Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Nie wiem, jak pan profesor to zrobił, ale opisał narrację obecnego rządu w czasach, kiedy połowa obecnie rządzących ssała jeszcze mleko matki, ale jak widać wraz z nim wyssali sznyt peerelowskiej propagandy.

Nie wiem, jak pan profesor to zrobił, ale opisał narrację obecnego rządu w czasach, kiedy połowa obecnie rządzących ssała jeszcze mleko matki, ale jak widać wraz z nim wyssali sznyt peerelowskiej propagandy.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Minimalistyczna prostota, dystans, ironiczne kąsnięcie rzeczywistości, momentami oczywiste i mało odkrywcze, momentami proste, acz błyskotliwe. Całościowo pozycja dość średnia, ale są perełki, które prezentują się naprawdę dobrze. Mocą tych wierszy jest silna puenta, która ma ton czarnego humoru i coś obnaża: cynizm ludzki, zakłamanie i inne negatywne cechy. Dużo utworów jest swoistym komentarzem politycznym, który odziera ze złudzeń, niektóre wadzą się z narodową religijnością, inne traktują o egzystencji.

Minimalistyczna prostota, dystans, ironiczne kąsnięcie rzeczywistości, momentami oczywiste i mało odkrywcze, momentami proste, acz błyskotliwe. Całościowo pozycja dość średnia, ale są perełki, które prezentują się naprawdę dobrze. Mocą tych wierszy jest silna puenta, która ma ton czarnego humoru i coś obnaża: cynizm ludzki, zakłamanie i inne negatywne cechy. Dużo utworów...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W porównaniu do Iwony Ślub jest bardzo dobry. Zestawiając te dwa dramaty można wprowadzić rozróżnienie gniot-dzieło, może nie arcydzieło, ale dzieło. Tym, co wypada korzystnie i sprawia, że tekst jest bardziej wartościowy, są przede wszystkimi dialogi - momentami lityczne, momentami mające w sobie tę absurdalność teatru absurdu, której zabrakło w słabej Iwonie. Przede wszystkim, na takim najprostszym poziomie odbioru, sztuka jest po prostu dużo bardziej ciekawa i wciągająca (co nie znaczy, że jest wybitnie ciekawa czy porywająca), czego nie dało się powiedzieć o nudnej, przewidywalnej i prostackiej Iwonie.

Tematycznie wciąż Gombro wadzi się ze swoimi demonami. Idzie tu o relacje między ludzkie oparte na formie, która jest zarówno narzucana, jak i przywdziewana. Chętnie przyjmujemy role, by poczuć się swobodnie i bezpiecznie. Nie zawsze jest to celowe działanie. Tak bywa, jest to wtedy cyniczny zabieg, ale nierzadko jest to automatyczny proces będący efektem sieci społecznych powiązań, z których nie zdajemy sobie sprawy.

Widzę tu też zachłyśnięcie się Gombrowicza postmodernizmem. Choć, nie zauważyłem, żeby ktoś zwracał na to uwagę, to w mojej ocenie ewidentnie pojawia się tu motyw alternatywnej rzeczywistości i jej kreowania, zaprzeczenia możliwości istnienia obiektywnego świata. Ile oczu i umysłów, tyle światów chciałoby się powiedzieć, co poniekąd jest efektem „formowania” otoczenia, które każdy postrzega inaczej.

No, muszę powiedzieć, że dramat dużo lepszy od Iwony, ale jednak tylko przeciętny.

W porównaniu do Iwony Ślub jest bardzo dobry. Zestawiając te dwa dramaty można wprowadzić rozróżnienie gniot-dzieło, może nie arcydzieło, ale dzieło. Tym, co wypada korzystnie i sprawia, że tekst jest bardziej wartościowy, są przede wszystkimi dialogi - momentami lityczne, momentami mające w sobie tę absurdalność teatru absurdu, której zabrakło w słabej Iwonie. Przede...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Nie możesz sam jeden stać, kiedy wszyscy klęczymy" - to bardzo dobre zakończenie, które spina w klamrę cały utwór i szerzej filozofię Gombrowicza. W całej rozciągłości zgadzam się z poglądami autora, jego anarcho-indywidualnistyczne spojrzenie na świat i człowieka zawsze było mi bliskie, jego destrukcja maskarady zawsze mi była bliska, obnażaniu fałszu zawsze było mi bliskie.

I naprawdę doceniam ten sprytny zabieg, w którym milcząca Iwona staje się zwierciadłem bohaterów, którzy patrząc w nią, w jej brzydotę, widzą swoją szkaradność, widzą swoje prawdziwe twarze, twarze, z których opadły maski i miast wielkopańskiego sznytu pojawiły się własne przywary (panicz, który niewiele znaczy i chodzi nakręcony jak marionetka, by podtrzymać dworskie rytuały, nieudana poetka królowa, król, który bez tytułu i korony jest nikim), a do tego spod maski savoirvivru, dworskiej dystyngowanej kultury, wychodzą na jaw grzechy (gwałt, morderstwo).

Rozumiem też, że miał to być z założenia teatr absurdu, więc gdzieś tam "głupota" i "prostota" zamierzona była, ale niestety, zachwytu nad tym utworem nie rozumiem. Nie czuję tu ani klimatu ionescowego, ani tym bardziej beckettowskiego. Dość nudny, słaby i przede wszystkim infantylny dramat.

"Nie możesz sam jeden stać, kiedy wszyscy klęczymy" - to bardzo dobre zakończenie, które spina w klamrę cały utwór i szerzej filozofię Gombrowicza. W całej rozciągłości zgadzam się z poglądami autora, jego anarcho-indywidualnistyczne spojrzenie na świat i człowieka zawsze było mi bliskie, jego destrukcja maskarady zawsze mi była bliska, obnażaniu fałszu zawsze było mi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dobra, surowa jak padlinie mięso, twarda i trudna proza podana w bardzo prostym, klarownym stylu. Pióro Coetzee urzeka lekkością, która kontrastuje z ciężarem przytaczanych historii.

Tytułowa hańba skłania do refleksji, czym rzeczywiście jest ten stan, jakie są jego konsekwencje, czy zhańbienie można naprawić. Hańba, jaką kryje się Lurie wydaje się nie być jednoznaczna, przynajmniej w mojej opinii. Skazany na ostracyzm społeczny bohater nie podejmuje próby obrony, choć ma możliwości. Pełen godności i odpowiedzialności za swoje czyny, przyjmuje najsurowszą karę i nie chcę od niej uciec, mimo że zarzuty nie do końca są słuszne, a przedstawiona historia przez jedną stronę nieco rozmija się z prawdą. Lurie tego nie prostuje. Czy dzięki temu odzyskuje przynajmniej część utraconej godności?

Zhańbiona zostaje też jego córka, choć jest tylko ofiarą. I znowuż czy rzeczywiście można tu mówić o hańbie? Może to hańbiący kryje się hańbą, a nie pohańbiony? Akcja otwiera dyskusję na temat społecznych norm i granic wyznaczania pewnych określeń, które nie zawsze są sprawiedliwie wyznaczane.

Ale nie to jest tu najistotniejsze. Bo tytułowa hańba przylegająca do bohaterów to jedynie kurtyna dla prawdziwej hańby, jaką jest tu całe tło rozgrywających się wydarzeń. Konflikt między społecznością, będący pozostałością po destrukcyjnym i hańbiącym apartheidzie.

Zgniłym owocem tej traumatycznej historii w dziejach RPA jest właśnie ów powstały świat. To surowe miejsce, w którym panują brutalne zasady rządzące światem. "Zhańbiona" Lucy postanawia nie walczyć z oprawcami, poddaje się im, akceptuje to, co się stało, by móc zostać na farmie, stać się członkiem społeczności, a oprawcy nie tylko pozostają bezkarni, ale wręcz ustalają reguły gry. Jednym z nich zamieszkuje z przyjacielem Lucy i jest na pełnej ochronce. Co więcej, "zhańbiona" Lucy jest gotowa do ślubu, by tylko móc czuć się pewnie i bezpiecznie, a przede wszystkim móc zostać w tym twardym zakątku RPA.

Jest tu jakaś paralela do historii. Choć Coetzee nie porusza wprost tematyk rasowej, nie przytacza koloru skóry bohaterów, możemy się tego wprost domyśleć. Biały człowiek zasiał spustoszenie w RPA, sprowadzając na czarnoskórych potworną tragedię. Teraz białą Lucy wkracza w ten dziki świat i decyduje się dźwigać brzemię zgniłego owoca, który stworzył biały człowiek. Akceptuje brutalne normy panujące na dalekiej prowincji, zepsutego świata oddalonego od bezpiecznego miasta. Lucy, a jednocześnie i Lurie - bezradny, który nie umiał zapobiec napadowi, staje się ponurym symbolem tej prawdziwej hańby, jaka odegrała się w przeszłości, a jednocześnie wyzwolicielem piętna. Decydując się na własne pohańbienie symbolicznie naprawia to, co zostało stworzone Apartheidem.

W jej historii widać pewne podobieństwo do losów psów z kliniki Bev, które wchodząc do pokoju, już z niego nie wyjdą. Lucy marząca o wieśniaczym życiu wchodzi w świat pełen przemocy i już z niego nie może wyjść. Nie może wyjść, bo trauma wydarzeń pozostanie na zawsze w pamięci, nie moze też wyjśc, bo inaczej nie zazna tu spokoju, musi przyjąć reguły tego brutalnego świata, by stać się jego częścią.

Ponura proza, która odziera ze złudzeń. Ukazuje zły świat i człowieka zdegradowanego. Nie ma tu oczywiście żadnej mowy o rasizmie i próbie przedstawienia czarnoskórej społeczności, jako tych złych. Złem jest tu apartheid, który stworzył taki świat, będący jedynie pozostałościami po nim. Złem jest tu przemoc, bezosobowa, uniwersalna, złem jest też poniekąd poddanie się przemocy. Czy próba oswojenia hańby akceptacją złego porządku może przejawem pozytywu? Na to już każdy musi odpowiedzieć sobie sam,bo pisarz odpowiedzi nie daje. W świetny sposób za to daje nam obraz ponurej natury człowieka, rzeczywistości zhańbionej, zepsutej, z której nie ma wyjścia poza ucieczką i poddaniem się, wycofaniem. Jednak pozostanie w niej jest również poddaniem, rezygnacją z wartością i akceptacją tego porządku.

