z wybitnie utalentowaną chemicznie i detektywistycznie mieszkanką Buckshaw jeszcze się spotkam.

"Tych cieni oczy znieść nie mogą" rozgrywa się w całości w rodowej posiadłości de Luce'ów, gdzie pojawia się ekipa filmowa, która wynajęła dom jako plan filmowy oraz spora część mieszkańców Bishop's Lacey, przybyłych na świąteczne przedstawienie i uwięzionych przez śnieżycę. Zebranie tylu osób w jednym miejscu stanowi doskonałe tło dla zbrodni, którą oczywiście odkrywa wszędobylska Flawia i od razu zaczyna prowadzić własne śledztwo. Głowna bohaterka jest zresztą bardzo zajęta, bo poza próbą rozwikłania zagadki kryminalnej i codziennymi potyczkami z siostrami, przygotowuje pułapkę na Świętego Mikołaja, by naukowo udowodnić jego istnienie oraz pokaz fajerwerków, który na pewno przejdzie do historii.

Cały urok serii Alana Bradleya polega na wykreowaniu bardzo nietuzinkowej głównej postaci - Flawii, choć bohaterowie drugiego planu, na przykład nieoceniony Dogger czy wiecznie zaczytana Dafne są również ciekawi. Zaletą na pewno jest humor, miejscami czarny, ale taki właśnie lubię, połączony z historią kryminalną, czyli trzymającą w napięciu. Mam więc nadzieję, że wigilijna opowieść o przygodach panny de Luce nie będzie ostatnią i spotkam ją jeszcze na ścieżkach wokół Bishop's Lacey, jak pędzi na spotkanie nowej przygody na Gladys, rowerze odziedziczonym po mamie i dokonuje cudów w swoim laboratorium chemicznym, odziedziczonym po ekscentrycznym przodku. Sądzę, że wielu miłośników tej serii będzie trzymać kciuki wraz ze mną za pomyślną kontynuację polskich wydań kolejnych części.

Opinię zamieściłam na swoim blogu: http://urshana.blox.pl/2013/12/Boze-Narodzenie-Flawii-de-Luce-Alan-Bradley-Tych.html

Nie wybierałam książek specjalnie z okazji Bożego Narodzenia, ale w tym roku tak się złożyło, że najpierw trafiłam na "Wiedźmikołaja" Pratchetta, a następnie okazało się, że czwarta część przygód Flawii de Luce również rozgrywa się w czasie grudniowych Świąt. W dodatku jest naprawdę dobra. W związku z tym, bardzo by mi było szkoda, gdyby okazało się, że plotka o...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Nasz mały PRL. Pół roku w M-3 z trwałą, wąsami i maluchem Izabela Meyza, Witold Szabłowski
Ocena 6,8
Nasz mały PRL.... Izabela Meyza, Wito...

Na półkach: , , ,

Okładka i tytuł prezentowanej przeze mnie książki właściwie mówią same za siebie. Małżeństwo dziennikarzy postanowiło przeprowadzić eksperyment i możliwie wiernie odtworzyć realia PRL-u, konkretnie roku 1981. W podróż do przeszłości zabrali także swą malutką córeczkę Mariannę i uzbrojeni w szereg pieczołowicie zebranych przedmiotów, przenieśli się na pół roku do mieszkania na Ursynowie, w którym zatrzymał się czas. Dlaczego to zrobili? Na pewno z ciekawości, trochę nostalgii za magicznymi dniami dzieciństwa. Chcieli się przekonać jak naprawdę żyło się ich rodzicom w czasach stanu wojennego, gdy w sklepach nie było właściwie nic, o wolności można było pomarzyć, a mimo to ich dzieciństwo, obecne we wspomnieniach, było radosne i kolorowe. Postanowili też sprawdzić, co zmieniło się w społeczeństwie po przemianie ustrojowej, dokonać swoistego bilansu zysków i strat. Czy eksperyment się powiódł?

Bardzo byłam ciekawa jak Szabłowski i Meyza poradzą sobie z podjętym wyzwaniem, bo choć nie żywię przesadnego sentymentu dla czasów PRL-u, to jako rówieśniczka pary dziennikarskiej mam zapewne podobne wspomnienia, a swoje dzieciństwo również wspominam jako szczęśliwe. Pamiętam na przykład zbieranie plakatów z sobotniego wydania "Trybuny Ludu", puszki na meblościankach i kolorowe papierki po czekoladach, których największą kolekcję zebrała moja przyjaciółka Beata, gdyż szczęściara miała rodzinę w Zachodnich Niemczech. I oczywiście całe dnie spędzone na podwórku, w otoczeniu sporej grupy rówieśników i tysiące zabaw, których nie doświadczy moja córka, bo nie będzie miała z kim się bawić, nawet jak ją wyślę na to umowne "podwórko". Moje wspomnienia są zapewne inne niż mojego najmłodszego brata, który urodził się w granicznym roku 1989 i nie może pamiętać niczego z czasów przed przemianą. On przynależy już do zupełnie innego pokolenia. Zresztą każdy z mojego młodszego rodzeństwa i siostra urodzona w roku stanu wojennego, i kolejna urodzona w roku jego zakończenia, i brat, który miał cztery lata jak system runął, i ten najmłodszy, dziecko roku odzyskania wolności, brał coraz mniejszy udział w dziwnych czasach rządów komunistycznych. Ja pamiętam jeszcze jak w szkolnym chórze śpiewałam "Lenin wsiegda z toboj" i pochód pierwszomajowy. Dwa lata później rozpoczynaliśmy pierwszą lekcję od modlitwy, a nie była to religia, a język polski. Pamiętam, że mama uczyła mnie, jak posługiwać się kartkami i jak przez mgłę kolejki. W sumie mogłabym tak długo wymieniać. Ponieważ próby posługiwania się kartkami, problemy z zaopatrzeniem, nawet w tak podstawowe produkty jak papier toaletowy czy wata (o innych środkach higienicznych dla kobiet, bohaterka eksperymentu mogła tylko pomarzyć) występują w reportażu Szabłowskiego i Meyzy, co chwilka kiwałam głową ze zrozumieniem i wracały do mnie wspomnienia z mojego dzieciństwa. Dla mnie ich doświadczenia były także powrotem do osobistych wspomnień, a nie tylko do obrazów znanych z filmów czy opowieści starszych.

Sporym atutem reportażu jest lekki styl i humor obecny w prezentowanych sytuacjach. Przygody z maluchem, które zapewne u wielu panów wywołują łezkę w oku, opowieści o przerażeniu, które wywoływało życie bez kawy z nowoczesnego ekspresu i regularnych wizyt u kosmetyczki, bez komórek i Internetu i wiele innych prezentowanych sytuacji dnia codziennego budziło u mnie uśmiech, a czasem też współczucie, zwłaszcza dla współautorki i współuczestniczki eksperymentu. Zresztą część pisana z punktu widzenia kobiety była mi bliższa, co oczywiste, bo doskonale rozumiem dyskomfort jaki budziły u niej nieogolone pachy i brak antyperspirantu czy podpasek. Rozumiem bezsilną wściekłość, gdy mąż szedł z kolegami na wódkę, a ona wygotowywała tony tetrowych pieluch i szorowała wannę dostępnymi w czasach komuny środkami. Szara codzienność, zwłaszcza dla kobiet tamtego okresu była naprawdę przytłaczająca i ponura. Z drugiej strony, one i tak miały lepiej niż ich poprzedniczki, powiedzmy z XIX wieku, zwłaszcza te z niższych warstw społecznych.

