Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , ,

„Tusz” Alice Broadway leżał na mojej półce, czekając na przeczytanie, kilka miesięcy. Wczoraj książkę pochłonęłam jednym tchem i... przepadłam.
Opowiada historię Leory, żyjącej w społeczeństwie, w którym tatuarze na skórze opowiadają historię człowieka. Każdy już od dziecka jest naznaczany, po śmierci natomiast jego skóra przerabiana jest na księgę - swoistą pamiątkę życia. Leora stara pogodzić się z utratą ukochanego ojca, jednak po odczytaniu jego skóry uświadamia sobie, że wcale dobrze go nie znała.
„Tusz” czytało mi się znakomicie. Ten osobliwy i nieznany mi dotąd pomysł na świat i samą fabułę, przeplatany opowiadanymi baśniami urzekł mnie całkowicie.
Fakt, brakowało mi odrobinę pogłębienia portretu samych postaci, a niektóre wątki zostały potraktowane powierzchownie. Nie zmienia to jednak mojego zdania, że „Tusz” jest bardzo dobrym rozpoczęciem trylogii.
Teraz czas, bym pochłonęła drugi tom - „Iskrę” - co do którego mam ogromne oczekiwania.

„Tusz” Alice Broadway leżał na mojej półce, czekając na przeczytanie, kilka miesięcy. Wczoraj książkę pochłonęłam jednym tchem i... przepadłam.
Opowiada historię Leory, żyjącej w społeczeństwie, w którym tatuarze na skórze opowiadają historię człowieka. Każdy już od dziecka jest naznaczany, po śmierci natomiast jego skóra przerabiana jest na księgę - swoistą pamiątkę...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Laponia. Wszystkie imiona śniegu Adam Biernat, Marta Biernat
Ocena 5,3
Laponia. Wszys... Adam Biernat, Marta...

Na półkach: , ,

Książki na temat krajów Północy przyciągają mnie jak magnes. W ciemno kupuję każdą, która na okładce ma fiordy Norwegii, islandzkie gejzery, czy - jak w przypadku "Laponii. Wszystkich imion śniegu" - renifery i biały puch, dzięki czemu moja skandynawska półka pęka w szwach.

"Laponię. Wszystkie imiona śniegu" pragnęłam przeczytać już zanim została wydana. Nie mogłam doczekać się opisów północnej natury i codziennego życia Saamów, a nie Lapończyków (!) kochani autorzy, w surowym klimacie.

Otrzymałam za to zgrabnie napisaną "pracę", w której autorzy powołują się na mnóstwo źródeł. Wcale nie opisują codzienności, a wierzenia mieszkańców Laponii i legendy, jakie wśród nich krążą. Przypominają o szczególnej więzi, jaka łączy Saamów z naturą oraz to, z jaką czcią traktują zwierzęta - szczególnie reny. Cóż mogę powiedzieć... Nie tego się spodziewałam. Autorzy zapewne włożyli ogrom pracy w poszukanie tekstów źródłowych (o czym świadczy sama pokaźność bibliografii i przypisów) i ich poznanie, ale wydaje mi się, że nie tylko na nich powinna się opierać dobra książka, jak jest w tym przypadku. W dodatku odniosłam wrażenie, że podzielenie tekstu na rozdziały w pewnych momentach stwarza tylko pozory porządku. Nie ukrywam, że chwilami wdarł się lekki bałagan, a autorzy przeskakiwali od opisu jednej legendy do innych wierzeń, po czym niespodziewanie wracali do początku.

Tej pozycji absolutnie nie można nazwać złą. Ale też niczym szczególnym się nie wyróżnia. Są fragmenty bardziej ciekawe, jak i te znacznie mniej interesujące. Muszę przyznać, że najbardziej wciągnęły mnie już same końcowe rozdziały, dla których warto było przebrnąć przez kilka nużących akapitów.

Trudno mi ocenić, czy polecać Wam "Laponię. Wszystkie imiona śniegu". Przed sięgnięciem po nią, powinniście wiedzieć, czego się spodziewać. Ja niestety oczekiwałam czegoś innego i być może dlatego nieco się rozczarowałam.

Książki na temat krajów Północy przyciągają mnie jak magnes. W ciemno kupuję każdą, która na okładce ma fiordy Norwegii, islandzkie gejzery, czy - jak w przypadku "Laponii. Wszystkich imion śniegu" - renifery i biały puch, dzięki czemu moja skandynawska półka pęka w szwach.

"Laponię. Wszystkie imiona śniegu" pragnęłam przeczytać już zanim została wydana. Nie mogłam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

"The King's Men" jest wspaniałym zakończeniem trylogii "All for the Game".

Trzeci tom nie zostawia na czytelniku suchej nitki - pełen emocji, szokujących informacji, zacieśniających się relacji pomiędzy Lisami, którzy stają się dla siebie nie tylko przyjaciółmi, ale prawdziwą rodziną.