Mocna i surowa rzecz. "Proza twarda jak spalona ziemia RPA" powiedział mój kolega, polecając mi tę książkę.

Dobra, surowa jak padlinie mięso, twarda i trudna proza podana w bardzo prostym, klarownym stylu. Pióro Coetzee urzeka lekkością, która kontrastuje z ciężarem przytaczanych historii.

Tytułowa hańba skłania do refleksji, czym rzeczywiście jest ten stan, jakie są jego konsekwencje, czy zhańbienie można naprawić. Hańba, jaką kryje się Lurie wydaje się nie być jednoznaczna,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Nie rozumiem, czego Szymborska dostała Nobla” – rzekł kiedyś mój kolega. Muszę przyznać, bez bicia, że nie należę do tych niektórych, którzy poezję lubią. Oczywiście są rzeczy, które cenię, jak dzieła Micińskiego, Baudleaira, Rimbauda, Appolinearia czy Ginsberga, są rzeczy, które nawet kocham jak poezje Herberta, Różewicza czy mistrza szarej rzeczywistości Barańczaka. W większości jednak poezja jest mi obojętna i nie umie mną poruszyć. I nawet, jak doceniam kunszt formalny, językowy Mickiewicza, jak szanuję te wszystkie zmyślne metafory, wymagające paralele itp., to poezja oddziałuje na mnie bardzo słabo. Taki laik ze mnie, ignorant nawet. A mimo tego, doskonale rozumiem, dlaczego pani Wisława otrzymała Nobla. Bo choć poezja nie jest z gruntu rzeczy moja, to ta poezja jest skrajnie moja.

Kocham tę pozorną prostotę zdań, te wydawałoby się błahe i dość oczywiste katalogowanie rzeczy nieistotnych, ulotnych chwil, fragmentów wielkiej i niezrozumiałej rzeczywistości, które w istocie układają się w rozmach filozoficznych zagadnień, tę cudowną ironię i lekkość dowcipu. Gdyby ktoś chciał literacko zobrazować, czym jest oksymoron, to mógłby śmiało wskazać poezję Szymborskiej, sygnując ją jako „płytką głębię”, tak bym to ocenił. Bo w rzeczywistości nie jest ona ani lekka, ani, błaha, ani prosta, ani tym bardziej płytka. Jest jak włócznia co przebiła bok Chrystusa, działa naprawdę mocno, nierzadko rani, ale daje też wytchnienie, w końcu jest częścią planu zbawienia. No właśnie, czy rzeczywiście jakiś plan istnieje, czy wszystko jest tylko przypadkowym początkiem i końcem, niezbyt znaczącym dla człowieka?

Zdaje się wokół takich zagadnień porusza się poetka. Ta poezja jest bardzo mocno ontologiczna. Choć nieco inaczej niż w „Dwukropku”, tutaj mamy bardziej uzmysłowienie rozmachu wszechświata i naszego w nim miejsca, niż poszukiwania odpowiedzi czy czegoś, co nada sens (jak np. filozofii). Natknąłem się w internecie na publikację o Szymborskiej Drzewuckiego (której nie czytałem), której tytuł „Gdzieś obok, poza wszystkim” moim zdaniem idealnie pasuje do tego tomiku. Bo jest to zbiór utworów stojących obok, poza tym wielkim wszechświatem, wierszy, które tylko tak jak człowiek i każdy inny twór natury, są jedynie malutkimi punktami w tym całym rozgardiaszu. Wszystko tu płynie swoim życiem, którego nie możemy zrozumieć. Z jednej strony wszystko wydaje się dziełem przypadku, z drugiej strony w tym przypadku jest swój porządek. Ten tomik to swoisty filozoficzny dystans wobec wszechświata.

Tomik trzeba czytać jako całość, dopiero wtedy można w pełni pojąć sens poszczególnych wierszy. Ciekawym zabiegiem poetki jest dorzucanie podpowiedzi interpretacyjnych jednego wiersza w innym wierszu. Ujrzenie tego wymaga aktywnej i uważnej lektury, co dziwić nie powinno, w końcu to poezja rangi noblowskiej. Aluzja do wiersza „Kot w pustym mieszkaniu” pojawiają się w innym utworze o miłości, w którym pada stwierdzenie relacji ludzkich jako naczyń połączonych, co rzuca światło na utwór o kocie, ale o tym za chwilę.

Choć żyjemy jako zbiór małych i małoznaczących punktów w wielkim i niezrozumiałym wszechświecie, mamy swoje mikroświaty, które nas charakteryzują, tworzymy więzi itp. Staramy się wszechświat zrozumieć i natrafiamy na ścianę, bo jesteśmy miałcy w tym wielkim kosmosie, ale może to dobrze. Może dążenia poznawcze są zbyt rozbudowane i niepotrzebne. Może tak, jak z tą poezją, nie wiemy czym jest natura i wszechświat i właśnie tego powinniśmy się trzymać? Bo choć go nie rozumiemy, to wszystko ma swoje miejsce, każdy listek, drzewo, krzak i robak (wierz o siedzeniu nad rzeką), ale też my, a to nasze miejsce jest jakie jest i wyżej nie podskoczymy. Czy robak jest świadomy dlaczego istnieje i w czym istnieje? Chyba trzeba pogodzić się z tym, że nigdy tego nie zrozumiemy, bo nasze marne życie nie ma żadnego konkretnego celu we wszechświecie, planie boskim itp. Bo jest tylko początkiem i końcem, czegoś nieważnego, czegoś, co względem kosmosu jest tylko kolejną cząstką miliardowych równań.

Najbardziej znanym utworem tego zbioru jest wspomniany „Kot w pustym mieszkaniu”, który traktuje o śmierci i jej przeżywaniu, wpływie na otoczenie. Znalazłem przypadkową analizę „kota” w sieci, w jakimś portalu dla uczniów. Jak smutno mi się zrobiło, że polska edukacja jest tak płytka. Autor tego tekstu przekonuje uczniów, co zdaje się wydawać, że tego wymagają nauczyciele (Gombrowiczu wróć), że jest to wiersz o kotu i tym, że ma on uczucia. To trochę tak, jakby powiedzieć, że Folwark Zwierzęcy jest o świniach, krowach itp., które potrafią ze sobą rozmawiać.

Wyczytałem, że wiersz powstał po śmierci przyjaciela poetki, a pan ów miał kota. Nie jestem profesorem Bladaczką, który świetnie tłumaczy, co poeta miał na myśli, wystrzegam się narzucania interpretacji, ale wydaje mi się, że zabieg poetki wydaje się dość czytelnym i tak charakterystycznym dla niej zabawnym i ironicznym wybiegiem do tego, by zastanowić się chwilę nad śmiercią, nad pustką, jaką czyni. I nie chodzi tu nawet o samo fizyczne unicestwienie, rozkład jednego ciała, odejścia tej czy innej jednostki, ale właśnie spustoszenie, jakie czyni w otoczeniu, jak przerywa tę sieć wspomnianych połączeń naczyniowych. W istocie jest to wiersz o bólu i chyba nie do końca bólu, jaki odczuwa spersonifikowany kot, jak chciałby tego ów belfer ściągi dla dzieci piszący.

Nie zadałem sobie trudu, by sprawdzić analizy kolejnego bardzo znanego wiersza „Nie każdy lubi poezję”, bo pewnie dowiedziałbym się, że wiersz jest o utracie pozycji poezji, o tym, że mało kogo ona interesuje, a to już byłoby dla mnie za dużo. Utwór przede wszystkim narzuca kierunek interpretacji, właśnie owego kryzysu poznania świata, kosmosu, rzeczywistości, co paradoksalnie nie musi być złe, a raczej podkreśla piękno niezrozumiałości. Nie wszystko trzeba skatalogować, ocenić i opisać, by lubić bądź nie, jak ten ów rosół z makaronem. W tajemniczości i złożoności tkwi piękno.

Tomik liczy 48 stron, krótkich wierszy, które można przelecieć w 5, max w 10 minut. Wadziłem się z nim niczym z powieścią, poświęciłem kilka godzin naprawdę szczegółowej lektury, czytałem po kilka razy każdy utwór, w różnych kolejnościach, kartkowałem, wracałem do wcześniejszych, by za chwilę skoczyć do dalszych, aż ujrzałem pewne punkciki spójne, wytłumaczenia zagadnienia poruszonego w pierwszym wierszu zawarte w piątym itp. Bo poezja Szymborskiej jest wymagająca, tworzy zwartą całość i tak trzeba ją traktować. To nie są autonomiczne wierszyki, tak, jak ludzie tworzą sieć naczyń połączonych ze sobą, tak te utwory stanowią integralną całość, które czytane autonomicznie tracą swoją jakość. Książeczkę, którą można ukończyć w 10 minut, wertowałem kilka godzin i to rozłożonych na kilka dni. I chyba tak te tomiki trzeba czytać, bo inaczej… no cóż, nie rozumie się, dlaczego poetka dostała Nobla.

„Nie rozumiem, czego Szymborska dostała Nobla” – rzekł kiedyś mój kolega. Muszę przyznać, bez bicia, że nie należę do tych niektórych, którzy poezję lubią. Oczywiście są rzeczy, które cenię, jak dzieła Micińskiego, Baudleaira, Rimbauda, Appolinearia czy Ginsberga, są rzeczy, które nawet kocham jak poezje Herberta, Różewicza czy mistrza szarej rzeczywistości Barańczaka. W...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mega słaby „Git” z ks. Antonim i nawet całkiem dobra „Symetria” nie umywają się do tej książki. Zło, naturalne, wręcz naturalistyczne zło w najczystszej postaci. Stasiuk jest tu genialny. Tworzy bardzo realistyczne obrazy, które przeszywają ciarami, brzydzą, straszą podczas lektury. Wszystko podane jest w tak naturalnym języku. Naprawdę ma się wrażenie, że historie opowiada git wydziabany git, co niejedną frajerską męskość splamił, a nie pisarz silący się na fajne dzieło. Wszystko jest naturalne, nie ma tu żadnej sztuczności, zero wymuszonej wulgarności. Poczucie grozy budzą nie sypiące się co chwile „kur…y” itp., a ten bezemocjonalny ton narratora, zło w czystej postaci. To jest tak dobre, że dawno nie widziałem/czytałem tak dobrego wczucia, takiej prawdziwości w przekazywaniu historii. Dozgonny szacunek autorowi za tak umiejętne, mistrzowskie wcielenie się w rolę gita. Zero przerysowania, zero sztampy. Tak wiem, że sam coś tam przegibał, ale odsiadka za dezercję raczej gitem go nie czyni, a pisze, jakby był co najmniej prowadzącym celę. Mistrzostwo.

