rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Mamy tu chyba kwintesencję wszystkich zalet i wad sytuacji pod tytułem „kabareciarz pisze powieść”. Jeśli chodzi o język czy humor, to mamy tu bardzo dobry poziom – oczywiście jeśli się lubi styl autora z czasów przedstandupowych, ze scenicznych czy radiowych monologów. Czyli cięte porównania, potoczne słownictwo, odniesienia popkulturowe czy społeczne. Te ostatnie z oczywistych względów trochę się zestarzały (a niektóre trochę bardziej), ale możemy je potraktować jako obraz epoki, w której „Handlarze czasem” powstawali. Do tego mocno zarysowane postacie – a przynajmniej do pewnego momentu, bo starsze wersje bliźniaków spłaszczają się przykro – i sam pomysł na całość, tak porąbany, że tylko człowiek związany z kabaretem mógłby go wymyślić: przykuty do wózka wujek-wynalazca buduje maszynę, która umożliwia handel godzinami. Czyż to nie brzmi szalenie?

Zalety już były, a gdzie wady? W sumie jedna, ale za to dość poważna – przyzwyczajony do krótkich form autor nie do końca sobie radzi z poprowadzeniem spójnej fabuły przez całą, ponad 300-stronicową powieść. Rozdziały o pobocznych bohaterach w teorii mają sens, przedstawiając różne losy „klientów” czasowego biznesu, ale w praktyce trochę rozmywają główny wątek. A skoro o nim mowa... Początkowo masz wrażenie, że ta historia prowadzi cię do jakiejś konkluzji, ale im dalej w las, tym bardziej zaczynasz się czuć, jakby nawet sam autor nie bardzo wiedział, do jakiego finału ta opowieść podąża. Jeżeli w ogóle taki był cel, a nie po prostu sama na poły socjologiczna zabawa koncepcją świata, w którym można nagiąć dotychczasowe prawa fizyki i chronologii.

Ale ogólnie przyjemna lektura, nie żałuję.

[Skrócona wersja recenzji facebookowej, pełny post tutaj: https://www.facebook.com/ostatniazzielonych/posts/pfbid02XEeuxvTY6jH8LCqTdEGnaaBb1haREDhThjZSxxT3B2a6hyMFqKX6Ph6jjTd7zdegl]

Mamy tu chyba kwintesencję wszystkich zalet i wad sytuacji pod tytułem „kabareciarz pisze powieść”. Jeśli chodzi o język czy humor, to mamy tu bardzo dobry poziom – oczywiście jeśli się lubi styl autora z czasów przedstandupowych, ze scenicznych czy radiowych monologów. Czyli cięte porównania, potoczne słownictwo, odniesienia popkulturowe czy społeczne. Te ostatnie z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mimo przyjemnego powrotu do dzieciństwa są pewne schody. Bo okazuje się, że wersja łódzkiego Wydawnictwa Literatura z 2016 roku, czyli „wydanie XVIII (poprawione)”, została poprawiona aż nadto.

Są takie fragmenty „Dynastii...”, które zaczytałam do tego stopnia, że znam je niemal na pamięć. Toteż niemałe było moje zdziwienie, gdy podczas tej lektury ujrzałam je w formie innej, niż 20 lat temu. Nie są to w sumie duże zmiany i nie wpływają na wydźwięk całości, ale zdecydowanie odbierają jej sporo smaku.

Ale dużo bardziej zabolały mnie próby uwspółcześnienia „Dynastii...” na siłę. Oryginał wychodził w 1993 (serializacja w „Świecie Młodych”) oraz 1994 roku (wydanie książeczkowe Egmontu) i był dość mocno osadzony w ówczesnych realiach. Zwłaszcza popkulturowych. Toteż wyobraźcie sobie moje zdziwienie, gdy podczas czytania ujrzałam odniesienia do świnki Peppy, Rihanny i Pudziana. Co wygląda dość śmiesznie w sytuacji, kiedy tuż obok bohaterowie otrzymują telegramy, wysyłają sobie tradycyjne listy zamiast maili czy jeżdżą Fiatem 126p, a jedyny komputer w domu to ten, na którym pracuje Papiszon. Krótkie, proste pytanie: i po co to było? Bo współczesne dzieciaki nie zrozumieją, o co cho?

Cóż, wychodzi na to, że zakup nowego wydania, choć miły, nie zakończy mojej przygody z uzupełnianiem domowej biblioteczki o ten tytuł, bo trzeba będzie łowić te egmontowe książeczki.

[Skrócona wersja recenzji facebookowej, pełni post tutaj: https://www.facebook.com/ostatniazzielonych/posts/pfbid02Ks1ugsRg7kRqahiV65ou1rxj6bVuAoy2TipDeiPLcCS3zREDYMryoBPf6ShYrL8cl]

Mimo przyjemnego powrotu do dzieciństwa są pewne schody. Bo okazuje się, że wersja łódzkiego Wydawnictwa Literatura z 2016 roku, czyli „wydanie XVIII (poprawione)”, została poprawiona aż nadto.

