-
ArtykułyCzytamy w weekend. 10 maja 2024LubimyCzytać258
-
Artykuły„Lepiej skupić się na tym, żeby swoją historię dobrze opowiedzieć”: wywiad z Anną KańtochSonia Miniewicz1
-
Artykuły„Piszę to, co sama bym przeczytała”: wywiad z Mags GreenSonia Miniewicz1
-
ArtykułyOficjalnie: „Władca Pierścieni” powraca. I to z Peterem JacksonemKonrad Wrzesiński9
Biblioteczka
2017-03-11
2017-01
Co tu dużo mówić? Gniot.
Z tą książką problem jest taki, że zapowiada się naprawdę obiecująco i tak naprawdę to niezupełnie można się przyczepić do zawartej w niej treści. Ale ja to zrobię, bo mimo że w kwestii tematyki książki jestem laikiem, boli mnie jej wykonanie techniczne. No właśnie. Bo tematyka zdecydowanie należy do ciekawych!
Co nam obiecano? Mądrość Psychopatów. Nic dziwnego, że została okrzyknięta mianem bestsellera. Kto nie chciałby wiedzieć, jak wykorzystać pewne cechy charakteru do osiągnięcia niesłychanych sukcesów? Nie, nie żartuję. Tak właśnie promowano tę książkę. Co dostaliśmy? Ekhm...
Zacznijmy od tego jak miało być. Autor chciał wytłumaczyć to wszystko na tak zwany "chłopski rozum". W sposób łatwy, przejrzysty i generalnie prosty do zrozumienia. Tymczasem książka jest naszpikowana dygresjami od dygresji i jakby tych dygresji było jeszcze komuś mało, to na każdej stronie jest też dziesięć odniesień do różnego typu dygresji na samym końcu książki. Jeśli ktoś nie wie, co to Incepcja, to ta książka doskonale pozwoli mu to zrozumieć. Pojęcie incepcji czytelnik pojmie, mądrości psychopatów zdecydowanie nie. Zgubi się w treści prawdopodobnie już w połowie pierwszej dygresji.
Pierwszy rozdział mnie w pewnym sensie zachwycił. To był ten styl pisania, który tak bardzo lubię. W miarę sensowne hehe hehe heheszki tworzone dla dużej liczby odbiorców. Temat ciężki, ale dzięki temu stylowi może okazać się przyjemny. A najlepszy nauczyciel to taki, który sprawia, że nauka jego przedmiotu staje się przyjemna, czyż nie?
Najgorsze amerykańskie gnioty sprzedają się tylko dlatego, że pisarz potrafił opanować taki styl pisania właśnie. Tyle że Kevin Dutton nie zna umiaru i ostro przeholował. Zaczął najzwyczajniej w świecie zbaczać z tematu na rzecz tych śmieszków. Uważam, że gdyby napisał komedię albo jakiś lekki kryminał to mógłby naprawdę stworzyć coś fajnego. Ale on się porwał na książkę tłumaczącą zjawisko psychopatii, krótko mówiąc na książkę o zagadnieniu naukowym. I o ile lekki styl byłby tu wskazany, żeby faktycznie wytłumaczyć coś na chłopski rozum, o tyle ta książka w pewnym momencie przestała być na temat. Dlaczego?
Mieliśmy zrozumieć mądrość psychopatów. W rzeczywistości autor opisuje nam tu pierdyliard bezsensownych eksperymentów. Mój zdecydowanie ulubiony to ten, w którym butelkuje się pot ludzi przestraszonych lub zziajanych i daje się innym pracować w takim zapachu. Bardzo rzetelny eksperyment, na pewno nie jest tak, że na wyniki pracy danego człowieka wpływa fakt, że po prostu strasznie śmierdzi i chce się jak najszybciej zwinąć do miejsca, w którym pachnie nieco lepiej. Okej, ja nie wnikam, ale jednak ciśnie się na usta: Nosal odkrywa Amerykę!
Bo tak. Bo Nosal odkrywa Amerykę. Co o mądrości psychopaty ma powiedzieć mi fakt, że osoba o dwóch cechach psychopaty na ileś tam w smrodzie pracuje mniej lub bardziej wydajnie?
Tego gniota nie dało się doczytać do końca. Gdyby jeszcze nie było tylu dygresji sprawiających, że w sumie nie wiedziałam o czym czytam, może przetrwałabym resztę tych genialnych eksperymentów... Tak czy siak przez sto siedemdziesiąt stron książki dowiedziałam się o psychopatach tylko tyle, że zwracają uwagę na detale i dzięki temu są świetni w tym, co robią. To tyle. Po co więc było się tak rozpisywać?
Co tu dużo mówić? Gniot.
Z tą książką problem jest taki, że zapowiada się naprawdę obiecująco i tak naprawdę to niezupełnie można się przyczepić do zawartej w niej treści. Ale ja to zrobię, bo mimo że w kwestii tematyki książki jestem laikiem, boli mnie jej wykonanie techniczne. No właśnie. Bo tematyka zdecydowanie należy do ciekawych!
Co nam obiecano? Mądrość...
2017-01
2016-06-02
2016-05-28
Uwaga, nic mądrego tu nie powiem, ani już tym bardziej nic nowego. Całe życie wzbraniałam się od Sapkowskiego i teraz wiem, że popełniłam błąd. Moja przygoda z Wiedźminem zaczęła się nie inaczej, jak od konsoli XboxOne i, co tu dużo mówić, ciężko mi teraz odnieść w jakiś sposób grę do książki - łatwiej raczej książkę do gry, a tak zwyczajnie nie wypada. I tu się chyba wszyscy zgodzą.
"Ostatnie życzenie" przedstawia najważniejsze wydarzenia, które ukształtowały nam jakoś postać Geralta z Rivii. Mówi o Prawie Niespodzianki, o Yennefer, o tym dlaczego "Rzeźnik z Blaviken", a nie "Geralt Rozpruwacz". Każdorazowo kolejne opowiadanie wciąga czytelnika na nowo. Są piękne opisy wydarzeń, zaskakujące zwroty akcji, niezaprzeczalnie cięty humor i dużo, dużo więcej piękna, które wpierw niestety pokazało mi studio CD Project Red. Jest wyjaśnienie niektórych sławnych na cały świat baśni, jest nawet ukazane, skąd i dlaczego emancypacja kobiet była tak cholernie ważna i nieunikniona :D
To, jak niesamowicie życiowa jest ta książka, pomimo że czasy w niej przedstawione są tak odległe od naszych, ukazać mogą tylko cytaty. W takim razie przedstawiam moje dwa faworyty!
"Ludzie (…) lubią wymyślać potwory i potworności. Sami sobie wydają się wtedy mniej potworni (…) Wtedy jakoś lżej im się robi na sercu. I łatwiej im żyć".
"- Znasz się na rolnictwie?
- My, poeci, musimy znać się na wszystkim - rzekł wyniośle Jaskier. - W przeciwnym razie kompromitowalibyśmy się, pisząc. Uczyć się trzeba, mój drogi, uczyć. Od rolnictwa zależy los świata, dobrze więc znać się na rolnictwie. Rolnictwo karmi, ubiera, chroni od chłodu, dostarcza rozrywki i wspomaga sztukę.
- Z tą rozrywką i sztuką trochę przesadziłeś.
- A gorzałkę z czego się pędzi?
- Rozumiem".
Dawno już nie pisywałam recenzji; tak dawno, że zapomniałam, co to znaczy pisać sensownie. No to nic, jedyne, co mogę dodać, to że Anżej słusznie nosi tytuł Króla Polskiej Fantastyki. I nie tylko polskiej!
Uwaga, nic mądrego tu nie powiem, ani już tym bardziej nic nowego. Całe życie wzbraniałam się od Sapkowskiego i teraz wiem, że popełniłam błąd. Moja przygoda z Wiedźminem zaczęła się nie inaczej, jak od konsoli XboxOne i, co tu dużo mówić, ciężko mi teraz odnieść w jakiś sposób grę do książki - łatwiej raczej książkę do gry, a tak zwyczajnie nie wypada. I tu się chyba...
więcej mniej Pokaż mimo to2016-01-21
2015-06-27
Z dedykacją dla maryboo. Za wiele rzeczy, ale przede wszystkim za przypomnienie mi, że tradycji musi zdać się zadość.
Na sam początek mam przykrość zauważyć, że strasznie się spóźniłam. Ogólnie rzecz biorąc gdybym wcześniej odkryła istnienie tej książki, pewnie obśmiałabym ją jeszcze zanim zostałaby przetłumaczona na język polski. No ale to nic nie szkodzi, co się odwlecze, to nie uciecze.