Hebron, ziemia święta, skonfliktowana, gdzie ścierają się Palestyńczycy ze znienawidzonymi Izraelitami, co chyba delikatną aluzję do realiów więziennych i podziału ludzie-frajerstwo nawiązuje. Stasiuk daje nam ponurą wizję nawet nie tylko samego więzienia i realiów rządzących w kazamatach, ale też całego bandziorskiego życia. Przerażającego, a jednocześnie intrygującego i budzącego zainteresowanie, w którym mieszają się strony rzekomo sprawiedliwe (milicja staje się bandziorami) z bandziorami, są zależne od siebie i paradoksalnie nie mogą bez siebie istnieć.

Sama paka jawi się dla gitów jako owa ziemia święta, dla bandziorów jest świątynią, nie przeraża ich, traktują ją jak dom, wiedzą, że do niej trafią i się jej nie boją. Paka to sztywny świat dówch stron: mocnych i słabych, ludzi oraz frajerów. Ci pierwsi robią wszystko, by pokazać tym drugim, gdzie ich miejsce, nawet jeśli tego nie chcą, jest im żal. I w tym momencie Stasiuk daje wizję, w której ideologia więzienne jeszcze bardziej zniewala, niż metalowe kraty i lufy broni strażników. Git wchodzi w rolę, by podtrzymać rytuał, by zachować przynależność, gwałci, bo w tym świecie jest to jak jedzenie, bez tego nie przeżyjesz, spuszczą cię do wora, a pace będąc w worze, nie jesteś człowiekiem. Więc gity stają się więźniami swoich zasad, gwałcą, choć chce im się od tego wymiotować, ale muszą utrzymać status quo, by zyskać wolność, wolność w świecie zniewolenia. Tu rządzą sztywne zasady, a jak się im nie dostosujesz, szybko staniesz po drugiej stronie, z której wyjdziesz całkowicie zniszczony, albo nie wyjdziesz w ogóle.

Mega słaby „Git” z ks. Antonim i nawet całkiem dobra „Symetria” nie umywają się do tej książki. Zło, naturalne, wręcz naturalistyczne zło w najczystszej postaci. Stasiuk jest tu genialny. Tworzy bardzo realistyczne obrazy, które przeszywają ciarami, brzydzą, straszą podczas lektury. Wszystko podane jest w tak naturalnym języku. Naprawdę ma się wrażenie, że historie opowiada...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Sprawnie napisana, ale jednak nuda, nuda i jeszcze raz nuda. Nic nie zaciekawiło mnie w tej książce, z każdą stroną żmudnie wypatrywałem końca, na szczęście długie to „dzieło” nie jest, więc jakoś dałem radę. Nie przekonały mnie przekorne żarty dystansujące historię, lekko zirytował wręcz pretensjonalny, z nutka prawicowy ton o oddawaniu Niemiec Pakistańczykom, Turkom i innym przybyszom, bo przede wszystkim w histerii tej zapomniano o masowym oddawaniu Niemiec Polaczkom.

Nie sądzę, żebym cokolwiek z tej książki wyniósł, a już na pewno zapamiętał. Nuda, nuda i jeszcze raz nuda. Mam dziwne przekonanie, że gdyby książkę tę napisał debiutant, a nie znany już i ceniony Stasiuk, żadne wydawnictwo nie chciałoby tego wydać. Jeśli tak ma wyglądać ta wspaniała z lekka reportażowo-podróżnicza proza Stasiuka, to marne to dla mnie zachęcenie do sięgnięcia po „Jadąc do Babadag”, książkę, która miała być następna w kolejności. Może to odroczę…

Sprawnie napisana, ale jednak nuda, nuda i jeszcze raz nuda. Nic nie zaciekawiło mnie w tej książce, z każdą stroną żmudnie wypatrywałem końca, na szczęście długie to „dzieło” nie jest, więc jakoś dałem radę. Nie przekonały mnie przekorne żarty dystansujące historię, lekko zirytował wręcz pretensjonalny, z nutka prawicowy ton o oddawaniu Niemiec Pakistańczykom, Turkom i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Każdy ma swoje demony, chciałoby się rzec. Czytając pierwsze strony Instytutu, co chwila pojawiali mi się niezłomni polscy bohaterowie prawicy o wolność nieskazitelnej ojczyzny z wrogiem, głównie tym nieistniejącym, walczący i ciągle tłumaczący wszelkie zło w kraju nimi, mitycznymi, nie do końca zidentyfikowanymi – „nimi”. A kim są „oni” u Żylczyka? Ilu ludzi, tylu ich.

Każdy z nas ma swoich „ich”. Zamknięty od zewnątrz instytut jawi się tu jako symbol zamknięcia naszego umysłu, ograniczonej percepcji świata. Patrzymy na świat przez sztywne ramy, które sobie narzuciliśmy. Dlatego dla punkówy „nimi” są dresiki lub kibole, dla kibola cracovii kibole wisły, dla gościa od finansów zakamuflowani biznesmeni, a dla rozczytanej pani z bliblioteki nierealne, niecielesny byty będące pragnieniami, myślami itp. literackimi wyobrażeniami. Jesteśmy w swojej ocenie świata, jego percepcji, widzeniu, zamknięci przez swoje pragnienia, fobie, patrzymy na rzeczywistość jak przez kraty, jak zamknięci w więzieniu własnych wizji, niczym ci całkowicie odmienni od siebie ludzie w instytucie. Wszystko to prowadzi do odrzucenia, samotności, smutku.

Swoje prywatne i małe światy, niepowodzenia, tłumaczymy odgórnym wrogiem, który za sznurki pociąga, stając się paradoksalnie niewolnikiem tychże, zazwyczaj nieistniejących bytów. Układy, spiski, służby specjalne, masoneria, itp.

Jest to też książka o trudnej egzystencji, w której gubimy marzenia, stajemy się automatycznie powtarzającymi czynności ludzikami, którzy dawno zatracili dążenie do szczęścia i własnej samorealizacji, poprzestając na tym, co niezbyt łaskawie podsuwa nam los, na najprostszym minimalizmie. Życie jest jak ten instytut, trochę z przypadku, trochę na siłę, pozbawione horyzontów, ściśle sklasyfikowane w obrębie wytyczonych ram. I pokazuje to
Żulczyk w ciekawy i atrakcyjny sposób. Całość dobrze się czyta, akcja choć uśpiona i ograniczona wciąga, nieco przeraża, trochę intryguje. Sprawnie ten obrazoburca, co szarga autorytet wielkiego wodza, przywódcy narodu nieco do postaci z Czterdziestolatka podobnego, posługuje się symbolami i metaforami. Książka dobra.

Żulczyk daje pesymistyczny, wręcz brudny obraz życia składającego się z kolejnych pasm niepowodzeń, cierpień, kłopotów, rozpadu więzi. To dość przypadkowy teatr, w którym ludzie stają się marionetkami, których sznurkami sami nie pociągają. Egzystencja staje się przypadkowa i prowadzi do pułapek bez wyjścia, jak życie Agnieszki, które koreluje z Instytutem – więzieniem. Jest też i wyższy wyraz tej przypadkowości. To podział świata na dysydentów i podwładnych, który delikatną paralelę kapitalizmu stanowi, ale delikatną, bo zdaje się, zupełnie nie o to autorowi chodziło.

Książka jest dobrze napisana, a całości nie szkodzą sztampowe, wręcz tandetne obrazy postaci drugoplanowych jak punkówa Iga czy kibol Seba. W pewien sposób ten dość kiczowaty i stereotypowy szkic koresponduje z przesłaniem o naszym stereotypowym i krótkowzrocznym spojrzeniem na świat, więc chcąc, nie chcąc – staje się artystycznym zabiegiem i dopełnia całość.

Wbrew pozorom nie jest to zwykły thriller, a kawał dobrej literatury pięknej o kondycji człowieka i świata nam mówiącej, podanej w sosie, którego smak znamy choćby z filmów Finchera. Myślę, że skojarzenie z tym reżyserem dość dobrze oddaje klimat ten dobrej powieści, którą polecam, choć fanem książkowych thrillerów nie jestem.

Każdy ma swoje demony, chciałoby się rzec. Czytając pierwsze strony Instytutu, co chwila pojawiali mi się niezłomni polscy bohaterowie prawicy o wolność nieskazitelnej ojczyzny z wrogiem, głównie tym nieistniejącym, walczący i ciągle tłumaczący wszelkie zło w kraju nimi, mitycznymi, nie do końca zidentyfikowanymi – „nimi”. A kim są „oni” u Żylczyka? Ilu ludzi, tylu ich....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dwa opowiadania o możliwościach poznania siebie i szerzej otaczającego świata utrzymane nieco w tonie znamiennym dla Szymborskiej powątpiewania w całkowitą możliwość zrozumienia tego, kim jesteśmy i gdzie żyjemy. Możemy się poznać jedynie na tyle, na ile się sprawdzimy – wypadałoby rzec. Funkcjonujemy w strefie codziennego komfortu, w której umiemy się poruszać, w której zbadaliśmy swój rytm, uczucia, zachowania, ale kiedy granice trzymające nas w bezpiecznej chmurce się rozpłyną, gubimy się w nowej rzeczywistości, nieznani sami sobie, niezrozumiani, z emocjami, których nie rozpoznajemy.