Są takie fragmenty „Dynastii...”, które zaczytałam do tego stopnia, że znam je niemal na pamięć. Toteż niemałe było moje zdziwienie, gdy podczas tej lektury ujrzałam je w formie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Rzecz mocna w swojej szczerości, prostocie, braku stosowania się do literackich reguł czy "norm" - łapie za gardło i nie puszcza. Wszystkie pochwały i wysokie oceny nie wzięły się znikąd. A reszta... cóż, są ludzie, którzy wartościowej opowieści nie rozpoznaliby nawet, gdyby zaszła ich od tyłu i uderzyła w głowę.

Rzecz mocna w swojej szczerości, prostocie, braku stosowania się do literackich reguł czy "norm" - łapie za gardło i nie puszcza. Wszystkie pochwały i wysokie oceny nie wzięły się znikąd. A reszta... cóż, są ludzie, którzy wartościowej opowieści nie rozpoznaliby nawet, gdyby zaszła ich od tyłu i uderzyła w głowę.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Trzeci tom cyklu i trzeci zbiór słodko-gorzkich historii o ludziach i zwierzętach. Najważniejszą chyba zaletą "Nie budźcie zmęczonego weterynarza" jest to, że mimo bycia kolejną częścią serii zachowuje lwią część zalet poprzedniczek, z pełną ciepła atmosferą świata przedstawionego oraz szczerą czułością autora wobec opisywanych postaci i wydarzeń - wszak Herriot oparł swoje książki na autentycznych przygodach z czasów jego pracy w zawodzie weterynarza. Poza tym nadal jest to idealna pozycja dla miłośników zwierząt, jak również fanów telewizyjnego serialu "Wszystkie stworzenia duże i małe", którzy chcieliby porównać ekranowe przygody z ich książkowymi odpowiednikami (te jeszcze na etapie trzeciej serii oraz trzeciego tomu są ze sobą w miarę zgodne).

Trzeci tom cyklu i trzeci zbiór słodko-gorzkich historii o ludziach i zwierzętach. Najważniejszą chyba zaletą "Nie budźcie zmęczonego weterynarza" jest to, że mimo bycia kolejną częścią serii zachowuje lwią część zalet poprzedniczek, z pełną ciepła atmosferą świata przedstawionego oraz szczerą czułością autora wobec opisywanych postaci i wydarzeń - wszak Herriot oparł swoje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Niewiele jest rzeczy równie dobrych niż sytuacja, gdy podczas emisji serialu historycznego pojawia się książka, dzięki której widzowie mogą sobie porównać, w jakim stopniu ekranowa opowieść jest zgodna z faktami, a gdzie twórcy dali się ponieść (umiarkowanej) fantazji. "Kobiety króla Kazimierza III Wielkiego" to jednak nie tylko merytoryczne uzupełnienie dla znanej i lubianej "Korony królów", ale również solidne opracowanie dla wszystkich zainteresowanych tematem, a niekoniecznie śledzących popularnego odcinkowca. Kolejne rozdziały poświęcone są - zgodnie z tytułem - kobietom z otoczenia ostatniego z Piastów. Są nimi jego matka, siostry (sztuk 3), żony (również sztuk 3), córki (sztuk w sumie 5) oraz kochanki, te faktyczne i te domniemane (trudno policzyć). Autor przejrzyście segreguje informacje, oddziela potwierdzone od wątpliwych, opierając się na różnych dostępnych współcześnie źródłach. Nie boi się w oparciu o nie stawiać wyważonych hipotez tam, gdzie w historii pojawiają się białe plamy. Nie ma również oporów przed krytycznym podejściem do niektórych z tekstów źródłowych, zwłaszcza kronik, podkreślając różnorako ukierunkowany subiektywizm ich autorów.

Jedyną istotniejszą wadą są nieduże błędy edycyjne i nieliczne literówki, które na szczęście przez swoją niedużą ilość nie przeszkadzają wcale w lekturze.

Choć to kawałek naszej historii, mimo zasług Kazimierza jako polskiego władcy przed emisją "Korony królów" - paradoksalnie - powszechna wiedza na temat jego panowania była stosunkowo nieduża, ograniczona do suchych szkolnych informacji. "Kobiety..." całkiem dobrze uzupełniają luki oraz tłumaczą serialowe przekształcenia związane z życiem osobistym króla i istotnymi postaciami z jego najbliższego otoczenia.

Niewiele jest rzeczy równie dobrych niż sytuacja, gdy podczas emisji serialu historycznego pojawia się książka, dzięki której widzowie mogą sobie porównać, w jakim stopniu ekranowa opowieść jest zgodna z faktami, a gdzie twórcy dali się ponieść (umiarkowanej) fantazji. "Kobiety króla Kazimierza III Wielkiego" to jednak nie tylko merytoryczne uzupełnienie dla znanej i...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Królikula przedstawia: Kicająca groza Deborah Howe, James Howe
Ocena 7,7
Królikula prze... Deborah Howe, James...