Zdaję sobie sprawę z tego, że to książka młodzieżowa skierowana do dziewczyn z głowami w obłokach. Tylko dlatego postaram się zejść nieco z tonu i zamiast mówić o tym, jak bardzo główna bohaterka poprzednich części była durna, po prostu przypomnę realia – bo na pierwszych stronach “Następczyni” niby coś na ten temat jest napisane, ale jakby ktoś nie znał poprzedniczek, to i tak nie będzie wiedział, o co chodzi.
Państwo Illea pod dowództwem złego króla jest podzielone na kasty sprzyjające bogaczom. Im niższa cyferka, tym lepiej ogółem. I każdej – od jeden do osiem – przypisane są konkretne zawody. W pierwszej klasie znajduje się rodzina królewska, w ósmej bezdomni, którzy radośnie się rozmnażają, mimo że nie mają co jeść. O ile mnie pamięć nie zawodzi, to antykoncepcja jest dostępna tylko dla trzech pierwszych klas, ale nie jestem pewna, to było dawno i mogło mi się przyśnić. Tak czy siak zły król ma syna – Maxona. Dla ukojenia nerwów znędzniałych mieszkańców Illei książę zawsze wydawany jest za dziewczynę z ludu. I tu pojawia się nam wątek rywalizacji – trzydzieści pięć dziewczyn “wylosowanych”, bo właściwie uważnie dobranych, żeby królową nie została byle idiotka, przybywa do pałacu by walczyć o organy Maxona.
Tu pojawia się America. Klasa numer pięć, śpiewacy i artyści, więc jak łatwo się domyślić – bardzo utalentowane dziecię. America odkrywa cały plan złego króla, wchodzi w pogaduchy z rebeliantami, zdobywa serce Maxona i wreszcie przypadkiem doprowadza do obalenia systemu. Nie żartuję. P r z y p a d k i e m. Bo z myśleniem to ona ma poważny problem.
I to w sumie tyle, jeżeli chodzi o całe trzy części. Był tam jeszcze trójkącik miłosny, z niejakim Aspenem, co kochał Americę, ale potem zakochał się w sprzątaczce, ale to nas na dobrą sprawę nie interesuję. Jeśli mogę coś o tych książkach powiedzieć, to że miały potencjał, wyszły okropnie słabo, ale całkiem nieźle się czytało. Jeśli mogę coś powiedzieć o “Następczyni”, to że znacznie gorzej na ich tle wypada.
Tak więc Maxon, lepsiejszy od króla, który w sumie go prał i to ostro, płodzi dwoje potomków – bo jak na księcia przystało, od razu udały mu się bliźniaki. I tu już na dobre wracamy do “Następczyni”.
Początkowo komentowałam na bieżąco, potem już mi się nie chciało, więc może mimo wszystko zamiast analizy, postaram się to zrecenzować.
Zacznijmy od rodziny królewskiej.
America i Maxon. Mimo, że nie są głównymi bohaterami, warto pokazać kontrast między “Następczynią”, a jej poprzedniczkami. Bo jest ogromny. America i Maxon w ogóle nie przypominają swoich pierwowzorów, no może z wyjątkiem tego, że Maxon wciąż jest ciepłą kluchą. Na tym właśnie chciałabym się skupić. Ciągle zadaje sobie pytanie, czemu wszystko w kraju się pieprzy, czemu ludność jest niezadowolona. Nie spieszy mu się jakoś, żeby zapytać ludzi o opinię, tak se po prostu rządzi na oślep. Jego córka wciąż powtarza, że Maxon jest okropnie zmęczony byciem królem, ale stara się to kryć. Plus jedyne, co według niego w kraju trzeba naprawić, to nietolerancja społeczeństwa. Wszystko funkcjonuje perfekcyjnie, absolutnie perfekcyjnie, tylko jest ta nietolerancja.
America z kolei dobrze pamięta, jak została niemal zmuszona do udziału w Eliminacjach. Ale kiedy jej córka odmawia tego samego, mówi jej, że zachowuje się irracjonalnie.
Ci dwoje prezentują przesłodzony obrazek. Jak w swoich początkach ciągle się żarli, tak teraz kreowani są na związek idealny, przecukrzony i święty.
Eadlyn. Eadlyn urodziła się siedem minut wcześniej niżjej brat, więc jako pierworotna została następczynią. Z początku sądziłam, że książka może będzie promowała jakieś idee feministyczne. Rzecz jasna byłam w błędzie. Nie dajcie się zwieść. Eadlyn co prawda ma być królową. Non-stop powtarza sobie, że jest najpotężniejszym człowiekiem na świecie – co jest całkiem zabawne, bo po pierwsze Illea nie jest jedynym państwem na świecie, po drugie wcale też nie potężnym, bo ma słabych władców, po trzecie król i królowa jeszcze się nie przekręcili. Tak czy siak, America i Maxon, stwierdziwszy że w kobietach też drzemie potencjał, postanowili nie dyskfalikować swojej córki z powodu braku kuśki. W realiach tej książki – był to horrendalny błąd. Bo mózg niestety odziedziczyła po matce, umiejętności rządzenia po ojcu.
Czym zajmuje się przyszła królowa? Rysowaniem sukienek. Narzekaniem, ile to spoczywa na jej barkach. Mówieniem sobie, jak bardzo się jest wspaniałą i zdystansowaną od świata. Rozstawianiem wszystkich po kątach i nierozumieniem, że być może bycie sprzątaczką dystyngowanej królewny nie jest marzeniem każdego człowieka. Bardzo konkretnym dbaniem o to, żeby nie wiedzieć, co się w kraju dzieje. Jednym słowem wszystkim, ale nie polityką.
Eadlyn niby jest wykształcona, ale jakoś tego w ogóle nie widać. Ciągle mówi o robieniu raportów, które w sumie nie istnieją, bo nie ma o nich słowa w książce. Polityczne tematy, jeśli już, poruszają niektórzy z kandydatów, ale nie ona. Pisząc o jej niewiedzy dotyczącej wydarzeń w kraju, miałam na myśli jej zaskoczenie faktem, że nie wszyscy obywatele się do niej ślinią. O buntach z jakichś przyczyn wie całe królestwo, ale nie ona – przed nią, przed przyszłą królową się to zataja. Przypominam, w świecie po czwartej wojnie światowej, gdzie telewizja wciąż ma swój byt!
Eadlyn jest ogólnie okropnie irytująca. America też była. Ale Eadlyn jest bardziej.
Aspher – brat bliźniak Eady. Czego się po nim spodziewałam? Wersje były dwie. Albo okaże się czarnym charakterem, bo siostra zabrała mu prawa do korony, albo będzie ich dwoje łączyła jakaś bliźniacza konekcja, wielka przyjaźń i prawie kazirodztwo. Zgadnijcie, która wersja trafna.
/przerywnik/ A skoro mowa już o czarnych charakterach, to musicie wiedzieć, że przez całą opowieść towarzyszy nam tylko jeden. W postaci głównej bohaterki, serio. I to nie był zamierzony zabieg. /koniec przerywnika/
Aspher jest drugi w kolejce do korony Illei, ale Eadlyn podkreśla, że nie miał takiego kształcenia jak ona i w sumie mógł się uczyć, czego chciał, bo nie będzie królem. A jak będzie zamach, Eadlyn spadnie z rowerka i już nie wsiądzie, to co? Pstro!
Kale – nasz przyszły król. Chyba że autorka specjalnie daje nam takie poczucie, żeby nas potem zaskoczyć kimś innym. Jedna z nielicznych pozytywnych postaci w tej książce mimo wszystko. Dlaczego pozytywna? Bo nie wzbudza odrazy za każdym razem, jak się pojawi. Choć historia i tak stara jak świat – co się od dziecka nie znosili, a skończyli szczęśliwi z gromadką dzieci. Co zabawne, Kale to jedna z nielicznych osób, które zdają się coś wiedzieć o gospodarce.
Henri i Erik – zmarnowany wątek. Henri nieumiejąc po angielsku przychodzi do zamku ze swoim tłumaczem i zamiast robić jakiegoś przyśpieszonego kursu angielskiego, czeka, aż mu wszystko podadzą na tacy. Bariera językowa przedstawiona w książce zdecydowanie jest przemalowana. Erik? Byłby wielki props, gdyby tłumacz został ostatecznym wybrankiem Eadlyn. Ale tak nie będzie, bo jest Kale.