Nie zdaje egzaminu nauka, nie uczucia. Ta pierwsze nigdy nie pozwoli poznać do końca, bo bada tylko to, co zaistniało, bezradna jest wobec nieoczekiwanej sytuacji. Prawami poznanej nauki nie da się opisać tego, czego nie znaliśmy w momencie jej pobierania. Dlatego profesor popada w coś co można by nazwać psychologią tłumu, reagując na niebezpieczeństwo i sytuację nieznaną automatyzmami, mechanizmami sprowadzającymi się do naśladowania czyiś zachowań (stawanie bez celu w kolejce, zakup karpia itp.). Drugie otwierają oczy na nowego siebie. Tokarczuk przytacza piękny termin wykluwania się nowego „ja” ze skorupki „ja” starego, które już nigdy w obliczu nowych doświadczeń, nie zaistnieje. Rozum zasypia, gdy staje do konfrontacji z rzeczywistością nieznaną, a przez to makabryczną, a gdy rozum śpi, budzą się upiory, jak rzekłby klasyk.

Rozpocząłem swoją przygodę z noblistką od dwóch dość krótkich opowiadań. Dobry to początek, ale traktuję go jedynie jako preludium do właściwej twórczości Tokarczuk. Ten tom nie jest chyba zbyt reprezentatywny dla pisarki, choć nawet w tak krótkich formach widać sprawność prowadzenia narracji i ciekawie budującą się opowieść.

Dwa opowiadania o możliwościach poznania siebie i szerzej otaczającego świata utrzymane nieco w tonie znamiennym dla Szymborskiej powątpiewania w całkowitą możliwość zrozumienia tego, kim jesteśmy i gdzie żyjemy. Możemy się poznać jedynie na tyle, na ile się sprawdzimy – wypadałoby rzec. Funkcjonujemy w strefie codziennego komfortu, w której umiemy się poruszać, w której...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ciekawa powieść, wciągająca, tajemnicza, poruszająca wiele wątków. Ciekawe refleksje na temat mocy aktu twórczego i przemijania, budowania pomników twardszych niżli ze spiżu sztuką pod pozorem sci-fi historyjki o powoływaniu życia przez literaturę. Ciekawie poruszył też autor motyw życia jako teatru i człowieka odgrywającego w nim jedynie ustalonej roli. Książka zmusza do refleksji o wolnej woli i przeznaczenia, o tym, że jako ludzie jesteśmy marionetkami w tym szalonym wirze, w tym również w kontekście ewentualnej wiary i boskiego planu. Osoby wierzące powinny poczuć się nieswojo, jeśli wnikliwie podeszli do lektury.

Ciekawa powieść, wciągająca, tajemnicza, poruszająca wiele wątków. Ciekawe refleksje na temat mocy aktu twórczego i przemijania, budowania pomników twardszych niżli ze spiżu sztuką pod pozorem sci-fi historyjki o powoływaniu życia przez literaturę. Ciekawie poruszył też autor motyw życia jako teatru i człowieka odgrywającego w nim jedynie ustalonej roli. Książka zmusza do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Z dużym dystansem podchodziłem do lektury. Zajawki książki powielające mity o pastowym stylu nie zachęcały mnie. Myślałem sobie co, to w ogóle znaczy. Że nudna i mdła jak sucha pasta rozsmarowywana na czerstwym chlebie? Zajrzałem do specjalisty, który wie wszystko. Google podpowiedział, że to nowy typ sztuki internetowej, że krótkie formy, które można szybko powielić przez "kopiuj + wklej", czyli paste, ble ble. Szok. Szybko zorientowałem się, że chodzi tu raczej o jakąś hipsterską nowomowę i tworzenie diamentów z gówna, jakby Witkacy rzekł. Jakieś memowe krótkie zdania do rangi sztuki podnoszone.

Biorąc książkę do ręki, którą polecił kolega, bo sam bym się nią nie zainteresował, byłem więc nastawiony na "nie". Myślałem sobie "literacka hipsteriada stworzona dla hipsterów, recenzowana przez hipsterów, by wyrwać kasę od hipsterów", ale nie było tak źle.

Co prawda żadna to "opowieść w stylu pastowym" i nie dajcie się na tę nowomowę hipsterską złapać, bo to ewidentnie dorabianie na siłę ideologii, nowej jakości, stylu itp., czyli zwykły chwyt marketingowy. Dawniej nazywało się to po prostu luźnym, gawędziarskim stylem, ale dawniej książkami mało kto się interesował, więc wydawcy i artyści sięgnęli do nowomowy, by przyciągnąć dzieci internetu, co to z memów budują swój światopogląd, a jak "pastowy" i "memiarski" styl, to może i kupią, a może nawet przeczytają.

Więc jest to zwykła luźna gawęda, która żadną literaturą piękną nie jest. Na studiach wmawiano nam, że książki tego typu należą do nurtu "literatury masowej" i reprezentują "popkulturę", ale na studiach uczyła mnie pani profesor, co książek przeczytała pewnie z milion, ale nie mam pewności, czy umiała obsługiwać internet, więc i na hipsterskie mody złapać się nie dała, za co szacunek pani profesor.

Niemniej, książkę czyta się fajnie, niezobowiązujący, naprawdę śmieszny (no śmiałem się parokrotnie na głos) obraz sukcesu polskich i nie tylko imigrantów z delikatnym paralelicznym pytaniem, czy malutkie polskie miasteczko ze swoimi problemami rzeczywiście tak bardzo różni się od rzeczwyistości emigracyjnej wielkiej UK.

Czyta się to dobrze i przyjemnie, ale powiedziałbym, że jest to raczej typowo rozrywkowa lektura, która nie obfituje w jakieś wymagające metafory, wyszukany styl czy poetyckie opisy. Prosta gawęda, która bawi, a przy okazji przekazuje nieco prawdy o emigracji tzw. zwykłych Polaków i ich osiągniętym sukcesie, którym chwalą się przy bożonarodzeniowych stołach.

Zawiedzeni będą ci, co szukają literatury poważnej i wysokich lotów, ale ci, co chcą się rozerwać i dobrze bawić, na pewno nie pożałują. Bo książka jest fajna. I to jest właśnie sedno zagadnienia. Dokładnie "fajna", słowo, które średnio pasuje do literatury pięknej, tu sprawdza się idealnie. A jako że jest fajna, to pewnie sięgnę też po "Edukację", by kiedyś, bez większego intelektualnego zaangażowania, prześledzić dalsze losy bohatera i nieco się rozerwać.

Z dużym dystansem podchodziłem do lektury. Zajawki książki powielające mity o pastowym stylu nie zachęcały mnie. Myślałem sobie co, to w ogóle znaczy. Że nudna i mdła jak sucha pasta rozsmarowywana na czerstwym chlebie? Zajrzałem do specjalisty, który wie wszystko. Google podpowiedział, że to nowy typ sztuki internetowej, że krótkie formy, które można szybko powielić przez...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

* recenzja może zawierać elementy spojleru, wplotłem w niej moje osobiste interpretacje wierszy.

"Ludzie na moście" to wcześniejszy tomik od tych, które uprzednio zgłębiłem niezwykle starannie ("Dwukropek", "Koniec i początek"), i jednocześnie dużo słabszy od nich, choć wcale nie zły. Widać myśl Szymborskiej dojrzewała i stawała się bardziej wytrawna wraz z wiekiem, jak dobre wino.

Nie jest to tak dobry zbiór jak wymienione powyżej. Ma on kilka słabych elementów, ale nie brakuje mu mocnych pereł.

Mówi się o Konwickim, że był pisarzem jednego tematu. Taką poetką jest też w moim odczuciu Szymborska. Nie chodzi oczywiście o tematykę sensu stricte, bo tej jest od groma. Uważam, że tworzy ona wręcz katalog codzienności, do którego niczym do śmietnika wrzuca z pozoru niepotrzebne nikomu skrawki rzeczywistości, zaobserwowanych scenek, dialogów. Tak, jak pozbywamy się ze swojego pokoju starych i zniszczonych fotografii, zapisanych zeszytów. Oczywiście w żaden sposób, nie chcę powiedzieć, że poezja ta to zbiór śmieci. Przez gardło, by mi to nie przeszło. Ale tematycznie budzi to takie skojarzenie. Z pozoru bałagan, jakiś pan siedzi nad rzeką, gdzie indziej przebiegł kot, ktoś biegnie po moście, rzeką płynie czółno.

Celowo dodałem "z pozoru niepotrzebne". Bo w istocie i w swej rzekomej prostocie kryją bardzo głębokie myśli filozoficzne. I właśnie tym mnie pisarka ujęła, tym swobodnym, prostym, a jednocześnie oksymoronicznie głębokim przekazem.

Owa jednotematyczność to stałe drążenie motywy ogromnego i niemożliwego do poznania świata i miejsca w nim małego, przypadkowego i niewiele znaczącego wobec wszechświata człowieka, który ma swoje otoczenie. I problem nawet nie w tym, że się w nim gubi, ale w nieświadomości tego błądzenia, w braku chęci do wyjścia z niego.

Człowiek zajmuje się rzeczami, które powinny zajmować go najmniej, a pomija to, co być może najistotniejsze i dałoby mu ukojenie, a może nawet nadałoby mu sensu. W pogoni za niczym tracimy coś. Jak to kiedyś mój kolega napisał: "trwamy w tym półżyciu, a bagno wciąga coraz głębiej". No coś w tym jest i chyba pasuje. Bo poezje Szymborskiej są moim zdaniem, choć nie jest to chyba zbyt popularne spostrzeżenie, bardzo pesymistyczne, przy całym oddaniu hołdu pięknu świata, natury, ich nieograniczonych możliwości.

A skoro przy możliwościach, to chciałbym zacząć od wiersza o tytule "Możliwości" właśnie. W moim odczuciu to najważniejsze dzieło tego tomiku, zdecydowanie wygrywające batalię z tytułowym wierszem, który stanowi jedynie jakby podsumowanie wszystkich wersów znajdujących się w zbiorze i chyba nie bez przypadku znalazł się na końcu.