"Nasz mały PRL" pokazuje wyraźnie, jak bardzo zmieniły się codzienne relacje między ludźmi, na pewno coraz gorzej nam idzie komunikacja z otoczeniem, zanikła też pewna przedsiębiorczość, którą trzeba się było wykazać, by po prostu przeżyć. Nie jestem jednak pewna na ile jest to wina zmiany systemu, a ile udziału w zachodzących zmianach w stosunkach międzyludzkich ma jednak gwałtownie przyspieszająca rewolucja technologiczna. Sam eksperyment, mimo naprawdę wielkiej staranności, nie miał szans na pełne odtworzenie realiów panującej komuny, bo czasu nie da się cofnąć. Otaczająca jego bohaterów rzeczywistość zmieniła się nieodwracalnie i nie zawsze szła na współpracę. Szabłowski jako dziennikarz "Gazety Wyborczej" musiał przygotowywany tekst dostarczyć w pliku Worda, a nie pisany na maszynie. Poza tym przegrał walkę z samym sobą, nie potrafił tak jak dawni dziennikarze ułożyć sobie dobrego artykułu w głowie i właściwie gotowego zapisać, za bardzo przyzwyczaił się do innej techniki pracy.

Podsumowanie półrocznej podróży do przeszłości pokazało, że mimo odłączenia od współczesnych mediów, braku ciągłego podłączenia do sieci, bohaterowie niewiele stracili. Za to ich życie wyraźnie zwolniło, na pewno nabrali dystansu do pewnych spraw. Dość smutny wyłaniał się z tekstu obraz znajomych, którzy na początku potraktowali ich jak swego rodzaju atrakcję kulturalną i przez pierwszy miesiąc tłumnie odwiedzali małe mieszkanko w bloku, by po jednej wizycie zupełnie zapomnieć o dziwacznych znajomych, z którymi nie można umówić się przez komórkę lub na facebooku. O tym, jak na relacje ze znajomymi wpłynął finalnie PRL-owski eksperyment autorzy nie wspominają, ale podejrzewam, że był gorzkim sprawdzianem dla wypracowanych relacji międzyludzkich. Na pewno też mocno wpłynął na samo małżeństwo, które porzuciło na pół roku nowoczesne relacje partnerskie, by dać się wpisać w narzucone role społeczne mężczyzny i kobiety z przeszłości. Małżonkowie poza dodatkowymi kilogramami, które dodała im dość niezdrowa dieta, przynieśli ze sobą spory bagaż doświadczeń i materiał do przemyśleń na temat związku. Jedno jest pewne - na ich córkę szalony pomysł rodziców nie miał negatywnego wpływu, dzieci doskonale przyzwyczajają się do otaczających ich warunków, a czas spędzony z mamą podczas pobudzających wyobraźnię zabaw, gdy krzesła tworzą pociąg, a z niczego można wyczarować cały świat, mógł przynieść tylko pozytywne efekty. W końcu my byliśmy szczęśliwi jako dzieci w tych szarych realiach, więc naszym dzieciom też nie wyrządziłyby one krzywdy, jako rodzice zadbalibyśmy o to na pewno.

Opinię umieściłam na swoim blogu: http://urshana.blox.pl/2013/12/Nostalgia-za-mitycznym-PRL-em-Witold-Szablowski.html

Okładka i tytuł prezentowanej przeze mnie książki właściwie mówią same za siebie. Małżeństwo dziennikarzy postanowiło przeprowadzić eksperyment i możliwie wiernie odtworzyć realia PRL-u, konkretnie roku 1981. W podróż do przeszłości zabrali także swą malutką córeczkę Mariannę i uzbrojeni w szereg pieczołowicie zebranych przedmiotów, przenieśli się na pół roku do mieszkania...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Bardzo mnie cieszy, że Wydawnictwo Mag zarabia dość na wydawanych przez siebie pozycjach, by pozwolić sobie na ekskluzywną, mniej dochodową, ale niezwykle inspirującą serię Uczta Wyobraźni. Do tej pory nie zdarzyło mi się, by którykolwiek z czytanych utworów tej serii mnie rozczarował. Oczywiście jedne podobają mi się bardziej, jak cudowne utwory MacDonalda, inne trochę mniej, ale na pewno każda przeczytana w serii powieść czy opowiadanie były dla mnie przygodą. Autorką, której pisarstwo bardzo mi się podoba jest też Catherynne M. Valente. Moje pierwsze spotkanie z jej utworami to była lektura bardzo zmysłowego, niezwykłego "Palimpsestu". Książka wywarła na mnie spore wrażenie i na pewno zachęciła do sięgnięcia po inne dzieła.

Chyba najbardziej znaną powieścią amerykańskiej autorki są dwutomowe "Opowieści sieroty". Właściwie "W ogrodzie nocy" oraz "W miastach monet i korzeni" to jeden utwór, precyzyjnie zaplanowana, podzielona na dwa tomy i cztery księgi fantastyczna opowieść, czerpiąca wyraźnie inspiracje z "Baśni tysiąca i jednej nocy", a jednak wyraźnie odmienna, ukazująca niezwykłą wyobraźnię powieściopisarki. Wielopiętrowa historia, którą opowiada tajemnicza dziewczynka, mieszkająca w ogrodzie sułtana jego synowi zachwyca i uwodzi. To właściwie wiele opowieści, które wzajemnie się przenikają, w swojej pudełkowej konstrukcji nawarstwiają, pączkują jedna z drugiej w niesamowitym procesie dzielenia się przez bohaterów kolejnych opowieści ich własnymi historiami. Jest ich tyle, że trudno się połapać w ich bogactwie, a każda piękna, oryginalna i cechująca się naprawdę niezwykłą pomysłowością. Nieskrępowana wyobraźnia w tworzeniu kolejnych historii, bogactwo zaprezentowanego bestiarium, częściowo zaczerpniętego z istniejących już mitologii, a częściowo wymyślonego, precyzyjna budowa utworów, które wzajemnie się przeplatają, uzupełniają, łączą nieoczekiwanie, gdy postać pierwszoplanowa z jednego opowiadania pojawia się w tle innej. Całość jest hołdem dla ducha ustnej opowieści, obecnego właściwie od początku istnienia ludzkości.

To, co wyróżnia powieści Valente to niezwykle barwny styl, bardzo poetycki, bogaty i egzotyczny jak prezentowane opowieści. Idealnie pasuje on do historii o upadających z nieba Gwiazdach, które są bóstwami, podróżach po niezwykłych morzach, pustyniach i odwiedzinach we wspaniałych miastach, spotkaniach z przedziwnymi stworzeniami, takimi jak mantykory, syreny, dżiny, zmienione w gęsi dziewczęta i ogniste ptaki. Tworzony przez autorkę świat wypełniają jednak nie tylko stworzenia piękne, ale też czasem przerażające i dziwaczne, wyraźnie zanurzone w świecie groteski. "Opowieści sieroty" to wspaniała baśń, miejscami okrutna i przyprawiająca o dreszcze, a miejscami cudownej urody. Działająca bogactwem opisu na wszystkie zmysły i na długo pozostawiająca pod powiekami wykreowane obrazy. Lubię takie pisarstwo i z wielką chęcią sięgnę po "Nieśmiertelnego", bo autorka znów zanurzy mnie w świat niezwykły, choć zupełnie inny niż w przypadku przeczytanych już przeze mnie powieści. Jedno jest pewne, będzie to inspirująca przygoda.