Może to tyle, jeśli o postaci chodzi.
Styl. Pisane bardzo łatwym językiem, od czasu do czasu tylko pojawiają się Trudne Słowa i Kolory. Zaliczone natomiast tanie zabiegi. Jest ciągły opis własnego stroju, jest mówienie do siebie. Są wtrącane “panienki”. Jest też to:
“– Niszczycie moje życie! – Przeczesałam palcami włosy I kilka razy odetchnęłam głęboko z nadzieją, że to mi pomoże myśleć. To się nie mogło zdarzyć. Nie mnie”
Z moich uwag to by chyba było na tyle. Podsumowując – o ile przy pierwszych Rywalkach jeszcze mogłam się pośmiać, o tyle tutaj jakoś niebardzo. Cała fabuła tej książki to właściwie czyste lanie wody, bo tak naprawdę nie wydarzyło się nic konkretnego. Na początku książki dowiedzieliśmy się, że serce księżniczki jest zimniejsze niż watykańskie krypty, na końcu książki dopiero jesteśmy na etapie, kiedy księżniczka dochodzi do wniosku, że trzeba trochę ocieplić atmosferę i oto czerystustronnicowy prolog części, które nadchodzą. Prolog, nic więcej. Może z tego wyrosłam, nie wiem, ale jak dla mnie ta książka jest po prostu okropnie słaba. Różnica przede wszystkim jest taka, że te pierwsze miały pewien potencjał, ta tylko próbuje wsadzić ten potencjał do zepsutej mikrofalówki. Nie czyta się przyjemnie. W klasach od A do Z, ta książka ma klasę Y – bo głupota Z przemawia do Twojego humoru, dla Y nie ma już nadziei.
Tym razem: nie polecam.
Z dedykacją dla maryboo. Za wiele rzeczy, ale przede wszystkim za przypomnienie mi, że tradycji musi zdać się zadość.
Na sam początek mam przykrość zauważyć, że strasznie się spóźniłam. Ogólnie rzecz biorąc gdybym wcześniej odkryła istnienie tej książki, pewnie obśmiałabym ją jeszcze zanim zostałaby przetłumaczona na język polski. No ale to nic nie szkodzi, co się...
2013-03-15
Jestem kobietą. Wizja porwania przez przystojnego i kulturalnego porywacza wydaje się być ciekawą, choć wcale nie pociągającą. Niemniej jednak tematyka książki zainteresowała mnie. Zacznijmy może od początku.
"Najnowsza powieść Katarzyny Michalak, bestsellerowej autorki Poczekajki, Roku w Poziomce oraz Sklepiku z Niespodzianką. To pierwsza część „Serii z tulipanem”, otwierająca cykl: POLSKIE AUTORKI – ZMYSŁOWO I EROTYCZNIE.
„Mistrz” to sensacyjna powieść, pełna erotyzmu i namiętnych scen, nie przekraczających jednak granic dobrego smaku. Jest w niej wszystko, czego szukają miłośnicy gatunku: zbrodnia, tajemnica, intensywne relacje między bohaterami i bardzo gorąca atmosfera"
Szczerze? O Katarzynie Michalak słyszę po raz pierwszy. Przejrzałam sobie jej bloga i upewniłam się w przekonaniu, że nic mnie z nią wcześniej nie łączyło, choć z nowościami wydawniczymi jestem, można powiedzieć, na bieżąco. Nie wiem, co to za bestsellery, ale na pierwszy rzut oka sprawiają wrażenie harlekinów. Harlekiny, jak wiadomo, zbyt ciekawą lekturą nie są, chyba że chcemy rozpłynąć się w tanim romansie z dodatkiem seksu. Zadajmy więc sobie pytanie, czy harlekin może być bestsellerem? Ni z gruchy, ni z pietruchy powiem, że największym zaskoczeniem okazał się dla mnie właśnie fakt, że ów "Mistrz" harlekinem jest, choć na harlekin nie wygląda. Oczekiwania względem tej książki miałam, nie powiem, spore (jak na gniota), choć zdecydowałam się na jej czytanie po Piwnicznej Recenzji (http://z-piwnicy.blogspot.com/2013/03/piwniczna-recenzja-mistrz-katarzyny.html). Wniosek jest prosty: Wasz emciak jest niesamowicie naiwny.
Świat, w który wprowadza nas autorka, to świat... no nie wiem... z lukru? Ludzie tam chodzą nago, pieprzą się z kim popadnie i ociekają obrzydliwym, jasnoróżowym, klejącym lukrem, na który wystarczy spojrzeć, żeby człowieka zemdliło. Nie przeczę, Katarzyna Michalak ma jakiś tam styl. Ale to, że ma, nie oznacza, że nie mam nic do zarzucenia. Najbardziej drażniło mnie chyba ciągłe powtarzanie, że ktoś jest jasnowłosy i narracja trzecioosobowa z perspektywy różnych bohaterów, która wskazywała na to, że owe postaci mają się za nie wiadomo kogo. Najgorsze w samym tym elemencie był fakt, że to nie była tylko jedna osoba, do której charakteru to zwyczajnie pasowało. Autorka niemalże nie zmieniała stylu tej narracji wraz z bohaterami, czyniąc z nich wszystkich jedno wielkie zło, które zbrzydło mi i sprawiło, że przez czas czytania książki, szczerze miałam ochotę rzucić laptopem w ścianę. Oprócz tego moją złość potęgowało również ciągłe literowanie nic nieznaczących słów, z którym spotykałam się na każdym kroku.
Sonia, główna bohaterka, pewnej nocy wraca do domu po treningu. Idąc przez tunel, jest świadkiem samobójstwa kuriera, po czym zostaje porwana przez wyjątkowo kulturalnych i w dodatku przystojnych gangsterów. Kiedy próbuje im uciec, zostaje postrzelona przez przyszłego trÓ loffa i w efekcie uwięziona zostaje tak czy tak. Już na samym początku ów gangster zaczyna się jej podobać, a kiedy jeszcze podaje jej narkotyk, przez co dziewczyna (dziewica, oczywiście!) ma z nim sny erotyczne w roli głównej, możemy już mówić o zauroczeniu. Co ciekawe, narkotyk ten ma uzależniać od pierwszego podania, przy czym Sonii oczywiście nie uzależnia. Gdybym miała scharakteryzować tę postać, powiedziałabym, że jest głupia jak but, naiwna i głupia jak but. Odpowiadając na zaczepki koleżanki, która wkrótce znajduje sobie miejsce w VillaRosie, miejscu przetrzymywania porwanej (swoją drogą mega wypasionej wyspy z willą, po której Sonia może poruszać się niemal bez żadnych ograniczeń), stosuje teksty wyrwane niczym z języka gimnazjalistów. Pierwszy raz w życiu opisując złą książkę, wcale a wcale nie używam hiperboli. Totalnie absurdalną sceną była dla mnie ta, w której nasza cnotka obserwuje (nie)koleżankę pieprzącą się z obcym facetem i myśli o tym, że chętnie by się przyłączyła, gdyby tym gościem był gangster, który ją porwał. Ale apogeum wszystkiego nadeszło właściwie już wcześniej. Mam tu na myśli konwersację podobno dorosłych i dojrzałych kobiet. Naszej Sonii zarzuca się, że jest ruską dziwką. Na tę kwestię pyta oskarżającej o to, jak może jej nie pamiętać, skoro obsługiwały klientów w jednym pomieszczeniu. Z całym szacunkiem, ale taki odwet naprawdę pasuje jedynie do niezupełnie dojrzałych emocjonalnie osób, jak chłopcy w wieku dorastania.
Drugą postacią żeńską jest Andżelika. Ona nie jest dziwką, ona tylko zachowuje się jak dziwka. Ona nie wygląda jak dziwka, ona tylko nosi skąpe ubranka i nigdy nie ma bielizny. Poznajemy ją w momencie, kiedy zleceniodawca proponuje jej sto tysięcy złotych za uwiedzenie gangstera, który jest trÓ loFFem Sonii. Dziewczyna niezwłocznie przystaje na propozycję i zaczyna zastanawiać się, jak dostać się do tak ważnej osobistości. Spotyka brata Raula, głównego bohatera, i sprawy dalej same płyną na głębię. Na tak obleśne opisy seksu jeszcze nie trafiłam. To nie erotyk, to dramat! Ale do seksu w tej książce jeszcze wrócimy.