Wspomniałem, że są tu perły. I "Możliwości" nimi są, a może nawet tylko dwa, niepozorne wersy, niby o niczym, a o wszystkim. Zdecydowanie ujęła mnie konstatacja: "Wolę zera luzem niż ustawione w kolejce do cyfry". W tym właśnie zamyka się sedno poezji Szymborskiej. Która ceni to co małe, to co niby nieznaczące, ale to co nasze, to właśnie te małe rzeczy, a nie bogactwa czy inne przyziemne głupoty tego świata. Ceni indywidualizm i oryginalność, a nie masę. Lepiej być zerem, ale swoim zerem, poszukującym i cieszącym się z tego, niż zatraconym w poczuciu beznadziei błyszczącym milionem. Wyborów (możliwości) jest wiele. Problem człowieka tkwi w tym, że dokonuje niewłaściwych decyzji, pcha się tam, gdzie na ma dla niego miejsca, tam gdzie ukojenia nie znajdzie, tam gdzie jedynie głupotami zajmie swoje myśli. A zdecydowanie "Wolę czas owadzi od gwiezdnego". Ja też. Rozbudzone ambicje kultury materialnej niszczą sens.

Kolejna osobliwością poetki obok niezwykłego kunsztu filozoficznego zamkniętego w prostych słowach, jest fakt, przynajmniej dotyczący tego tomu, że wybierając pojedyncze wersy z poszczególnych wierszy, można stworzyć odrębny, autonomiczny i stanowiący podsumowanie całego zbioru.

Myśl wytyczona w "Możliwościach" koreluje z wnioskami wysnutymi we wcześniejszym wierszu, kolejnej perle "Pisanie życiorysu". Traktuje on o tym, że poniekąd zapomnieliśmy, jak to jest boso chodzić po naukę. Nie skupiamy się na tym co istotne, wciąż dobudowujemy niepotrzebne otoczki, nie czerpiemy ze źródeł, nie cenimy doświadczenia empirycznego, tracąc czas na czyjeś wyobrażenia, opinie, ślepo biegnąc za wytyczonymi trendami. Znowuż pojawia się prymat materializmu nad duchowością i emocjonalnością. Świetnie zawiera to poetka w wersach "Raczej cena niż wartość, i tytuł niż treść. Raczej już numer butów, niż dokąd on idzie, ten za kogo uchodzisz. Do tego fotografia z odsłoniętym uchem. Liczy się jego kształt, nie to, co słychać. Co słychać? Łomot maszyn, które mielą". Kunszt. Przez duże K.

Trudno nie zauważyć, że sięgnęła tu pisarska do spuścizny Gombrowicza. Z tą jednak różnicą, że nie skupia się na tym, że gębę nam ktoś maluję, a za to, że my chętnie tę maskę sobie założymy i że, wszystko co w nas, nie jest z nas, jak rzekłby Głowiński. Z aprobatą akceptujemy to za nagrodę w postaci np. dobrej pracy czy awansu.

I tak trwamy w tej ślepej pogoni za tym, co dawno oderwało się od istoty i nie dostrzegamy tego, co w tym złożonym wszechświecie jest, a może raczej przynajmniej powinno być nasze. Nawet majestat śmierci nie pozwala nam oderwać się od tego bagna, które wciąga nas w odmęty nieczłowieczeństwa. Mówi o tym "Pogbrzeb", czyli spontaniczny zlepek zasłyszanych rozmów na cmentarzu, rozmów o... właśnie - o niczym, o nieważnych przyziemnych sprawach.

Ludzkie egzystencje stają się przypadkowe, złudne. Ślepy pęd niszczy i nie pozwala zrozumieć sensu. "...w tym samym biegu nigdy nie dobiegającym drogą bez końca, wiecznie do odbycia i wierzą w swoim zuchwalstwie, że tak jest rzeczywiście".

A to dowód, że można stworzyć oddzielny wiersz z dosłownie kilku wersów pochodzących z innych:

"Wolę zera luzem
niż ustawione w kolejce do cyfry. ("Możliwości)
Jesteśmy dziećmi epoki, ("Dzieci epoki")
epoka jest polityczna.
Raczej cena niż wartość ("Pisanie życiorysu")
i tytuł niż treść
w tym samym biegu nigdy nie dobiegającym" ("Ludzie na
moście")

Niech to będzie moje podsumowanie tego tomiku.

* recenzja może zawierać elementy spojleru, wplotłem w niej moje osobiste interpretacje wierszy.

"Ludzie na moście" to wcześniejszy tomik od tych, które uprzednio zgłębiłem niezwykle starannie ("Dwukropek", "Koniec i początek"), i jednocześnie dużo słabszy od nich, choć wcale nie zły. Widać myśl Szymborskiej dojrzewała i stawała się bardziej wytrawna wraz z wiekiem, jak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Amerykański sen" w pigułce podanej z groteskową otoczką. Głowacki przymruża oko i w zabawny sposób przytacza obraz Ameryki, w której to, co powszechnie uchodzi za sukces, jawi się jako przypadek lub efekt totalnej głupoty społeczeństwa schlebiającego najniższym gustom. Od majtek do milionera! Momentami można się naprawdę uśmiać.

"Amerykański sen" w pigułce podanej z groteskową otoczką. Głowacki przymruża oko i w zabawny sposób przytacza obraz Ameryki, w której to, co powszechnie uchodzi za sukces, jawi się jako przypadek lub efekt totalnej głupoty społeczeństwa schlebiającego najniższym gustom. Od majtek do milionera! Momentami można się naprawdę uśmiać.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Po lekturze poszedłem do kuchni, otworzyłem lodówkę, wyjąłem czteropak schłodzonego piwa i zawartość wszystkich puszek wylałem do zlewu. Żartuję, ale byłem bliski tego po seansie filmu. W tym przypadku najpierw sięgnąłem po dzieło Smarzowskiego, a dopiero dużo później wziąłem z biblioteczki pierwowzór, który długo czekał, aż do niego zajrzę.

Niestety, ale jestem rozczarowany. Smarzowski stworzył dzieło, naturalistyczny obraz, który kopał w krocze wizją przerażającej choroby, ohydą i brutalnym niewolnictwem, jakim jest uzależnienie od alkoholu. Naprawdę po filmie, nie miało się ochoty na sięganie po kufelek ulubionego piwka z obawy, że wpadnie się w wir tego koszmaru i wyjdzie się z "cywila". Zabrakło tego w książce. Na tle obrazu Smarzowskiego oryginał wypada blado, nijako, a widmo alkoholizmu nie tyle straszy, co bawi, nawet wydaje się on dość przystępny i całkiem rozrywkowy. Być może mój odbiór byłby inny, gdybym zaczął od powieści, a później dopełnił ją filmem. Tymczasem muszę powiedzieć, że rzadko się zdarza, żeby film nakręcony na podstawie książki był lepszy niż ona, ale tu zdecydowanie tak jest. Z kina wychodziłem wstrząśnięty, powieść odkładam na półkę, mówiąc "eeee, nuda".

Po lekturze poszedłem do kuchni, otworzyłem lodówkę, wyjąłem czteropak schłodzonego piwa i zawartość wszystkich puszek wylałem do zlewu. Żartuję, ale byłem bliski tego po seansie filmu. W tym przypadku najpierw sięgnąłem po dzieło Smarzowskiego, a dopiero dużo później wziąłem z biblioteczki pierwowzór, który długo czekał, aż do niego zajrzę.

Niestety, ale jestem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Geniusz! Konwickiego przeczytałem wiele, nie zawaham się powiedzieć, że jeszcze więcej przeczytałem o Konwickim, książek, recenzji, artykułów naukowych, przewertowałem wszystko co o Mistrzu napisano w Pamiętnikach Literackich i innych liczących się periodykach, zaliczyłem liczne wywiady z nim, a nawet samego Konwickiego refleksje o … kinie czeskim. Tak, sam nie wiem, skąd ten jego tekst wytrzasnąłem, ale dawno temu czytałem nawet i to. Wydaje mi się, że dość dobrze pozwoliło mi to poznać zarówno sposób uprawiania przez niego pisarstwa, jak i jego dość wyjątkową i niezbyt czarno-białą wrażliwość, która koreluje z taką też biografią.

Dlatego irytuje mnie próba zaszufladkowania tej książki, bo twórczość Konwickiego jest ciężko zaszufladkować. Wystarczy powiedzieć, że jest pisarzem, który rzekomo tworząc epikę, oddaje czytelnikowi dzieła, którym jakby przeanalizować szczegółowo wytyczne rodzajowe literatury z czasem akcji i jej charakterem, konstrukcją narratora i sposobem wprowadzania kolejnych scen, nadać miana liryki wypadłoby. O „nieepickich powieściach Konwickiego” przewrotnie pisał Jan Walc (polecam). Bo taki jest mistrz. Nietuzinkowy, łamiący wszelkie schematy, granice literackich norm i wznoszący się ponad przeciętność. Pewnie dlatego jest tak bardzo niedoceniany przez większość czytelników. Próba szufladkowania takiego wyjątkowego pisarza z góry jest skazana na niepowodzenie.

A tak jawią się te wszystkie opisy w stylu „Książka niezupełnie dla młodzieży” (LC), co jednak sugeruje, że w pewnej części tak, czy recenzje czytelników, że to książka niby dla dzieci, ale nie tylko. Nie ma w tym ani krzty prawdy, a czytelnik podchodzący do lektury uważnie, powinien doskonale o tym wiedzieć. Nie wystarczy bohaterem książki uczynić dzieciaka, by ta była dla dzieci. „Mały książę” to bardzo dojrzała literatura, a „Władcy much”, gdzie bohaterami są tylko dzieci, to książka, której dzieci absolutnie do ręki brać nie powinny, choć nie wiem, jak to możliwe, ale chyba dawniej była lekturą szkolną i to nie w liceum. Golding dość wyraźnie miażdży w niej tak dziecinny mit o dobrej naturze człowieka, o sielskim dzieciństwie i niewinnym czasie zabawy, dając nam jeden z najbardziej ponurych obrazów egzystencjalnych, być może właśnie dlatego, że bohaterami są dziećmi.