Opinię umieściłam na swoim blogu: http://urshana.blox.pl/2013/12/Ogrod-basni-Catherynne-M-Valente-Opowiesci.html

Bardzo mnie cieszy, że Wydawnictwo Mag zarabia dość na wydawanych przez siebie pozycjach, by pozwolić sobie na ekskluzywną, mniej dochodową, ale niezwykle inspirującą serię Uczta Wyobraźni. Do tej pory nie zdarzyło mi się, by którykolwiek z czytanych utworów tej serii mnie rozczarował. Oczywiście jedne podobają mi się bardziej, jak cudowne utwory MacDonalda, inne trochę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

W życiu jestem bałaganiarą, ale jeśli chodzi o książki i czytanie, to zdecydowanie bardziej się dyscyplinuję. Na półki owszem, od czasu do czasu zakrada się lekki nieporządek, ale raczej moje zbiory zachowują narzucone im miejsce. Pogrupowane gatunkowo pozycje, łatwo dają się odnaleźć. W czytaniu także trzymam się pewnych zasad, na przykład zachowuję kolejność nawet delikatnie powiązanych serii. Dotyczy to zwłaszcza kryminałów, które stanowią z reguły odrębną całość, ale w drugim planie przewijają się w nich jednak pewne powtarzające się motywy z życia prywatnego bohaterów, które lubię śledzić we właściwej kolejności. Od każdej reguły są jednak wyjątki i tak jak "Potop" Sienkiewicza czytałam jako pierwszy, co spowodowało ogromną miłość w czasach dzieciństwa akurat do tej części Trylogii, tak znajomość z reportażami Wojciecha Góreckiego też zaczęłam od środka, czyli od "Toastu za przodków", który niezmiernie mi się podobał. Następna miała być "Planeta Kaukaz", ale w międzyczasie wyszła trzecia część reporterskiej trylogii o Kaukazie, a mianowicie "Abchazja", w dodatku została całkiem niedawno wyróżniona Nagrodą im. Beaty Pawlak. Pomijając więc tom pierwszy, przeczytałam zwieńczenie przygody z tym arcyciekawym zakątkiem świata.
"Kaukaz wciąga, bo na małej powierzchni jest dużo wszystkiego." (s. 50)
Wojciech Górecki spędził wiele lat w regionie, dotarł w miejsca, o których zwykły turysta na pewno nie słyszał, spotykał się z ludźmi, którzy tworzyli na jego oczach historię. Często krwawą, gdyż losy kaukaskich narodów, plemion, ludów są bardzo splątane i pełne wzajemnych pretensji. A nad nimi unosi się przecież jeszcze ciągle obecny i bardzo groźny cień Rosji. Z kolei jak sam autor słusznie zaznacza: "Abchazja to klucz do regionu." (s. 52)
Dlatego losy tego parapaństwa, inaczej państwa nieuznawanego, gdyż taki status ma Abchazja, stały się tematem oddzielnego reportażu Góreckiego. Uporządkował on cały tekst w sposób najprostszy, a mianowicie - chronologiczny. Od swej pierwszej podróży w listopadzie 1993 roku, do ostatnich odwiedzin w 2012 roku. Nadało to na pewno sporej spójności obrazowi, z drugiej strony, ten sposób prezentacji tematu mnie trochę rozczarował, zabrakło mi pewnego zróżnicowania, wyróżnienia niektórych elementów tekstu. Niezaprzeczalną zaletą zastosowania czasowego porządku jest jednak możliwość przedstawienia nie tylko zmian zachodzących na terenie republiki, ale też zmian w podejściu samego reportera, które wiążą się z nabywaniem życiowych doświadczeń, ale też niestety stopniowej utraty zapału, co kończy się gorzką puentą całości utworu. Mam nadzieję, że stwierdzenie w niej zawarte wiąże się tylko z przejściowym zniechęceniem do zawodu i Górecki nie zrezygnuje z pisania o swoich doświadczeniach.

W "Abchazji" w sposób niezwykle szczegółowy prezentuje on skomplikowaną sytuację terenów pomiędzy Kaukazem Północnym i Południowym, zwłaszcza, co oczywiste, stosunki z Gruzją, której częścią według większości świata jest to państwo. Refleksja ogólna, rys z historii najnowszej, przeplata się jednak z detalem, anegdotą, relacją z rozmowy, spotkania z ciekawymi ludźmi, pojawiają się też interesujące wątki polskie. Obok spraw politycznych mamy też dość udaną w mojej ocenie próbę oddania niepowtarzalnego ducha narodu, określenia jego cech wyróżniających, które na pewno budują tożsamość. W przypadku Abchazów Górecki wyróżnia powściągliwość jako cechę wspólną. Interesujące są też sprawy religii, gdyż z relacji autora wynika, że wprawdzie oficjalnie w Abchazji obecna jest cerkiew, ale i tak dominującą religią jest pogaństwo. Fenomenem tego niewielkiego narodu jest także zachowanie struktury plemiennej i ciągle żywa tradycja wieców. Godny podziwu szacunek wobec starszych, którzy reprezentują mądrość. Zwraca też oczywiście uwagę gościnność, ale to cecha wspólna całego Kaukazu.

Wojciech Górecki rozumie Kaukaz, rozumie też tragiczny los zamieszkujących go narodów i ich wzajemnie wykluczające się dążenia. Niektórych spraw nie da się rozwiązać pozytywnie, a długotrwała walka prowadzi tylko do pogłębienia niechęci. Abchazja, która marzy o uznaniu swojej niepodległości tak naprawdę ma do wyboru powrót do Gruzji, co spotyka się ze zdecydowanym oporem jej mieszkańców albo zależność od Rosji, co też nie wydaje się dobrym pomysłem. Zbliżające się igrzyska w Soczi powodują wzmożone wykupowanie przez Rosjan terenów w Abchazji i tak naprawdę, to właściciele ziemi będą decydować o jej losie. Prezentowana przez polskiego reportażystę historia jest na pewno fascynująca i bardzo się cieszę, że mogłam ją poznać, bo na podróż w prezentowane rejony na pewno się nie zdobędę.

Opinię umieściłam na swoim blogu: http://urshana.blox.pl/2013/11/Parapanstwo-Wojciech-Gorecki-Abchazja.html

W życiu jestem bałaganiarą, ale jeśli chodzi o książki i czytanie, to zdecydowanie bardziej się dyscyplinuję. Na półki owszem, od czasu do czasu zakrada się lekki nieporządek, ale raczej moje zbiory zachowują narzucone im miejsce. Pogrupowane gatunkowo pozycje, łatwo dają się odnaleźć. W czytaniu także trzymam się pewnych zasad, na przykład zachowuję kolejność nawet...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nie należę do wielbicielek literatury obyczajowej, właściwie nigdy nie byłam jej wielką zwolenniczką. Owszem cenię wielkie powieści realistyczne z XIX wieku, a także niektóre naturalistyczne czy psychologiczne utwory późniejsze, ale to, co dziś uznajemy za klasykę stanowi tylko "śmietankę" licznych utworów popełnianych przez mniej lub bardziej płodnych i mniej lub bardziej uzdolnionych powieściopisarzy wszelkiej maści. Z utworów najnowszych od czasu do czasu zdarzy mi się sięgnąć po prozę obyczajową, jeśli książka z jakiegoś powodu stała się głośna, a to za sprawą przyznanej nagrody czy wielu pozytywnych recenzji. Prawdę mówiąc omijam szerokim łukiem tematykę pod hasłem "z życia wzięte" i to zarówno w wydaniu lekkim, czyli tak zwaną "literaturę kobiecą" jak i w wydaniu cięższym. Ten przydługi wstęp na temat moich osobistych upodobań literackich ma na celu wyjaśnienie dlaczego między innymi nie czytałam "Kato-taty. Nie-pamiętnika" Halszki Opfer, ba, nie zamierzam też sięgać po tę pozycję w przyszłości, mimo że bardzo podobało mi się "Mokradełko", reportaż Katarzyny Surmiak-Domańskiej o autorce tej książki.

Halszka Opher to oczywiście pseudonim, ale najbliższe otoczenie doskonale wie, o kogo chodzi, tym bardziej, że sama autorka nie ukrywała faktu pisania książki. A dotyczy ona tematu bardzo poruszającego, dziś zresztą mocno obecnego w mediach, choć w innej odsłonie, a mianowicie pedofilii. W przypadku autorki było to dwadzieścia lat wykorzystywania jej przez własnego ojca. "Mokradełko" stanowi swego rodzaju komentarz, reporterka skupia się na postaci Halszki i próbuje ją zrozumieć, sportretować za pomocą opisów jej otoczenia. O Halszce mówi jej rodzina, sąsiedzi, przyjaciele. Sporo opinii jest niepochlebnych, a nawet jeśli pojawia się zrozumienie, to z reguły opatrzone jakimś "ale". Otoczenie z Halszką ma problem, bo nie zachowuje się ona jak stereotypowa ofiara, flirtuje z mężczyznami, ubiera się w sposób wyzywający, jest bardzo otwarta, ekstrawertyczna. Każdy potrafi współczuć osobie skrzywdzonej, ale jeśli jest to nielubiana sąsiadka, to pojawia się niechęć, brak zrozumienia.