No, jest też Paweł. Lekarz, który, jak trafnie podsumował to Q, robi tu za Jacoba ze Zmierzchu. Jest pierwszym nagim mężczyzną, jakiego ma okazję zobaczyć Sonia i pierwszym, który zaspokaja jej zapędy seksualne. I, uwaga, bo to największy spoiler tej smutnej tym razem pseudorecenzji: na samym końcu zostaje trÓ loFFem zastępczym Sonii. Oprócz tego, że oboje są objęci ochroną świadków, wychowują jeszcze dzieciaka Raula i Sonii. To między innymi przyczyniło się do tego, że ta książka jest jedną z najbardziej bolesnych gniotów, jakie miałam nieprzyjemność czytać. Grey przy tym to pestka, Grey był po prostu śmieszny (nie, nie zabawny), to jest tragiczne.
Jako wisienkę na torcie zostawiłam sobie Raula de Lucę, gangstera z zasadami, który tak naprawdę jest kapitanem mającym na celu zrobienie ała dilerom. Tu prezentuje nam się największy idiotyzm w książce:
Jest sobie Raul, który ma brata Vincenta. Raul ma wielki narkotykowy biznes, ale tak naprawdę to jest stróżem prawa przeciwdziałającym takim sprawom. Wciąga jednak swojego brata w cały interes. Ten drugi najwyraźniej jest niczego nieświadomy, bo planuje przejąć interes, zabijając Raula. OKEJ. Tylko jaki to ma na litość borską sens? Ten końcowy zwrot akcji wyglądał tak, jakby Szanowna Pani AŁtorka nagle doszła do wniosku, że nie należy wspomagać nielegalnych działań, więc lepiej, jeśli gangster okaże się bohaterem. To zbyt nielogiczne, zbyt mało wiarygodne, po prostu grubymi nićmi szyte.
Zastanawia mnie też sam fakt, że Raul miał dostać 200 milionów za ostatnią swoją akcję w życiu, a przecież działał przeciwko niej. To tak durne i tak głupie, że ani jedno z zachowań tego człowieka nie podpowiadały mi, że miałby działać przeciwko rozprowadzaniu narkotyków. Wróćmy jednak do charakteru.
Raul jest bardzo przystojny. Ma czarne włosy i czarne oczy, a w czarnych rzeczach wygląda oszałamiająco. Jest opalony i oczywiście doskonały w łóżku. Bije od niego stanowczością, a jego zasady polegają na tym, że nigdy nie zabija kobiet i dzieci. Nie toleruje też gwałtów, a to prawdopodobnie dlatego, że na jego widok każda kobieta chce mu wskoczyć do łóżka, włącznie z tą porwaną (przykład: Sonia). Raul oczywiście, jak na bohatera harlekina przystało, zmienia się pod wpływem trÓ loFF, pragnie szczęścia i w ogóle to wyznaje dziewczynie miłość, powoli przemieniając się w ociekającego lukrem jednorożca. Kiedy Vincent strzela mu w klatkę piersiową... A cóż tu będę ściemniać, po raz pierwszy w życiu zaskoczył mnie harlekin. Nie uwierzyłam (edit. choć gdybym miała wcześniej styczność z książkami Michalak, to przewidziałabym to jeszcze przed rozpoczęciem lektury; w jej prozie nie ma miejsca na prawdziwy happyend, tró loff musi zginąć, zachorować, WHATEVER). Do samego końca byłam przekonana, że zaraz de Luca pojawi się, że okaże się, że miał założoną kamizelkę kuloochronną. Od momentu tych dwóch strzałów były trzy wyjścia: śmierć Sonii, kamizelka bądź happyend z Pawłem. Jakby to już nie było dostatecznie złe, padło na rozwiązanie trzecie.
Do ciekawszych scen z Raulem można jeszcze dodać tą, jak przygląda się sobie w lustrze i podziwia sam siebie. Typowe zagranie prawdziwych aŁtoreczek.
Seks. Gdzieżbym śmiała nie powiedzieć kilku słów więcej na ten temat, skoro cała ta pełna błędów rzeczowych i logicznych książka opiera się na seksie! Szczerze, nie ma nic gorszego niż scena erotyczna, przy której czytelnikowi robi się niedobrze. A mnie robiło za każdym razem, kiedy widziałam nadużywane tutaj słowo "cipka", podkreślające, jak bardzo polska jest ta książka. Bo, wybaczcie, ale Anastazja w Greyu była subtelniejsza niż ten narrator. W każdym razie sceny skupiały się głównie na wybrykach Andżeli i, cóż tu będę ukrywać, te poświęcone Sonii nie wyszły wcale lepiej. Nie ukrywam, napadów śmiechu też miałam kilka. Na przykład krótki opis pierwszego razu bohaterki, zwieńczony tekstem, że Raul uczynił ją kobietą. Później, gwoli ścisłości, Sonia została obsypana kwiatkami. Ot tak, żeby podkreślić te dziewicze marzenia, które trÓ loFF postanowił spełnić. Swoją drogą to "stanie się kobietą" bardzo mnie zastanawia, bo zakładam, że nim rodzice Sonii jeszcze żyli, mama zarzuciła jej podobną kwestią w momencie, gdy przybiegła do niej wyżalić się, że pierwszy raz miesiączkuje.
Moje libido zawisło daleko stąd na bananowcu, przykro mi. Nie jestem zaskoczona faktem, że dziewczęta uważają dziewictwo za przekleństwo, gdy wokół szerzy się taka literatura.
Początkowo to miałam jeszcze wrażenie, że książka będzie prawić o syndromie sztokholmskim. Pomyliłam się. To Sonia jest głupia jak but. Kilka głupszych sytuacji?
Gangster uratował ją przed utonięciem, a ona z płaczem wyznaje, że była przekonana, iż coś dla niego znaczy. Pieprzyć, że ją porwał, oj tam, oj tam!
Chwilę później, gdy Raul mówi jej, że jeśli będzie chciał ją zabić, to zrobi to szybko i dla niej bezboleśnie, dziewczynie w głowie kręcą się wyrzuty, że potrafiłby się z nią kochać i chwilę później skręcić jej kark. Tyle razy już powiedział, że nie ma zamiaru robić jej krzywdy i z nią spać, a ona nadal swoje...
No, i oczywiście pamiętna dziewica Sonia opierająca się o framugę drzwi i obserwująca, jak jakaś drugorzędna dziwka pieprzy się z obcym mężczyzną... Coraz więcej żenuyi poczułam w momencie, kiedy Andżelika zauważyła dziewczynę, a ona i tak stała, i tak obserwowała.
Po upływie pewnego czasu, trudno mi powiedzieć, czy to faktycznie jest najgorsza książka, jaką w życiu czytałam. Zabawnym faktem jest jednak to, że o ten tytuł walczą tylko książki napisane przez Katarzynę Michalak. Obleśny język, mnóstwo stereotypów, obrażanie niemal każdej grupy społecznej. Nie spotkałam się nigdy dotąd z kimś, kto brzydziłby się tak niesamowicie całym światem. Boli mnie fakt, że tę prozę wydaje Znak i Wydawnictwo Literackie. Te wydawnictwa mają renomę, a KM to cała masa szkodliwych bzdur. I szkoda, że jakiekolwiek mówienie o niej czy do też do niej to jak walka z wiatrem.
Mistrz z kolei bez wątpienia zawiera, wybaczcie wulgaryzm, najbardziej ch*jowe zakończenie, z jakim dotychczas miałam nieprzyjemność się spotkać. Prawdopodobnie mówię tak dlatego, że żadnej innej z książek KM po prostu nie zdołałam ukończyć.
http://pingwini-lud.blogspot.com/2013/03/mistrz.html
Jestem kobietą. Wizja porwania przez przystojnego i kulturalnego porywacza wydaje się być ciekawą, choć wcale nie pociągającą. Niemniej jednak tematyka książki zainteresowała mnie. Zacznijmy może od początku.
"Najnowsza powieść Katarzyny Michalak, bestsellerowej autorki Poczekajki, Roku w Poziomce oraz Sklepiku z Niespodzianką. To pierwsza część „Serii z tulipanem”,...
2015-07-10
Za Cejrowskim nigdy nie przepadałam. Nie chodzi o sam fakt bycia kontrowersyjnym, a raczej o sposób, w jaki jest się kontrowersyjnym. On sam mówi o sobie, że jest katolem i, cóż tu dużo mówić, naprawdę nim jest. Na facebooku dumnie działa fanpage "Ruch wypierdolenia Cejrowskiego do Ekwadoru", ale "Wojciech Cejrowski na face book" też cieszy się niezłą popularnością. Tak więc jest nienawidzony za to, co myśli i kochany za to, co robi. Ja poznałam go od obu tych stron. Jak zawsze twierdzę, że za nim nie przepadam, tak mam już bilet na najbliższy występ z nim w roli głównej, jaki odbędzie się w moim mieście. Ba, nawet zastanawiam się nad jakimś drobnym maratonem "Boso przez świat". Powątpiewam w tę możliwość, ale może się mylę i ekran też mnie zauroczy. Zauroczy. Zauroczy.
