-
ArtykułyOto najlepsze kryminały. Znamy finalistów Nagrody Wielkiego Kalibru 2024Konrad Wrzesiński1
-
ArtykułyLiteracki kanon i niezmienny stres na egzaminie dojrzałości – o czym warto pamiętać przed maturą?Marcin Waincetel25
-
ArtykułyTrendy kwietnia 2024: młodzieżowy film, fantastyczny serial, „Chłopki” i Remigiusz MrózEwa Cieślik3
-
ArtykułyKsiążka za ile chcesz? Czy to się może opłacić? Rozmowa z Jakubem ĆwiekiemLubimyCzytać2
Biblioteczka
2023-04-20
2021-03-01
2019-10-10
Trzeci tom cyklu i trzeci zbiór słodko-gorzkich historii o ludziach i zwierzętach. Najważniejszą chyba zaletą "Nie budźcie zmęczonego weterynarza" jest to, że mimo bycia kolejną częścią serii zachowuje lwią część zalet poprzedniczek, z pełną ciepła atmosferą świata przedstawionego oraz szczerą czułością autora wobec opisywanych postaci i wydarzeń - wszak Herriot oparł swoje książki na autentycznych przygodach z czasów jego pracy w zawodzie weterynarza. Poza tym nadal jest to idealna pozycja dla miłośników zwierząt, jak również fanów telewizyjnego serialu "Wszystkie stworzenia duże i małe", którzy chcieliby porównać ekranowe przygody z ich książkowymi odpowiednikami (te jeszcze na etapie trzeciej serii oraz trzeciego tomu są ze sobą w miarę zgodne).
Trzeci tom cyklu i trzeci zbiór słodko-gorzkich historii o ludziach i zwierzętach. Najważniejszą chyba zaletą "Nie budźcie zmęczonego weterynarza" jest to, że mimo bycia kolejną częścią serii zachowuje lwią część zalet poprzedniczek, z pełną ciepła atmosferą świata przedstawionego oraz szczerą czułością autora wobec opisywanych postaci i wydarzeń - wszak Herriot oparł swoje...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-02-15
Sequele mają to do siebie, że różnie bywa z ich poziomem względem poprzednika. Ale przy drugiej części "Wszystkich stworzeń..." nie ma się czego obawiać. Jest równie dobra, jak pierwsza. Wszystko, co było najlepsze w "Jeśli tylko potrafiłyby mówić" - świetnie skonstruowani bohaterowie, zabawne i wzruszające historie oraz ciepły, serdeczny klimat - znajdziecie również w "To nie powinno się zdarzyć". Zmienia się jedynie perspektywa, acz lekko. Bo James coraz bardziej oswaja się w Darrowby, integruje się z miejscową ludnością, ale obok ciężkiej harówki przy koniach, krowach i innych wiejskich czworonogach spotyka również miłość w osobie sympatycznej Helen. Stąd pojawienie się historyjek kręcących się wokół ich relacji oraz ogólnie życia osobistego Jamesa, lecz są one równie udane, co te o zwierzętach. Również dzięki wydatnej obecności nadal przezabawnych braci Farnon.
Oto jest idealna pozycja na wieczór w fotelu przy kominku - zarówno dla tych, którym spodobała się pierwsza część, jak i tych, którzy nie mieli z nią styczności. Bo dzięki "opowiadaniowej" konstrukcji "To nie powinno się zdarzyć" można czytać jako osobną pozycję. I jak tu nie kochać takich książek?
