-
Artykuły„Nie ma bardziej zagadkowego stworzenia niż człowiek” – mówi Anna NiemczynowBarbaraDorosz2
-
ArtykułyNie jesteś sama. Rozmawiamy z Kathleen Glasgow, autorką „Girl in Pieces”Zofia Karaszewska2
-
ArtykułyKsiążka na Dzień Matki. Sprawdź propozycje wydawnictwa Czwarta StronaLubimyCzytać1
-
ArtykułyBabcie z fińskiej dzielnicy nadchodzą. Przeczytaj najnowszą książkę Marty Kisiel!LubimyCzytać2
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2012
2014-04-30
Bóg jest Chińczykiem
Liao Yiwu to chiński dziennikarz i pisarz niezbyt lubiany przez reżim. Interesuje go to, co władze najchętniej zamiotłyby pod dywan. Zbiera opowieści przedstawicieli najniższych klas społecznych, osób niewygodnych politycznie, dawnych ofiar maoistowskich kampanii. Byłam pod ogromnym wrażeniem jego Prowadzących umarłych, dlatego kiedy tylko dowiedziałam się o nowej książce, natychmiast pobiegłam do księgarni. I nie pożałowałam!
Podczas zbierania materiałów do poprzedniej książki, zwłaszcza tych dotyczących wyznawców`zwalczanej przez Partię praktyki Falun Gong, Liao Yiwu dowiedział się o jeszcze jednej marginalizowanej w Chińskiej Republice Ludowej grupie - chrześcijanach. Nowa książka nosi tytuł Bóg jest czerwony. Opowieść o tym, jak chrześcijaństwo przetrwało i rozkwitło w komunistycznych Chinach. Już sam fakt przetrwania można by rozpatrywać w kategoriach cudu. Los chrześcijan na chińskiej ziemi nigdy nie był lekki. Zaraz po przybyciu misjonarzy duchowni i wierni stali się celem ataków podczas powstania bokserów. Apogeum antyreligijnych kampanii nastąpiło jednak dopiero za czasów Mao, kiedy to katoliccy księżą wraz z protestanckim pastorami i buddyjskimi mnichami stali się łatwym celem kolejnych kampanii politycznych, a wielu zmarło podczas tortur. Choć w latach osiemdziesiątych rozluźniono nieco politykę religijną, nie oznaczało to wcale pełnej swobody wyznania. Do dziś legalne są tylko tzw. kościoły patriotyczne, które w pełni podlegają władzom. Z całą surowością zwalcza się za to domowe ruchy modlitewne, a zwłaszcza utrzymujący kontakty z Watykanem kościół podziemny.
Liao Yiwu jest ateistą i jak sam przyznaje, dorastał w bardzo antyreligijnych czasach:
"Nauczyciel w mojej szkole podstawowej mówił, że zagraniczni misjonarze przybywali do Chin, by mordować Chińczyków i czynić z nich niewolników. Zakonnice, które prowadziły sierocińce, to potwory (...). Dzieci zabrane biednym rodzinom trzymano w garnkach, a gdy stawały się nastolatkami, zakonnice tłukły garnki i je wypuszczały. Jednak tymczasem dzieci stawały się już karłami; zmuszano je, by cały dzień siedziały na stole i modliły się do ich "Boga". Karłom nigdy nie pozwalano swobodnie się poruszać."
Podobne wspomnienia ma jeden z rozmówców autora, historyk Liu Shahe:
"Jako dziecko słyszałem, że katolickie zakonnice to wampiry, które wysysają krew biednych chińskich dzieci i wyłupują im oczy, by następnie użyć tych oczu jako ozdoby."
Liao Yiwu spotykał już wcześniej chrześcijan w Pekinie, ale wielu z nich przyjęło bezmyślnie religię jako część zachodniego stylu życia. Dopiero, kiedy wyruszył do wiosek w południowo-wschodnich prowincjach, przekonał się, że może być inaczej. Trafił do miejsca, w którym wiara w chrześcijańskiego Boga jest tak rodzima i zakorzeniona jak lokalna kuchnia, a pamięć o misjonarzach - ciągle żywa. Rozmówcy Liao, nawet jeśli sami ich nie pamiętają, przekazują wspomnienia swoich rodziców i dziadków. Cudzoziemcy z wielkimi nosami przybyli do tych wiosek pod koniec XIX wieku, nauczyli się lokalnych języków, żeby swoją postawą przekonać mieszkańców do nowej religii. Jeszcze żywsza i bardziej bolesna jest pamięć o czasach rewolucji komunistycznej. Wielu straciło wtedy swoich bliskich. Nie wszyscy ginęli jak męczennicy, choć i takich było niemało. Inni publicznie wypierali się religii, a potem po chichu modlili się w domu. Wcale niejednakowe jest też podejście do kwestii stosunków pomiędzy religią a państwem. Starsi i intelektualiści traktują przynależność do kościołów patriotycznych jak zdradę, ale pojawia się też głos przedstawicieli młodego pokolenia, dla których nie ma już aż takiego znaczenia, w jakim kościele się modlą, Są wręcz zmęczeni ciągłym sławieniem męczenników i przedstawianiem władz jako narzędzia diabła. Podobną postawę prezentują mieszkańcy wsi, dla których Bóg przecież i tak jest tylko jeden. W książce poznajemy szereg niezwykłych postaci, jak choćby doktora Suna, który porzucił karierę chirurga, bo nie chciał wyprzeć się wiary. Teraz leczy za darmo najbiedniejszych w odległych rejonach Chin. Wszystkie te historie po prostu... zawstydzają. My ludzie Zachodu, od dawna już cieszący się swobodą religijną, tak blado przy nich wypadamy. Słusznie pisze ks. Adam Boniecki w nocie na okładce:
"Ich wiara, ale także przymusowe zaparcie się jej, niekiedy później - kosztem śmiertelnego ryzyka - odwołane, to wstrząsające wyznanie dla nas, wierzących, w komfortowych warunkach świata, w którym dane jest nam żyć. W tych osiemnastu opowieściach nie ma nienawiści i rozpaczy. Jest w nich przebaczenie i nadzieja."
My, wierzący i niewierzący, tak bardzo oportunistyczni, boimy się postępować zgodnie z własnymi przekonaniami nie z obawy przed prześladowaniami czy więzieniem, nam wystarczy groźba, że ktoś może krzywo na nas spojrzeć. Tak bardzo nijacy wydajemy się przy tych Chińczykach! Liao opisuje swój udział w jednym z nabożeństw. Kiedy nadeszła chwila komunii, w ławkach oprócz niego pozostało kilka osób. Liao uznał, że jeszcze kilku niechrześcijan przyszło przyglądać się nabożeństwu. Ciekawe, co pomyślałby, gdyby trafił do kościoła w Polsce. Kika osób to u nas zostaje w ławkach może na Wielkanoc.
http://zapiekankakulturalna.blogspot.com/2014/05/bog-jest-chinczykiem.html
Bóg jest Chińczykiem
Liao Yiwu to chiński dziennikarz i pisarz niezbyt lubiany przez reżim. Interesuje go to, co władze najchętniej zamiotłyby pod dywan. Zbiera opowieści przedstawicieli najniższych klas społecznych, osób niewygodnych politycznie, dawnych ofiar maoistowskich kampanii. Byłam pod ogromnym wrażeniem jego Prowadzących umarłych, dlatego kiedy tylko dowiedziałam...
2014-10-15
Gniew rodzi się z rozpaczy
Grona gniewu mogą być najlepszą powieścią, jaką dane mi było przeczytać. Szukam w pamięci i nie znajduję żadnej innej książki, która byłaby tak doskonała zarówno w warstwie fabularnej, jak i w szerszej społecznej wymowie. John Steinbeck po mistrzowsku łączy historię rodziny Joadów z krytycznym spojrzeniem na amerykańskie społeczeństwo. Wielu próbowało uczynić ze swoich bohaterów symbole, ci jednak stawali się przez co ociężali, moralizatorscy i nieznośnie nieludzcy. Joadowie pozostają zwyczajni, można ich polubić i trudno o nich zapomnieć. Nic dziwnego, że zakazano rozpowszechniania powieści zaraz po tym, jak się ukazała.
Koniec lat dwudziestych XX wieku. Tom Joad wychodzi warunkowo z więzienia i wraca do rodzinnego domu. Nikogo tam jednak nie zastaje. Trwa Wielki kryzys, a banki zaczęły przejmować gospodarstwa zadłużonych dzierżawców. Tomowi udaje się odnaleźć rodzinę, zanim ta wyjedzie do Kalifornii - krainy, która kusi ciepłym klimatem, urodzajem i pracą dla wszystkich. Do Joadów przyłączają się mąż najstarszej córki, wuj John i były pastor Jim Casey. Rodzina za ostatnie pieniądze kupuje używaną ciężarówkę i rusza na południe. Z Oklahomy do Kalifornii ciągną tłumy, niczym Izraelici do Ziemi Obiecanej. Wielu umrze po drodze i nigdy jej nie zobaczy. Bohaterowie jeszcze nie wiedzą, jak działa system. Nie rozumieją, że im więcej ludzi przybędzie do Kalifornii, tym niższe będą stawki. Nie spodziewają się, że ich chęć przetrwania wywoła wśród miejscowych strach, który szybko przerodzi się w nienawiść. Nic już nie jest takie jak dawniej, panujący od pokoleń porządek został zburzony, a rodzina zaczyna się rozpadać. Bohaterowie jeden po drugim tracą złudzenia. Wuj John traktuje wszystko jako karę za swoje grzechy, ciężarna Rosesharon rozpacza, jej mąż Connie ucieka od odpowiedzialności, Casey odnajduje powołanie w jednoczeniu ludzi przeciw wyzyskiwaczom, a ojciec wycofuje się z życia rodzinnego i popada w apatię. Powoli na pierwszy plan wysuwa się postać matki. Wcześniej trzymała się na uboczu, teraz zastępuje pogrążonych w rozpaczy mężczyzn i zostaje filarem rodziny. Jak sama twierdzi: "Kobieta potrafi zmieniać się i dopasować lepiej niż mężczyzna". Ziemia obiecana istnieje, ale tylko dla bogatych. Skojarzenia z Biblią nie są tu przypadkowe, autor sam narzuca taką interpretację, a rozdziały opisujące historię rodziny Joadów przeplata krótkimi tekstami stylizowanymi na przypowieści.