Zauroczy to dobre słowo. Jego książki to właśnie ze mną robią.
Odcinając się zupełnie od autora, od pierwszych stron "Wyspy na Prerii" wiedziałam, że lada chwila wykiełkuje mi w głowie nowy plan na wakacje. Preria, dziki zachód, western, coś, czego w swoich zainteresowaniach popkulturowych dotychczas unikałam, bo mnie odstraszało każdym swoim aspektem, począwszy od "We don't dial 991", poprzez kowbojskie kapelusze, na saloonach i suchej okolicy skończywszy. Zupełnie nic mi się w tym nie podobało - a było raczej maleńkim powodem do radości, że żyję w Polsce XXI wieku, a nie na dzikim zachodzie dwieście lat wstecz.
A tymczasem "Wyspa na prerii" przybliża nam ten klimat, przedstawia ludzi, kowbojów, pokazuje, jak bardzo nietypowy jest ten westernowy światek, który niby już dawno temu przestał być "dzikim zachodem", ale, jak pisze Cejrowski, "mieszkańcy sami o tym ciągle zapominają". Z tą książką zwykłe pranie przemienia się w niezwykłe wydarzenie: PPP, czyli pierwsze pranie portek.
Cejrowski potrafi sprzedać absolutnie wszystko. Domyślam się, że nawet kupę zapakowaną w złoty papierek. Każdą historię, każdą czynność dnia codziennego, jakby to było coś na miarę wejścia na Mount Everest albo przynajmniej wyczynowych skoków spadochroniarskich. Nie przesadzam ani trochę i powtarzam: Cejrowski potrafi sprzedać wszystko. Sprawia, że chcesz pojechać i doświadczyć wszystkich tych nieprzyjemności, które jego spotkały, bo wydają się być piorunującym i pożądanym doświadczeniem. Niby wiem, że rzeczywistość znacznie odbiega od tego, co wysnuł przed nami autor, a i tak uparcie trzymam w swojej głowie jego odbiór.
Najpierw wie się, że Cejro jednak odrobinę koloryzuje, ale po jakimś czasie człowiek zaczyna się łapać na tym, że nie wie już, co mogło wydarzyć się naprawdę, a co było tylko elementem mającym na celu podrasowanie fabuły.
"Wyspę na Prerii", zresztą podobnie jak "Gringo wśród dzikich plemion", z czystym sumieniem mogę serdecznie polecić. Rozpłynęłam się zupełnie!
Za Cejrowskim nigdy nie przepadałam. Nie chodzi o sam fakt bycia kontrowersyjnym, a raczej o sposób, w jaki jest się kontrowersyjnym. On sam mówi o sobie, że jest katolem i, cóż tu dużo mówić, naprawdę nim jest. Na facebooku dumnie działa fanpage "Ruch wypierdolenia Cejrowskiego do Ekwadoru", ale "Wojciech Cejrowski na face book" też cieszy się niezłą popularnością. Tak...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-04-23
2014-09-20
Mam poczucie winy, kiedy wszystkim się podoba, a mnie nie. Może to po prostu nie mój typ literatury, ale czego się z nudów nie robi. I skoro już ją przeczytałam, to chyba jednak zdecyduję się, żeby ponarzekać.
Przede wszystkim Sparks jest okropnie przewidywalny. Ja wiem, że moda na dramę i w ogóle, ale coś tu jest chyba nie tak, jeżeli w połowie pierwszego rozdziału już dokładnie wiesz, jak się skończy. Ja wiedziałam i to mnie martwi, że chyba wszyscy wiedzieli. Tak czy siak - zero zaskoczenia.
Dalej mamy charaktery. O ile Landon jest do przeżycia, o tyle Jamie już nie tyle niemożliwa, co po prostu irytująca. I to wcale nie ze względu na fakt, że Landon w kółko lamentował o tym, jak to ona często mówi o bożych zamysłach. Problem z nią jest taki, że autor nawet nie próbuje ukrywać, że stworzył Mary Sue, symbolicznego anioła, który wlecze się za nami przez pół książki. Brzydkie kaczątko i takie tam.
A reszta bohaterów? Papier toaletowy. Bez charakteru, bez niczego.
Język. Nie wiem, jak to tam wyglądało w oryginale, ale z tłumaczeniem to się zastanawiałam, czy to naprawdę takie konieczne, wciąż powtarzać te same sformułowania typu "wbił mi szpilę".
Za to ta piękna aluzja na samym końcu rozbiła system. Bo czytając te ostatnie dziesięć stron, miałam 90% pewności, że wejdzie właśnie taki zabieg - nie mogło skończyć się źle, dosłowny cud byłby żałosny nawet w przekonaniu autora, więc trzeba było zbalansować akcję.
Nikuś nie wzbudził we mnie zbyt wielu emocji. Pod koniec zrobiło mi się smutno, ale cała afera o nagłą zmianę w złośliwych ludziach ze względu na czyjeś nieszczęście i wyciąganie prywatnych spraw pastora przed całą parafią są głównymi powodami, dla którego stwierdziłam, że sztuczniej być nie mogło.
Bardzo lekka, do czasu nawet sympatyczna lektura, ale o co tyle krzyku - niestety nie wiem. Dobre na jesienny wieczór, szybko się czyta.
A teraz być może ekranizacji uda się to nadrobić! :D
Mam poczucie winy, kiedy wszystkim się podoba, a mnie nie. Może to po prostu nie mój typ literatury, ale czego się z nudów nie robi. I skoro już ją przeczytałam, to chyba jednak zdecyduję się, żeby ponarzekać.
Przede wszystkim Sparks jest okropnie przewidywalny. Ja wiem, że moda na dramę i w ogóle, ale coś tu jest chyba nie tak, jeżeli w połowie pierwszego rozdziału już...
2014-09-03
Gdzieś około dwusetnej strony zrobiło się zabawnie, co oczywiście nie trwało długo. Rozszerzyłabym tę myśl, ale nie chcę nikomu spoilerować. Nie chcę, bo to jest tak cholernie dobre, że ja osobiście urwałabym komuś wątrobę, gdyby mi zaspoilerował. Pokuszę się o stwierdzenie, że w świecie utartych schematów - bo przecież czego człowiek jeszcze nie wymyślił? - to było zaskakujące i szokujące.
Jakie jest "Cięcie"? Przerażające, brutalne, dobitne. I długie.
W tej książce czytelnika spotka przede wszystkim dużo flaków, krwi, serc i mózgów, i to w znaczeniu tak dosłownym, jak anatomia ludzka może nam tylko pozwolić. Ale oprócz tego wszystkiego spotka nas też morderca. Przebiegły, cholernie inteligentny człowiek, który nigdy nie przestał być dzieckiem, bo na pewnym etapie jego życia ktoś nieodwracalnie zatrzymał dla niego czas. Tego mordercę poznamy naprawdę, naprawdę bardzo dobrze. Otworzy przed nami świat zarówno bezlitosny, jak i budzący litość. I, co bardzo doceniam, pokaże niebezpieczeństwa czyhające na zbyt rozmownych w Internecie.
Największą zaletą "Cięcia" bez wątpienia jest ten właśnie charakter - Bezimienny. Znowu mamy tu walkę dobra ze złem, ale w nasze dobro wkrada się zło, w zło wkrada się dobro. Przykładem tego drugiego jest właśnie nasz morderca. Pokrzywdzony przez ludzi i świat, tak bardzo przez autora rozbudowany, że chętniej wczuwamy się w niego niż w Clarę reprezentującą właśnie tę jasną acz skalaną stronę. Autor nie stworzył nam kolejnych Absolutnie Złych Bohaterów i Absolutnie Dobrych Bohaterów. Autor nie stworzył nam papieru toaletowego!
Problem z "Cięciem" jest taki, że nie wiemy, skąd pada cios. Oprócz rozwiniętej ciemniejszej strony książki, mamy jeszcze znacznie mniej wymowną jasną stronę książki. Podczas gdy policja próbuje dojść do tego, kim jest zbrodniarz, ujawnia się prawdziwa magia w postaci psychologii. I nazywam to magią, bo cały zbudowany przez policję profil psychologiczny jest najzwyczajniej w świecie w zbyt dużej części bezpodstawny, wywróżony z kart tarota.