Na półkach: ,

Recenzja do przeczytania na stronach portalu Nerdheim: https://nerdheim.pl/post/recenzja-ksiazki-krolikula-przedstawia-kicajaca-groza/

Recenzja do przeczytania na stronach portalu Nerdheim: https://nerdheim.pl/post/recenzja-ksiazki-krolikula-przedstawia-kicajaca-groza/

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Sequele mają to do siebie, że różnie bywa z ich poziomem względem poprzednika. Ale przy drugiej części "Wszystkich stworzeń..." nie ma się czego obawiać. Jest równie dobra, jak pierwsza. Wszystko, co było najlepsze w "Jeśli tylko potrafiłyby mówić" - świetnie skonstruowani bohaterowie, zabawne i wzruszające historie oraz ciepły, serdeczny klimat - znajdziecie również w "To nie powinno się zdarzyć". Zmienia się jedynie perspektywa, acz lekko. Bo James coraz bardziej oswaja się w Darrowby, integruje się z miejscową ludnością, ale obok ciężkiej harówki przy koniach, krowach i innych wiejskich czworonogach spotyka również miłość w osobie sympatycznej Helen. Stąd pojawienie się historyjek kręcących się wokół ich relacji oraz ogólnie życia osobistego Jamesa, lecz są one równie udane, co te o zwierzętach. Również dzięki wydatnej obecności nadal przezabawnych braci Farnon.

Oto jest idealna pozycja na wieczór w fotelu przy kominku - zarówno dla tych, którym spodobała się pierwsza część, jak i tych, którzy nie mieli z nią styczności. Bo dzięki "opowiadaniowej" konstrukcji "To nie powinno się zdarzyć" można czytać jako osobną pozycję. I jak tu nie kochać takich książek?

Sequele mają to do siebie, że różnie bywa z ich poziomem względem poprzednika. Ale przy drugiej części "Wszystkich stworzeń..." nie ma się czego obawiać. Jest równie dobra, jak pierwsza. Wszystko, co było najlepsze w "Jeśli tylko potrafiłyby mówić" - świetnie skonstruowani bohaterowie, zabawne i wzruszające historie oraz ciepły, serdeczny klimat - znajdziecie również w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

No i stało się! Pierwsza książka z uniwersum "Strrasznej historii"/"Monstrrrualnej Erudycji", która nie do końca mnie ujęła. Może to ze względu na tematykę (bo z matematyką nigdy nie było mi po drodze)? A może to autor, z którym w ramach cyklu zetknęłam się po raz pierwszy? Wiem na pewno jedną rzecz - że "Tej zabójczej matmie", mimo poczucia humoru i wartości merytorycznej, zabrakło wdzięku i lekkości innych pozycji spod znaku "Monstrrrualnej Erudycji". Szkoda.

No i stało się! Pierwsza książka z uniwersum "Strrasznej historii"/"Monstrrrualnej Erudycji", która nie do końca mnie ujęła. Może to ze względu na tematykę (bo z matematyką nigdy nie było mi po drodze)? A może to autor, z którym w ramach cyklu zetknęłam się po raz pierwszy? Wiem na pewno jedną rzecz - że "Tej zabójczej matmie", mimo poczucia humoru i wartości merytorycznej,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ilustracje na białym tle, fabuła oparta o kolejne okienka kalendarza adwentowego – nie wszystkie, oczywiście, przecież to maleńka książeczunia. W swojej specyficznej prostocie urocza i zdecydowanie w klimacie tytułowych przygotowań.

[Fragment większego tekstu oryginalnie opublikowanego tutaj: http://ostatniazzielonych.pl/2013/12/24/swiateczne-ksiazeczki/]

Ilustracje na białym tle, fabuła oparta o kolejne okienka kalendarza adwentowego – nie wszystkie, oczywiście, przecież to maleńka książeczunia. W swojej specyficznej prostocie urocza i zdecydowanie w klimacie tytułowych przygotowań.

[Fragment większego tekstu oryginalnie opublikowanego tutaj: http://ostatniazzielonych.pl/2013/12/24/swiateczne-ksiazeczki/]

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wydawnictwa wszelakie z postaciami z uniwersum Disneya w latach 90. stały się tak stałym elementem naszych dziecinnych krajobrazów, że nie ufam ludziom z mojej generacji, którzy nawet jednej takiej książki nie mieli. U mnie po wyciągnięciu z różnych zakamarków i policzeniu mogłaby wyjść całkiem spora liczba… A ten konkretny tomik w dodatku był poświęcony akurat tym bohaterom, których lubiłam chyba najbardziej i z których nie wyrosłam, w przeciwieństwie do różnych Małych Syrenek, Bernardów i Bianek czy Królów Lwów, gdzie dystans iluś lat obnażył niestety lub stety wszystkie niedoskonałości. Więc skoro miałam i książkę kucharską z Kubusiem Puchatkiem (tak, naprawdę było coś takiego wydane), i małą książeczkę o Kubusiu i nawałnicy, i małe gumowe figureczki bohaterów, to i świąteczną historyjkę w formie pisanej powinnam była posiadać. Jest baaardzo w kubusiowym stylu – bo dialogi, a i tylko miś o bardzo małym rozumku mógł wpakować się w taką sytuację, jak ta opisana w „Świętach…”. Włącznie z takim a nie innym wykorzystaniem skarpet.