Steinbeck przypomina nam, jak powstawał system rządzący zachodnim światem. Wszystkie zabezpieczenia społeczne, które dziś mamy, nie powstawały z miłosierdzia, a ze strachu. Na kilku głodujących można jeszcze posłać uzbrojonych policjantów, ale co zrobić z kilkuset tysiącami? Ludzie, którzy nie mają już nic do stracenia, robią się niebezpieczni. Widzimy czasy dzikiego kapitalizmu, w którym niszczy się jedzenie na oczach głodujących ludzi, żeby podbić jego cenę. Autor ze swoją krytyką trafił na nienajlepsze czasy. Grona gniewu ukazały się w 1939 roku, kiedy wszyscy bali się komunistów. My Polacy świetnie te nastroje rozumiemy. Już jako dziecko miałam wpojoną wizję tego złego socjalizmu z octem na półkach, kolejkami i zwalczaniem opozycji. A jeśli kapitalizm jest jego przeciwieństwem, to przecież musi być dobry! Dopiero teraz jako społeczeństwo dojrzewamy do dostrzegania jego minusów. Bo czy tak naprawdę wiele się zmieniło od opisywanych przez noblistę czasów? Nie mam zamiaru zacząć narzekać, że praca byle jaka i płace marne. U nas się nie głoduje. Za nas przymiera głodem Trzeci Świat. A my udajemy, że tego nie widzimy. Dziś najubożsi nie soją nam już przed oknami, możemy ich tylko czasem zobaczyć w telewizji w jakiejś szwalni w Bangladeszu. Wielki kapitał ciągle nie jest jednak człowiekiem, ma tylko lepszy PR.
Im więcej czytam takich Steinbecków, tym bardziej zdaję sobie sprawę, na czym polega dobre pisarstwo. To nie temat powieści jest najważniejszy. Pomysł na fabułę może być najciekawszy na świecie, ale jeśli do pióra siądzie nieodpowiednia osoba, zanudzi mnie na śmierć. W Gronach gniewu z wypiekami na twarzy czytałam historię żółwia przechodzącego przez szosę. Steinbeck i jemu podobni piszą tak, że natychmiast całą sytuację widzimy i od razu wierzymy, że bohaterowie istnieją. Choć fikcyjni, ulepiono ich z tej samej gliny co nas. Takie książki pamięta się latami.
http://zapiekankakulturalna.blogspot.com/2014/10/gniew-rodzi-sie-z-rozpaczy.html
Gniew rodzi się z rozpaczy
Grona gniewu mogą być najlepszą powieścią, jaką dane mi było przeczytać. Szukam w pamięci i nie znajduję żadnej innej książki, która byłaby tak doskonała zarówno w warstwie fabularnej, jak i w szerszej społecznej wymowie. John Steinbeck po mistrzowsku łączy historię rodziny Joadów z krytycznym spojrzeniem na amerykańskie społeczeństwo. Wielu...
2012
Ponure oblicze Chin
Chiny, choć w Europie postrzegane jako jednolity obszar kulturowy, są krajem niezwykle niejednorodnym. I nic dziwnego skoro to najludniejsze, bo liczące 1,35 mld ludzi, państwo świata. To oczywiście dane przybliżone szacuje się, że poza oficjalnymi mieszkańcami żyje około 40 milionów tzw. czarnych Chińczyków, czyli osób urodzonych poza polityką jednego dziecka. Nie mają oni dokumentów, prawa do edukacji czy opieki zdrowotnej, nie są nigdzie zarejestrowani, przeważnie całe życie spędzają na wsi. Jest ich zapewne więcej niż wszystkich ludzi w Polsce. Wielkością Chiny są mniej więcej równe Europie. Chiny to międzynarodowa nazwa państwa, sami Chińczycy jej nie używają. Nazywają swój kraj Państwem Środka.
Mieszkańcy Chin posługują się około 400 językami i dialektami. Oficjalnymi, mandaryńskimi mówią prowincje północne. Chińczycy z północy są w stanie porozumieć się ze sobą podobnie jak narody słowiańskie, za to na pewno nie dogadają się z Chińczykami z południa. To co Chiny łączy, to ujednolicony system pisma. Jak to możliwe, że mówią inaczej, a piszą tak samo? Znaki chińskie nie odpowiadają tak jak nasze litery poszczególnym głoską mowy, a całym sylabom czy nawet wyrazom. Graficzny zapis słów znaczy w całych Chinach to samo, ale w poszczególnych regionach czyta się je inaczej, w lokalnym języku. Każdy region to też odrębna kultura, zwyczaje, a nawet kuchnia.
Widzicie już, jak trudno napisać książkę o Chinach? Tak, żeby pokazywała obiektywnie choć część obrazu? Liao Yiwu nie porywa się napisanie książki o całych Chinach. Pisze książkę o nizinach społecznych i jest to obraz niezwykle cenny. Jeśli kiedyś wybierzecie się na wycieczkę do Chin zobaczycie zapewne zatoczone ulice Pekinu, Wielki Mur, zapierające dech w piersiach wieżowce Szanghaju, ewentualnie kosmopolityczny Hongkong. Biednego wschodu nikt już wam nie pokaże. Nikt nie będzie chwalił się biedotą. Możecie albo wybrać się tam na własną rękę i próbować pokonać bariery językowe i nieufność wobec Europejczyków, albo przeczytać książkę "Prowadzący umarłych. Opowieści prawdziwe. Chiny z perspektywy nizin społecznych".
Jak dowiadujemy się ze wstępu polskiej tłumaczki Agnieszki Pokojskiej, książka ma dwie wersje. I dość nietypowo nie jest tłumaczona z oryginału a z wersji angielskiej. Chiński oryginał jest bowiem, zdaniem autora, zbyt obcy kulturowo i niezrozumiały dla zachodniego czytelnika. Sama książka jest zbiorem wywiadów, choć ja bym powiedziała jednak, że każdy rozdział jest po prostu historią człowieka. Są wśród mich oprawcy i ofiary, mędrcy i głupcy. A każda z tych historii jest niezwykła.
W książce znajdziemy przedstawicieli dość niezwykłych profesji, jak zawodowego żałobnika czy tytułowych prowadzących umarłych, którzy od wieków dostarczali ciała zmarłych (najczęściej niosąc je na własnych plecach) do ich rodzinnych miejscowości, aby ci mogli zostać pochowani w rodzinnej ziemi. Jest też mistrz feng shui, wyznawczyni zakazanej religii Falun Gong, buddyjski opat, ale i osoby zajmujące się bardziej przyziemnymi rzeczami, jak kierownik szaletu publicznego czy całkowite wyrzutki społeczne, jak trędowaty. Najwięcej z tych opowieści miało miejsce za czasów Mao Zedonga, bo i wtedy kraj spotkała największa w XX wieku bieda i głód, a z powodu zakazania wszelkich, religijnych praktyk wielu bohaterów książki było prześladowanych.
To nie są opowieści dla ludzi o słabych nerwach, od wielu przechodzą ciarki. Bohaterowie to w większości prości ludzie, nie przebierają więc w słowach, dobitnie opowiadają choćby o głodzie i przypadkach kanibalizmu. Kiedy to po nieudanej rewolucji przemysłowej Mao w wielu wsiach zaczęły znikać małe dziewczynki. W kilku recenzjach "Prowadzących umarłych" przeczytałam, że Liao Yiwu jest obiektywny i nie ocenia bohaterów. To nie do końca prawda, bo choćby do handlarza ludźmi, który porwał setki kobiet, mówi: Gdybym to ja był sędzią, najpierw w ramach kary kazałbym panu obciąć język. Zasłużył pan na to. Mimo to daje im głos, tak katom jak i ofiarom. Pozwala im opowiedzieć całą swoją historię. Bo i czy zawsze wiadomo kto jest katem, a kto ofiarą? Czy w ekstremalnych okolicznościach człowiek nie może być jednocześnie jednym i drugim? Opowieści zebrane przez Liao Yiwu pokazują, że życie nie jest tak proste i jednoznaczne, a człowiek często pozostaje bezradny wobec świata, w jakim przyszło mu żyć.
http://zapiekankakulturalna.blogspot.com/2012/10/ponure-oblicze-chin.html
Ponure oblicze Chin
Chiny, choć w Europie postrzegane jako jednolity obszar kulturowy, są krajem niezwykle niejednorodnym. I nic dziwnego skoro to najludniejsze, bo liczące 1,35 mld ludzi, państwo świata. To oczywiście dane przybliżone szacuje się, że poza oficjalnymi mieszkańcami żyje około 40 milionów tzw. czarnych Chińczyków, czyli osób urodzonych poza polityką jednego...