Relacje kolejnych osób charakteryzują nie tylko samą Halszkę, skomplikowaną osobowość, łaknącą akceptacji i miłości czasem za wszelką cenę, ale przede wszystkich są też doskonałymi autocharakterystykami. Na podstawie słów teściowej, drugiego męża, szwagierki czy matki można sobie całkiem nieźle odtworzyć ich osobowość. I chyba właśnie relacja z matką jest najbardziej wstrząsająca. Halszka bardzo pragnie jej miłości, a przecież to ona przyniosła ją jako czteroletnie dziecko do łóżka własnego męża. Nie umiem sobie nawet wyobrazić, co działo się w głowie tej kobiety. Obecnie starszej osoby, która nadal biega na cmentarz do ukochanego małżonka. Córka także próbuje zrozumieć matkę, ale ta każdą próbę podjęcia wiadomego tematu pomija milczeniem, ma w sobie doskonale wytworzoną umiejętność niedostrzegania pewnych rzeczy, niesłyszenia pewnych zdań. W końcu długo taką postawę trenowała. "Mokradełko" to świetny reportaż, autorka nie ocenia własnych rozmówców, ale potrafi ich mistrzowsko zaprezentować. Ewentualną ocenę pozostawia odbiorcy. Tekst Katarzyny Surmiak - Domańskiej na długo pozostanie w mojej pamięci, nie żałuję jednak, że po niego sięgnęłam. Uważam też, że książka jak najbardziej zasłużyła na miejsce w finałowej siódemce tegorocznej Nagrody Literackiej Nike.

Opinię umieściłam także na swoim blogu: http://urshana.blox.pl/2013/11/Glosa-do-Kato-taty-Katarzyna-Surmiak-Domanska.html

Nie należę do wielbicielek literatury obyczajowej, właściwie nigdy nie byłam jej wielką zwolenniczką. Owszem cenię wielkie powieści realistyczne z XIX wieku, a także niektóre naturalistyczne czy psychologiczne utwory późniejsze, ale to, co dziś uznajemy za klasykę stanowi tylko "śmietankę" licznych utworów popełnianych przez mniej lub bardziej płodnych i mniej lub bardziej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Są wydawnictwa, którym na polskim rynku udało się wyrobić markę i sam fakt, że książka się w nich ukazuje jest swoistą oceną, oczywiście na plus. Na pewno taką pozycję ma Czarne, zwłaszcza jego serie z literaturą faktu. Po reportaże właściwie sięgam w ciemno, nawet jeśli jakaś pozycja nie będzie rewelacyjna, to na pewno nie zejdzie poniżej poziomu bardzo przyzwoitego. Charakterystyczna szata graficzna serii oraz dość ogólny, ale budzący zaciekawienie tytuł, "Południe", sprowokowały mnie do wypożyczenia książki Andrzeja Muszyńskiego. Dopiero po przyjściu do domu przeczytałam notkę o autorze z tylnej okładki, dzięki czemu przypomniałam sobie, że nazwisko gdzieś już słyszałam, że to młody zdolny, namaszczony przez Fundację "Herodot", a krótka notka Michała Nogasia, którego program w radiowej Trójce cenię, tym bardziej zaostrzyła mój apetyt.

Południe to zbiór dłuższych tekstów, często mających już swe wstępne wersje drukowane między innymi w Dużym Formacie oraz krótszych impresji opatrzonych dopiskiem "ulotne". To zapis spotkań i wędrówek przez Azję, Afrykę i Amerykę Południową, kontynenty i kraje położone właśnie na Południu. Wśród dłuższych tekstów mamy kilka poświęconych swego rodzaju wyzwaniom podróżniczym, których podjął się autor - samotna, piesza wędrówka przez pustynię Atakamę, zdobycie szczytu Chaupi Orco w Andach nową drogą, przejście gabońskiej dżungli. Widać w nich wyraźnie pasję i zacięcie autora, dotarcie do miejsc niedostępnych, podejmowanie ryzyka wpisane w odwieczny głód przygody, duszę odkrywcy. W zbiorze mamy też rewelacyjne teksty o Czerwonych Khmerach, rewolucji w Tunezji, czy Indianach z plemienia Yukpa. Każdy z nich wyróżnia się dodatkowo pewnym artyzmem, pomysłem literackim na zaprezentowanie problemu. Widać wyraźnie, że autor poza zmysłem obserwacji, tak niezbędnym w pracy reportażysty ma też "pazur literacki", potrafi swoim tekstom nadać dopracowaną artystyczną formę, która staje się kolejnym ich atutem, wzbogacającym ciekawy temat. Z dłuższych tekstów i krótszych refleksji wyłania się złożony, różnorodny, fascynujący obraz świata, który nie jest nam bliżej znany. Pojawia się też swoista próba odpowiedzi na pytanie o fenomen Południa, co takiego wyróżnia te rejony, czy można mówić o jakichś cechach wspólnych.

Co mnie osobiście urzekło w tekstach Muszyńskiego, to poszukiwania niebanalnej formy literackiej dla własnych tekstów, reportaże są naprawdę dopracowane, ciekawe. Kolejna ujmująca sprawa, to wyraźna pasja w odkrywaniu ciekawych miejsc, przekraczaniu granic własnej słabości, podejmowanie nowych wyzwań. Widać wyraźnie, jak wielką przyjemność sprawiają autorowi kolejne wędrówki, dotarcie do miejsc egzotycznych, nieodkrytych. Ciekawa też jest pozycja obserwatora, którą przyjmuje reportażysta, człowieka z zewnątrz, ale pełnego akceptacji dla ludzi i miejsc, odkrywającego inność, próbującego ją zrozumieć. Podobał mi się ten zbiór reportaży i z niecierpliwością czekam na kolejne teksty autora. Mam nadzieję, że będą równie dobre.

Opinię umieściłam na swoim blogu: http://urshana.blox.pl/2013/11/Bezdroza-Poludnia-Andrzej-Muszynski-Poludnie.html

Są wydawnictwa, którym na polskim rynku udało się wyrobić markę i sam fakt, że książka się w nich ukazuje jest swoistą oceną, oczywiście na plus. Na pewno taką pozycję ma Czarne, zwłaszcza jego serie z literaturą faktu. Po reportaże właściwie sięgam w ciemno, nawet jeśli jakaś pozycja nie będzie rewelacyjna, to na pewno nie zejdzie poniżej poziomu bardzo przyzwoitego....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Terry Pratchett jest dobry na wszystko. Wprawdzie do Bożego Narodzenia jeszcze troszkę czasu zostało, ale tak się złożyło, że miałam ochotę na ponowne spotkanie z tym pisarzem, a staram się czytać po kolei i tym razem wypadło na "Wiedźmikołaja". Ponownie zanurzyłam się w realia Świata Dysku, tak odmiennego od naszej rzeczywistości, a jednocześnie tak bardzo do niej podobnego. Za każdym razem, gdy biorę kolejny tom do ręki, nie mogę wyjść z podziwu jak udaje się autorowi pisać tak dużo, a jednocześnie cały czas trzymać poziom, cóż, czapki z głów.

Kolejny dylemat, który pojawia się podczas lektury Pratchetta, to wybór ulubionego bohatera. Nie sądzę, bym była jedyną osobą, która zmaga się z tym problemem. Kiedy czytam cykl o Straży oczywiście na pierwsze miejsce wysuwa się Vimes, rywalizując z Vetinarim, a tuż za nim Marchewa i reszta dzielnych strażników. Gdy sięgam po przygody wiedźm do ulubionych należą od razu i to w parze Babcia Weatherwax i Niania Ogg, ale jest też postać, która pojawia się w każdej części cyklu, choć czasem wysuwa się na pierwszy plan i tego bohatera również uwielbiam, a jest nim Śmierć. I tym razem znów jest on ważny, razem z nieodłącznym Albertem, Śmiercią Szczurów i wnuczką Susan, która bardzo chciałaby być normalną młodą damą, ale posiadanie kościstego dziadka jej to niestety utrudnia.