Sequele mają to do siebie, że różnie bywa z ich poziomem względem poprzednika. Ale przy drugiej części "Wszystkich stworzeń..." nie ma się czego obawiać. Jest równie dobra, jak pierwsza. Wszystko, co było najlepsze w "Jeśli tylko potrafiłyby mówić" - świetnie skonstruowani bohaterowie, zabawne i wzruszające historie oraz ciepły, serdeczny klimat - znajdziecie również w...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-03
Rzecz z cyklu „przymierzałam się, przymierzałam i w końcu się wzięłam”. Trochę człowiek słyszał na ten temat, trochę został zachęcony lekturą komedii autorstwa tego pana, a zwłaszcza „Bądźmy poważni na serio” (którą zresztą bardzo serdecznie polecam i która ma bardzo sympatyczną adaptację telewizyjną, oczywiście z Paulem McGannem w roli głównej). Chociaż przyznaję, początkowo czytanie szło mi dość ciężko. Nie do końca wiem, dlaczego, ale mniemam, że mimo zainteresowania samą treścią musiałam przywyknąć do dość specyficznego stylu pisania. Ale kiedy już załapałam, to wsiąkłam. Dlaczego? Chyba po prostu znalazłam tam całą masę niesamowicie trafnych obserwacji na temat świata. Głównie padających z ust jednego bohatera. Dandysowska, pachnąca z lekka hedonizmem filozofia odpowiada mi, chociaż do niedawna nawet nie miałam bladego pojęcia, że coś takiego istnieje i że tak się właśnie nazywa. Tłumacząc z polskiego na ludzkie – Wilde miał "wywalone" na niemalże wszystko i dokładnie wiedział, dlaczego. Wbrew temu, co próbują teraz promować niektóre środowiska, wielbił nade wszystko piękno i też dokładnie wiedział, dlaczego. Na tym drugim mocno bazuje fabuła, skądinąd rozwinięta z naprawdę fajnego, nieco nadnaturalnego pomysłu. Ogólnie dało to rewelacyjny efekt. Rzadko ostatnio zdarza mi się wypisywać ulubione cytaty z właśnie przeczytanej książki – a tutaj „the best of” zajął mi dwie strony. Jeszcze rzadziej zdarza mi się nieodparta chęć posiadania tejże na własność. I jak tu ocenić na mniej niż 8 gwiazdek? No nie da się. Zwyczajnie nie da.
[Fragment większego tekstu oryginalnie opublikowanego tutaj: http://ostatniazzielonych.pl/2013/04/06/dzienniczek-bardzo-pop-4/]
Rzecz z cyklu „przymierzałam się, przymierzałam i w końcu się wzięłam”. Trochę człowiek słyszał na ten temat, trochę został zachęcony lekturą komedii autorstwa tego pana, a zwłaszcza „Bądźmy poważni na serio” (którą zresztą bardzo serdecznie polecam i która ma bardzo sympatyczną adaptację telewizyjną, oczywiście z Paulem McGannem w roli głównej). Chociaż przyznaję,...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-06
Ciekawych materiałów poświęconych tematyce najgłośniejszych przestępstw w powojennej Polsce nie jest znowu aż tak dużo. Dlatego gdy nadarza się okazja, żeby zapoznać się z jakąś ciekawą pozycją z tej półki, to nie odmawiam. Słowo „półka” to troszkę słowo klucz, bo egzemplarz „Wśród nocnej ciszy” – małą, nadgryzioną nieco zębem czasu książeczkę – odnalazłam w jednej z odwiedzanych przeze mnie regularnie bibliotek.
Wzięłam, bo już od jakiegoś czasu rozglądałam się za nią. Skoro nie mam obecnie możliwości, aby zdobyć bardziej reportażowo opisującą historię z Połańca „Nie oświadczam się” Wiesława Łuki i przekonać się, jak mocno ją spaprał podczas przerabiania na scenariusz filmowy do nieudanej „Zmowy”, to doszłam do wniosku, że może jednak warto nie odrzucać takiej zbeletryzowanej wersji wydarzeń. Owszem, tak jak i w filmie są zmiany (do których zresztą autor bez oporów przyznaje się w posłowiu), ale… Prawdę mówiąc nie wiem, jak to opisać. Po prostu nie ma porównania. Tam te wszystkie modyfikacje dały efekt tak okropny, nieznośny i nachalnie moralizujący, że ciężko się to oglądało, zwłaszcza mając tę świadomość, że ich znakomita większość była tam potrzebna jak sanki latem. Tutaj Bratny wpasował wszystko w historię, nie zmieniając jej sensu, ba – nawet wydobywając z niej o wiele większe jego ilości niż pan Petelski. Możecie wierzyć lub nie, ale tak było. Więcej zmowy niż w „Zmowie”. Niby takie malutkie wydanie, niegrube, a kwintesencja tego, co najbardziej frapuje w tamtych wydarzeniach, ogarnięta konkretnie, bez niedosytu i bez przesytu. Starczy powiedzieć, że – jak sam napisał we wspominanym już posłowiu – to, co we „Wśród nocnej ciszy” względnie optymistyczne, musiał dodać sam, podczas gdy to, co zdecydowanie takie nie jest, w całości pochodzi z rzeczywistości. To mądrzejsze rozwiązanie niż dodatkowe nacieranie czarną farbą już „mrocznego” tematu. Pewnie dzięki temu całość jest klarowna i względnie lekko się czyta, chociaż autor wzbrania się przed uproszczeniami i banalnym rozwiązaniem akcji. Jeżeli ktoś nie ma ochoty odpowiadać sobie na żadne pytania ani szukać w książce głębokich jak studnia przemyśleń natury moralnej, to wcale nikt go do tego nie przymusza. I być może również za to wysoka ocena i moja pieczątka aprobaty. Jeżeli was to interesuje, to najpierw przeczytajcie tego malucha. Potem ewentualnie obejrzyjcie sobie ten dziwny filmik zwany "Zmową".