2013-05-17
Tim Butcher wybrał się w podróż, dla której określenie szalona byłoby eufemizmem. To podróż samobójcza, przez region od lat targany wojną domową. I to nie jedną z wielu, a wojną która pochłonęła najwięcej ofiar od czasów II wojny światowej. Różne źródła podają od 4 do 5 milionów ofiar. Butcherowi marzy się podróż śladami XIX-wiecznego podróżnika, Henry'ego Mortona Stanleya, od jeziora Tanganika do rzeki Kongo, a potem aż do Oceanu Atlantyckiego. Autor pracuje nawet w tej samej gazecie, co Stanley. Też jest dziennikarzem "The Daily Telegraph". Ale wyprawa Stanleya to nie tylko podróżnicze osiągnięcie, od niej zaczęła się kolonizacja regionu. Zafascynowany opisami podróżnika król Leopold II postanowił objąć okolice rzeki Kongo belgijskim panowaniem. Przygotowania do podróży zajmują Butcherowi 10 lat. Dlaczego aż tak bardzo mu zależy? Bo Kongo to symbol, pęknięte serce Afryki, które zdaniem autora odzwierciedla wszystkie nieszczęścia, jakie spadły na ten kontynent. Najpierw w postaci kolonializmu i to w najgorszej postaci. Nie bez powodu Joseph Conrad wybrał na miejsce akcji swojego "Jądra ciemności" właśnie Kongo Belgijskie. To najbogatszy w surowce kraj świata, którego mieszkańcy żyją w ubóstwie. W XIX wieku Europejczycy wywozili stamtąd kauczuk i miedź, dziś wywozi się głównie diamenty, kobalt i koltan. Te ostatnie to rzadkie minerały, niezbędne do produkcji sprzętu elektronicznego. Po kolonializmie przyszła krwawa dyktatura Mobutu Sese Seko, a po jego obaleniu niekończąca się wojna domowa. Tima Butchera denerwuje to, jak mało się o nieszczęściu tego kraju mówi w zachodnich mediach. Jakby świat kompletnie o nim zapomniał. O wydarzeniach w sąsiedniej Ruandzie mówiło się tak wiele. Czemu nikt nie pamięta o Kongu?
Tak naprawdę, po odejściu Belgów, nie miał kto objąć władzy w Kongu. Za czasów kolonialnych nie dopuszczano przecież czarnych do pełnienia wyższych stanowisk w państwie, praktycznie nie było ludzi z wyższym wykształcenie. To idealna sytuacja dla karierowiczów, takich jak choćby Mobutu Sese Seko. Pierwsze wolne wybory wygrał jednak Patrice Lumumba. Problem z Lumumbą był taki, że miał on zapędy socjalistyczne i przychylnie wyrażał się o Związku Radzieckim. A Bruksela nie miała zamiaru rezygnować z kongijskich surowców. Lumumba został zamordowany. A w 1970 roku Mobutu Sese Seko, z poparciem Belgii i USA, dokonał przewrotu i objął urząd prezydenta. Butcher twierdzi, że Mobutu zrobił nawet coś więcej, niż tylko wrócił do tradycji rządów plemiennych. Bo przed Belgami władcy odpowiadali choćby przed swoim plemieniem i mogli zostać obaleni. Mobutu nie musiał się tego obawiać, z bronią zafundowaną mu przez Waszyngton mógł pozbyć się wszystkich niepokornych. A jego rządy bywały krwawe. Autor przywołuje choćby historię przywódcy powstania Mulele Mai, Pierre'a Mulele, który zmarł w trakcie tortur, po tym jak obcięto mu genitalia i wszystkie kończyny. Ale Zachód był zadowolony, że ma stabilną sytuację w regionie. A sam Mobutu Sese Seko bardziej znany jest z kampanii afrykanizacji, w której pozamieniał wszystkie nazwy w kraju z francuskich na afrykańskie. W tym nazwę państwa na Zair. Dyktator wiedział jak żyć ze swoimi zagranicznymi sojusznikami, on i jego administracja, skorumpowana do granic możliwości, bogacili się na handlu surowcami. Mobutu był też przyjacielem prezydenta Habyarimany, którego zabójstwo w 1994 roku rozpoczęło rzeź Tutsich przez Hutu w Ruandzie. Mobutu sprowadził nawet zwłoki przyjaciela do Kinszasy, a morderców z Interahamwe zaprosił, aby schronili się w Kongu. To był początek końca dyktatora. Ruanda i Uganda wsparła przewrót Laurenta Kabili, który zajął miejsca Mobutu. Szybko się jednak okazała, że wojska ruandyjskie i ugandyjskie wcale nie chcą opuszczać bogatych w surowce mineralne prowincji Kiwu i Katanga. Siedem lat później, kiedy Tim Butcher wyrusza na swoją wyprawę, walki wciąż trwają. Zdaniem autora zbiorowa świadomość Kongijczyków jest ukształtowana przez te wieloletnie walki i nieustający strach:
Ludzie doskonale pamiętają przebłyski z przeszłości - bestialstwo pierwszych kolonialistów, późniejszy chaos, mordowanie przywódców, korupcję dyktatorów, najemników rozpętujących wojny zbyt skomplikowane, by mogły zainteresować świat, rebeliantów hołdujących kanibalizmowi. Zagraniczni dziennikarze wzdrygają się na wspomnienie starej historii z lat sześćdziesiątych XX stulecia, gdy gwałty zdarzały się tak często, że kiedy brytyjski reporter podszedł do grupki uchodźców i zapytał: "Czy jest tu jakaś zgwałcona zakonnica, która mówi po angielsku?", nikt się nie zdziwił.
Pierwszy etap podróży to właśnie Katanga i Maniema. Butcher opisuje te prowincje jako miejsca, w których nie tyle czas się zatrzymał, co w których czas się cofa. Tutaj to dziadek opowiada wnukom o wynalazkach XX wieku, o motorach, prądzie elektrycznym, o tym czym były samoloty. Tutaj prądu nie ma już od lat, żadne urządzenia nie działają, a ludzie wrócili do stanu, w jakim żyli w XIX wieku. Zagubione w dżungli wioski są odcięte od świata. Dawne drogi zamieniły się w błotniste bajora, a nieużywane tory pochłonęła dżungla. Jeszcze tylko stary naczelnik stacji kolejowej przychodzi codziennie do pracy z nadzieją, że kiedyś w kraju będzie znów normalnie i pociągi zaczną jeździć. Kongo Butchera to kraj bez historii. On jako obcokrajowiec więcej wie o historii Demokratycznej Republiki Konga niż jej mieszkańcy. Tu nikt historii nie spisuje, nie buduje się pomników ofiar masakr. Wiedza umiera wraz z najstarszym pokoleniem, a w tym piekle na ziemi trudno dożyć starości. Wszystko tu jest tymczasowe. Wsie to tak naprawdę tylko kilka lepianek. Mieszkańcy zapytani, czemu nie zbudują sobie porządnych domów, odpowiadają: Po co? Przecież i tak zaraz przyjdą kolejne bojówki i wszystko spalą. Tutaj najbezpieczniejszym miejscem jest dżungla. Stan pierwotny gwarantuje przetrwanie. Bo to przed ludźmi trzeba się chować. Poza tym dzikich zwierząt nie zostało już wiele. Przez te ciągle grabieże ciężko coś uprawiać, czasem wyrośnie maniok, ale też nie zawsze zdąży. Ludzie są niedożywieni, zjedli już większość zwierząt. A przede wszystkim nie działa prawo, nie ma żadnych zasad. To chyba jest dla ludzi najgorsze. Bojówki mogą zabijać kogo chcą, kompletnie bez powodu i nie spotka ich żadna kara. Tak wygląda pierwsze 1200 kilometrów podróży Tima Butchera - motorem przez dżunglę i pirogą po rzece Kongo. Aż do Kisangani, drugiego co do wielkości miasta w kraju. To pierwszy punkt trasy, w którym jest bieżąca woda i elektryczność. Ale to tylko jedna z nielicznych zalet miast w Kongu. Działania paraliżuje w nich przerośnięta administracja i żarłoczna korupcja. Pozory bezpieczeństwa sprawiają placówki ONZ-etu. Chociaż i tak wszyscy wiedzą, że w razie prawdziwego zagrożenia, to oni ewakuują się pierwsi. Z tą całą tymczasowością ludzkiej egzystencji kontrastuje majestatyczna rzeka Kongo, spokojnie tocząca swoje wody w stronę Oceanu Atlantyckiego. Tim Butcher pokona jeszcze prawie 2 tysiące kilometrów, żeby zobaczyć ujście tej drugiej co do długości rzeki w Afryce.