W "Wiedźmikołaju" zbliża się radosne święto Strzeżenia Wiedźm, na które czekają zwłaszcza dzieci, bo powieszone nad kominkiem skarpety lada moment wypełnią wymarzone prezenty, oczywiście jeśli ktoś był grzeczny i ma zapobiegliwych rodziców. W szale przedświątecznych zakupów i przygotowywania wystawnych przyjęć nie wszyscy jednak dostrzegają, że tym razem coś poszło nie tak, rubaszny grubas w czerwonej szacie wygląda trochę inaczej, a magiczne siły w niekontrolowany sposób produkują kolejne bóstwa, opiekujące się dość dziwnymi dziedzinami. Mieszkańcy Dysku bardzo dbają o oprawę święta, ale tak naprawdę chyba już nikt nie pamięta, jaki jest jego podstawowy cel i jaką rolę ma do spełnienia Wiedźmikołaj. Jedynie Śmierć zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji, ale on nie powinien ingerować.

Powieść mimo, że dotyczy najradośniejszych świąt w Świecie Dysku oraz w naszej rzeczywistości, bo wiadomo od razu jakie to grudniowe uroczystości odbijają się w krzywym zwierciadle Pratchettowskiej satyry jest bardzo poważna. Porusza niezwykle istotne zagadnienia miłosierdzia, wiary, sprawiedliwości, odwagi, człowieczeństwa. Mroczne siły, które starają się odmienić świat, są naprawdę przerażające, a działający na ich zlecenie pan Herbatka spokojnie wpisuje się w szereg psychopatów znanych nam z literatury czy filmu o zupełnie innym ciężarze gatunkowym. I znów autorowi udało się zaprezentować niebanalną historię, pełną odniesień kulturowych, trochę straszną, trochę śmieszną (magowie szykujący się do uczty z okazji Strzeżenia Wiedźm są jak zwykle cudowni), a jednocześnie prezentującą w bardzo ciekawy sposób pewien mit, który w najróżniejszych wersjach obecny jest w wielu kulturach. Piękna historia dotycząca najkrótszego dnia w roku, walki światła i ciemności, ukryta gdzieś głęboko warta jest odkodowania. I jest jeszcze pogrzebacz, i dziecięce marzenia i wiele innych szczegółów, za które uwielbiam Pratchetta. I cudowne stwierdzenia, które świadczą o ogromnej sprawności pisarskiej autora Świata Dysku, bo jak go nie kochać za takie oto zdania:

"A jednym z objawów u tych, którzy wpadają w obłęd, było chroniczne zarażenie kotami." (s. 84)

"Z palącego się wraku zawsze wytacza się płonące koło. Dwaj ludzie niosący wielką szklaną szybę zawsze przechodzą przez ulicę przed dowolnym aktorem komediowym zaangażowanym w szaleńczy pościg. Niektóre konwencje narracyjne są tak potężne, że ich realizacje zdarzają się nawet na planetach, gdzie w południe wrzą skały. i kiedy zastawiony stół upada, jeden cudownie ocalały talerz zawsze toczy się po podłodze i wiruje, nim wreszcie znieruchomieje." (s. 166)

Kolejne spotkanie uważam za bardzo udane, a własnemu dziecku, gdy trochę podrośnie, będę czytać w grudniowe wieczory właśnie "Wiedźmikołaja", na pewno doskonale i mądrze wprowadzi on moją córeczkę w świąteczny nastrój.

Opinię umieściłam na swoim blogu: http://urshana.blox.pl/2013/10/HOHOHO-Terry-Pratchett-Wiedzmikolaj.html

Terry Pratchett jest dobry na wszystko. Wprawdzie do Bożego Narodzenia jeszcze troszkę czasu zostało, ale tak się złożyło, że miałam ochotę na ponowne spotkanie z tym pisarzem, a staram się czytać po kolei i tym razem wypadło na "Wiedźmikołaja". Ponownie zanurzyłam się w realia Świata Dysku, tak odmiennego od naszej rzeczywistości, a jednocześnie tak bardzo do niej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Literatura japońska nie jest mi zupełnie obca, choć na pewno nie jestem wielkim znawcą w tej dziedzinie. Czytałam utwory kilku twórców, zwłaszcza Murakamiego, bo to "modne" nazwisko i w Polsce chyba pisarz najbardziej obecny. Sam kraj oraz jego kultura są na pewno niezwykle interesujące, choć przyznać muszę, że Europejczykowi o wiele trudniej czyta się zawarte w niej sygnały, większość zakodowanych symboli umyka naszej uwadze. Nie zmienia to faktu, że Japonia mnie na pewno pociąga i jeśli mam taką możliwość, to staram się choć w dziedzinie literatury trochę ten kraj poznać.

Hiromi Kawakami zadebiutowała w Polsce świetnym zbiorem "Nadepnęłam na węża", poetycką prozą, w klimacie realizmu magicznego, jednocześnie odwołującą się do biologicznych doświadczeń samej autorki. Sporym zaskoczeniem dla mnie była więc niedawno przeczytana powieść "Sensei i miłość", zupełnie inna w stylistyce. To właściwie realistyczna proza, przedstawiająca historię dwójki bohaterów, emerytowanego nauczyciela języka japońskiego i jego dawnej uczennicy, którzy przypadkowo spotkali się w barze, składając dokładnie takie samo zamówienie.

Ten kameralny, niewielki objętościowo utwór w bardzo delikatny, subtelny sposób obrazuje rodzącą się więź między głównymi bohaterami. Przy okazji jest też całkiem niezłym podręcznikiem na temat japońskiego stylu życia, a zwłaszcza kuchni. Opisywane potrawy, jedzone w barze, dla mnie bardzo egzotyczne, dla Japończyków są zapewne codziennością. Powieść wprawdzie nie zaskakuje, ale może stanowić naprawdę przyjemną lekturę. Ciekawe jest też to, że autorka potrafi tworzyć w bardzo odmiennych stylistykach, zaskoczyć swoich odbiorców. Ta różnorodność mnie zaintrygowała, na pewno sięgnę po inne utwory Kawakami obecne na polskim rynku wydawniczym. To piękna proza jak muśnięcie pędzelka do kaligrafii, ulotna jak płatek wiśni, ale na pewno warta poświęconego jej czasu.

Opinię umieściłam na swoim blogu: http://urshana.blox.pl/2013/10/Mistrz-i-ja-Hiromi-Kawakami-Sensei-i-milosc.html

Literatura japońska nie jest mi zupełnie obca, choć na pewno nie jestem wielkim znawcą w tej dziedzinie. Czytałam utwory kilku twórców, zwłaszcza Murakamiego, bo to "modne" nazwisko i w Polsce chyba pisarz najbardziej obecny. Sam kraj oraz jego kultura są na pewno niezwykle interesujące, choć przyznać muszę, że Europejczykowi o wiele trudniej czyta się zawarte w niej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , , ,

O Joannie Bator słyszałam już od dłuższego czasu, a ponieważ docierały do mnie bardzo pozytywne opinie, trafiła na listę pisarzy, z którymi koniecznie muszę się zapoznać. Planowałam zacząć spotkanie od jej reporterskiej książki o Japonii, ale tak jakoś wyszło, że krótko przed rozdaniem nagród Nike udało mi się nabyć jej "Ciemno, prawie noc" i to od tej pozycji zaczyna się moja przygoda. Jednego jestem pewna, znalazłam kolejną autorkę, której pozostanę wierna, bo zrobiła na mnie naprawdę spore wrażenie.