[Fragment większego tekstu oryginalnie opublikowanego tutaj: http://ostatniazzielonych.pl/2013/12/24/swiateczne-ksiazeczki/]

Wydawnictwa wszelakie z postaciami z uniwersum Disneya w latach 90. stały się tak stałym elementem naszych dziecinnych krajobrazów, że nie ufam ludziom z mojej generacji, którzy nawet jednej takiej książki nie mieli. U mnie po wyciągnięciu z różnych zakamarków i policzeniu mogłaby wyjść całkiem spora liczba… A ten konkretny tomik w dodatku był poświęcony akurat tym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kryminały filmowe w różnych formach zawsze lubiłam, dlatego testowanie różnych jego odmian literackich także jest dla mnie ciekawe. Pierwsza z dłuuuugiego cyklu o przygodach komisarza Maigret, małych rozmiarów książeczka (ledwie 132 strony) przemknęła mi szybko. Może nawet troszkę za szybko. Czyta się dosyć lekko i jest to niewątpliwie zaleta, ale z drugiej strony trudno jest przywiązać się zarówno do bohaterów, jak i do intrygi, kończąc całość w parę godzin. Z tego, czego zdążyłam się dowiedzieć, wynika, że pan Simenon w pisaniu szedł na ilość (Wikipedia przypisuje mu ponad 450 powieści i opowiadań!). Wnioskując po „Pierwszym śledztwie Maigreta”, nie do końca szło to w parze z jakością. Intryga jest ciekawa, ale dosyć prosta, sposób prowadzenia akcji podobnie. Nie traktuję tego jako wadę, o nie. Osobiście lubię nieprzekombinowane rzeczy, ale… Ta powieść to jedna z tych pozycji, które czyta się przyjemnie i szybko zapomina. Niestety.

Jedyną rzecz godną naprawdę mocnej krytyki przynosi polska edycja. Bo Wydawnictwu Dolnośląskiemu, odpowiedzialnemu za wydanie pewnej części serii o Maigrecie, należy się nawet nie karny jeżyk, a po prostu karne męskie przyrodzenie za dobór fragmentu umieszczonego na tylnej okładce. Jeśli ta wersja wpadnie wam w ręce – za żadną cholerę NIE czytajcie tego kawałka przed skończeniem całości. Jest tam tak perfidny spoiler, że zepsuje wam całą zabawę z rozwiązywania zagadki. Ale to nie dlatego wystawiam tylko 5 gwiazdek. Po prostu… łatwe, przyjemne, ale to dla mnie troszkę za mało.

[Fragment większego tekstu oryginalnie opublikowanego tutaj: http://ostatniazzielonych.pl/2013/01/14/dzienniczek-bardzo-pop-2/]

Kryminały filmowe w różnych formach zawsze lubiłam, dlatego testowanie różnych jego odmian literackich także jest dla mnie ciekawe. Pierwsza z dłuuuugiego cyklu o przygodach komisarza Maigret, małych rozmiarów książeczka (ledwie 132 strony) przemknęła mi szybko. Może nawet troszkę za szybko. Czyta się dosyć lekko i jest to niewątpliwie zaleta, ale z drugiej strony trudno...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Perypetii z różnymi odcieniami literatury sensacyjnej ciąg dalszy. Ten autor jako reprezentant nurtu thrillerów medycznych na liście lektur do wykładu, na który uczęszczałam na studiach, wylądował pośród pozycji dodatkowych z adnotacją, że można sobie wybrać dowolną książkę tego pana. Oczywiście chciałam się rzucić na „Comę”, której jednak równie oczywiście wszystkie egzemplarze były wypożyczone. I to w obu bibliotekach, z których korzystam. Z tego powodu postanowiłam wybrać coś innego, kierując się głównie streszczeniami umieszczanymi na tylnej okładce. Przy jednej z nich rozwaliło mnie zupełnie… nazwisko jednego z głównych bohaterów. Jack Stapleton. Aż słyszę ten chichot wszystkich fanów Sherlocka Holmesa na sali. W efekcie wypożyczalnię opuścił wraz ze mną „Czynnik krytyczny”.

Jak na pierwsze zetknięcie się z tego typu literaturą, nasza znajomość przebiegła zupełnie w porządku, chociaż poza jednym momentem bez rewelacji. Mniej więcej do połowy czytało mi się całkiem dobrze, napięcie po troszku rosło, ale w drugiej poczułam się mocno rozczarowana. Elementy czysto sensacyjne zaczęły przeważać nad resztą i mimo, że emocjonujący finał w pewnym stopniu mi to zrekompensował, pozostało mi takie uczucie nie tyle niesmaku, co lekkiego zawodu. Chyba nie do końca tego oczekiwałam.