Nora Sakavic stworzyła fantastyczną historię, o której nie można zapomnieć oraz bohaterów, których się kocha i nienawidzi całym sercem. Każdy tom kończyłam z ogromnym uśmiechem na twarzy, łzami w oczach z powodu wielu towarzyszących mi emocji i mocno bijącym sercem.

Zdaję sobie sprawę, że "All for the Game" nie jest trylogią idealną. Są rzeczy, które nie powinny mieć miejsca i rzeczy, które po prostu nie są logiczne w świetle prawa. Ale na to wszystko idzie przymknąć oko, bo kreacja bohaterów, ich historie, ich zachowanie i naprawdę trudne charaktery są ponad tym. Postać Kevina, wsparcie Matta, Dan, Renee, uczucia, które wiszą nad Neilem i Andrew, opiekuńczość trenera Wymacka oraz Exy pomiędzy tym... To są rzeczy, dla których uwielbia się "All for the Game".

Po zakończeniu "The King's Men" mam tylko przemożną ochotę rzucić wszystko i zatopić się w tę opowieść raz jeszcze... I kolejny, i kolejny raz. Liczę więc, że Wydawnictwo Niezwykłe nie pozwoli nam długo czekać i wyda w Polsce trzeci tom już niedługo, by znów można było przeżyć tę przygodę wspólnie z Lisami.

"The King's Men" jest wspaniałym zakończeniem trylogii "All for the Game".

Trzeci tom nie zostawia na czytelniku suchej nitki - pełen emocji, szokujących informacji, zacieśniających się relacji pomiędzy Lisami, którzy stają się dla siebie nie tylko przyjaciółmi, ale prawdziwą rodziną.

Nora Sakavic stworzyła fantastyczną historię, o której nie można zapomnieć oraz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

"Gdzie niebo mieni się czerwienią" urzekło mnie swoją minimalistyczną, ale nic mi nie mówiącą okładką. Dopiero, gdy skończyłam czytać, odkryłam, jak bardzo pasuje ona do treści. Bo o treści też za wiele z początku nie wiedziałam, ale już wtedy czułam, że ta pozycja mnie nie zawiedzie.

Ósa nigdy nie miała łatwo. Żyje na wyspie, którą rządzą magiczne siły. Raz na kilkanaście lat na niebie pojawiają się czerwone smugi zorzy polarnej, które oznaczają tylko najgorsze. Ósa urodziła się właśnie w takich czasach – gdy mieszkańców zabijała zaraza. To wtedy zmarła jej matka, a dziewczynę do teraz najbliżsi uznają za winną jej śmierci. Gdy niebo znów mieni się czerwienią, Ósa postanawia uratować mieszkańców…

Po raz pierwszy od bardzo dawna spotkałam książkę, w której główna bohaterka nie jest irytująca i płaska, pomimo młodego wieku. Lisa Lueddecke stworzyła siedemnastoletnią Ósę, dorosłą i silną kobietę, która nie boi się poświęcić nawet swojego życia dla mieszkańców wioski i bliskich, którzy nigdy nie okazali jej miłości. Kochani autorzy – od tej pisarki możecie się uczyć, jak konstruuje się postaci.

Akcja w książce nie porusza się do przodu w zastraszającym tempie. Tak naprawdę właściwie i najważniejsze wydarzenia dzieją się tutaj dopiero w drugiej połowie, o ile nie na samym końcu lektury. Mi nie przeszkadzało to jednak w czytaniu, bo językiem i fantastyczną konstrukcją głównych bohaterów (szczególnie Ósy) autorka nadrobiła wszystko. "Gdzie niebo mieni się czerwienią" nie czytałam z zapartym tchem, a mimo tego połknęłam ją w kilka godzin. Pisząc tę opinię kilka dni później, nadal czuję się otoczona jej urokiem i swoistą, północną atmosferą.

Pozycja ta jest opowieścią o silnej i niezależnej kobiecie, o odwadze i przeciwstawianiu się losowi. Na dodatek na każdej stronie czuć surowy i mroźny klimat Północy, bo sroga zima bohaterom naprawdę daje w kość.

"Gdzie niebo mieni się czerwienią" jest debiutem autorki, więc jeśli tak wygląda jej debiutancka powieść, to ja mogę powiedzieć tylko dwie rzeczy – pragnę więcej i z pewnością kupię w ciemno wszystko, co wyjdzie spod jej pióra.

"Gdzie niebo mieni się czerwienią" urzekło mnie swoją minimalistyczną, ale nic mi nie mówiącą okładką. Dopiero, gdy skończyłam czytać, odkryłam, jak bardzo pasuje ona do treści. Bo o treści też za wiele z początku nie wiedziałam, ale już wtedy czułam, że ta pozycja mnie nie zawiedzie.