Nie wiedziałam o czym dokładnie jest najnowsza powieść autorki "Chmurlandii", nie miałam więc wobec niej żadnych oczekiwań. Wydaje mi się, że to dodatkowo wzbogaciło mój odbiór tego dziwnego połączenia kryminału, horroru, baśni, powieści obyczajowej i zapewne paru innych gatunków. Po pierwszych kilku stronach spodziewałam się historii obyczajowej, być może z dramatem rodzinnym w tle, ponieważ bohaterka wraca do rodzinnego Wałbrzycha po wielu latach nieobecności i współczesnej historii rodem z sensacyjnych nagłówków tabloidów, bo Alicja jest reporterką i ma napisać tekst o zaginionych dzieciach. I w sumie oba wątki w powieści występują, historia zniknięcia trójki kilkulatków stanowi oś opowieści, ale w "Ciemno, prawie noc" dzieje się o wiele więcej. Mamy doskonale sportretowaną religijną histerię, w którą popada tłum zdesperowanych ludzi pod wodzą domorosłych proroków, co zdaje się dalekim echem znanych wszystkim z mediów wydarzeń okołosmoleńskich i nie tylko. Mamy wątek poszukiwań ukrytych skarbów pod zamkiem Książ, legendę o jego ostatniej pani, księżnej Daisy i jej perłach oraz wyraźnie przy tym obecny wątek historyczny więźniów obozu Gross-Rosen, a także wkraczającej do Wałbrzycha Armii Czerwonej. Do tego są tajemnicze i groźne kotojady, istoty magiczne, które symbolizują zło oraz kociary, z pozoru zwykłe kobiety, wyglądające jak bezdomne opiekunki bezpańskich zwierząt, a tak naprawdę obarczone o wiele istotniejszą misją, o czym można się przekonać w powieści. Stopniowo odkrywamy też tajemnice rodziny Alicji, zwanej przez siostrę w dzieciństwie Wielbłądką, a losy matki i siostry bohaterki są tyleż przerażające, co fascynujące. A na pewno obie kobiety zostały mistrzowsko sportretowane. W ogóle kreowanie bohaterów to jedna z mocniejszych stron utworu, niezależnie od tego czy jest to tylko pojawiająca się jako "nick" na pełnym bluzgów lokalnym czacie postać, czy osoba wybrana z tłumu wyznawców Kołka i Łabędzia, czy też istotniejsza dla fabuły barwna bibliotekarka. Każda z nich została oddana w sposób niezwykle wyrazisty, obrazowy. Najistotniejsze dla powieści jest też to, że kilka z pozoru niepowiązanych wątków, a przy tym gatunków literackich tworzy spójną całość, wzajemnie się dopełniając, wzbogacając. Przeszłość w istotny sposób wpływa na teraźniejszość, a bohaterka musi w końcu stawić czoła upiorom, które za długo pozostawały w bolesnym cieniu.

Sama fabuła, mimo że niezwykle ciekawa, choć trzeba też przyznać bardzo ponura i miejscami wstrząsająca, nie spowodowałby jednak u mnie tak wielkiego zachwytu. Jest jeszcze jeden istotny element, który świadczy o klasie powieści Bator. A mianowicie język. Widać wyraźnie świetny warsztat, pełną świadomość stosowanego narzędzia, różnicowanie stylu. Mamy więc płynną narrację, z punktu widzenia Alicji, która nieoczekiwanie wzbogacona jest delikatnie poetyckimi obrazami lub szalonymi grami słownymi, które wymyślała siostra bohaterki, a tuż obok jakże wyraziste interludia, gdy reporterka włącza laptop i zanurza się w pełen bluzgów i nienawiści lokalny czat. Otrzymujemy też całą słowotwórczo bogatą galerię nazwisk kociar, widać wyraźnie, że autorka doskonale się bawiła, wymyślając kolejne imiona tych dziwnych opiekunek biednych i zranionych. Świetnie oddane zostają również kwestie zebranych przy fontannie wyznawców Matki Boskiej Bolesnej, ten swoisty lament, pełen zacietrzewienia, próby zwrócenia uwagi na własne problemy i osobę. Bator operuje językiem w sposób wręcz wirtuozerski, co buduje odpowiedni nastrój i bardzo wzbogaca prezentowaną historię.

"Ciemno, prawie noc" to nie jest lekka historia w pogodnym klimacie, wręcz przeciwnie, poruszane w powieści problemy mogą stać się źródłem koszmarów. Wszechobecne okrucieństwo, zwłaszcza wobec tych najbardziej bezbronnych, dzieci, może wstrząsnąć odbiorcą. Mnie na długo pod powiekami zostało kilka obrazów, a o niektórych sprawach wolałabym nie czytać, ale nie żałuję ani przez chwilę mojego spotkania z utworem, bo to jednak jest po części baśń, a główna bohaterka nie na darmo jest nazywana przez współpracowników Alicją Pancernikiem. Jej odwaga, upór i niezgoda na wszechogarniające zło dają nadzieję. Po kolejne utwory Bator sięgnę na pewno ze sporymi oczekiwaniami, ale nie obawiam się, że autorka im nie sprosta. To jest naprawdę talent i bardzo mnie cieszy, że na mojej półce obok utworów Olgi Tokarczuk czy Magdaleny Tulli pojawią się jej książki, choć tylko metaforycznie, bo idąc z duchem czasu, posiadam je wszystkie w formie elektronicznej.

Opinię umieściłam na własnym blogu: http://urshana.blox.pl/2013/10/Kociary-i-kotojady-Joanna-Bator-Ciemno-prawie-noc.html

O Joannie Bator słyszałam już od dłuższego czasu, a ponieważ docierały do mnie bardzo pozytywne opinie, trafiła na listę pisarzy, z którymi koniecznie muszę się zapoznać. Planowałam zacząć spotkanie od jej reporterskiej książki o Japonii, ale tak jakoś wyszło, że krótko przed rozdaniem nagród Nike udało mi się nabyć jej "Ciemno, prawie noc" i to od tej pozycji zaczyna się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Debiut powieściowy Marka Hoddera bardzo mi się spodobał, więc od razu sięgnęłam po drugi tom przygód Burtona i Swinburne'a, by sprawdzić, czy autor trzyma poziom. I nie zawiodłam się. Książka wydana w identycznej szacie graficznej, co "Dziwna sprawa Skaczącego Jacka", stylizowanej na XIX w., już przy pierwszym kontakcie budzi zaciekawienie i zachęca do zagłębienia się w lekturę. Wydarzenia w niej zaprezentowane rozgrywają się w 1862 roku, a więc rok po przedstawionych w poprzedniej części i stanowią odrębną opowieść, ale dla znajomości realiów, szczegółów świata przedstawionego, a przede wszystkim powodów, dla których rzeczywistość ukazana w powieści jest taka, a nie inna, należałoby czytać utwory w kolejności.

Tym razem zaczyna się od znalezienia dziwnego mechanicznego człowieka, przypadkowo odkrytego włamania do jubilera, a dodatkowo na polecenie zwierzchników Burton ma zająć się sprawą powrotu domniemanego sir Rogera Tichborne'a, który zaginął wiele lat wcześniej podczas morskiej katastrofy i nagle się objawił, by ubiegać się o prawo do tytułu i majątku. W powieści pojawia się fascynujący motyw tajemniczych diamentów, które na pewno nie są tylko drogimi błyskotkami, a Anglii grozi rewolucja. Kilka odrębnych wątków, początkowo zupełnie ze sobą niepowiązanych, coraz gorętsza i bardziej niebezpieczna atmosfera, wszystko to prowadzi do "grande finale", który mnie bardzo usatysfakcjonował. Jedyne, co można zarzucić autorowi, to brak pewnego stopniowego odsłaniania tajemnic, za to punkt kulminacyjny jest naprawdę imponujący.

Hodder w swej kolejnej powieści wykorzystuje te same chwyty, które z powodzeniem sprawdziły się w pierwszej. Mamy całą plejadę postaci historycznych, część znamy już z pierwszego tomu, pojawiają się też nowi ciekawi bohaterowie, których losy odbiegają jednak od tego, co o nich wiemy ze źródeł. Alternatywny świat, wykreowany przez angielskiego pisarza, staje się coraz bardziej zwariowany, co jednak ma paradoksalnie swoje bardzo wiarygodne uzasadnienie i dzięki temu sam pomysł tym bardziej zasługuje na uznanie. Tym razem szaleni eugenicy w swoich eksperymentach wykorzystują owady, co w niezwykły sposób urozmaici ulice Londynu. Spotkamy także zombie i poznamy jak wielką siłę może mieć seans spirytystyczny. Harmonijne połączenie niezwykle ciekawej historii, umieszczonej na bardzo interesującym tle, z postaciami pełnymi charyzmy, którym nie można nie kibicować daje wspaniały efekt końcowy.