[Fragment większego tekstu oryginalne opublikowanego tutaj: http://ostatniazzielonych.pl/2013/07/14/dzienniczek-bardzo-pop-6/]
Ciekawych materiałów poświęconych tematyce najgłośniejszych przestępstw w powojennej Polsce nie jest znowu aż tak dużo. Dlatego gdy nadarza się okazja, żeby zapoznać się z jakąś ciekawą pozycją z tej półki, to nie odmawiam. Słowo „półka” to troszkę słowo klucz, bo egzemplarz „Wśród nocnej ciszy” – małą, nadgryzioną nieco zębem czasu książeczkę – odnalazłam w jednej z...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-09
Przez całe liceum obficie pasłam swoją kryminalną pasję „Detektywem” i Internetem, ale gdy pragnąc więcej postanowiłam sięgnąć po źródła najlepsze w postaci książek, okazało się, że pozycji jest jak na lekarstwo. Znaczy nie, inaczej. Jeśli chodzi o te poświęcone zagranicy, to nie można narzekać. Ale gdy człowiek chce przeczytać coś o własnym podwórku – bo nic tak nie ciekawi jak ono – zaczynają się schodki. Tytuły rzadkie, dawno nie wznawiane, trudno dostępne, brak nowych godnych uwagi… Jednak z drugiej strony pamiętajcie o tym, że najciemniej pod latarnią. Takie perełki często skrywają magazyny powiatowych bibliotek i biblioteczek. Kochajcie je i odwiedzajcie, nie tylko szukając kryminalistycznych wydawnictw.
„Kto zabija człowieka…” to książeczka niepozorna, rok ledwie starsza ode mnie, ale już pożółkła, w dodatku mój egzemplarz padł ofiarą zalania (jeśli znajdę tego, który to zrobił, to go zniszczę. Naprawdę). W środku zaś 14 różnych spraw. Głośnych w swoim czasie, ale teraz częściej pokrytych kurzem. Niezależnie od tego, czy mowa o gwiazdach spod ciemnej gwiazdy nadal obecnych w każdym podsumowaniu czy o postaciach bardziej lokalnych i zapomnianych, niemal każdy rozdział serwuje nam solidną dozę faktów. Szybko przestałam się dziwić, dlaczego tak wiele tekstów czytanych przeze mnie wcześniej w Sieci czerpało właśnie stąd. Lepszych opracowań o Władysławie Mazurkiewiczu, wielkiej ucieczce Sylweriusza Zdanowicza czy Stanisławie Wójciku i jego „związku” z Marią Gałuszkową ze świecą szukać. Od podobnego stwierdzenia o rozdziale poświęconym sprawie połanieckiej powstrzymuje mnie tylko to, że nadal nie dokopałam się do „Nie oświadczam się” Łuki (Bratny ze swoim „Wśród nocnej ciszy” to jednak beletrystyka). Część poświęcona wybrykom Karola Kota posiada obszerny wywiad z głównym zainteresowanym, krążący wprawdzie od dawna po Internetach, ale teraz przynajmniej już wiecie, skąd tak naprawdę pochodzi. Z kolei pierwsza strona opowieści o Tadeuszu Weclu na twarzach miłośników „Psów” wywoła sporych rozmiarów uśmiech – bo tak, stąd wziął się cały monolog o wyrywaniu chwasta z drugiej części, dzisiaj już kultowy.