Książka Tima Butchera "Rzeka krwi" to nie tylko relacja z podróży. To prawdziwe kompendium wiedzy o Demokratycznej Republice Konga. Niektórzy twierdzą, że dygresji o historii kraju jest za dużo. Ale jak inaczej zrozumieć skomplikowaną sytuację, w jakiej znaleźli się jego mieszkańcy? Butcher nie poszedł na łatwiznę. Nie opisał wzruszającej historii jednego człowieka. Ta książka ma większe ambicje. Chce być portretem pokoleń ludzi mieszkających w rejonie rzeki Kongo. I szczerze mówiąc nie pamiętam innej pozycji, z której dowiedziałabym się o Afryce tak wiele. Poza tym Tim Butcher ma też dar syntezy, podobnie jak choćby Ryszard Kapuściński potrafi analizować zastaną sytuację i wyciągnąć z niej wnioski. Nie będę próbowała rozsądzać, który typ reportażu jest cenniejszy. Jest przecież mnóstwo dobrych książek opisujących wydarzenia z typowo ludzkiej strony. Zostając w obszarze Afryki równikowej, wystarczy wspomnieć "Dzisiaj narysujemy śmierć" Wojciecha Tochmana czy ruandyjską trylogię Jeana Hatzfelda. Tyle, że po przeczytaniu kilku takich książek, człowiek chciałby wiedzieć coś więcej. Nie tylko, co spotkało bohaterów, ale dlaczego to się wydarzyło. Ta pozycja to właśnie próba pogłębionej analizy. Jak na reportaż mało w "Rzece krwi" opisów spotykanych ludzi i mijanych miejsc. Autor czasem nawet przyznaje się przed czytelnikami do słabości, że był albo zbyt zmęczony całodzienną wędrówką i upałem, albo zbyt przestraszony wizją spotkania z bojówkami, żeby zadawać dodatkowe pytania i poznawać mieszkańców. Nawet mimo tych wad książka to prawdziwe arcydzieło. I pozycja obowiązkowa dla każdego miłośnika Afryki.
http://zapiekankakulturalna.blogspot.com/2013/05/rzeka-krwi-podroz-do-peknietego-serca.html
Tim Butcher wybrał się w podróż, dla której określenie szalona byłoby eufemizmem. To podróż samobójcza, przez region od lat targany wojną domową. I to nie jedną z wielu, a wojną która pochłonęła najwięcej ofiar od czasów II wojny światowej. Różne źródła podają od 4 do 5 milionów ofiar. Butcherowi marzy się podróż śladami XIX-wiecznego podróżnika, Henry'ego Mortona Stanleya,...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-05-31
W nieistniejącym kraju
Dryland przeleżał ma mojej półce sporo czasu i trochę żałuję, ze aż tyle kazałam tej książce czekać. Pewnie po trosze przez jej temat, co prawda Somalia pojawia się w mediach coraz rzadziej, najwyraźniej znudziła się już opinii publicznej, swego czasu mówiono jednak o niej sporo. Naiwnie myślałam więc, że trochę już o tym kraju wiem. Jak się okazuje, nie widziałam prawie nic. Czytałam też już jedną książkę Konrada Piskały, która co prawda była całkiem przyzwoita, ale nie wywołała efektu "muszę przeczytać wszystkie jego książki". Podśmiewałam się wtedy nawet z kilku niezbyt udanych górnolotnych porównań autora. Dryland jest jednak znacznie lepszy niż Sudan. Czas bezdechu. Konrad Piskała wyraźnie rozwinął reporterski warsztat, ale i trochę tym razem oszukał. Ta książka nie mogłaby powstać gdyby nie Abdulkadir Gebeire Farah*, informator i przyjaciel autora.
Historia życia Abdulkadira to materiał na film. Tutaj wystarczyła na jakąś jedną trzecią objętości książki. Osierocony przez ojca chłopiec, który z głodu sam zgłasza się do sierocińca. Ma jednak wielkie plany, kiedyś chciałby zostać ministrem albo nawet prezydentem. Usłyszał gdzieś, że w Kenii można studiować. Wyrusza więc do Nairobi z grupą przyjaciół. Na piechotę, bez żadnych dokumentów. Gdy okazuje się, że w Kenii jest już mnóstwo somalijskich emigrantów, próbuje szczęścia w Sudanie. I udaje mu się. Zostaje wykładowcą uniwersyteckim i działaczem politycznym. Trafia do Jemenu, a potem do Polski. Tu ima się różnych zajęć, od handlarza na Stadionie Dziesięciolecia do kierowcy w Miejskich Zakładach Autobusowych, żeby w końcu zostać prezesem Fundacji dla Somalii i pomagać podobnym sobie. A przy tym wszystkim Abdulkadir ma jeszcze dar opowiadania, całą tę historię czyta się więc jak jakąś awanturniczą powieść. Nie o anegdotki tu jednak chodzi, ani nawet o kontakty, bez których Piskała pewnie nigdy by tej książki nie napisał. Opowieść Abdulkadira pozwala zrozumieć świat Somalijczyków, ich mentalność i zwyczaje. Bez takiego przewodnika trudno by było Europejczykowi połapać się w skomplikowanej sieci zależności klanowych i związanych z nimi tabu. Na motto książki autor wybrał somalijskie przysłowie barasho horteed ha I nicin, czyli poznaj mnie, zanim mnie odrzucisz. Dryland naprawdę pozwala poznać Somalijczyków, a nawet dostrzec pewne podobieństwa pomiędzy nimi a nami. Im bardziej zagłębiałam się w lekturę, tym mniej dziwiłam się, dlaczego Abdulkadir zdecydował się zostać w Polsce.
To jednak nie tak, że Konrad Piskała po prostu wysłuchał całej historii, siedząc wygodnie w fotelu. Sam też wybrał się do Somalii, czy może raczej jej pozzostałości. Po drodze zatrzymał się na chwilę w Addis Abebie, co dla mnie jako czytelnika okazało się całkiem pouczające. Ze studiów wyniosłam dość romantyczny obraz Etiopii z kościołami wykutymi w skale, tysiącletnim cesarstwem i Arką Przymierza. Tutaj natomiast zostałam skonfrontowana z obrazem stolicy zatłoczonej przez ludzi uciekających z biednej wsi do miasta, którzy muszą spać na ulicy, bo nie stać ich na najtańszy hotel, a także z obrazem rządu, któremu wiele uchodzi na sucho, bo pozwala amerykańskim dronom startować z trenu Etiopii. Kolejnym przystankiem na trasie jest Somaliland, jak się okazuje całkiem przyjazny i demokratyczny kraj w północnej części nieistniejącej już Somalii. Niestety nieuznawany na arenie międzynarodowej. To dość optymistyczna część tej opowieści, bo choć Somaliland z oczywistych przyczyn jest dość biedny, to jednak usilnie próbuje się rozwijać. Dzięki stabilnej sytuacji reporter może zająć się co barwniejszymi aspektami życia społecznego, jak choćby popularnym w tym rejonie zwyczajem żucia czatu, przez który podobno Somalijczycy są jednym z narodów najbardziej narażonych na choroby psychiczne. Cały ten nastrój pryska jak bańka mydlana, kiedy Piskała wyrusza do Mogadiszu. Można niemal wyczuć napięcie, w jakim żyje to miasto. Zaledwie kilka kilometrów dalej znajduje się linia frontu islamistycznej organizacji terrorystycznej Asz-Szabab. Władze próbują przywrócić w Mogadiszu normalność, otwierają kina i teatry, ale nikt nie ma odwagi do nich chodzić. Szababowie zasiali w ludziach wręcz niewyobrażalny strach. Niemal każdy stracił tu kogoś w zamach samobójczym. Wyroki śmierci wydawane są nawet na osoby niemające nic wspólnego z polityką. Komu zawinił dziennikarz prowadzący poranną audycję o korkach i innych przyziemnych sprawach? Albo kobieta, która tylko statystowała w bollywoodzkich filmach? Można zginąć nawet przez słuchanie muzyki albo granie w piłkę. Asz-Szabab zakazało prawie wszystkiego. Nawet po wyparciu ich oddziałów z miasta ludzie cały czas oglądają się za siebie. Aż trudno uwierzyć, że ktoś jest jeszcze w stanie tu żyć i czasem nawet się śmiać.
Piskała to dobry reporter, potrafi obserwować i słuchać. Nie boi się ludzi i wie, że biedny to nie to samo co głupi. Jeśli komuś wydało się dziwne, że o tym wspominam, niech szybko przywoła ostatnio napotkany w prasie bądź internecie tekst o Afryce. "Tacy biedni, a tacy uśmiechnięci". Wielu samozwańczych reporterów nawet nie wysila się na rozmowę, z góry zakłada, że ludzie z Trzeciego Świata nie mają nic do powiedzenia. Lepiej poklepać ich po głowie i opisać niemal jak zjawisko przyrody. Dlatego te teksty są takie nudne, a czasem nawet uwłaczające inteligencji. Piskała po prostu rozmawia. I dzięki temu w Dryland pojawia się tyle interesujących osób, które nie tylko świetnie orientują się w sytuacji politycznej swojego kraju, lecz także świadomie narażają życie dla jego dobra. Chyba własnie to zestawienie słabości i odwagi, strachu i nadziei czyni Dryland książką tak prawdziwą, ludzką i zapadającą w pamięć.
*Abdulkadir Gebeire Farah zginął we wrześniu 2015 roku w wybuchu samochodu pułapki w Mogadiszu. Sondaże wskazywały, że miał spore szanse zostać prezydentem.
http://zapiekankakulturalna.blogspot.com/2016/06/w-nieistniejacym-kraju.html
W nieistniejącym kraju
Dryland przeleżał ma mojej półce sporo czasu i trochę żałuję, ze aż tyle kazałam tej książce czekać. Pewnie po trosze przez jej temat, co prawda Somalia pojawia się w mediach coraz rzadziej, najwyraźniej znudziła się już opinii publicznej, swego czasu mówiono jednak o niej sporo. Naiwnie myślałam więc, że trochę już o tym kraju wiem. Jak się okazuje,...
2010
2012
Geniusz tkwi w prostocie
Jak stworzyć przejmująco smutną, do głębi prawdziwą, wstrząsającą i refleksyjną jednocześnie opowieść na niewiele ponad stu stronach? Nie wiem, prawdopodobnie trzeba być geniuszem. John Steinbeck niewątpliwie nim jest, a "Myszy i ludzie" to powieść idealna.