Nie mogę się już doczekać, kiedy sięgnę po trzeci tom przygód Burtona i Swinburne'a, który ukazał się w Polsce całkiem niedawno i jednocześnie bardzo mnie cieszy, że autor na trylogii nie poprzestał. Mam tylko nadzieję, że Fabryka Słów na bieżąco będzie wydawać kolejne utwory Hoddera, bo czyta się jego powieści znakomicie. Ogromna wiedza autora na temat epoki, połączona z nieskrępowaną wyobraźnią, budzi mój szacunek. Chciałoby się więcej na naszym rynku wydawniczym tego typu solidnej literatury rozrywkowej. Kto jeszcze nie zna, a lubi wiktoriański Londyn i nie boi się eksperymentów z fantastyką musi po tego autora i jego utwory sięgnąć koniecznie. Gwarantuję świetną zabawę.

Opinię umieściłam również na swoim blogu: http://urshana.blox.pl/2013/10/Burton-i-Swinburne-po-raz-drugi-Mark-Hodder.html

Debiut powieściowy Marka Hoddera bardzo mi się spodobał, więc od razu sięgnęłam po drugi tom przygód Burtona i Swinburne'a, by sprawdzić, czy autor trzyma poziom. I nie zawiodłam się. Książka wydana w identycznej szacie graficznej, co "Dziwna sprawa Skaczącego Jacka", stylizowanej na XIX w., już przy pierwszym kontakcie budzi zaciekawienie i zachęca do zagłębienia się w...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Herosi Michał Cetnarowski, Jakub Ćwiek, Rafał Dębski, Aleksandra Janusz, Rafał Kosik, Jakub Małecki, Łukasz Orbitowski, Paweł Paliński, Joanna Skalska, Robert J. Szmidt, Robert M. Wegner
Ocena 6,2
Herosi Michał Cetnarowski,...

Na półkach: , , ,

Na początku rzetelnie zaznaczam, nie jestem wielką miłośniczką antologii, wolę też dłuższe formy literackie. Opowiadanie musi być naprawdę dobre, by zrobić na mnie wrażenie, a teksty zebrane pod wspólnym hasłem w antologii reprezentować poziom przynajmniej przyzwoity. Od czasu do czasu daję się jednak skusić i zaglądam do tego typu zbiorków. Z jakim skutkiem? Jak to w życiu bywa, różnym.

Po "Herosów" wydawnictwa Powergraph, sięgnęłam głownie ze względu na zawarte w niej opowiadanie Roberta M. Wegnera, które zresztą zostało nagrodzone tegorocznym Zajdlem. Drugim powodem był sentyment, jakim darzę czytane w młodości powieści z Conanem czy Kanem w rolach głównych. Termin "heros" kojarzy mi się pozytywnie i byłam ciekawa jak do tematu podejdą polscy autorzy, co mają mi do zaoferowania.

Jedno jest pewne, zbiór okazał się bardzo różnorodny, nie tylko pod względem tematycznym, co odnotowuję na plus, ale też jakościowym. Na szczęście słabszych tekstów jest zdecydowanie mniej, a kilka stoi na bardzo wysokim poziomie. Gatunkowo i czasowo mamy też całe spektrum, od wariacji na temat starożytności ("Trojański splin" Dębskiego), poprzez sylwę dotyczącą XVII wieku i zaginiony rękopis pewnego poszukiwacza Sarmacji ("Iter in Sarmatiam" Janusz), w miarę klasyczne fantasy z barbarzyńskimi bohaterami ("Barbarzyńcy" Szmidta, "Kret i Król" Dębskiego), dwa teksty nawiązujące do komiksu ("Dłużnicy" Ćwieka, "Śmierć superbohatera" Cetnarowskiego), kolejne rozgrywające się w rzeczywistości bliskiej współczesności z delikatnym elementem fantastyki ("Duch Zemsty" Skalskiej, "Drzypapa" Małeckiego), do motywów postapokalipsy ("Moje usta milczące, moje dłonie rdzawe" Palińskiego, "Miasto ponad i pod" Kosika) oraz klasycznego science fiction ("Jeszcze jeden bohater" Wegnera). Na pewno każdy jest w stanie znaleźć coś dla siebie. Jedno, co łączy większość zebranych w Herosach tekstów, to dość wyraźna intertekstualność, taka trochę postmodernistyczna zabawa motywami kulturowymi. Widać wyraźnie, że trudno jest napisać dziś poważny tekst o bohaterze, trzeba mrugnąć do odbiorcy, odwrócić schemat, wprowadzić grę z wielowiekową tradycją, bo w odwołaniach pojawili się i Achilles z Hektorem i Zawisza Czarny i Supermen, ikony, do których odnoszą się autorzy.

Nie będę oceniała każdego utworu z osobna, ale w kilku słowach chcę napisać o tekstach, w mojej opinii, najlepszych oraz o najsłabszym. Nie wiem, któremu opowiadaniu przyznałabym palmę pierwszeństwa, bo są zupełnie różne, napisane w odmiennych konwencjach, ale oba bardzo mi się podobały. "Drzypapa" Małeckiego robi wrażenie kreacją głównego bohatera, nastrojem, delikatnymi nawiązaniami, odwróceniem pewnych tradycyjnych konwencji. Rozgrywa się właściwie w rzeczywistości nam bliskiej, blokowiska, wielkiego miasta. To dość krótki tekst, ale każde umieszczone w nim słowo jest na swoim miejscu. Muszę chyba pomyśleć nad pogłębieniem znajomości z autorem. Drugi utwór, który mi się bardzo podobał, to "Jeszcze jeden bohater" Roberta M. Wegnera. Nic na to nie poradzę, ale ten autor pisze tak, że nie mogę się od niego oderwać. Trafia bardzo precyzyjnie w moje gusta, potrafi mnie autentycznie wzruszyć. Do tej pory znałam tylko jego teksty o Meekhanie, wpisujące się mocno w konwencję fantasy, tym razem otrzymałam klasyczne science fiction i uważam, że Wegner radzi sobie doskonale także w tej odsłonie. Co charakterystyczne, to jeden z niewielu autorów w zbiorze, który nie wykonuje mrugnięcia oka do odbiorcy, nie stara się na siłę zaskoczyć odwróceniem motywu "herosa". Prezentuje bohaterstwo serio, obronę ostatniego bastionu ludzi na podbitej przez nich planecie. Mamy sporo militarnych opisów, ciekawy pomysł na prezentację "obcych", dość zaskakujące zwroty akcji w finale. To taka literatura, której odbiorcą raczej powinni być młodzi chłopcy, a mnie się bardzo podobało. I cieszę się z nagrody dla tego tekstu, bo na pewno autor na nią zasłużył. Można jeszcze wspomnieć o bardzo dobrym opowiadaniu Ćwieka "Dłużnicy", w którym hollywoodzki aktor przygotowuje się do roli dość kontrowersyjnego herosa komiksowego. Ćwiek bardzo lubi bawić się popkulturą, często przesadza w nagromadzeniu nawiązań, cytatów, odwołań. Tym razem też ich mamy mnóstwo, ale ze względu na tematykę akurat nie razi to wcale, a bardzo pasuje do konwencji. Klimatycznie i ciekawie, naprawdę nieźle, moja ocena autora, który zasmucił mnie bardzo słabym czwartym tomem o Kłamcy troszkę się poprawiła. A teraz o najsłabszym tekście w antologii, bez wątpienia są to Barbarzyńcy" Szmidta. I o dziwo, sama tematyka nie byłaby najgorsza, takie dość konwencjonalne fantasy, ale realizacja woła naprawdę o pomstę do nieba. Prymitywizm, silenie się na intertekstualność, która wygląda jakby ktoś wciskał sztuczne kwiatki w łąkę i próbował przekonać nas o ich urodzie i naturalności. Od tego opowiadania lepiej trzymać się z daleka, a jeśli nie należycie do osób, które muszą całą książkę przeczytać od deski do deski, to sobie je darujcie.