Tak naprawdę ponarzekać mogę tylko na kilka rozdziałów. Ten poświęcony Skorpionowi zdecydowanie nie wyczerpuje tematu. Nie wytrzymuje konkurencji chociażby z opublikowanym po raz pierwszy mniej więcej w tym samym czasie w „Detektywie” artykułem Mieczysława Staszewskiego. Inny, o Zdzisławie Marchwickim ksywa Wampir Zagłębia, składa się niemal wyłącznie z obszernych fragmentów pamiętnika, spisanego przezeń w celi śmierci. Można założyć, że sprawa była głośna i medialna, więc każdy dobrze ją zna, ale to, co było jeszcze względnie świeże w 1989 roku, ponad ćwierć wieku później przestaje być aż tak oczywiste. Poza tym najzwyczajniej w świecie czyta się to okropnie – zachowano pisownię oryginalną, a że Marchwicki edukację w sumie urwał na skończonej z trudem podstawówce… Kropka i przecinek stosowane liberalnie, ortografia w sumie też, narracja urywana i chaotyczna. Ale w ogólnym rozrachunku nawet tak skonstruowany rozdział ma swoją wartość. Każdy może sobie na konkretach sprawdzić, ile jest warta lansowana mniej więcej od dekady teza, jakoby ów pamiętniczek miał być ewidentnym fałszerstwem, a sam Zdzisiu – biedną ofiarą strasznego i złego systemu wrobioną w niepopełnione morderstwa. Już kilka stron daje mocno do myślenia, że autor z niewinnością ma tyle wspólnego, co chomiki z Einsteinem.
Chyba jedyną naprawdę rażącą wadą całości pozostaje styl autora. Sygit notorycznie popada w rażącą górnolotność. Dobrze, profesor kryminalistyki musi mieć wyraźne stanowisko wobec opisywanych spraw, ale z drugiej strony chociażby dla dobra czytelnika przydałaby się również odrobina dystansu. Gdyby to było jedno, może dwa patetyczne zdania na całą książkę, być może nie miałoby to żadnego wpływu na odbiór. Ale gdy co i rusz napotyka się wyrażone w pompatycznych słowach moralne oburzenie, prędko idzie się nabawić nadwyrężenia cierpliwości. Matka jednej z ofiar Tadeusza Ołdaka poszła na miejsce, gdzie chwilę wcześniej znaleziono ciało jej córki? Nie, ona „metr po metrze szła na swoją Golgotę”. Mazurkiewicz zamiast zgłosić się do armii podczas wojny zajął się robieniem lewych interesów? Skąd, za słabe. „Gdy ulicami chodziła w tym czasie śmierć, on widział na nich tylko pieniądze”. Cały Kraków bał się seryjnego mordercy napadającego na dzieci i staruszki? Gdzie tam. „Błyskawiczne ciosy jego noża godziły w mieszkańców Krakowa, w ich serca i poruszały do głębi sumienie każdego”. Do tego nadużywanie wyrazów nacechowanych emocjonalnie, które mogą pasować do prokuratorskiej mowy, ale niekoniecznie do opracowania, od którego oczekuje się przede wszystkim rzeczowości – „zwyrodnialec”, „bestialski”, „upodlić” i tym podobne. Kiedy przy czytaniu historii Pawła Tuchlina doszłam do momentu, kiedy autor poświęca niemal całą stronę na roztkliwianie się nad losami tych ofiar Skorpiona, którym udało się przeżyć, moja anielska cierpliwość nie dała rady i pomyślałam: „No dziękuję, Kapitanie Oczywistość, nie domyśliłabym się, że po ciosie młotkiem w głowę nie wraca się do normalnego życia, a teraz do rzeczy, do ciężkiej cholery!”. Są momenty, kiedy ów nieznośny patos ociera się o niezamierzoną śmieszność. Największą chyba taką „perełką” jest w założeniu dramatyczny fragment z rozdziału o sprawie połanieckiej, gdy stary Kalita ogląda w prosektorium zwłoki dzieci i zięcia. „Dalej ciało Miecia, zmiażdżona twarz, a obok płaty mózgu. Dużo tego mózgu – pomyślał Wacek (…)”. Miało być tragicznie, wyszedł niemalże dowcip o Stirlitzu. Gdybyśmy mówili o słabszej merytorycznie książce, to byłby gwóźdź do trumny.