Teoretycznie nie powinno to wróżyć najlepiej mojej znajomości z książkami pana Cooka, ale spotkałam się z opiniami, że to zdecydowanie nie jest jego najlepsze dzieło, więc kto wie, może w przyszłości dam mu jeszcze szansę.

[Fragment większego tekstu oryginalnie opublikowanego tutaj: http://ostatniazzielonych.pl/2013/01/14/dzienniczek-bardzo-pop-2/]

Perypetii z różnymi odcieniami literatury sensacyjnej ciąg dalszy. Ten autor jako reprezentant nurtu thrillerów medycznych na liście lektur do wykładu, na który uczęszczałam na studiach, wylądował pośród pozycji dodatkowych z adnotacją, że można sobie wybrać dowolną książkę tego pana. Oczywiście chciałam się rzucić na „Comę”, której jednak równie oczywiście wszystkie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

O ile w wypadku „Uśpionego morderstwa” przeczytałam książkę przed obejrzeniem filmu, tak tutaj po zapoznaniu się z ekranizacją zabrałam się za pierwowzór. No i nie wiem, na ile znajomość filmowej wersji wpłynęła na moją ocenę, ale ze wszystkich dotychczas przeczytanych kryminałów pani Christie ten był zdecydowanie słabszy od reszty. Intryga, chociaż w sumie całkiem ciekawa, z tokiem akcji zdaje się rozwadniać, napięcie to spada, to znowu rośnie, a gdy w końcu dobrniemy do wcale niegłupiego finału, to nie mamy wcale jakiejś większej radochy z faktu, że oto poznaliśmy sprawcę zbrodni i wyjaśnienie sprawy. Może dlatego, że – jak ktoś trafnie zauważył – wbrew tradycjom klasycznego kryminału w tej powieści spora część dowodów i przesłanek, które odkrywamy w trakcie lektury, koniec końców okazują się być zupełnie nieprzydatne w rozwiązaniu zagadki. A i to wszystko jakoś nie wciąga tak bardzo. Niekoniecznie dlatego, że dzięki filmowi od początku orientowałam się, kto zabił. Ale za typową dla Christie solidność i brak zgrzytania zębami w trakcie lektury spokojnie daję 6 gwiazdek.

[Fragment większego tekstu oryginalnie opublikowanego tutaj: http://ostatniazzielonych.pl/2013/01/14/dzienniczek-bardzo-pop-2/]

O ile w wypadku „Uśpionego morderstwa” przeczytałam książkę przed obejrzeniem filmu, tak tutaj po zapoznaniu się z ekranizacją zabrałam się za pierwowzór. No i nie wiem, na ile znajomość filmowej wersji wpłynęła na moją ocenę, ale ze wszystkich dotychczas przeczytanych kryminałów pani Christie ten był zdecydowanie słabszy od reszty. Intryga, chociaż w sumie całkiem ciekawa,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kolejny przystanek na linii „Wstęp do literatury sensacyjnej”, do którego podchodziłam początkowo z pewnym dystansem. Bo political fiction, bo takie tam. Ale wzięłam się i koniec końców nie pożałowałam. Jak to ujął nasz wykładowca: wiadomo, że udanego zamachu na De Gaulla koniec końców nie było, ale ciekawi nas, jak do tego dojdzie. Zaiste. Mimo początkowych obiekcji wciągnęłam się szybko i przebrnęłam całość bez trudności, za to ze sporą frajdą, o ile takim słowem można określić śledzenie zawodowego mordercy na wszystkich etapach wykonywania szczególnego zlecenia oraz – nieco już później – depczących mu po piętach policjantów. W sumie ciężko tu napisać coś sensownego, nie ujawniając przy okazji zbyt wiele z ciekawie skonstruowanej fabuły, więc może poprzestanę na tym. Może jeszcze dodam, że o ile całość była wciągająca, to samo zakończenie tyleż zaskakujące, co dla mnie odrobinkę jednak rozczarowujące. Mimo to 7 gwiazdek wpadło i myślę, że mogę z czystym sumieniem polecić każdemu, kto lubi naprawdę solidną sensację.

[Fragment większego tekstu oryginalnie opublikowanego tutaj: http://ostatniazzielonych.pl/2013/01/14/dzienniczek-bardzo-pop-2/]

Kolejny przystanek na linii „Wstęp do literatury sensacyjnej”, do którego podchodziłam początkowo z pewnym dystansem. Bo political fiction, bo takie tam. Ale wzięłam się i koniec końców nie pożałowałam. Jak to ujął nasz wykładowca: wiadomo, że udanego zamachu na De Gaulla koniec końców nie było, ale ciekawi nas, jak do tego dojdzie. Zaiste. Mimo początkowych obiekcji...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Sytuacja z tą książką była dosyć zabawna. Wpadła mi w ręce jako tak zwana lektura obowiązkowa w ramach przerabiana romantyzmu na historii literatury. A wiadomo, jakie człowiek zazwyczaj ma podejście do lektur. Do tego jeszcze komentarz mojej rodzicielki, że o, „Czerwone i czarne”, widziała adaptację, ale książka jej się nie podobała. Mało zachęcająca recenzja. Ale potem przerzuciłam kilka pierwszych rozdziałów i odezwała się we mnie moja mała złośliwa natura. A przeczytam! Tak na złość!