Powieść powstała w czasach Wielkiego Kryzysu i pierwotnie miała opowiadać o ciężkich losach migrujących pracowników sezonowych w Kalifornii. Steinbeck stworzył jednak o wiele więcej, uniwersalną powieść o kondycji człowieka, przyjaźni, cienkiej granicy pomiędzy dobrem a złem. Z jednej strony to bardzo prosta i realistyczna opowieść, świat robotników, ani język jakim się posługują, nie są specjalne skomplikowane. Z drugiej historia o Lenniem i George'u wychodzi poza ten świat, tworząc coś na kształt przypowieści o człowieku. Życie robotników jest ciężkie, surowe i często samotne. Siłą napędową są dla nich marzenia o własnym kawałku ziemi, które zapewne nigdy się nie spełnią.
George i Lennie wędrują od farmy do farmy w poszukiwaniu zajęcia. George to bystry chłopak, natomiast Lennie jest lekko opóźniony i przez to, pomimo swojej ogromnej postury i siły fizycznej, całkowicie bezradny. Nie wiemy, jak ich losy się połączyły, ani dlaczego George został jego opiekunem. Ale już od pierwszych stron wiadomo, że bohaterów łączy szczera przyjaźń i że nie mają na świecie nikogo poza sobą. I choć George często narzeka na to, ile kłopotów sprawia mu opieka nad Lenniem, tak naprawdę nie wyobraża sobie życia bez niego. Sam Lennie jest jak dziecko, ma bardzo dobre serce. Niestety nie panuje nad swoją siłą, przez co już nie raz przyjaciele musieli uciekać z farmy, na której pracowali. Lennie uwielbia głaskać wszystkie zwierzątka z miękkim futerkiem, co jednak dla tytułowych myszy kończy się zwykle tragicznie. George często opowiada przyjacielowi o farmie, którą będą kiedyś mieli i na której Lennie będzie mógł hodować króliki.
Bohaterowie przybywają na ranczo gdzieś w Dolinie Kalifornijskiej. Kiedy George rozmawia z właścicielem, Lennie ma się nie odzywać. W tym męskim świecie wszelka słabość, choroba nie są mile widziane. Na korzyść Lennie'ego przemawia jednak jego siła fizyczna i wytrzymałość w trakcie pracy. Bohaterowie zamieszkują w baraku, w którym śpi już kilku robotników. W oczy od razu rzuca się im antypatyczna postać Curley'a, to syn właściciela, który z góry traktuje najemnych pracowników, a do tego sam jest dość niski, przez co nienawidzi wszystkich wielkich facetów - takich jak Lennie. Już sama jego obecność zwiastuje kłopoty. Curley przychodzi do baraku szukając swojej żony, kobiety pustej, próżnej, ale także samotnej i znudzonej, która wśród robotników szuka podziwu dla swojej urody, a przede wszystkim towarzystwa. Jest młoda, a za Curley'a wyszła, bo chciała uciec z rodzinnego domu. Tak naprawdę marzyła o karierze aktorki. George ostrzega Lennie'ego, żeby trzymał się od niej z daleka, wyczuwa, że z tej całej historii będą problemy.
Bohaterowie książki są na tle innych robotników wyjątkowi i dobrze o tym wiedzą. Bo nie są samotni. Mają kogoś na świecie, mogą liczyć na siebie nawzajem. Wyjątkowo tragiczna była dla mnie postać starego Candy'ego, którego jedynym towarzyszem był schorowany pies. Inni robotnicy w baraku narzekali jednak, że pies im śmierdzi, namawiali starego robotnika, żeby zastrzelił psa i wziął sobie szczeniaka. Candy uległ, bo taki jest świat w "Myszach i ludziach", nie można się do niczego przywiązywać, bo prędzej czy później się to straci. Nie ma sensu walczyć, machina świata i tak się potoczy i jednostka będzie musiała się przystosować. W obliczu tej kruchości tym bardziej wartościowe jawią się proste i szczere uczucia i te nieliczne chwile, kiedy człowiek ma nadzieję i kogoś, z kim dzieli swój los.
http://zapiekankakulturalna.blogspot.com/2012/12/geniusz-tkwi-w-prostocie.html
Geniusz tkwi w prostocie
Jak stworzyć przejmująco smutną, do głębi prawdziwą, wstrząsającą i refleksyjną jednocześnie opowieść na niewiele ponad stu stronach? Nie wiem, prawdopodobnie trzeba być geniuszem. John Steinbeck niewątpliwie nim jest, a "Myszy i ludzie" to powieść idealna.
Powieść powstała w czasach Wielkiego Kryzysu i pierwotnie miała opowiadać o ciężkich losach...
2019-10-13
Receptą na szczęście ludzi przyszłości u Huxleya jest danie im wszystkiego, czego pragną, i oduczenie ich pragnąć tego, czego mieć nie mogą. A to oznacza także oduczenie ich odczuwania gwałtownych emocji jak strach przed śmiercią czy miłość do drugiego człowieka, bo uczucia prowadzą do gwałtownych i nieobliczanych czynów, a kluczem do społecznego szczęścia jest przecież stabilność. Stabilność i jednakowość. W takim społeczeństwie jednostka stapia się z tłumem, a człowiek powoli przestaje być człowiekiem, nawet nie zauważając, jak staje się wydmuszką.
Ciekawe, że tłumacz w posłowiu do polskiego wydania z 1988 roku uznał wizję Huxleya za nieco anachroniczną. Mnie w 2019 roku już się tak nie wydaje, a coraz bardziej przypomina podobno najszczęśliwsze społeczeństwa świata, w których jednak mnóstwo jest samobójstw, a ludzie często umierają w samotności.
Receptą na szczęście ludzi przyszłości u Huxleya jest danie im wszystkiego, czego pragną, i oduczenie ich pragnąć tego, czego mieć nie mogą. A to oznacza także oduczenie ich odczuwania gwałtownych emocji jak strach przed śmiercią czy miłość do drugiego człowieka, bo uczucia prowadzą do gwałtownych i nieobliczanych czynów, a kluczem do społecznego szczęścia jest przecież...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-03-03
Zapach Kairu
Brakuje w naszych księgarniach i bibliotekach dobrych książek z fabułą osadzoną w świecie arabskim. Nie mówię tu o literaturze faktu, lecz o beletrystyce. Półki uginają się za to pod ciężarem pseudodramatycznych historii kobiet, które uzbrojone w niewiedzę i potężne zaplecze ignorancji wyruszyły za swoimi ukochanymi do któregoś z muzułmańskich krajów, a potem wypłakiwały sobie oczy zdziwione, że tamtejsze społeczeństwo nie miało ochoty zmieniać obyczajów z okazji ich przyjazdu. Pozycje takie można łatwo rozpoznać po charakterystycznej okładce z twarzą przesłoniętą nikabem lub owiniętą hidżabem. Niewiele z nich można wynieść poza ogólnym odczuciem niezrozumienia i niechęci wobec tego, co obce. Gdzieś na przeciwległym biegunie leżą Opowieści starego Kairu Nadżiba Mahfuza. Ten egipski noblista wykroił ociekający kulturą i obyczajami kawałek miasta, żeby ocalić go od zapomnienia.
Akcja pierwszej części trylogii toczy się w latach 1917-1918, kiedy to Egipt stoi na progu politycznej i społecznej rewolucji. Sama polityka pozostaje jednak na drugim planie, do czasu aż siłą nie wedrze się do domu bohatera, a właściwie zbiorowego bohatera, którym jest rodzina kupca As-Sajjida Ahmada al-Dżawwada. Od pierwszych stron nie ma wątpliwości, że mamy do czynienia z tekstem bardzo dobrym, jeśli nie genialnym, a przy tym niezwykle gęstym, który stylem przypomina nieco pozytywistyczne powieści. Autor wyłapuje i przenosi na papier detale, dzięki którym możemy usłyszeć gwar kairskiej ulicy i poczuć zapach sprzedawanych przez kupców przypraw. Nadżib Mahfuz bierze czytelnika za rękę, oprowadza po domach, pokazuje stroje, zabiera na piątkową modlitwę w meczenie i na uroczystość zaślubin. Nie ukrywam, że uwielbiam właśnie taki styl pisania, dzięki któremu zanurzam się w innym świecie aż po czubek głowy i już po paru linijkach nie jestem w warszawskiej komunikacji miejskiej, a w Kairze zaraz pod koniec I wojny światowej.
Naszego kupca As-Sajjida na początku trudno polubić, rażą zwłaszcza jego podwójne standardy moralne. Człowiek ten wobec swojej rodziny stosuje zasady najbardziej konserwatywnej szkoły islamu, a żonie i córkom nie pozwala nawet opuszczać domu. Synowie też nie zaznali od niego niczego prócz surowości i gniewu. Sam jednak niemal każdy wieczór spędza z przyjaciółmi, a przy tym nie stroni od alkoholu i kobiet. Z czasem jednak nabieramy pewności, że As-Sajjid - w sposób z naszej perspektywy kompletnie niezrozumiały - naprawdę kocha swoją rodzinę. Najstarszy syn Jasin całkowicie wrodził się w ojca, choć może nawet mniej od niego dba o pozory. Nie przeszkadza mu to jednak mieć o sobie jak najlepszego zdania. Drugi syn, student Fahmi, jest za to ulepiony z zupełnie innej gliny. To romantycznie zakochany idealista, którego z czasem coraz bardziej pochłania działalność w niepodległościowych organizacjach. W domu mieszkają też dwie siostry Aisza i Chadżidża. Pierwsza jest piękna i łagodna, drugiej Najwyższy co prawda poskąpił urody, ale dał w zamian ostry język. Najmłodszy z rodzeństwa Kamal jest dopiero uczniem szkoły podstawowej, za to rozpiera go energia i chęć poznawania świata. Jest wreszcie Amina, kobieta całkowicie posłuszna woli męża. Przez ostatnie dwadzieścia pięć lat zaledwie kilka razy opuściła dom, a świat poza jego murami jest dla niej jedynie mglistym wspomnieniem z dzieciństwa. Kiedy jednak odrzucimy z oczu płachtę współczucia, możemy w Aminie dostrzec różne przymioty charakteru, a także pewien specyficzny rodzaj mądrości, którym potrafią zaskoczyć tylko proste kobiety.