Mimo wszystko „Kto zabija człowieka…” przeczytać warto. Bo w wielu przypadkach lepszej pozycji nie ma i obawiam się, że raczej nie będzie. Nie mogę się pozbyć wrażenia, że obecnie w dziedzinie tych tak zwanych fachowych książek o tematyce kryminalnej zdaje się panować tendencja nie do zbierania znanych już faktów, a do tworzenia ich na nowo. Zwłaszcza w tych polskich, jeśli wiecie, co mam na myśli. Dlatego pomimo upływu czasu takie „starocie” nie tracą na wartości i za czas poświęcony na ich poszukiwanie odwdzięczają się z nawiązką. W dodatku w tym klimacie dokumentu epoki, który… wiecie, jak to leci. Karta biblioteczna: ileśtam złotych, ewentualnie cena na Allegro/w antykwariacie: ileśtam złotych, mieć taką w rękach i czytać: bezcenne. Są rzeczy, których kupić nie można, wszystkie inne są w tej książce. Zaś ja rzutem na taśmę spróbuję w przyszłości dobrać się do „Pitavala bydgoskiego” – innej pozycji sygnowanej nazwiskiem tego autora. Obok jeszcze jednego pana, który może hamował chociaż trochę irytujące ciągoty kolegi, dlatego ciekawa jestem niezmiernie tego tytułu.
[Fragment większego tekstu oryginalne opublikowanego tu: http://ostatniazzielonych.pl/2015/08/29/dzienniczek-bardzo-pop-9/]
Przez całe liceum obficie pasłam swoją kryminalną pasję „Detektywem” i Internetem, ale gdy pragnąc więcej postanowiłam sięgnąć po źródła najlepsze w postaci książek, okazało się, że pozycji jest jak na lekarstwo. Znaczy nie, inaczej. Jeśli chodzi o te poświęcone zagranicy, to nie można narzekać. Ale gdy człowiek chce przeczytać coś o własnym podwórku – bo nic tak nie...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-07-25
Jeżeli oglądałeś serial "Wszystkie stworzenia duże i małe" - przeczytaj! Jeżeli nie - też przeczytaj! Bo warto. Ktoś powie, że to tylko zbiór opowiastek z życia wiejskiego weterynarza. Ale opisanych z takim ciepłem i humorem, że trudno jest się nie wciągnąć w przygody stawiającego pierwsze kroki w zawodzie Jamesa, nerwusa Siegfrieda, bumelanta Tristana, ich zwierzęcych pacjentów oraz ich opiekunów. Ci ostatni są ludźmi o różnych charakterach i nastawieniu do świata (oraz swoich podopiecznych), co często wcale nie ułatwia pracy weterynarzowi. Czasem bywa smutno, czasem absurdalnie wręcz wesoło - jak w życiu. Ale wszystko opatulone jest jakąś szczególną serdecznością. Może dlatego tak dobrze to się czyta, mimo tylu lat od napisania?...
Z niecierpliwością czekam, aż zabiorę się za kolejną część!
Jeżeli oglądałeś serial "Wszystkie stworzenia duże i małe" - przeczytaj! Jeżeli nie - też przeczytaj! Bo warto. Ktoś powie, że to tylko zbiór opowiastek z życia wiejskiego weterynarza. Ale opisanych z takim ciepłem i humorem, że trudno jest się nie wciągnąć w przygody stawiającego pierwsze kroki w zawodzie Jamesa, nerwusa Siegfrieda, bumelanta Tristana, ich zwierzęcych...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-02-22
Jeśli chcesz się dowiedzieć wszystkiego o Charlesie Mansonie i jego Rodzinie, koniecznie wybierz tę książkę, tę i żadną inną! Z jednej strony pełna jest wszelkich faktów (aż po najmniejsze detale) dotyczących przestępczej działalności sekty ze Spahn Ranch oraz ich długiego procesu. W dodatku faktów z pierwszej ręki, bo od samego prokuratora, który doprowadził do skazania członków Rodziny odpowiedzialnych za popełnienie szeregu morderstw. Stąd też pokaźna objętość "Helter Skelter". Ale niech was ona nie przerazi. Bugliosi (który w przyszłości miał porzucić etat prawnika na rzecz kariery pisarskiej) i Gentry potrafią opisać wszystko w stylu najlepszej powieści kryminalnej, trzymającej w napięciu do samego końca. I choć stosunek tego pierwszego do bohaterów jest oczywisty, udało się uniknąć nieznośnej, moralizatorskiej maniery, która w tego typu tytułach tylko przeszkadza.