Ósa nigdy nie miała łatwo. Żyje na wyspie, którą rządzą magiczne siły. Raz na kilkanaście...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Do „Kredziarza” starałam się podchodzić z dystansem. Ogrom pozytywnych opinii skutecznie mnie na jakiś czas od niego odstraszył (tak już mam, że nie ufam dobrze ocenianym nowościom). Będąc w Empiku, nie mogłam się jednak oprzeć pięknie wyglądającej okładce i oryginalnemu grzbietowi. W tym dniu miałam również imieniny, więc siostra postanowiła mi książkę ów sprezentować.

W 1986 roku Eddie był dzieckiem. On i przyjaciele porozumiewali się kodem – rysowali ludziki z kredy, a każdy z nich miał podporządkowany sobie kolor. Pewnego dnia znaleźli w lesie ciało dziewczyny. Każdy z nich jednak powoli zapomniał o tym traumatycznym wydarzeniu i dorastając, poszedł w swoją stronę. 30 lat później przyjaciele znów się spotykają – każdy z nich dostaje znany tylko im z dzieciństwa znak z kredy. Kto go wysłał? Czy faktycznie kredowe ludziki były jedynie ich tajemnicą?

Można powiedzieć, że akcja biegnie tutaj dwutorowo. Przedstawione mamy naprzemiennie wydarzenia, które wydarzyły się 30 lat wcześniej i które dzieją się współcześnie. To tylko sprawia, że książkę niemal się pochłania. Wyobraźcie sobie każdy rozdział, który kończy się czymś szokującym. Zamiast od razu przewrócić kartkę na drugą stronę, by dowiedzieć się, jak potoczy się wątek, musicie przebrnąć jeszcze przez wydarzenia sprzed 30 lat lub dziejące się 30 lat później. A i one są równie szokujące. I tak przez ponad 300 stron. Powiedzielibyście – koszmar. Ale nie – „Kredziarz” dzięki temu jest perełką.

Moja chaotyczna opinia jest, moim zdaniem, doskonałym potwierdzeniem na to, jak wielkie wywarła na mnie wrażenie lektura „Kredziarza”. Autorka mistrzowsko buduje nastrój,a najnowsze rewelacje, jakie nam funduje, sprawiają, że już sami nie wiemy, który z bohaterów ma jakie zamiary. Doskonale pokazuje też relacje i stosunki pomiędzy młodymi ludźmi, nie wspominając o tym, w jak fantastyczny i rozbudowany sposób skonstruowała ich pod kątem psychologicznym.

Jedyne do czego faktycznie mogłabym się doczepić to brak klimatu angielskiego miasteczka. Od tej książki bije Ameryka (co dziwne, bo autorka pochodzi z Wielkiej Brytanii). Ja jestem urzeczona Stanami, więc nie do końca odebrałam to jako wadę książki i niczym książce nie ujmuję. Ale miło byłoby poczuć taką starą, angielską prowincję, której tutaj zwyczajnie zabrakło.

Thrillerów i kryminałów nie czytam za często, ale po „Kredziarzu” koniecznie muszę to zmienić. Ta pozycja jest zdecydowanie warta zarówno mojej, jak i waszej uwagi. Polecam teraz i polecać będę zawsze. Musicie tę książkę przeczytać!

Do „Kredziarza” starałam się podchodzić z dystansem. Ogrom pozytywnych opinii skutecznie mnie na jakiś czas od niego odstraszył (tak już mam, że nie ufam dobrze ocenianym nowościom). Będąc w Empiku, nie mogłam się jednak oprzeć pięknie wyglądającej okładce i oryginalnemu grzbietowi. W tym dniu miałam również imieniny, więc siostra postanowiła mi książkę ów sprezentować.

W...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Podchodząc do tej książki trzeba mieć na uwadze dwie, niezwykle ważne rzeczy. Po pierwsze – autorka napisała ją, mając zaledwie 15 lat. Po drugie natomiast – została ona napisana przed „Zmierzchem” Stephenie Meyer i wielkim boomem na rynku wydawniczym na tego typu powieści.

Margo Cook przeprowadza się z Nowego Jorku do tajemniczego Wolftown. Zestresowana idzie do nowej szkoły, gdzie od razu zaprzyjaźnia się z uwielbiającą kolor różowy Iv i poznaje tajemniczego „metalowca” Maxa. Szybko też orientuje się, że nazwa miasteczka nie jest przypadkowa. W okolicznych lasach bowiem roi się od wilków.