A teraz bez owijania w bawełnę i durnych metafor:
Na dwusetnej stronie zrobiło się śmiesznie, bo choć Veit Etzold z opisywaniem zawartości trumien poradził sobie doskonale, to z emocjami reprezentowanymi przez światłą Clarę już mniej. Ale, as I said, nie będę nikomu spoilerować.
Zakończenie wryło mnie w podłogę. Wryło i chyba będę mieć koszmary. Nie żałuję ani jednej minuty, którą poświęciłam na lekturę tej książki. I szczerze polecam ją każdemu, kto jest fanem thrilleru i bryzgającej radośnie po ścianach krwi. To prawdziwa wyżerka dla wszystkich psychopatów!
Gdzieś około dwusetnej strony zrobiło się zabawnie, co oczywiście nie trwało długo. Rozszerzyłabym tę myśl, ale nie chcę nikomu spoilerować. Nie chcę, bo to jest tak cholernie dobre, że ja osobiście urwałabym komuś wątrobę, gdyby mi zaspoilerował. Pokuszę się o stwierdzenie, że w świecie utartych schematów - bo przecież czego człowiek jeszcze nie wymyślił? - to było...
więcej mniej Pokaż mimo to2012
Małego Księcia w sumie można kochać albo nie znosić. Ja doceniam na pewno fakt dobrych porównań, wszystkich tych "piję, żeby zapomnieć, że piję" i tak dalej, ale mimo wszystko forma jest taka, że od najmłodszych lat szczerze tej książki nie znosiłam. Musiałam ją sobie przypomnieć w gimbazie i to była dość ciężka przeprawa.
Okej, rozumiem założenia, rozumiem racje, rozumiem ten "geniusz" i tak dalej, ale mimo wszystko - wciąż nasuwa mi się myśl, że głębokie to jak kałuża przed moim domem i ogólnie rzecz biorąc pożywka dla kurczaczków. Przekazanie wielu niesamowicie ważnych informacji oczyma dziecka to niby ciekawy pomysł... tylko dlaczego ni cholery to do mnie nie trafia?
Dobre, bo dobre, ale nie arcydzieło.
I choć jestem fanem stwierdzenia "Piję, żeby zapomnieć, że piję", to mnie krew zalewa, jak widzę "Dobrze widzi się tylko sercem". Czemu akurat to drugie, płytkie, oczywiste i tępo brzmiące stało się najsłynniejszym cytatem z tej książeczki?
Małego Księcia w sumie można kochać albo nie znosić. Ja doceniam na pewno fakt dobrych porównań, wszystkich tych "piję, żeby zapomnieć, że piję" i tak dalej, ale mimo wszystko forma jest taka, że od najmłodszych lat szczerze tej książki nie znosiłam. Musiałam ją sobie przypomnieć w gimbazie i to była dość ciężka przeprawa.
Okej, rozumiem założenia, rozumiem racje, rozumiem...
2014-08-25
2014-08-07
No dobra. Naturalnie nie mam różowego pojęcia, jak to się stało, że przeczytałam tę książkę tak szybko. Zajęło mi to może ze cztery godziny. I teraz bez żadnych obiekcji przyznaję, że z całej trylogii jest najlepsza, ale i nie wykracza jakoś specjalnie poza poziom poprzedniczek. Jest przeciętna.
To moja trzecia (pseudo)recenzja książek Kiery Cass i trzecia, w której narzekam na to samo - przewidywalność. Tym razem mogę dodać coś, co nie było tak do końca obecne w pierwszych tomach. Tam dostrzegałam zbyt jawnie ukazane szczegóły, które podpowiadały mi, jak to się wszystko skończy. I nie jest tak, że tego problemu nie posiada "The One". Po prostu tutaj w kwestii przewidywalności doszły jeszcze najbardziej oczywiste rozwiązania, jakie tylko były możliwe.
Między nimi wszystkimi jest chociażby miłość Aspena do Lucy i, żeby nie utrudniać sobie zadania, śmierć Anne, która tworzy przecież kolejny trójkącik w tej książce. Kolejnym faktem jest myśl o tym, że Maxon nie żyje, podczas gdy czytelnik w gruncie rzeczy cały czas wie, że to nieprawda. Następnym śmierć króla i królowej, bo przecież zakończenie tej historii znowu zostałoby utrudnione, gdyby król w końcu przeżył i dalej terroryzował syna.
A propos króla i królowej mam też parę zastrzeżeń. Jeżeli poważnie brakuje mi jakiejś sceny w całej tej książce, to właśnie jest to moment, w którym kona król. Nie widzimy, czy to zaszło tak zwyczajnie, czy dramatycznie; nie wiemy, jakie były ostatnie reakcje króla. Możemy słuchać tylko tego, co mówią nam postronni bohaterzy tej książki. Czuję ten brak, bo ta postać wydawała mi się na tyle ważna, że jej śmierć nie powinna przejść tak bez echa. I nie jest tak, że w tym przypadku miała zostać ukazana śmierć stalinowska, nie jest tak, że najwięksi konają w najgłupszy sposób. Nie. To po prostu było niedopracowane.
Drugą sprawą jest miłość królowej do króla. Nie uwierzę, naprawdę nie uwierzę, że po dwudziestu latach małżeństwa królowa nie ma pojęcia, czym kieruje się król rządząc. A już tym bardziej nie uwierzę, że królowa, że MATKA nie zauważyła u syna nic, co mogłoby się dla niej wydawać niepokojące. A przecież ten syn był bity od małego. Ten wątek mógł pod względem psychologicznym zostać doskonale rozwinięty. Mógł, ale autorka poszła po najniższej linii oporu: król umiera, a niczego nieświadoma królowa oddaje życie za niego.
Jest jeszcze sam fakt śmierci. Obok tego nasi bohaterzy przechodzą w sumie dość obojętnie, czego ja do końca nie rozumiem. Ok, jest ukazany jakiś tam smutek ze strony bohaterów. Jakiś tam. Mamy też karykatury, chociażby w postaci Koty, który jest tak bardzo przecharakteryzowany w jednym kierunku, że aż cycki bolą. Podczas gdy na sam koniec Celeste odsłoniła parę swoich zalet i nie została wreszcie tym Absolutnie Złym Charakterem, na jej miejsce wstąpili król i Kota. Bez cienia współczucia, sympatii do świata, bez cienia dobrych cech. Absolutnie Złe Charaktery. Szkoda.
Nie jestem pewna, czy to nie ma czegoś wspólnego z faktem, że tak szybko przebrnęłam przez całą trylogię, ale jednak - wydaje mi się, że America się poprawiła. Ok, dalej narzekała na swoją miłość, dzięki boru już nie na bezbarwnego Aspena. Tak czy siak - dużo się działo, co nie oznacza, że cała intryga została jakoś specjalnie rozwinięta. W gruncie rzeczy mogłoby jej wcale nie być. America nie podąża tropem tajemnicy i moim zdaniem niewielki wkład ma w fakt, że system kastowy ostatecznie ma zostać zmieniony. Za każdym razem, kiedy dzieje się coś poważnego, ona jest takim samym cywilem jak wszyscy, a jednak czytelnik ma mieć wrażenie, że wiele z tego to jej zasługi. Ktoś inny przychodzi, ktoś inny zaczyna kontrolować, ogarniać sytuację. Ktoś inny sprawia, że wydarzenia nie kończą się katastrofą. America, a konkretnie jej niewyparzony język mają jakiś wypływ na społeczeństwo. Jej obecność otwiera oczy Maxonowi na coś, co mogłaby mu równie dobrze pokazać kandydatka podstawiona przez rebeliantów (ale to jest jakaś ściema, bo ta kandydatka zajmuje się jedynie swoim wzdychaniem do Maxona). Jednak osiągnięcia wciąż przypadają rebeliantom, nie Americe. Heroizowanie jej nie ma tutaj najmniejszego sensu; mówienie jaka jest odważna też nie, bo jej odwaga jest zaledwie przypadkiem. I wciąż cała ta masakra interesuje ją tylko pozornie. I wciąż jej umysł zajmuje tylko jeden mężczyzna. Jak dla mnie jest okropnie ograniczona.