Konwicki już na początku zaznacza, że dla dzieci nie pisze. I wcale nie chodzi mi o ten przewrotny wpis wprost „Ta książeczka nie jest dla grzecznych dzieci” (pierwsze zdanie), a o zdanie bardziej dobitne, choć niebezpośrednie „Życie nie ma dla mnie żadnych zagadek. I właściwie mógłbym już spokojnie umrzeć. Bo co mnie może jeszcze spotkać? Nic” (s. 6). Już na wstępie chyli się Mistrz bardziej ku ciemnej filozofii Sartre’a, odzierając czytelnika ze złudzeń, jakoby życie ciągłym sensem przeniknione było, niżli do wszelkich twórców ezopowych, morałami do porządnego żywota zachęcających. Całą swoją biblioteczkę oddam temu, kto udowodni, że wmawianie uczniom podstawówki, że życie sensu nie ma, jest „dla dzieci”.

Konwicki po raz kolejny pokazuje świat w przededniu apokalipsy, co jest jednym z jego stałych kilku motywów, tworzących jednotematyczność. Jawi się ona tutaj dla młodego bohatera jako wybawienie. W Ziemię ma uderzyć meteoryt, co jak medialne i miejskie przepowiednie wieszczą, zniszczy świat. Młody Piotrek nawet nie chce czytać o tej nowinie, bojąc, się, że jak dowie się szczegółów, zweryfikuje je i okażą się nieprawdziwe, a chciałby tej zagłady: „Bo ja chciałbym, żeby ta plotka była prawdziwa. Nie muszę wam chyba wyjaśniać powodów. Znacie mój stosunek do życia. Wiecie o tej mojej straszliwej nudzie…”(s.26).

Konwicki jest mistrzem drobiazgów. W tak subtelny i drobny sposób potrafi pokazać wielkie emocje. „Małą apokalipsę” czytałem najprawdopodobniej dwanaście lat temu, jeśli mnie pamięć nie zwodzi, a do dziś widzę tę z pozoru błahą i nieistotną scenę, która została we mnie już chyba na zawsze, bo i dla mnie jest kluczowa dla utworu. Gdy znudzony życiem bohater otrzymuje propozycję dokonania samospalenia, nagle odżywa paprotka w jego mieszkaniu, która od lat była sucha i mimo podlewania i stosowania nawozów nie odbijała. Podobnie jest w „Zwierzoczłekoupiorze”. Cierpiący na bezsenność dzieciak, musi się użerać z hałasującymi sąsiadami, nudą i brakiem sensu, kiedy męcząc się w łóżku z zapadnięciem w sen myśli o zagładzie świata, nagle uspokojony zasypia. Znamienne. Śmierć jawi się jako wybawienie, a Konwicki umie o niej pisać, jak nikt inny.

To nie śmierć jest tu przerażająca, a rzeczywistość PRL-u i egzystencja w świecie w ogóle. Podobnie jak w innych powieściach „Kompleks polski”, „Mała Apokalipsa” czy „Wniebowstąpienie” bardziej przerażający od śmierci jest niepokój, nuda, stagnacja, brak perspektyw, ponura i szara rzeczywistość, monotonna codzienność, bylejakość Polski Ludowej, w której jedynym wyborem jest tytułowe ( z innej książki) „Nic albo nic”, co świetnie podkreśla wątek z możliwością wygrania miliona dolarów, których właściwie „… to nawet lepiej nie mieć miliona dolarów” (s.34). W rzeczywistości PRL-u i tak nie byłoby co z nimi zrobić, same kłopoty. Ten marazm życia ubarwiają jedynie prywatne cierpienia. Ponownie drąży Konwicki te same motywy, które przewijają się jak bumerang przez całą jego twórczość. Bo, jak napisał Fuksiewicz: „Jest bowiem Konwicki pisarzem jednego tematu”.

Przewartościowane zostaje tu stare porzekadło, wedle którego inteligentni ludzie się nie nudzą. Jest tu na odwrót. Ponadprzeciętnie inteligentny Piotr dysponujący rozległą wiedzą, nudzi się chronicznie. Właśnie dlatego, że dużo wie, dużo rozumie i dostrzega, że wszystko co go otacza, jest błahe, nijakie, niewartościowe, dlatego nie może go zainteresować. To subtelna analogia do rzeczywistości peerelowskiej, którą czyni Konwicki bardzo subtelnie, we właściwy sobie sposób. Łatwo jest napisać, że półki nagie, milicja bije ludzie, bieda i głód, ale prawdziwą sztuką jest napisać coś zupełnie na pozór niezwiązanego z tematem, co nawet wykracza poza miano metafory ze względu na swoje naprawdę luźne powiązanie z punktem odniesienia. Da się to jednak wyczuć, choć na pierwszy rzut oka, wydaje się, ze mamy do czynienia jedynie z kolejnym przemądrzałym smarkaczem. Jednak nie, jest w tym zamierzony sens wyższy.

Nie byłby jednak Konwicki sobą gdyby na takim mimo wszystko dość prostym antypeerelowskim manifeście poprzestał. Jest on bowiem przede wszystkim egzystencjalistą i to z ołowianem piórem, które tworzy wyjątkowo ciężkie nokauty. Złudzeń próżno u niego oczekiwać. I tak każdy w oczekiwaniu na apokalipsę przechodzi swoją własną apokalipsę. Klęski miłosne, rozbite przyjaźnie, strata pracy, zagrożenie głodu i biedy, bankructwo uniwersytetu mającego stanowić pomysł na nowe życie za Wielką Wodą, wiecznie niszczony samochód, nienasycenie głodu, czy wreszcie zdruzgotane marzenia o występie w filmie. Wszystko to na tle szarego peerelu, w którym jedynie osobiste cierpienia wypełniają jednobarwność otoczenia.

Klęska i niepowodzenie to jedyne co można zastać w tej rzeczywistości. Może zatem ucieczka do wyobraźni da ukojenie? Podróż do wyimaginowanej krainy, magiczne wydarzenia, bohaterska eskapada? Nawet w tej materii nie można zaznać spokoju. Jednak jest jeszcze gorzej. Są tacy, dla których ten świat niepowodzeń jawi się jako niedościgniony raj, jako szczyt marzeń, których nie da się spełnić.

Może zatem nie trzeba narzekać, tylko pomóc "fartolowi"? Może wszystko to kwestia spojrzenia? A może, gdy i tego chce się spróbować, to nie ma takiej możliwości? Nie trzeba komety, nie trzeba apokalipsy, bo ma każdy ma swoją własną i każdy spotka się ze swoim "Zwierzoczłekoupiorem". Czym lub kim jest? No zdradzić nie mogę, bo zepsuję sens czytania tej książki. A zakończenie naprawdę jest dobre i nieco zaskakujące.

Każdy ma swoją apokalipsę, swoją kometę. Zdecydowanie nie jest to książka dla dzieci.

10 lat Konwickiego nie czytałem, długa przerwa, wróciłem, by zacząć nadrabiać te pojedyncze braki z biblioteczki i otrzymałem mojego Konwickiego, tak dobrze poznanego i nie zawaham się powiedzieć ukochanego. Ta rozłąka nie zaszkodziła, być może nawet pisarstwo Tadzia dzięki temu smakuje mi jeszcze bardziej niż te dziesięć lat temu, kiedy to z wielką pasją i namiętnością zgłębiałem osobowość tego wyjątkowego literata. To wciąż dla mnie Mistrz pióra, który we właściwy sobie i niemożliwy do podrobienia sposób łączy ciekawe wydarzenia z naprawdę ponurym i niepozostawiającym złudzeń egzystencjalizmem, który bardzo często ukryty jest pod delikatnymi i wymagającymi skupienia do zauważenia - szczegółami. Nade wszystko jednak spowity iście liryczną metaforą całości. Nie ukrywajmy, Konwicki to pisarz mało rozrywkowy, to pisarz trudny i wymagający zaangażowania od czytelnika, dlatego między bajki proszę włożyć sobie frazesy o książeczce dla dzieci, czy najlepszym wypadku dla młodzieży.

Polecam!

Geniusz! Konwickiego przeczytałem wiele, nie zawaham się powiedzieć, że jeszcze więcej przeczytałem o Konwickim, książek, recenzji, artykułów naukowych, przewertowałem wszystko co o Mistrzu napisano w Pamiętnikach Literackich i innych liczących się periodykach, zaliczyłem liczne wywiady z nim, a nawet samego Konwickiego refleksje o … kinie czeskim. Tak, sam nie wiem, skąd...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dosyć banalna rzecz o przemijaniu, o odkładaniu pewnych spraw na wieczne jutro, które nigdy nie nastąpi, o śmierci, która równa jest wobec wszystkich, nienawidzących się znajomych, starych, młodych, reżyserów i aktorów. Wbrew temu, co piszą niektórzy, zakończenie jest bardzo przewidywalne, sygnalizuje je przecież już sam tytuł i wiele fantastycznych i nierealnych scen jak lot nad miastem niczym Margot nad Moskwą. Dialogi nie są najgorsze, ale niestety co najwyżej średnie, akcji jak na lekarstwo, postacie praktycznie niezarysowane, prawie nieistniejące, podobnie jak wydarzenia. Z mocnych stron obecność na kartach mistrza Konwickiego, ładny ukłon. No nic specjalnego nam tu Bart nie pokazał.

Dosyć banalna rzecz o przemijaniu, o odkładaniu pewnych spraw na wieczne jutro, które nigdy nie nastąpi, o śmierci, która równa jest wobec wszystkich, nienawidzących się znajomych, starych, młodych, reżyserów i aktorów. Wbrew temu, co piszą niektórzy, zakończenie jest bardzo przewidywalne, sygnalizuje je przecież już sam tytuł i wiele fantastycznych i nierealnych scen jak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Arcydzieło. Późno się za nie zabrałem, ale wreszcie się udało i nie żałuję. Rzadko się zdarza, żeby długa książka (540 stron to raczej długa) nie była ani odrobinę przedłużona i nużąca. Tu nie ma ani jednego zbędnego zdania, serio! Styl jest po prostu mistrzowski, dialogi, szczególnie te z udziałem Wolanda, to kunszt, fabuła wciąga jak oglądanie Plebanii na YT.