Nie żałuję, że sięgnęłam po "Herosów", choć moje oczekiwania w związku z tytułem i tematyką były inne. Spodziewałam się tekstów o bohaterach bardziej serio, a otrzymałam zbiór, w którym większość autorów stara się odwrócić pojęcie. Widocznie w dzisiejszych czasach nie wypada już pisać wprost, bo odebrane to zostanie jako naiwność. Trochę mnie taki postmodernizm męczy, ja nadal uważam, że w literaturze gatunku jest miejsce na klasyczne podejście do tematu, o czym przekonuje mnie Wegner. Kolejnym oczywistym plusem antologii jest spotkanie z tekstami różnego autorstwa, co pozwala zdecydować, czy po jakiegoś twórcę warto sięgnąć, jeśli się go wcześniej nie znało, czy należy z kolei czyjeś pisarstwo omijać szerokim łukiem. W kolejce czeka na mnie jeszcze jedna antologia Powergraphu, mam nadzieję, że opowiadania w niej zebrane będą także ciekawe i godne uwagi.

Opinię umieściłam na swoim blogu: http://urshana.blox.pl/2013/10/Wariacje-bohaterskie-antologia-Herosi.html

Na początku rzetelnie zaznaczam, nie jestem wielką miłośniczką antologii, wolę też dłuższe formy literackie. Opowiadanie musi być naprawdę dobre, by zrobić na mnie wrażenie, a teksty zebrane pod wspólnym hasłem w antologii reprezentować poziom przynajmniej przyzwoity. Od czasu do czasu daję się jednak skusić i zaglądam do tego typu zbiorków. Z jakim skutkiem? Jak to w życiu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Są takie nazwiska autorów, które nagle stają się modne i wręcz należy przeczytać cokolwiek z ich twórczości, jeśli człowiek rości sobie prawo do tytułu osoby obeznanej z literaturą i wiedzącej, co w trawie piszczy. Takim nazwiskiem na pewno jest Alice Munro, kanadyjska pisarka, laureatka Międzynarodowej Nagrody Bookera z 2009 roku za całokształt twórczości i właśnie przyznanej Literackiej Nagrody Nobla (wiadomość dnia), a obecna na polskim rynku wydawniczym od niedawna, bo właściwie od 2011 roku. Dałam się więc w końcu skusić i sięgnęłam po pierwszy utwór, który zobaczyłam na bibliotecznej półce. Wybór, zupełnie przypadkowo, padł na "Widok z Castle Rock" i niestety nie był on najszczęśliwszy.

Nie wiem, na ile ten zbiór opowiadań jest reprezentatywny dla prozy Munro, w każdym razie nie zachwycił mnie niestety. Nie mogę jednak powiedzieć, że to złe pisarstwo, bo pod względem warsztatowym jest ono bez zarzutu. Tak naprawdę brakowało mi w nim tego nieuchwytnego składnika, zwanego czasem enigmatycznie "tym czymś", który powoduje, że autor staje się nam bliski, mamy ochotę przeczytać wszystko, co wyszło spod jego pióra i nie możemy się doczekać, by znów zanurzyć się w kreowany przez niego świat. Nie znaczy to jednak, że nie sięgnę już po prozę Kanadyjki, zwłaszcza w obliczu uhonorowania jej chyba najbardziej prestiżową nagrodą literacką, miałam zresztą w planach zapoznanie się z innym tomem opowiadań, który czeka cierpliwie w moich prywatnych zbiorach na swą kolej. Nie spieszy mi się jednak, bo wyraźnie Munro nie jest pisarką, w której mogłabym się zakochać. W sumie szkoda, bo oczekiwania wobec niej miałam bardzo wysokie, może to też wpłynęło na mój osobisty odbiór, a wiecznie pojawiające się w jej kontekście nazwisko Czechowa tylko mnie zachęcało, bo rosyjskiego pisarza bardzo cenię.

"Widok z Castle Rock" to bardzo osobista pozycja, gdyż opowiada dzieje rodziny Munro. Podzielona na dwie części - "Żadnego pożytku", w którym chronologicznie w pięciu opowiadaniach pisarka prezentuje dzieje swych przodków, rodziny wywodzącej się z górzystej, pasterskiej Szkocji, która wywędrowała do mitycznej Ameryki, by osiedlić się w surowej Kanadzie, gdzie ciężka praca była treścią życia i jedynym sposobem na przetrwanie oraz "Dom", w której bohaterką jest już sama autorka, prezentująca swe dzieciństwo, młodość i w ostatnim tekście czas dojrzałości. Całość zamyka "Epilog" z krótkim tekstem "Posłaniec". Dwanaście opowiadań tworzy właściwie spójną całość, to swoista saga rodzinna, a także próba zrozumienia przez autorkę kim jest poprzez sięganie do korzeni. Strzępki relacji, zachowane listy, dokumenty, dzienniki stają się dla Munro rdzeniem opowieści, na bazie którego odtwarza ona rodzinne historie. Oczywiście wiele z zaprezentowanych zdarzeń to wyłącznie dzieło jej wyobraźni, zwłaszcza w części pierwszej, ale zbiór nie rości sobie prawa do bycia dokumentem. Jak dla mnie ukazuje on raczej dość obiektywnie codzienne, proste życie, wypełnione obowiązkami, w którym właściwie brak miejsca na artystyczne aspiracje, które mimo wszystko gdzieś się przewijają. Na pewno występują u najbarwniejszej postaci całego zbioru Willa O'Phaupa, założyciela rodu Laidlawów, ale pojawiają się też później, zwykle jednak wszystko, co nie jest pożyteczne jest oceniane przez członków rodziny oraz otoczenie negatywnie. Gdzieś między wierszami, nigdy wprost nie nazwana pojawia się też sugestia, że sama autorka była przez bliskich postrzegana jako osoba odstająca i nieprzystosowana do rzeczywistości.

Opowiadania Munro są napisane dość prostym, klarownym językiem, to proza impresjonistyczna, w której wiele się dzieje podskórnie, pod powierzchnią prezentowanych zdarzeń. Niestety zabrakło mi w nich tego magicznego składnika, który powodowałby chętne powroty do lektury. Czytałam równocześnie powieść Bator i to do niej wracałam, nie mogłam się właściwie oderwać. Wieczorem, przed snem zaczynałam z Kanadyjką, by po chwili ją odłożyć, bo po prostu zasypiałam, a następnie sięgałam po "Ciemno, prawie noc" i od razu wracała mi chęć do czytania. Krótko mówiąc, Alice Munro była najzwyczajniej w świecie nudnawa i nie zmieni tego Nobel ani zbiorowe zachwyty krytyków, którzy jak zwykle po ogłoszeniu laureata nagrody wygłaszają peany na jego cześć. Na pewno wrócę do autorki "Widoku z Castle Rock", ale już ostrożniej i bez wygórowanych oczekiwań. Może nasze kolejne spotkanie będzie ciekawsze.

Opinię zamieściłam na swoim blogu: http://urshana.blox.pl/2013/10/Sladami-przodkow-Alice-Munro-Widok-z-Castle-Rock.html

Są takie nazwiska autorów, które nagle stają się modne i wręcz należy przeczytać cokolwiek z ich twórczości, jeśli człowiek rości sobie prawo do tytułu osoby obeznanej z literaturą i wiedzącej, co w trawie piszczy. Takim nazwiskiem na pewno jest Alice Munro, kanadyjska pisarka, laureatka Międzynarodowej Nagrody Bookera z 2009 roku za całokształt twórczości i właśnie...

więcej Pokaż mimo to