I męczyłam praktycznie z miesiąc, ale przeczytałam. Zła nie była, ale nazwanie tego przyjemną lekturą i jedną z lepszych rzeczy, na jakie wpadłam, byłoby grubą przesadą. Póki wszystko kręci się w zasadzie wokół wątku paniczyka Juliana i jego wspinaczki po szczeblach kariery, nie jest jeszcze tak źle, chociaż ten typ powieści i jej języka – boleśnie wręcz zwięzłego – jest zupełnie nie w moim guście. Ale kiedy już dobrniemy do tego momentu, kiedy Sorel ląduje w domu pana de la Mole i zaczyna podrywać jego córkę, robi się nieznośnie. Najpierw niby jedno chce, potem niby drugie, ale jednak to pierwsze unosi się dumą i udaje, że nie chce, no to to drugie tak samo itp. itd. Ot, takie końskie zaloty ciągnące się bez sensu może nie w nieskończoność, bo książka dzięki bogom koniec posiada, ale na pewno stanowczo za długo. I to wybitnie psuje przyjemność z drugiej połowy i w efekcie z całości. Głównie dlatego nawet po chwili zastanowienia nie mogłam dać jej więcej niż 5 gwiazdek. Dość wysoko mimo wszystko, bo sam obraz „czerwonej i czarnej” Francji godny jest uwagi.

[Fragment większego tekstu oryginalnie opublikowanego tutaj: http://ostatniazzielonych.pl/2013/01/14/dzienniczek-bardzo-pop-2/]

Sytuacja z tą książką była dosyć zabawna. Wpadła mi w ręce jako tak zwana lektura obowiązkowa w ramach przerabiana romantyzmu na historii literatury. A wiadomo, jakie człowiek zazwyczaj ma podejście do lektur. Do tego jeszcze komentarz mojej rodzicielki, że o, „Czerwone i czarne”, widziała adaptację, ale książka jej się nie podobała. Mało zachęcająca recenzja. Ale potem...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Na jednym z wykładów z literatury sensacyjnej, na które uczęszczałam na studiach, poruszono tematykę współczesnych odmian kryminału, między innymi tak zwanego kryminału retro. Nie mogło się oczywiście obejść bez wzmianki o Marku Krajewskim i jego cyklu powieści o Eberhardzie Mocku. Biorąc pod uwagę, że swego czasu dużo się o nim mówiło, a ja od tamtego momentu powoli przymierzałam się do lektury, w końcu zebrałam się i wypożyczyłam pierwszy tom. Oczekiwania miałam dość spore. Koniec końców „Śmierć w Breslau” spełniła raczej niewiele z nich.

Wielkim, ale to wieeelkim plusem jest silne osadzenie akcji w przedwojennej przestrzeni Wrocławia – autentyczne nazwy, autentyczne miejsca, w trakcie lektury można sobie zajrzeć na ściągawkę z tyłu, sprawdzić obecną nazwę danej ulicy czy placu, a potem przejść się i zobaczyć, jak to teraz wygląda. A co do reszty… no cóż, różnie z tym bywa. Intryga zapowiada się dość obiecująco, ale poprowadzona jest ze zmiennym szczęściem – są dobre momenty, które po chwili przechodzą w zupełnie niefajne – zaś sam jej finał wydawał mi się być przesadzony i mało prawdopodobny. Swoje zrobił też niestety główny bohater, którego teoretycznie jak każdego głównego bohatera powinnam choć trochę polubić albo przynajmniej zaakceptować, a w praktyce po jakichś 30 stronach miałam ochotę kopnąć go w zad. Jak zresztą niemal wszystkie postacie nieco bardziej wyeksponowane na kartach tej książki. I chociaż summa summarum to dobre czytadło, ale jednak odczułam spore rozczarowanie. I chyba tylko, jak to ujmuje ładnie Wikipedia, „dokładnie zarysowane realia topograficzne” mogą wytłumaczyć tak wielką popularność „Śmierci w Breslau”. Być może i całego cyklu, chociaż kto wie, może w późniejszych tomach Krajewski się wyrobił? Ale chyba się o tym nie przekonam, bo po skończeniu lektury jakoś nie mam większej ochoty na kolejne części.