Lektura Opowieści starego Kairu jest niewątpliwie testem otwartości i tolerancji, zwłaszcza jeśli czytający przypadkiem jest kobietą. By dolać oliwy do ognia wystarczy przytoczyć fragment rozmyślań Jasina:
"O czym może marzyć kobieta, jakie może mieć ambicje poza małżeństwem i zaspokojeniem seksualnym? Żadnych! To są oswojone zwierzęta i takiego wymagają traktowania. Tak... zwierzęta domowe nie powinny pasożytować na naszym życiu prywatnym, mają czekać w domu, aż będziemy mieli czas, żeby się z nimi pobawić."
Bardzo łatwo zakładamy, że ludzie, którzy żyją inaczej niż my, po prostu muszą być nieszczęśliwi. A jeśli nawet oni sami tak nie uważają, robią to przez zwykłą niewiedzę. A już załamywanie rąk nad muzułmańskiemu kobietami wydaje się czymś naturalnym. Życie bohaterek Opowieści starego Kairu nie jest jednak pasmem nieszczęść. Ma swoje radości i smutki i jest przy tym całkiem zwyczajne. Mahfuzowi udała się sztuka pokazania człowieka, tam gdzie inni chcieliby widzieć tylko nieuświadomiony obiekt godny pożałowania.
http://zapiekankakulturalna.blogspot.com/2015/03/zapach-kairu.html
Zapach Kairu
Brakuje w naszych księgarniach i bibliotekach dobrych książek z fabułą osadzoną w świecie arabskim. Nie mówię tu o literaturze faktu, lecz o beletrystyce. Półki uginają się za to pod ciężarem pseudodramatycznych historii kobiet, które uzbrojone w niewiedzę i potężne zaplecze ignorancji wyruszyły za swoimi ukochanymi do któregoś z muzułmańskich krajów, a potem...
2011
2010
2009
2012-10-30
Pol Pot widziany ze Szwecji
Książka "Uśmiech Pol Pota" powstała ze zdziwienia. Peter Fröberg Idling przeczytał raport z dwutygodniowej wizyty szwedzkiej delegacji w Demokratycznej Kampuczy i nie mógł zrozumieć, jak to się stało, że nie ma w nim słowa o uciskaniu ludności, masowych mordach i tego wszystkiego, z czego znamy Czerwonych Khmerów. "Setki mil idylli, prosto przez piekło na ziemi."
Ta książka to nie tylko opowieść o tym, jak niczym niewyróżniający się student Saloth Sar został bezwzględnym Pol Potem. Dużym plusem reportażu Ildinga jest zwrócenie uwagi na ówczesne reakcje zachodu i poparcie, jakiego wielu wybitnych intelektualistów (np. Noam Chomsky) udzieliło Czerwonym Khmerom, ignorując docierające powoli doniesienia uciekinierów z Demokratycznej Kampuczy o głodzie i masowych mordach. Poparcia opartego na ideologii i przekonaniach, a nie faktach. Tak silnego, że pozwoliło te fakty przesłonić. Dziś zachodni intelektualiści wyparli ten romans z pamięci. Bo i czy ktoś chce przyznać się, że pomylił piekło z niebem? Uczestnicy owej szwedzkiej delegacji na pewno nie, autor ma ogromne trudności, gdy próbuje szczerze z nimi porozmawiać. Ale wtedy, w 1975 roku było zupełnie inaczej. W zasadzie nie można się dziwić, że lud Kambodży popierał Czerwonych Khmerów, po przesiąkniętych korupcją rządach Lon Nola, rebelianci wydawali się wybawieniem. Dla lewicujących środowisk europejskich i amerykańskich Czerwoni Khmerzy byli zaś symbolem walki z imperializmem. Pamiętajmy, że były to czasy protestów przeciw wojnie w Wietnamie, gdy pacyfizm i antyimperializm były po prostu modne.
Sama książka ma budowę mozaikową, jej bogactwem jest wielość źródeł: wywiadów ze świadkami, fragmentów dokumentów i przemówień, artykułów z opisywanego okresu. Wszystko to na początku sprawia wrażenie dość chaotyczne, ale wkrótce z tych wszystkich elementów wyłania się wyraźny i bolesny obraz Demokratycznej Kampuczy i samego Pol Pota. Poznajemy różne fakty z jego życia, które przyczyniły się do tego, że nieśmiały student Sorbony znalazł się najpierw z karabinem w dżungli, a potem u szczytu władzy ogłosił nastanie roku zero.
Ilding robi to, co u reportera najbardziej cenię. Nie zajmuje żadnej ze stron, zbiera jak najwięcej faktów i układa je w całość. Nie wystarczają mu uproszczone odpowiedzi, drąży, szuka dalej, pyta. Wokół Czerwonych Khmerów wyrosło wiele stereotypów, są postrzegani niemal jako diabły wcielone i to ma wszystko wyjaśniać. Szwedzki reporter nie idzie tym tropem i dzięki temu dowiadujemy się np. że lokalni przywódcy zawyżali wysokość zbiorów, przez co prawie wszystko musieli oddawać do centrali, a mieszkańców ich okręgów dręczył głód. Ilding pisze też o faktach niewygodnych dla Zachodu. Nie wiadomo, ile mieszkańców Kambodży zginęło w tamtym czasie (nie było żadnego aktualnego spisu powszechnego przed rewolucją), szacuje się że około 1,5 miliona z 7 milionowej populacji kraju. Jak podkreśla Ilding nie są to jednak tylko ofiary reżimu. Jeszcze przed objęciem władzy przez Pol Pota znaczna część kraju stała się przedsionkiem wojny wietnamskiej, a amerykańskie naloty dywanowe, oficjalnie skierowane przeciwko ukrywającym się w Kambodży bojówkom wietnamskim, starły z powierzchni ziemi całe wsie i miasta wraz z ich mieszkańcami.
http://zapiekankakulturalna.blogspot.com/2012/10/pol-pot-widziny-ze-szwecji.html
Pol Pot widziany ze Szwecji
Książka "Uśmiech Pol Pota" powstała ze zdziwienia. Peter Fröberg Idling przeczytał raport z dwutygodniowej wizyty szwedzkiej delegacji w Demokratycznej Kampuczy i nie mógł zrozumieć, jak to się stało, że nie ma w nim słowa o uciskaniu ludności, masowych mordach i tego wszystkiego, z czego znamy Czerwonych Khmerów. "Setki mil idylli, prosto przez...
2019-08-21
2012-01-01
W dzisiejszych czasach już chyba nikt nie uważa, że zwierzęta nie myślą i nie czują. Ich rozumność została potwierdzona setkami badań, z resztą każdy kto miał zwierzę w domu, widział setki dowodów na ich inteligencję. Kiedyś ludzie myśleli, że różnią się od zwierząt tym, że mają język, teraz już wiemy, że niektóre gatunki zwierząt też wytworzyły formy porozumiewania mające cechy języka i to nawet bardzo rozbudowane, jak choćby u delfinów. Jak na dzisiejszy stan wiedzy możemy jedynie stwierdzić, że zwierzęta nie potrafią porozumiewać się na poziomie abstrakcji. A mnóstwo odkryć jeszcze przed nami.
I tu pojawia się inne niebezpieczeństwo, wiele osób zaczyna traktować swoich podopiecznych zupełnie jak ludzi, zapominając, że zwierzęta jednak myślą inaczej. Jak? Z pomocą przychodzi genialna książka Temple Grandin "Zrozumieć zwierzęta". Już sama autorka jest niezwykła, jako osoba autystyczna twierdzi, że przez swoją chorobę bliżej jej czasem do zwierzęcego sposobu postrzegania świata, niż tego jak widzą go ludzie. Nie brak jej też profesjonalnego przygotowania, jest bowiem doktorem nauk o zwierzętach. Jej praca może niektórych obrońców praw czworonogów szokować, Grandin zajmuje się bowiem poprawianiem bytu zwierząt w rzeźniach, zapewnianiem im warunków, w których będą mogły żyć bez stresu. Całe negatywne wrażenie jednak minie, gdy zaczniemy czytać, z jakim oddaniem pracuje badaczka. Bo jak sprawdzić, czy kojec uciskowy jest komfortowy dla krowy? Wejść do środka! Proste i genialne! Przez tyle lat naprawdę nikt przed Temple Grandin na to nie wpadł. Autorka patrzy na świat oczami zwierząt i w przenośni, i dosłownie. Twierdzi, że przez swój autyzm także postrzega świat obrazami, a nie słowami i pojęciami, jak większość ludzi. Jednocześnie kiedy trzeba przechodzi na kolanach trasę, którą przemierzają świnie, żeby sprawdzić, czego też mogą się tam bać.