Trójkącik Maxon-America-Aspen ma tak oczywiste rozwiązanie, że już bardziej się nie dało. Że Aspen zostanie z Lucy wiemy już od dawna, ale to nie powstrzymało Maxona przed syndromem #dlaczegominiepowiedziałaś. Jeszcze przed lekturą tej książki wiedziałam, że kiedy wszystko się wreszcie ułoży, książę dowie się o Aspenie, będą kłopoty, a potem tragedia, najpewniej w postaci ataku rebeliantów, wszystko naprawi. Pytanie brzmi: kto nie wiedział? Kto po przeczytaniu dwóch pierwszych części tego nie wiedział? Można się wkurzać na Americę za to, że nie chce być szczera wobec człowieka, który tę szczerość jej oferuje, ale można też być złym na Maxona, któremu udziela się tendencja hirołiny do niesłuchania tego, co ludzie mają do powiedzenia. A największa głupota w Maxonie w tym momencie jest dlatego, że widząc ten cholerny guzik w słoiku (taki jakby dowód miłości od Aspena) nie zapytał. Nigdy nie zapytał. A przecież tyle razy mówił, że niewypowiedziane na głos pytania męczące Americę są powodem większości ich kłótni.
No i oczywiście wewnętrzne pierdzielenie w stylu "powiedz mi, że kochasz". I u Maxona, i u Americi. Można było zapobiec tylu głupotom, można było ukrócić gierki króla i oboje doskonale o tym wiedzieli. Ale nie mieli zamiaru tego zrobić, bo nie byli pewni. I oboje zbyt dumni, żeby zacząć tę najwyraźniej najważniejszą dla obojga rozmowę.
Nie wiem, o czym mam jeszcze mówić. Nie mam bladego pojęcia, bo w żaden sposób nie da się ukryć że ta książka nie jest niczym więcej, jak tylko kolejną opowiastką o kopciuszku, tyle że zbuntowanym. To może mieć jakąś fabułę poza romansem, ale bardzo naciąganą, opowiedzianą od A do Z i niewartą komentarza.
Jeżeli ktoś jest masochistą i lubi czytać głupie książki, to ta trylogia zasługuje w pewnym sensie na polecankę, z tym, że istnieją pozycje znacznie, znacznie durniejsze i macz mor warte uwagi niż Selekcja. Jeżeli ktoś szuka dobrej książki, to do polecanek tego nie wrzucę. Jeżeli ktoś chce się odprężyć i nie myśleć o tym, co czyta; jeżeli komuś nie przeszkadza wieczne "x czy y", które spotka go w drugiej części w dużym nadmiarze; jeżeli ktoś chce po prostu poczytać Kopciuszka - mogę polecić. Ale to jest nijakie. Nie nudne, nie ciekawe - nijakie. Nie będę wymagać cudów od czegoś, co ma być jedynie bajką dla nastolatek.
PS Zapomniałam dodać, że definitywnie największą zaletą całej serii są... okładki! Kupiłabym te książki tylko po to, żeby zdobiły mi szafkę. Ok, wiem, że gusta są różne. Mnie jednak bez dwóch zdań zauroczyły.
No dobra. Naturalnie nie mam różowego pojęcia, jak to się stało, że przeczytałam tę książkę tak szybko. Zajęło mi to może ze cztery godziny. I teraz bez żadnych obiekcji przyznaję, że z całej trylogii jest najlepsza, ale i nie wykracza jakoś specjalnie poza poziom poprzedniczek. Jest przeciętna.
To moja trzecia (pseudo)recenzja książek Kiery Cass i trzecia, w której...
2014-08-06
!W pewnym sensie spoilery, ale tylko dla tych, którzy nie potrafią dodać dwa do dwóch!
Ok, książka poszła w sumie tak samo szybko, jak tom I. Może nawet i szybciej, z tym, że bardziej z mojej nudy niż faktu, że szybko się ją czyta. W rzeczywistości to ciężki orzech do zgryzienia.
Nie wiem w sumie od czego zacząć. Znacie standardowe bicie piany na potrzeby objętości niektórych historii? Są sprytni autorzy, którzy robią to tylko pozornie. Mam tu oczywiście na myśli umieszczanie maleńkich elementów prowadzących nas do końca całej historii. Takie rzeczy można spotkać chociażby u Agaty Christie. Nie będziemy oczywiście porównywać romansidła dla nastolatek z mistrzynią kryminału, ale jednak czuję się w obowiązku zwrócić uwagę na to, co spróbowała zrobić Kiera Cass.
Mianowicie Kiera Cass próbowała nas zaskoczyć. Prowadzenie małymi elementami do zwrotów akcji, które można było przewidzieć, a które są jednak zaskakujące to coś, co znam z autopsji. Ten twór nie posiada żadnych rozpychaczy, chociaż usilnie próbuje sprawiać inne wrażenie. Każda scena ma jakiś cel i ten cel niestety za każdym razem jest przewidywalny aż do bólu. Jeżeli ktoś czytał moją recenzję tomu pierwszego, to pewnie przyuważył, że przewidziałam romans Marlee. I każdy, kto choć trochę skupiał się na tym, co czytał i choć trochę wie, co przeczytał, najprawdopodobniej zrobił to samo. Zwróciłam uwagę również na fakt, że od samego początku drugiej części król nie jest przedstawiany jako osoba sympatyczna; choć bohaterka jest wobec niego zupełnie neutralna, sprawia, że czytelnik nie widzi w nim dobrego charakteru. I tu znowuż mamy błąd autorki - bo te małe sceny naprowadzające nas na zakończenie były zbyt duże, żeby zakończenie mogło okazać się jakimkolwiek szokiem. Po pierwszych rozdziałach byłam już całkowicie pewna co do tego, że kim okaże się król i jaki wpływ będą miały książki z pokoju, do którego Maxon przyprowadza Americę na schadzki. Natomiast jej dojście do tego zajęło całą drugą część.
No właśnie. America. America od początku jest przedstawiana jako ta hiperinteligentna buntowniczka, od początku wiemy, że zmieni świat i pod jej działaniami upadnie cały terror wiążący się z podziałem na kasty. A jednak, America jest zupełnie bezmyślna. W tej części zdaje się, że jeszcze zgłupiała. Cały jej dialog wewnętrzny opiera się na trzech słowach: "Maxon czy Aspen?". Za każdym razem, kiedy dzieje się coś naprawdę ważnego, poświęca temu chwilę uwagi albo nie robi tego wcale, tylko od razu przechodzi do swoich rozważań o tym, którego wybrać.
Jeżeli wiemy o tym, co stało się z Marlee, wiemy też pewnie, że America nie przejęła się wydarzeniem związanym z jej przyjaciółką bardziej niż faktem, że jeżeli jej ukochany tego nie powstrzymał, to znaczy, że jej nie kocha.
W chwilach kiedy America przestaje się wreszcie mazać, zaczyna zbierać do kupy wszystko to, co my ogarnęliśmy częściowo w pierwszej części. A następuje to dopiero pod koniec książki, kiedy sprawy przybierają szybszy obrót i trzeba zacząć myśleć o czymś innym niż o trójkąciku czy też czworokąciku, a w trzeciej części już prawdopodobnie pięciokącie (TAK). Jej wnioski wciąż nie są tak dobre, jak te, które wyciąga czytelnik, ale pozostaje nadzieja, że szybko odkryje to, co my już wiemy. Mimo że narracja jest pierwszoosobowa i America osobiście pokazuje nam wyraźnie rozwiązania, ale mimo tego nigdy ich nie zauważa.
Jeżeli dalej mam na nią narzekać, muszę jeszcze koniecznie wspomnieć o tym jej okropnym niezdecydowaniu i pochopnych decyzjach. America jest częściowo hipokrytką - okrutnie narzeka na dumę Aspena, podczas gdy sama jest zbyt dumna, żeby pozwolić sobie na to, powiedzmy, szczęście. Za każdym razem, kiedy coś jest nie tak - ucieka, nie chce słuchać, wyciąga swoje wnioski i nawet nie myśli o tym, że mogłaby się mylić. A myli się ciągle. Propsy za Maxona, który prosto z mostu strzela jej dwa razy coś w rodzaju "dlaczego nie zapytasz?". America jest zbyt dumna na pytanie się o cokolwiek, ma duszę odkrywcy i w związku z tym co krok potyka się o własne nogi, próbując odkryć na własną rękę coś, co dawno już było odkryte. A wystarczy zapytać, żeby wszystko było jasne. I jak dobrze wiemy - przysparza jej to wielu problemów i właśnie o tym jest połowa tej książki.