[Fragment większego tekstu oryginalnie opublikowanego tutaj: http://ostatniazzielonych.pl/2013/02/18/dzienniczek-bardzo-pop-3/]

Na jednym z wykładów z literatury sensacyjnej, na które uczęszczałam na studiach, poruszono tematykę współczesnych odmian kryminału, między innymi tak zwanego kryminału retro. Nie mogło się oczywiście obejść bez wzmianki o Marku Krajewskim i jego cyklu powieści o Eberhardzie Mocku. Biorąc pod uwagę, że swego czasu dużo się o nim mówiło, a ja od tamtego momentu powoli...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Aż mam ochotę powiedzieć: „I znowu się spotykamy, panie Mole!”. Może w trochę innej formie, ale jednak. Pewnie sądzicie, że widziałam kiedyś kultowy w niektórych kręgach serial BBC, zrobiony na podstawie tej książki? No, niestety nie, co więcej – obawiam się, że ze względów wiekowych nie miałam nawet cienia szansy, żeby się na niego załapać w czasach, gdy śmigał w polskiej telewizji. Otóż wieki, wieeeki temu, podczas „Lata z Radiem” w 2004 roku, Andrzej Mastalerz czytał na antenie wybrane fragmenty innej części cyklu, „Adrian Mole. Męki dorastania”, i robił to na tyle dobrze, że niemal dekadę później nadal to pamiętam. Szkoda tylko, że nie zdarzyło się to ładnych kilka lat do przodu, gdy stałam się fanką tego pana, bo może wtedy na którejś z tuzina kaset magnetofonowych z nagraniami z radia uchowałby się któryś odcinek. A tak to wychodzi na to, że po tym wykonie została tylko krótka notka na stronie wydawnictwa i kilka moich wspomnień. Ech. Żal, bo to było naprawdę dobre, a gdybym była zblazowaną milionerką, to przymusiłabym jakiegoś wydawcę do zrobienia z udziałem tego pana audiobooków do wszystkich części serii.

Kończąc ten przydługawy kawał prywaty i przechodząc do samej książki… Po raz pierwszy od jakiegoś czasu dopadło mnie to dziwne uczucie, gdy docierasz do ostatniej strony i z podszytym rozczarowaniem zaskoczeniem myślisz: „Ej, to już?”. Tak się zastanawiam, czy to świetnie opisane realia – niby brytyjskie z pierwszej połowy lat 80., ale jakież swojskie – czy naszkicowane z ironią, ale często również pewną dozą wyrozumiałości postacie. Pewnie i to, i to. A może i jakiś wpływ na to ma fakt, że też przechodziłam fazę „młodocianego intelektualisty”, będąc mniej więcej w wieku Adriana? Tylko rodzinę miałam zdecydowanie normalniejszą, dziękować bogom. Tak czy siak – chociaż historia jest w sumie słodko-gorzka, sporo śmiechu to śmiech przez łzy, a mimo lekkości lektury są momenty dość smutne – warto zagłębić się w dzienniki prawie 14-letniego Adriana Mole’a, który kocha się w niejakiej Pandorze i chce być poetą. Zwłaszcza, jeśli komuś przejadły się banalne, oderwane od rzeczywistości historyjki o cudownych, udanych, kochających się ponad wszystko rodzinkach. Tutaj nie wszystko jest perfekcyjne (prawdę powiedziawszy mało co jest…), ale to dobrze, bo jak wszyscy dobrze wiemy perfekcja jest mocno przereklamowana. Pierwszy tom serii zasłużył zdecydowanie na 8 gwiazdek. I jak można się spodziewać, zdecydowanie zachęcam do przeczytania tego małego cacuszka.

[Fragment większego tekstu oryginalnie opublikowanego tutaj: http://ostatniazzielonych.pl/2013/02/18/dzienniczek-bardzo-pop-3/]

Aż mam ochotę powiedzieć: „I znowu się spotykamy, panie Mole!”. Może w trochę innej formie, ale jednak. Pewnie sądzicie, że widziałam kiedyś kultowy w niektórych kręgach serial BBC, zrobiony na podstawie tej książki? No, niestety nie, co więcej – obawiam się, że ze względów wiekowych nie miałam nawet cienia szansy, żeby się na niego załapać w czasach, gdy śmigał w polskiej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zawsze, kiedy odnoszę jedną przeczytaną książkę Agathy Christie do biblioteki, okrutnie kusi mnie półka pełna innych… Ale o ile wcześniej częstym kryterium wyboru była adaptacja filmowa – czy to już widziana, czy dopiero na liście rzeczy do obejrzenia – o tyle tym razem do sięgnięcia właśnie po „Samotny Dom” skłoniła mnie gra komputerowa zrobiona przez Flood Light Games i Oberon Games, którą dostałam razem z moim laptopem i w którą regularnie sobie swego czasu "pykałam". Gierka, jak każda adaptacja, koniec końców okazała się nie do końca wierna, dzięki czemu mimo tego, że znałam już personalia mordercy, powieść zaskoczyła mnie paroma niespodziankami. I nie tylko, bo jednak co intryga opowiedziana w książce to intryga opowiedziana w książce. Czyta się, jak to zazwyczaj u Christie bywa, lekko, łatwo i wciągająco. Jest kilka wyrazistych, acz nie przerysowanych postaci (Fryderyka Rice to moja absolutna faworytka). Jest ciekawa intryga z zaskakującym (oczywiście dla kogoś, kto nie zna żadnej ekranizacji, hehe) finałem. Taka niby mała rzecz, a tyle radochy daje. Zdecydowanie warta nie tylko przeczytania, ale i wystawienia jej 7 gwiazdek.