Dla wielu zapatrzonych w swoje pieski pań (i panów) to może być herezja, ale zwierzęta naprawdę myślą inaczej niż my. Mogą bać się bardzo dziwnych rzeczy, tu Grandin podaje przykład konia, który bał się kapeluszy. Po prostu kojarzył ten obraz z negatywnym wydarzeniem z przeszłości, a na zwierzęta to właśnie obrazy działają najmocniej. Temple Grandin uświadamia, że zwierzęta nie myślą abstrakcyjnie, nie tworzą pojęć uniwersalnych, choć mogą być przesądne. Dla naszego psa wcale nie jest oczywiste, że niemowlę to też człowiek, ludźmi są dla niego tylko ci, których zna. Nie ma abstrakcyjnego pojęcia człowieka w głowie i jeśli do tej pory nie miał kontaktu z dziećmi, może zareagować w najrozmaitszy sposób. Sama książka jest podzielona na rozdziały odpowiadające poszczególnym uczuciom, jak strach, agresja czy miłość.
Grandin pisze też o oddziaływaniu człowieka i jego konsekwencjach dla psychiki zwierzęcia. Wiecie, że pies ma zachowania typowe dla szczeniaka wilka, ale tych dorosłego wilka już nie? Mogły one zaniknąć przez udomowienie, kiedy to pies zaczął liczyć na człowieka, a nie na siebie i stado. Niektóre konsekwencje są bardziej drastyczne, mną wstrząsnął opis zwierzęcych gwałcicieli. Ogierów, które trzymane w odosobnieniu od innych koni i hodowane do reprodukcji, nie nauczyły się społecznych zachowań godowych koni, a po prostu gwałcenia klaczy. Jeszcze bardziej przerażający był przykład kogutów, które przez hodowanie nastawione na jedną cechę (w tym przypadku dużo mięsa) stawały się agresywne, gwałciły i zabijały kury. Bo hodowla, nawet bez kombinowania przy genach, może spowodować zmiany w psychice zwierzęcia. Dlatego niektóre rasy psów są bardziej podatne na choroby lub bardziej agresywne. Hodowcy rozmnażali ze sobą psy o danych cechach wyglądu (np. pożądanej dlogości pyska), a przy okazji zmienili też ich charakter.
Autorka opowiada też historię zaskakującej czasami inteligencji zwierząt; jak opowieść o pewnej papudze, która uczyła się rozpoznawania kolorów. (Mówiące papugi to jedne z najinteligentniejszych zwierząt, wbrew temu, co mówi się o ptasim móżdżku.) Za każdy dobrze rozpoznany kolor papuga dostawała w nagrodę orzech. Pewnego dnia w laboratorium była wizytacja, podczas której trzeba było zaprezentować wyniki badań. Papuga musiała rozpoznawać kolory, a że czasu było mało, zabrakło go na nagrodę. Za każdym razem, kiedy papuga rozpoznała kolor mówiła "chcę orzech", w końcu przeliterowała opiekunowi swoje żądanie "chcę o-r-z-e-c-h" (choć przymuszam, że papuga literowała po angielsku). Nikt wcześniej nawet nie przypuszczał, że papugi potrafią rozpoznać litery czy głoski w słowie.
Historie z tej książki mogłabym powtarzać bez końca i robię to odkąd tylko ją przeczytałam. Każdemu też powtarzam, że musi to przeczytać, bo książka "Zrozumieć zwierzęta" to dzieło wybitne. Otwiera oczy na świat, zmienia perspektywę. I to nie tylko wobec zwierząt. Z tych ciągłych porównań można też wiele dowiedzieć się o ludziach. Książkę czyta się jak wciągającą powieść, nie mogłam się od niej oderwać. Catherine Johnson, która pomagała Temple Grandin pisać książkę oraz tłumacz na polski Krzysztof Puławski wykonali naprawdę solidną pracę. Książka w żadnym wypadków nie jest niszowa, czy przeznaczona dla studentów kierunków związanych z biologią. To po prostu jedna z tych książek popularnonaukowych, które sprawiają czytelnikowi ogromną przyjemność. Ja na pewno do niej wrócę.
http://zapiekankakulturalna.blogspot.com/2012/10/zrozumiec-zwierzeta.html
W dzisiejszych czasach już chyba nikt nie uważa, że zwierzęta nie myślą i nie czują. Ich rozumność została potwierdzona setkami badań, z resztą każdy kto miał zwierzę w domu, widział setki dowodów na ich inteligencję. Kiedyś ludzie myśleli, że różnią się od zwierząt tym, że mają język, teraz już wiemy, że niektóre gatunki zwierząt też wytworzyły formy porozumiewania mające...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-05-12
Czytałam w życiu wiele reportaży i co najmniej kilka książek o Korei Północnej. Ta jest jednak wyjątkowo dobra. Autorka nie epatuje okropnościami reżimu. Po prostu opowiada nam historię życia kilkorga osób, które sama dobrze poznała. Takich najzwyklejszych, z którymi moglibyśmy chodzić do szkoły, mijać się codziennie na ulicy, z niektórymi się zaprzyjaźnić, a z innymi nie polubić. Różnica polega tylko na tym, że bohaterowie urodzili się w najsurowszym reżimie współczesnego świata. Miejscu, w którym członkowie jednej rodziny roszczą sobie prawo do decydowania o życiu i śmierci milionów, jakby byli bogami. Ta książka to opowieść o zwykłym życiu, nadziei i miłości w państwie, w którym z pozoru nie da się żyć.
Czytałam w życiu wiele reportaży i co najmniej kilka książek o Korei Północnej. Ta jest jednak wyjątkowo dobra. Autorka nie epatuje okropnościami reżimu. Po prostu opowiada nam historię życia kilkorga osób, które sama dobrze poznała. Takich najzwyklejszych, z którymi moglibyśmy chodzić do szkoły, mijać się codziennie na ulicy, z niektórymi się zaprzyjaźnić, a z innymi nie...
więcej mniej Pokaż mimo to2023-08-07
Stroma ścieżka na szczyt
„Nawet jeśli moja opowieść do niczego więcej się nie przyda, to może chociaż posłuży jako zachęta dla innych, którzy zmagają się z trudnościami na tej samej drodze do sukcesu, którą i ja kiedyś podążałam” – tak Lucy Maud Montgomery rozpoczyna swoją autobiografię, która – jak wiele innych jej tekstów – ukazywała się w odcinkach na łamach kanadyjskiego czasopisma w 1917 roku. Pisarka miała wtedy 43 lata. Zdążyła już napisać trzy powieści z cyklu o Ani, „Dziewczę z sadu”, „Historynkę” i „Złocistą drogę”. Jej książki już wówczas były na listach bestsellerów. Sama jednak nie uważała się za wielką gwiazdę, raczej za wyrobnika pióra, którego wysiłku wreszcie zaczęły przynosić owoce.
„Alpejska ścieżka” nie jest publikacją pokaźnych rozmiarów, ma zaledwie sto stron. Niewiele w porównaniu z biografiami i opasłymi dziennikami tej poczytnej autorki. Nie jest to też historia całego życia Maud Montgomery, a jedynie opowieść o tym, jak po latach prób i porażek udało jej się zostać pisarką. Autorka opowiada, co ją inspirowało podczas pisania i jakie lektury ukształtowały ją literacko. Zaczyna od historii jej przodków, którzy przybyli na Wyspę Księcia Edwarda, ale nie przywołuje ich w nudny, kronikarski sposób. Z właściwymi sobie lekkością i humorem opowiada historie z przeszłości, które potem wykorzystywała w swoich książkach. Dużo miejsca poświęca dzieciństwu, które spędziła na farmie dziadków w Cavendish – miejscu, które było pierwowzorem Avonlea. Dla kogoś, kto tak jak ja wychował się na książkach Montgomery, wyłapywania wydarzeń, które zna już z książek, to prawdziwa frajda. Pewnym zaskoczeniem może być fakt, że sama autorka najwięcej miejsce poświęca „Historynce” i że to właśnie ta powieść była jej najbliższa. Wiele wątków z życia Maud wyda się też znajomych wszystkim, którzy czytali cykl o Emilce, choć pierwsza książka z tej serii miała powstać dopiero pięć lat później.
W „Alpejskiej ścieżce” urzeka też dystans do siebie, z którym Montgomery wspomina swoje pierwsze, niezbyt imponujące próby literackie. Opowiadając o dorosłości, często przywołuje fragmenty swoich pamiętników. Uważny czytelnik (albo taki, który ma akurat po ręką „Uwięzioną duszę”) zauważy jednak subtelne różnice pomiędzy tymi samymi wpisami przytaczanymi w „Alpejskiej ścieżce” a dziennikami, które zostały opublikowane już po śmierci autorki. A to zmienia się imię kota, a to okoliczności jakiegoś zdarzenia. Wiadomo, że Montgomery przeredagowywała swoje dzienniki, a my pewnie nigdy się nie dowiemy, która wersja jest bliższa prawdy. Ostatnie dwa rozdziały mogą być najmniej interesujące dla polskiego czytelnika. Autorka opisuje w nich swoją podróż do Szkocji i Anglii śladami poetów i pisarzy, na których tekstach się wychowała. Angielscy twórcy doby romantyzmy nie są w Polsce aż tak powszechnie znani, dlatego przywoływane przez nią utwory raczej nie zrobią takiego wrażenia na polskim czytelnik, jak robiły na samej Maud.