Maxon. Maxon i America są siebie warci. Z jednej strony wciąż czuję do niego sympatię, z drugiej strony zniechęcił mnie parę razy, bo jej niezdecydowanie zaczęło się udzielać jemu. Wydawało mi się, że w tej części role się odwrócą i to tym razem książę będzie walczył o serce wybranki, nie tak tak poprzednio na odwrót. Ale Maxon nie wie nawet, że ma z kim walczyć. America zataja przed nim fakt obecności Aspena w zamku, mimo że książę tyle razy prosi ją o szczerość i niejednokrotnie udowadnia, że jest gotów pozwolić jej wybierać. Tymczasem mimo własnych uczuć - które opierają się praktycznie na tym, co było kiedyś, nie teraz - America ma ogromny ból dupy o to, że Maxon też zaczyna trochę szaleć. Powiedziałam, że są siebie warci? Bo podczas gdy Ami po kątach całuje się z Aspenem, Maxon dla uspokojenia uprawia seks z jedyną puszczalską wśród 35 kandydatek i wzdycha do kolejnej, Kriss, na którą z kolei nie jest zdecydowany, bo brak przedzaręczynowych pocałunków sprawia, że nie jest pewien swoich uczuć. Znowu całość kończy się tym samym - znowu to America będzie musiała zawalczyć o swoje szczęście. I kiedy wszystko zacznie się układać, Maxon odkryje w zamku Aspena i znowuż udzieli mu się tendencja Americi do nie słuchania tłumaczeń. Jeżeli tak się nie stanie, to dlatego, że Aspen odda swoje serce Lucy lub zginie. A może nie? To byłoby jakieś zaskoczenie. Wreszcie.
Aspen jest i nie jest w tej książce. Jego obecność, jego charakter są opisane tak powierzchownie, że trudno go w tym wszystkim dostrzec. Jak zranione psiątko - zakochany, wzdychający, nie rozumiejący. Gdyby ode mnie zależał ciąg dalszy tej książki, skończyłoby się związkiem Maxona z Kriss i Aspena z Lucy. Dlaczego nie z Americą? To jest proste. Bo nie można wierzyć, że czyny i głupota pozostają bezkonsekwentne. Jeżeli America nie pójdzie po rozum do głowy w trzeciej części, jeżeli nie zacznie robić tego, co naprawdę czuje i jeżeli nie zacznie ufać człowiekowi, który przez jej pochopne oceny wiele stracił, mimo że zasłużył na jej zaufanie już znacznie wcześniej - ta bohaterka nie będąc sama zostanie ucieleśnieniem jakiejś tęczowej fantazji niemającej nic wspólnego z jakąkolwiek rzeczywistością. Miłość może trwać, a może się skończyć. Jeżeli owija sobie dookoła palca dwóch mężczyzn w tak oczywisty sposób, w końcu oboje w rzeczywistości zrozumieliby, że to uczucie wygasło, kiedy jej gierki zaczęły się szerzyć.
O czym jeszcze warto wspomnieć? Brak logiki w sytuacjach (Maxon wie, że rebelianci czegoś szukają i wie, że trzyma księgi zakazane w zamku. Jedną z nich pożycza Ami. Król obala tę teorię i znowu słyszymy, że Maxona nikt nie słucha. Ale Ami nie ma żadnej refleksji, kiedy widzi, jak uciekającej rebeliantce wysypuje się cała masa skradzionych z zamku ksiąg. A kiedy wreszcie odkrywa, czego szukają ci rebelianci, kiedy jednocześnie wie, że nazwa Illei pochodzi od człowieka okrutnego i tym państwem wciąż niesprawiedliwie rządzą okrutni, nie domyśla się nawet, czego tak naprawdę chcą rebelianci. Bo wcale nie chodzi tu o jakieś książki)?
Sięgnę po trzeci tom. Ktoś mi powiedział, że ma względem tej serii bardzo podobne moim odczucia, ale trzeci tom wykazuje znaczną poprawę. Will see. Mam nadzieję, że chociaż raz Kiera Cass mnie zaskoczy.
!W pewnym sensie spoilery, ale tylko dla tych, którzy nie potrafią dodać dwa do dwóch!
Ok, książka poszła w sumie tak samo szybko, jak tom I. Może nawet i szybciej, z tym, że bardziej z mojej nudy niż faktu, że szybko się ją czyta. W rzeczywistości to ciężki orzech do zgryzienia.
Nie wiem w sumie od czego zacząć. Znacie standardowe bicie piany na potrzeby objętości...
Szum, jaki narósł wokół tej książki sprawił, że miałam zamiar nie sięgać po nią przez następne dziesięć lat. Całkiem niezłe postanowienie, jak na prawdziwego Potterheada, którym, przyznaję bez bicia, jestem od kiedy tylko pamiętam. Zgodzę się stuprocentowo ze stwierdzeniem, że "Harry Potter i Przeklęte Dziecko" to nic innego jak skok na nasze portfele. Nie zrozumcie mnie źle - jestem zachwycona faktem, że fandom się rozwija, a po tylu latach Potter znowu wraca do mody. Bo bez dwóch zdań wraca - pomijając tę książkę, mamy jeszcze adaptację "Fantastycznych zwierząt i jak je znaleźć" i w obydwóch tych przypadkach dzieła nieustannie są na językach. Fani wciąż tworzą powieści, opowiadania, malunki i... scenariusze. No właśnie - fani. A podciąganie czyjejkolwiek twórczości pod nazwisko osoby, która nam ten fandom otworzyła, jest już moim zdaniem skokiem na kasę. Bo czegokolwiek by nie powiedzieć, to to dzieło zawsze będzie "fanfiction", a "Harry Potter i Przeklęte Dziecko" nie jest tak dobre, żeby samo mogło się od tej plakietki wyzwolić.
Ale przejdźmy do rzeczy. Słyszę bardzo dużo głosów, że brakuje tu detali, że nie ma opisów i tak dalej. Faktycznie, jakiś imbecyl od marketingu krzyknął "ósmy tom Harry'ego Pottera" i podziałało. No ale czy faktycznie taki imbecyl, skoro zajmował się właśnie marketingiem i skoro to właśnie podziałało?
Pomijając jednak promocję książki, "Harry'ego Pottera i Przeklęte Dziecko" nie powinno się nazywać ósmym tomem sagi. I nie powinno się od niej oczekiwać, że nim będzie. Kiedy człowiek nie ma takich oczekiwań, nie papla bezsensu o braku detali i opisów, bo zdaje sobie sprawę, że to już nie jest powieść, tylko scenariusz. A scenariusze mają to do siebie, że detale muszą dorzucić im aktorzy i scenografia. Mimo to uważam, że same suche dialogi i tak zupełnie wpasowały się w klimat magicznego świata wykreowanego nam przez Rowling. A to już jest jakieś osiągnięcie! Ten scenariusz, nawet na sucho, dał nam jakieś wyobrażenie o tym, w którą stronę rozwijały się dalej charaktery bohaterów po "Insygniach Śmierci" i w mojej skromnej opinii, wrażenie to było bardzo trafne.
Sama historia jest przede wszystkim zupełnie ciekawa i trzyma się kupy. Były oczywiście przeforsowane już tysiąc razy przez fanów wątki. Albus w Slytherinie, córka Voldemorta, jakieś pojęcie romansu między Voldemortem i Belatriks, naznaczona piętnem wojny rodzina Malfoyów i oczywiście Astoria, która niemal w każdym ff, jakie czytałam, wypadała na wiecznie umierającą kobietę i tak dalej, i tak dalej. Pojawił się jednak jakiś powiew świeżości: zmieniacze czasu i mącenie w historii. Był powrót do "Czary Ognia", było odtworzenie znanych już nam wydarzeń. Krótko mówiąc, gdyby to było zwykłe fan fiction - też bym je z chęcią przeczytała.
Mimo wszystko mam jednak nadzieję, że to jedyne ff, jakie kiedykolwiek zostanie wydane pod nazwiskiem Rowling. Ja bym się z chęcią na to przedstawienie wybrała do teatru i przyznam, że z równą chęcią zobaczyłabym jego adaptację filmową. Ale to trochę jak odgrzewanie starego kotleta - tak przyjemnie jak za pierwszym razem już nie będzie.
Szum, jaki narósł wokół tej książki sprawił, że miałam zamiar nie sięgać po nią przez następne dziesięć lat. Całkiem niezłe postanowienie, jak na prawdziwego Potterheada, którym, przyznaję bez bicia, jestem od kiedy tylko pamiętam. Zgodzę się stuprocentowo ze stwierdzeniem, że "Harry Potter i Przeklęte Dziecko" to nic innego jak skok na nasze portfele. Nie zrozumcie mnie...
więcej Pokaż mimo to