Nieźle to zakręcił Bułhakow. Koncepcje chrześcijańskiej wiary ujęte dość luźno, a nawet na opak, przenikają się tu z komunizmem i w pewnym sensie rewolucją. Głównie jest to książka o programowaniu myślenia i cenzurze, dyskursie dozwolonym przez władze i wytyczaniu granic, w których obywatel może się swobodnie poruszać. Stąd cała ta metafizyczna i fantastyczna opowieść.

Z niezwykłą subtelnością gani autor totalitaryzm. Atak na cenzurę i fałszywy światopogląd budowany przez zastraszenie odbywa się w mocno zakamuflowanych metaforach. Nie bez znaczenie jest tu druga, jakby autonomiczna, a jednak ściśle związana opowieść o losach Chrystusa, podana w nieco inny sposób, niż ten znany z tradycji. I to jest największy kunszt. Bo tu ujawnia się piękna postmodernistyczna gra z czytelnikiem. Nie tylko przedstawiciele zaprogramowanego urzędu literackiego dają złapać na to, że to bylo inaczej, choć rzekomo nie wierzą, że w ogóle było, ale łapie się na to i sam czytelnik, szczególnie jeśli jest ateistą, a tym samym staje się kolejnym swoistym cenzorem. I to według mnie największy kunszt tej książki.

Nie tylko komunizm programuje myślenie, stara się ukształtować człowieka. Również nauka chrześcijańska. Dlatego Woland jawi się tu zupełnie inaczej niż szatan funkcjonujący w powszechnym mniemaniu. To pod wpływem Wolanda dokonuje się przemiana Iwana, który postanawia, że nie będzie więcej pisał, bo zaczął rozumieć, że jest złym pisarzem. I przecież nie o to idzie, że źle pisze, a że pisze programowo, oderwał się od idei pisarza i stał się propagandystą. To iście faustowski motyw, kiedy szatan chcąc czynić zło, dobro czyni, co dumnie głosi motto książki, właśnie z Goethego zaczerpnięte. Przekraczają swoje granice również Małgorzata i Mistrz, dążąc do poznania, prawdy. Jawi się więc Woland pozytywnie, a jednak, granica mieszania spojrzenia nie zostaje do końca przekroczona. Na balu zjawiają się wiedźmy i grzesznicy, którzy zostali potępieni za swoje złe czyny, co więcej, nie mogą zaznać pokoju jak np. Frida, której wciąż pojawia się pamiątka po zamordowanym dziecku. Pojawia się zatem tradycyjny motyw piekła i wiecznego potępienia. I chyba subtelnie Bułhakow próbuje, w sensie oczywiście metaforycznym, nam powiedzieć, że od pewnych schematów nie możemy się uwolnić, bo funkcjonujemy w świecie narzuconych pojęć. Czy jest to atak również na chrześcijaństwo? Raczej nie. Zdecydowanie idzie tu o machinę komunizmu, choć chrześcijaństwu jako pewnej narzuconej filozofii dostaje się mały kuksaniec. Stąd pomieszanie z poplątaniem, które unaocznia, że poszukiwanie nie jest w tej religii wskazane, a może owładnął mną Woland i po prostu widzę to, co chcę zobaczyć.

Owa cenzura komunistyczna jest tu zaatkowana wielokrotnie, ale subtelnie. To motyw płonących niewygodnych dla władzy rękopisów Mistrza, to dialog Wolanda z Berliozem, który oburzył się, że przedstawiona przez diabła historia Chrystusa była nieprawdziwa, wyglądała ona inaczej, choć chwilę wcześniej zarzekał się, że takiej postaci w ogóle nie było (co pokazuje, że komunistyczny ateizm nie jest tyle wiarą, co wynika z podporządkowania się linii władzy, bo inaczej stryczek). To przede wszystkim też motyw wejścia Behemota i Korowiowa to kawiarni dla literatów, gdzie są poproszeni o legitymacje pisarzy i padają tam wymowne słowa. "Pisarz to ten co pisze, a nie ten, co ma legitymację". Jak bardzo skojarzyło mi się to z historią pewnego państwa europejskiego w XXIw., w którym władza wpadła na pomysł, że będzie reglamentować zawód artysty i zapowiedziała pracę nad ustawą, która sprawi, że, by móc pracować jako muzyk, rzeźbiarz czy literat, trzeba będzie uzyskać status artysty nadawany przez specjalny urząd powołany przez władzę, która oceni zdolności i intencje kandydatów. Reasumując, będziesz pisał po linii, dostaniesz glejt (legitymację upoważniającą do wstępu do kawiarni), wyłamiesz się, to zmień pracę. Jakie to znamienne.

O głównym wątku faustowskiego paktu nie ma sensu pisać, tyle o nim powiedziano już, że chyba nie da się dodać nic nowego.

Polecam !

Arcydzieło. Późno się za nie zabrałem, ale wreszcie się udało i nie żałuję. Rzadko się zdarza, żeby długa książka (540 stron to raczej długa) nie była ani odrobinę przedłużona i nużąca. Tu nie ma ani jednego zbędnego zdania, serio! Styl jest po prostu mistrzowski, dialogi, szczególnie te z udziałem Wolanda, to kunszt, fabuła wciąga jak oglądanie Plebanii na YT.

Nieźle to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

To swego rodzaju rozbudowany przypis do „Jądra ciemności”. Zło w najczystszej postaci, przerażająca lektura dająca wiele do myślenia. To książka o europejskim imperializmie uskutecznianym głównie na Czarnym Lądzie, ale ogólnie na całym świecie. Próba zrozumienia myśli, jaką kierowali się imperatorzy, bo przyjęcie ambicji zysku, choć słuszne, zdecydowanie nie wyczerpuje tematu. Autor dowodzi, że proces rozpoczął się od bezsprzecznego przekonania o wyższości rasy europejskiej nad „dzikusami” i potrzebie niesienia „cywilizacji”, by łatwiej było żyć w nowym świecie, co miało być pojmowane jako pomocna dłoń, a z czasem środkiem do osiągnięcia sukcesu miała być eksterminacja „dzikusów”. Dość dobrze broni tezy, że myśl europejska i jej kolebka to nie tylko owiana sławą imponująca kultura i zalążek demokracji, ale też mroczna strona, która miała też kształtować myśl Hitlera o zbawiennym usuwaniu dla Europy ras niższych. Holocaust zdaniem autora nie był nową zbrodnią, a jedynie kopią dobrze znanego dorobku imperializmu europejskiego. "Auschwitz był nowoczesną, przemysłową realizacją eksterminacji, której zamysł od dawna już drzemał wśród europejskich władców świata" (s. 216).

„Cywilizowany imperializm” wyrastał na kilku myślach. Obok oczywistej chęci zysku, pojawiało się rasistowskie przeświadczenie o wyższości ras, której w żaden sposób nie udało się naukowo potwierdzić. Posłużyło ono jednak jako motywacja i usprawiedliwienie. Zgodnie z tymi mylnymi założeniami, rasy niższe nie mogły współistnieć z wyższymi, które miały z kolei moralne prawo rozszerzać swoją „przestrzeń życiową”. Rasy niższe były skazane na naturalne wyginięcie, dlatego proch i szabla niesiona przez Europejczyków, była utożsamiana z aktem miłosierdzia, pomocą w tym, co i tak nieuniknione. W większej części był to cynizm, ale co gorsze, wielu w to naprawdę wierzyło.

Hitler naznaczał Żydów i zamykał ich w gettach, tak jak kolonialiści zamykali ludy pierwotne w rezerwatach (np. na słonecznej pustyni bez wody, schronienia i jedzenia), czekając aż samodzielnie wyginą lub dość okrutnie i z zabawą im w tym pomagając.

Lindqvist przedstawia Europejczyka, który niesie jedynie śmierć, co więcej, niesie zagładę rasy. Autor odsłania, a właściwie przypomina nam, bo przecież wszyscy o tym doskonale wiemy, ale chyba celowo wyparliśmy to z świadomości, że wszędzie tam, gdzie pojawiał się Europejczyk, dochodziło do piekła, rdzenni mieszkańcy znikali z powierzchni, a fauna i flora była całkowicie niszczona. Wszystko to działa się w czasach, gdy w Europie panowało oświecenie, a artyści i ludzie kultury nie przestawali mówić o równości.

Przedstawiane jako chwalebny krok w odkrywaniu świata, dotarcie Kolumba do Ameryki, przełożyło się na redukcję populacji Ameryki łacińskiej o nawet 95%. Lindqvist tę demograficzną katastrofę porównuje do darwinowskiej teorii zagłady gatunków.

Książkę powinien przeczytać każdy nacjonalistyczny zjeb, który Niemca chciałby ubić za II WŚ, Rosjanina za całokształt historii, a np. Ukraińca za Wołyń. Szybko zrozumiałby, że przyjmując jego logikę, należałoby usprawiedliwić każdy atak terrorystyczny Państwa Islamskiego jako uzasadnianego odwetu za krzywdy wyrządzane przez „białego pana” na ich pradziadach w państwach arabskich, amerykańskich i afrykańskich. Chociaż w sumie i tak wątpię, żeby byli oni w stanie cokolwiek zrozumieć, wszak dalej uparcie wierzą, że są przedstawicielami „rasy wyższej”.

Książka jest bardzo ciężka, momentami naprawdę trudna w czytaniu. Uderza zarówno bezpośrednio w wyobraźnię obrazami okrucieństwa (np. chłosty, kazanie dziecko odrąbać rękę ojca czy zrobienie naszyjniki dla żony z uciętej głowy jej męża), jak i pośrednio w nasze poczucie, odsłaniając świadomość o naszym dorobku cywilizacyjnym, którym tak często lubimy się chwalić. Lektura tylko dla tych o mocnych nerwach.

Ocenę zaniża warstwa reportażowa z czasów obecnych, która jest po prostu nudna i w mojej ocenie niepotrzebnie wpleciona do tekstu, choć ma swoje uzasadnienie, bo stanowi symboliczną ocenę przytaczanych faktów. Podróż po Afryce jest mozolna i łączy się z wyniszczaniem psychiki wraz z odkrywaniem kolejnych informacji, co wywołuje stopniowe spazmy w zetknięciu z brutalną prawdą. No, ale same opisy są naprawdę nudne, na szczęście nie ma ich dużo.