"Helter Skelter" to obowiązkowa pozycja nie tylko dla fanów annałów kryminalistyki, ale również dla każdego, kogo interesują zakamarki ludzkiej psychiki. Bo jak to się stało, że niepozorny, niewykształcony człowieczek z Ohio posiadł kontrolę nad tak wielką grupą młodych ludzi, gotowych dla niego nawet zabić? Dowiecie się, gdy zmierzycie się z "Helter Skelter". Macie odwagę?
Jeśli chcesz się dowiedzieć wszystkiego o Charlesie Mansonie i jego Rodzinie, koniecznie wybierz tę książkę, tę i żadną inną! Z jednej strony pełna jest wszelkich faktów (aż po najmniejsze detale) dotyczących przestępczej działalności sekty ze Spahn Ranch oraz ich długiego procesu. W dodatku faktów z pierwszej ręki, bo od samego prokuratora, który doprowadził do skazania...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-11-16
Na samym początku najważniejsze. Wielki szacunek należy się autorce za dwie rzeczy. Po pierwsze - za zebranie mnóstwa unikatowych, interesujących prywatnych materiałów (nie tylko fotograficznych!), nie do znalezienia nigdzie indziej. Po drugie - za uniknięcie grzechu śmiertelnego wielu innych autorów, jakim jest wciskanie na siłę siebie i swoich opinii w książce do tego nieprzeznaczonej. Niewielu potrafi oprzeć się pokusie brzydkiej, ale często skutecznej autopromocji na grzbiecie kogoś znanego, tym bardziej podziwiam ludzi, którym taka postawa jest obca.
Historie opowiedziane w "Być dzieckiem legendy" zasadniczo dzielą się na dwa rodzaje. Przyjemnie czyta się te, w których pomimo wszelkich perturbacji relacje rodzinne pozostawały zdrowe, a uczestnicy wydarzeń ogólnie byli/są szczęśliwi. Problem zaczyna się przy pozostałych... Nie jest to broń Boże zarzut. Raczej pewien przyczynek do refleksji nad cienką granicą pomiędzy opowiadaniem o swoim życiu, a praniem prywatnych brudów. Najlepiej podsumowuje to myśl, która przyszła mi do głowy w trakcie lektury: "Wolałabym tego nie wiedzieć".
Mimo zapowiedzi ukazania się drugiej części minęło już 5 lat, a kontynuacji ani widu ani słychu. Pani Małgorzato, czekamy!
Na samym początku najważniejsze. Wielki szacunek należy się autorce za dwie rzeczy. Po pierwsze - za zebranie mnóstwa unikatowych, interesujących prywatnych materiałów (nie tylko fotograficznych!), nie do znalezienia nigdzie indziej. Po drugie - za uniknięcie grzechu śmiertelnego wielu innych autorów, jakim jest wciskanie na siłę siebie i swoich opinii w książce do tego...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-12-04
2016-11-23
2016-09
2015-04
2015-03
Rzecz mocna w swojej szczerości, prostocie, braku stosowania się do literackich reguł czy "norm" - łapie za gardło i nie puszcza. Wszystkie pochwały i wysokie oceny nie wzięły się znikąd. A reszta... cóż, są ludzie, którzy wartościowej opowieści nie rozpoznaliby nawet, gdyby zaszła ich od tyłu i uderzyła w głowę.
Rzecz mocna w swojej szczerości, prostocie, braku stosowania się do literackich reguł czy "norm" - łapie za gardło i nie puszcza. Wszystkie pochwały i wysokie oceny nie wzięły się znikąd. A reszta... cóż, są ludzie, którzy wartościowej opowieści nie rozpoznaliby nawet, gdyby zaszła ich od tyłu i uderzyła w głowę.
Pokaż mimo to