Tym, co jednak najbardziej zaskakuje w tej opowieści, jest fakt, jak wiele porażek musiała przełknąć ta autorka, zanim stała się jedną z najpoczytniejszych pisarek w historii, jak wiele jej tekstów odrzucono i jak wiele czasu musiała spędzić na żmudnym doskonaleniu warsztatu, zanim zaczęła odnosić pierwsze sukcesy. Myślę, że „Alpejska ścieżka” to ważna lektura zwłaszcza dla tych, którzy sami próbują stawiać pierwsze kroki na drodze do literackiej sławy. Ta książka o zachęta. Zachęta, żeby się nie poddawać.
Stroma ścieżka na szczyt
„Nawet jeśli moja opowieść do niczego więcej się nie przyda, to może chociaż posłuży jako zachęta dla innych, którzy zmagają się z trudnościami na tej samej drodze do sukcesu, którą i ja kiedyś podążałam” – tak Lucy Maud Montgomery rozpoczyna swoją autobiografię, która – jak wiele innych jej tekstów – ukazywała się w odcinkach na łamach...
2009
2023-12-17
Dwie twarze Rosji
Tych dwóch książek nie sposób ze sobą nie porównywać. Z jednej strony jedną można potraktować jako kontynuację drugiej. Jednocześnie obie książki są przykładem zupełnie odmiennego podejścia reportera do opisywanego tematu. Ryszard Kapuściński w "Imperium" pokazuje czytelnikowi ogół, aby ułatwić mu zrozumienie szczegółu. W "Białej gorączce" Jacka Hugo-Badera czytelnik znajdzie same szczegóły, na których podstawie będzie mógł zbudować sobie obraz całości.
Różni się już sam sposób podróży. Kapuściński odwiedza poszczególne części rozpadającego się Związku Radzieckiego, podróżuje samolotem, starając się odwiedzić jak najwięcej miejsc, przygląda się przekształceniom w strukturach lokalnej władzy i dokonuje rozliczenia z historią Związku Radzieckiego. Hugo-Bader omija ośrodki władzy, nie chce spotykać się z opozycjonistami czy inteligencją, kupuje łazik, którym chce pokonać trzynaście tysięcy kilometrów z Moskwy do Władywostoku. Szuka zapadłych wiosek i biedy, fascynuje go najniższa warstwa rosyjskiego społeczeństwa. A gdzie podobieństwa? To co opisuje Hugo-Bader jest następstwem tego, co widział Kapuściński, naturalną konsekwencją zdarzeń sprzed lat, co zresztą ten drugi przewidział. Bohaterowie "Białej gorączki" to ofiary upadku Imperium, które najpierw nie nauczyło ich, jak samodzielnie radzić sobie w życiu, a potem zostawiło na pastwę losu. W "Imperium' też jest mnóstwo ubogich, ale nie ma takich kontrastów. Nawet uprzywilejowani członkowie partii nie są jak na dzisiejsze standardy o wiele bogatsi od zwykłych ludzi. Transformacja przyniosła jednak polaryzację i rozwarstwienie. Biedni stali się jeszcze biedniejsi. A bogaci? Bogaci to dziś inna galaktyka, której ci na dole nie potrafią sobie nawet wyobrazić.
"Imperium" to prawdziwa mozaika tekstów powstałych na przestrzeni lat. Opowieść zaczyna się w 1939 roku, kiedy to Związek Radziecki przychodzi do Kapuścińskiego. Radzieccy żołnierze zajmują jego rodzinny Pińsk, a dzieci bardzo szybko uczą się zasad przetrwania w Imperium. Następnie Kapuściński zabiera czytelnika w podróż Koleją Transsyberyjską, potem po południowych republikach Związku Radzieckiego - Gruzji, Armenii, Azerbejdżanie, Turkmenii, Tadżykistanie, Kirgizji i Uzbekistanie. To już rok 1967. I wreszcie nadchodzi wiosna 1989, kiedy ZSRR zaczyna chwiać się w posadach. Reporter pakuje walizki i wraca do Imperium. Ląduje najpierw w centrum wydarzeń - Moskwie, żeby potem sprawdzić, jak rozpad wygląda w ościennych częściach Imperium, na południu i dalekiej syberyjskiej północy. Z "Imperium" ciężko zapamiętać konkretnych bohaterów, opisywani ludzie są tylko przyczynkiem do ukazania większej całości, zlewają się w obraz jednego homo sovieticus. To własnie zbiorowa rosyjska, czy raczej sowiecka dusza fascynuje Kapuścińskiego najbardziej. Tak odmienna od duszy człowieka Zachodu. Mieszkańcy Imperium się nie buntują, płyną z prądem, nie zadają niepotrzebnych pytań. Bo po co robić sobie problemy? Lata życia w ZSRR nauczyły ich, że to jedyna droga przetrwania. Kapuściński nie pokazuje degradacji jednostki, a degradację całych społeczności, która dokonała się przez kolonialną politykę Moskwy. Widzimy podsycany od lat konflikt pomiędzy Azerami i Ormianami, czy znikające Morze Aralskie, z którym znika też życie w okolicznych miastach i osadach. "Imperium" to też porządna lekcja historii, Kapuściński często sięga do tekstów źródłowych, odnosi się do historycznych wydarzeń. Bo i czy można inaczej? Czy można będąc w Workucie nie myśleć o milionach ludzi, którzy zginęli w okolicznych łagrach? Czy pisząc o Stalinizmie można nie wspomnieć o głodzie na Ukrainie, który pochłonął 10 milionów ofiar? Kapuściński to mistrz reporterskiego uogólnienia, udało mu się zawrzeć na kartach tej trzystu stronicowej książki niemalże pełny obraz tego ogromnego i niezwykłego tworu, jakim był Związek Radziecki.
"Biała gorączka" Jacka Hugo-Badera to nie jest opowieść o drodze, jak można by się domyślać patrząc na trasę podróży autora. Reporter przemierza rozpadającym się łazikiem trasę z Moskwy przez Kazań, Czelabińsk, Nowosybirsk, okolice jeziora Bajkał aż do Władywostoku. Poszczególne rozdziały nie są jednak opowieściami o tych miejscach. Każdy stanowi osobny reportaż i portret człowieka. Bohaterowie Hugo-Badera to ludzie, do których większość z nas woli się nie zbliżać, wyrzuceni poza nawias narkomani, alkoholicy, bezdomni, czy po prostu osoby, które nie maiły szczęścia i urodziły się biedne w jakiejś zapomnianej przez świat rosyjskiej republice. Te historie zapadają w pamięć o wiele bardziej, niż opisane przez Kapuścińskiego. Po prostu dlatego, że mają twarze. Na zdjęciach możemy zobaczyć moskiewskiego rapera, Miss HIV, Walerię - ofiarę handlu ludźmi czy Emmę - bezdomną z Dworca Leningradzkiego. Hugo-Bader doskonale wie, jak działa ludzka wrażliwość. Miliony ofiar są bezosobowe. Ale już konkretne wdowy z Doniecka, które straciły mężów w katastrofie w kopalni im. Zasiadki, naprawdę chwytają za serce. Chyba najsmutniejsze są historie rdzennych mieszkańców azjatyckich republik. Rosjanie przywieźli na te tereny wódkę, która teraz nie tylko degraduje fizycznie i moralnie, ale po prostu zabija całe społeczności. Jak możemy się dowiedzieć z rozmowy z doktor Lubow Passar, uhedyjską narkolog i psychiatrą ze wschodniej Syberii, rasa żółta o wiele gorzej przetwarza alkohol, niż chociażby Słowianie, łatwiej też się uzależnia. To własnie wśród rdzennej ludności najczęściej występuje tytułowa biała gorączka, czyli stan otępienia i halucynacji po długotrwałym piciu. "Biała gorączka" to także tytuł jednego z reportaży o dwudziestu jeden ewenkijskich pasterzach reniferów. Żaden z nich nie przeżył, zabił ich alkohol. To aż zadziwiające na ile sposobów można umrzeć przez alkohol! Można po prostu zapić się na śmierć, popełnić samobójstwo, zamarznąć w tajdze, wpaść pod lód albo zginąć z ręki kolegi, z którym się piło. Wszystko to Hugo-Bader zestawia z fragmentami "Reportażu z XXI wieku" opublikowanego w 1957 roku w "Komsomolskiej Prawdzie". Według jego autorów Rosją XXI wieku miała być całkowicie wolna od biedy i chorób.
Zarówno "Imperium" jak i "Biała gorączka" opowiadają o rozpadzie. Kapuściński tworzy studium rozpadu państwowego kolosa, który regulował życie milionów jego mieszkańców w najdrobniejszych szczegółach. Zniszczył stare wartości i wyhodował homo sovieticus. Jacek Hugo-Bader pokazuje z kolei co się dzieje, kiedy na miejsce starych, zniszczonych wartości nie pojawiają się nowe. W "Białej gorączce" rozpadają się jednostki, na które w nowym systemie zabrakło miejsca. Dlatego te książki najlepiej czytać razem, jedną po drugiej w kolejności chronologicznej.
http://zapiekankakulturalna.blogspot.com/2013/03/dwie-twarze-rosji.html
Dwie twarze Rosji
więcej Pokaż mimo toTych dwóch książek nie sposób ze sobą nie porównywać. Z jednej strony jedną można potraktować jako kontynuację drugiej. Jednocześnie obie książki są przykładem zupełnie odmiennego podejścia reportera do opisywanego tematu. Ryszard Kapuściński w "Imperium" pokazuje czytelnikowi ogół, aby ułatwić mu zrozumienie szczegółu. W "Białej gorączce" Jacka...