Polecam!

To swego rodzaju rozbudowany przypis do „Jądra ciemności”. Zło w najczystszej postaci, przerażająca lektura dająca wiele do myślenia. To książka o europejskim imperializmie uskutecznianym głównie na Czarnym Lądzie, ale ogólnie na całym świecie. Próba zrozumienia myśli, jaką kierowali się imperatorzy, bo przyjęcie ambicji zysku, choć słuszne, zdecydowanie nie wyczerpuje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„…wyjątkowość epifanii na tym polega, iż muszą być doświadczeniem rzadkim i ekstremalnym, świat wyłącznie z zachwytów się składający byłyby światem do gruntu zepsutym i kalekim, na każde arcydzieło przypadać muszą dziesiątki dzieł niekoniecznych, na każde oszołomienie – setka zniesmaczeń i tysiąc zniechęceń” (s. 255) rzekł Krzysztof Varga, otwierając jeden ze swoich felietonów. Trudno się z autorem nie zgodzić, banał ten jest tak oczywisty, że zaprzeczyć się mu nie da. Tym bardziej że Varga słów na wiatr nie rzuca i sam raczy nas egzemplifikacją tej tezy, bowiem jego „Tequila” niczym innym jak empirycznym potwierdzeniem tego jakże odkrywczego spostrzeżenia jest. Kto wie, być może nawet Varga celowo napisał „Tequilę”, żeby dać czytelnikowi owo zniesmaczenie, jeśli akurat dobre dzieło wcześniej czytał. Równowaga musi być zachowana.

Na szczęście felietonistyka Vargi mimo wszystko wypada lepiej, jak wspomniana opowieść o pankrokowcu cierpiącym katusze, bowiem garnitur na pogrzeb musiał włożyć, co zdaje się jest największym egzystencjalnym problem tego „dzieła” zniesmaczającego.

„Setka” to zbiór felietonów, które może jakoś odkrywcze w swych analizach rzeczywistości nie są, ale czyta się je dobrze, a nawet bardzo dobrze. Zgrabne zagrywki językowe Vardze wychodzą naprawdę nieźle, co miłą odmianą po lekturze „Tequili” jest. Raczy nas autor smaczną ironią, błyskotliwymi żartami i profesjonalną gra słów. Imponuje obeznanie pisarza w ogólnie pojętej kulturze, którą recenzuje na oczach czytelnika, marudząc nieco o jego kondycji, narzekając na brak merytorycznych debat i obojętność wobec literatury. Co więcej, wali siekierą w swoich kolegów po fachu, nie bojąc się ich reakcji, ruga Kalicińską i Witkowskiego i innych „tuzów” pióra. Obnaża ich warsztat i egocentryzm, wyrastając nieco na jedynego (choć zachwytów np. wobec Miłoszewskiego czy Twardocha nie brakuje), który jeszcze literaturę wielbi, który umie ją tworzyć i bezinteresownie, z miłości to robi. A jako, że dobrze się te teksty czyta, to i poparcie czytelnika z lekkością sobie zjednuje.

Wpada jednak Varga w pewną pułapkę. Samouwielbienie to rzecz mocno przebijająca się z tych felietonów, a kreacja niepokornego literata-erudyty jest tak silna, że zaczyna autor zjadać swój ogonek. Bardzo Varga chce być krytycznym wobec pisarzy, by pokazać, że trendom to on się nie kłania, wszak jest niepokorny niczym lider „bendu” z „Tequili” rzeczonej. I tak, siada pisarz np. na Stachurę, co niczym dziwnym nie jest, wszak nie obowiązuje żaden nakaz kochania i wielbienia każdego pisarza, co jest oczywiste. Problem jednak w tym, że stawiane zarzuty są nieco nielogiczne, nieco na wyrost, nieco sztuczne i na siłę wymyślane, by ów status niezależności zachować.

Pisze Varga o Stachurze: „Od niego uczyli się, że zachwycać się każdą chwilą należy, od niego pobierali lekcje wolności w zniewolonym kraju, która to lekcja polegała na wałęsaniu się po kraju w złachanych ciuchach, z plecakiem, chlebakiem i gitarą. Od przyszłego samobójcy dowiadywali się, że życie jest cudem. Dla ścisłości: ten apologeta wolności właściwie nie zauważył, że żyje w kraju z wolnością rozwiedzionym, istnienia PRL-u nie zanotował, polityki nie tykał” (s. 322). Rozumiem, że wolność można cenić, tylko wtedy, gdy wolnym się jest? Niewolnik o wolności śnić nie może, wielbić jej ponad wszystko i jak zbawienia oczekiwać, nie powinien? Pominę już fakt, że wolność to wartość o kilku znaczeniach, a zazwyczaj zaczyna się ona w umyśle, o czym świetnie przekonał nas Kerouac, a do którego myśli owy Stachura nawiązuje wyraźnie, i przyjmę logikę Vargi, który w ten sposób sobie strzela samobója. Bo jeśli wolności w zniewolonym kraju nie wolno wychwalać, to chyba tak samo wolności artystycznej nie wypadałoby wychwalać i od religijnych zabobonów jej chronić, co Varga czyni namiętnie, żyjąc w Polsce, gdzie owa wolność artystyczna przez kościół mocno nadszarpywana jest, a autor dużo czasu temu poświęca. Wreszcie nie wypadłoby krytykować narcyzmu Stachury, będąc jednocześnie narcyzmem dorodnym. Gombrowicz w jednym ze swoich „Dzienników” rzekł coś na kształt, że gloryfikowanie indywidualizmu jest największą walką o wolność, dlatego twórczość Manna więcej ma wspólnego z walką z komunizmem, niżli najbardziej zajadły manifest antykomunistyczny. Pięknie powiedziane, szkoda, że Varga nie rozumie, że wolność to nie tylko głośne pisanie na łamach Wyborczej, że Kaczyński jest be, choć w istocie be jest. Taki Stachura dla kreacji wolnego ducha zrobił więcej, niż Varga zrobić może kiedykolwiek. Dla wolności ducha, który potrafi się wzbić ponad przyjęte schematy, ponad utarty model życia kształtowany przez kościół, szkołę, władzę, te czy inne autorytety, dla wolności ducha, który odrzucić potrafi moralne nakazy, jak żyć, dla wolności ducha, który umie odrzucić z nas, to co w nas, nie z nas, jakby rzekł Gombrowicz, do zdjęcia maski namawiając i wcale przy tym o dyktacie konkretnego rządu nie wspominając. Wybaczcie, że jeszcze raz tego Mistrza przywołałem.

To, że teksty napisane są sprawnie, literacko i artystycznie dobrze, to wielka zaleta tej książki, jednocześnie wada. Bo felietony byłyby świetne (poza drobnymi wyjątkami), gdyby czytać je oddzielnie, autonomicznie. Lektura całej książki odziera je jednak ze swojej doskonałości. Bo, to co brzmi dobrze, z czasem się przejada. Im więcej tekstów się czyta, tym bardziej dostrzega się, że ich konstrukcja bazuje na stałych motywach. Felietony są schematyczne, zagrywki językowe powielane i jedynie dostosowywane do tematyki. To, co z początku fascynowało, zaczyna nudzić, a nawet irytować. Sztampowość uderza w oczy.

Najgorsze jest to, że im bardziej się to odkrywa, tym więcej słabnie poczucie zaufania wobec autora. Dostrzega się pewne konstrukcje, które z założenia mają dobrze brzmieć, szokować, być atrakcyjnymi, w rzeczywistości jednak są sztuczne, co podkreśla np. to zdanie (jedno z tysiąca podobnych) „Tym bardziej że punk rocka dziś tylko ludzie po pięćdziesiątce grają” (s. 340). W tej złotej myśli Varga pokazuje nam nie tylko, że od czasów „Tequili” niewiele się zmieniło i dalej bladego pojęcia o punk rocku i scenie niezależnej nie ma ów niepokorny autor, ale również, że jego dobrze brzmiące slogany oderwane od rzeczywistości są i bardziej mu zależy, by stworzyć chwytliwe zdania, niż przekazać coś czytelnikowi.

No i tak stopniowo traci się zaufanie do Vargi i odkrywa jego sztuczność. Jest hochsztaplerem, który mocno sili się na dobrze brzmiące teksty, jednak nie zawsze coś wnoszące. Poczucie zaufania do autora kruszą też pewne zaprzeczenia, których podczas uważnej lektury można dostrzec. Dla przykładu, raz, przy okazji premiery listów Broniewskich, pisze Varga, że praktycznie to unika tej formy literackiej, bo w intymne życie wchodzić nie lubi, a i nauczyli go, że cudzych wiadomości się nie czyta, by innym razem przy okazji premiery biografii Vonneguta wyznać, że biografie to czyta pasjami, ale więcej, on ochoczo sięga również po dzienniki i korespondencje pisarzy…

Niemniej, dla tych, którzy lubią wadzić się z „polaczkowatością”, religijnym fanatyzmem, brodzeniem w przeszłości i ciągłym doszukiwaniem się roli ofiary, będzie to dobra lektura, bo to Vardze przychodzi z łatwością i jest naprawdę dobre. Trzeba przyznać, że zgrabnie i w atrakcyjny sposób rozprawia się Varga z kompleksem polskim i narodową mitomanią. Ocena 6 jest wg. mnie sprawiedliwa. Podkreśla umiejętności pisarskie autora, a jednocześnie minusuje sztuczne kreowanie siebie i granie nic niewnoszącymi konstruktami, by przypodobać się nieuważnemu czytelnikowi, który dałby się złapać na fajnie brzmiące owe konstrukty.

„…wyjątkowość epifanii na tym polega, iż muszą być doświadczeniem rzadkim i ekstremalnym, świat wyłącznie z zachwytów się składający byłyby światem do gruntu zepsutym i kalekim, na każde arcydzieło przypadać muszą dziesiątki dzieł niekoniecznych, na każde oszołomienie – setka zniesmaczeń i tysiąc zniechęceń” (s. 255) rzekł Krzysztof Varga, otwierając jeden ze swoich...

więcej Pokaż mimo to