[Fragment większego tekstu oryginalnie opublikowanego tutaj: http://ostatniazzielonych.pl/2013/02/18/dzienniczek-bardzo-pop-3/]

Zawsze, kiedy odnoszę jedną przeczytaną książkę Agathy Christie do biblioteki, okrutnie kusi mnie półka pełna innych… Ale o ile wcześniej częstym kryterium wyboru była adaptacja filmowa – czy to już widziana, czy dopiero na liście rzeczy do obejrzenia – o tyle tym razem do sięgnięcia właśnie po „Samotny Dom” skłoniła mnie gra komputerowa zrobiona przez Flood Light Games i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Lubię kupować nowe rzeczy i lubię książki. Prosto wnioskując, jeszcze bardziej lubię kupować książki. Niekoniecznie nowe, często przygarniam różne staruszki znalezione na kiermaszach i innych wyprzedażach. Mój egzemplarz tej powieści jest jedną z nich. Znaleziony pośród asortymentu bibliotecznej „książki za grosik”, kupiony za całą złotówkę, co skądinąd dało o sobie znać, kiedy podczas czytania bidulka mi się rozkleiła i to bynajmniej nie metaforycznie.

A czytałam dość długo. Nie dlatego, że nudna czy coś. Po prostu były inne, trochę bardziej „priorytetowe” lektury. Prawdą też jest, że „Kochanek…” to jedna z tych specyficznych pozycji, które wymagają odrobiny sympatii i zrozumienia (także zrozumienia kontekstu!) mimo różnych nielekkich momentów. Warto się czasem trochę tak poświęcić. Wprawdzie erotyka w tej powieści dzisiaj już nie szokuje ani trochę, ale całe tło obyczajowe, rys psychologiczny bohaterów, wszystkie ich dylematy i ten cały świat przedstawiony, gdzie niemal jak w greckiej tragedii żaden wybór nie może skończyć się dobrze (czytaj: każdy kończy się szeroko rozumianą życiową beznadzieją) – to wszystko zestarzało się w bardzo niewielkim stopniu moim zdaniem. Dlatego 6 gwiazdek. I szansa, że jeszcze kiedyś do niej zajrzę. Albo do innej książki tego pana, chociaż ostatnio się dowiedziałam, że „Tęcza”, którą chciałabym przeczytać, nadal nie ma polskiego tłumaczenia. Grrrrr.

(Chociaż tak a propos tej erotyki, to nie jestem pewna – Lawrence napisał bodaj trzy wersje „Kochanka…” i w powszechnym obiegu krąży u nas tłumaczenie ostatniej, zaś pierwszą – ponoć tą najpikantniejszą – można znaleźć tylko w jednym z numerów któregoś z pism literackich. Poszukam, zaprawdę powiadam wam.)

[Fragment większego tekstu oryginalnie opublikowanego tutaj: http://ostatniazzielonych.pl/2013/04/06/dzienniczek-bardzo-pop-4/]

Lubię kupować nowe rzeczy i lubię książki. Prosto wnioskując, jeszcze bardziej lubię kupować książki. Niekoniecznie nowe, często przygarniam różne staruszki znalezione na kiermaszach i innych wyprzedażach. Mój egzemplarz tej powieści jest jedną z nich. Znaleziony pośród asortymentu bibliotecznej „książki za grosik”, kupiony za całą złotówkę, co skądinąd dało o sobie znać,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wkrótce po przeczytaniu książki "Adrian Mole. Męki dorastania" wypożyczyłam następną część, „Adrian Mole. Szczere wyznania” i prawdę mówiąc przez chwilę myślałam, że pomyliłam coś i przeskoczyłam jakiś tom. Ale nie, to faktycznie było trzecie w kolejce i… ujmę to tak: byłaby fajna czytanina z tego, ale nie po poprzednikach w cyklu. Jezusie słodki, dlaczego zawsze, gdy polubię jakąś dłuższą serię, nie tylko książkową, to zawsze musi się kiedyś popsuć?

[Fragment większego tekstu oryginalnie opublikowanego tutaj: http://ostatniazzielonych.pl/2013/04/06/dzienniczek-bardzo-pop-4/]

Wkrótce po przeczytaniu książki "Adrian Mole. Męki dorastania" wypożyczyłam następną część, „Adrian Mole. Szczere wyznania” i prawdę mówiąc przez chwilę myślałam, że pomyliłam coś i przeskoczyłam jakiś tom. Ale nie, to faktycznie było trzecie w kolejce i… ujmę to tak: byłaby fajna czytanina z tego, ale nie po poprzednikach w cyklu. Jezusie słodki, dlaczego zawsze, gdy...

więcej Pokaż mimo to