Moim ogromnym błędem jest to, że zabrałam się za „Wilka”, nie będąc już nastolatką. Przez to zauważyłam ogrom niedociągnięć, a właściwie to błędów (najczęściej tych logicznych), bo niedociągnięciami ich już chyba nie można nazwać. Co dziwne, bardzo drażniła mnie główna bohaterka, ale wcale nie przez jej sposób bycia czy zachowanie. Moim zdaniem zawiniła tutaj pierwszoosobowa narracja, która była dość płytka i po prostu słaba (tak, wiem - napisała to osoba blisko dziesięć lat młodsza ode mnie). Sporo zastrzeżeń kieruję też do samego prowadzenia już nie tyle fabuły, co akcji – albo zostały pomijane najbardziej interesujące mnie fragmenty, albo najbardziej istotne wydarzenia zostały skrócone do absolutnego minimum i opisane bardzo powierzchownie. Nie dane nam też było dokładnie poznać samych bohaterów (już nie mówiąc o tytułowym wilku czy całym stadzie). Chociażby Max – skryty i cichy chłopak, który podobno potrafi być rozgadany. Podobno, bo wszystko to napomknięto nam później, a dialog który mógłby być interesujący, po prostu nie istnieje.

Niemniej, ja od „Wilka” po prostu nie mogłam się oderwać. Dla mnie ogromnym plusem było to, że zupełnie nie czułam, że czytam lekturę, która wyszła spod pióra polskiego pisarza. To za sprawą angielsko brzmiących imion i samej akcji, która dzieje się w Stanach Zjednoczonych. Ale pewnie głównie dzięki temu dałam szansę tej pozycji… i nie żałuję. Tak, raziły mnie błędy i miałam ochotę wyrzucić tę książkę przez okno, ale jednocześnie byłam ogromnie ciekawa następnych wydarzeń i tego jak autorka zakończy całość.

Nie określiłabym też mianem tortur sięgnięcie po drugi tom, czyli „Wilczycę”, bo przyznaję, że ja naprawdę jestem ciekawa kontynuacji. Nie liczę, by coś się zmieniło na lepsze, ale żywię nadzieję, że drugi tom nie okaże się słabszy.

Wam nie potrafię tej książki polecić (bo już sam „Zmierzch” jest lepiej napisany), ale nie odradzam. Jeśli jesteście młodzi i lubicie takie niewymagające książki, to warto mieć „Wilka” na uwadze.

Podchodząc do tej książki trzeba mieć na uwadze dwie, niezwykle ważne rzeczy. Po pierwsze – autorka napisała ją, mając zaledwie 15 lat. Po drugie natomiast – została ona napisana przed „Zmierzchem” Stephenie Meyer i wielkim boomem na rynku wydawniczym na tego typu powieści.

Margo Cook przeprowadza się z Nowego Jorku do tajemniczego Wolftown. Zestresowana idzie do nowej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Hate” to książka, po którą każdy człowiek w dzisiejszych czasach powinien sięgnąć.

To historia Eve, której starsza siostra Rosie kilka miesięcy wcześniej została pobita na śmierć. Nastolatka musi odnaleźć się w świecie, który odtąd już nie jest taki sam jak wcześniej. W dodatku w jej szkole pojawia się nowy uczeń, który był świadkiem brutalnego pobicia. Uczeń, który nic nie zrobił, by pomóc jej siostrze…

W obliczu współczesnych wydarzeń, szerzącej się na świecie nienawiści, rasizmu i nietolerancji „Hate” wydaje się być książką obowiązkową. I moim zdaniem faktycznie taka jest. W zaledwie kilkudziesięciu stronach upchnięty zostaje świat widziany przez kilku bohaterów, którzy mniej lub bardziej związani byli z pobiciem Rosie i jej przyjaciela. Poznajemy punkt widzenia Eve, ale również jej przyjaciółki Jess i chłopaka, który tego „feralnego” wieczoru znalazł się na miejscu zdarzenia i zwyczajnie spanikował, by cokolwiek zrobić. Dzięki nim możemy również poznać innych bohaterów i rozterki, z którymi się zmagają. Chociażby rodziców Eve, którzy w dwojaki sposób starają się radzić sobie ze stratą drugiej córki.

Już podczas czytania „Hate” odniosłam jednak wrażenie, że wszystkie wydarzenia zostały opisane w bardzo szybki, a przez to pobieżny sposób – tak jakby książka, która powstała, nie była końcowym dziełem, ale tylko szkicem, zarysem fabuły. I choć ostatecznie całość wywarła na mnie ogromne wrażenie, to nie mogę oprzeć się wrażeniu, że zwyczajnie czegoś mi w niej brakowało.

Niemniej, „Hate” powinien przeczytać każdy – bez względu na wiek, płeć czy wyznanie. To, co przydarzyło się Rosie, może przydarzyć się każdemu z nas i to wcale nie tylko po powrocie z zakrapianej imprezy. Książka ta pokazuje nie tylko ból niewinnej osoby, ale przede wszystkim ogrom tragedii, jaka przydarzyła się jej bliskim i jak to na nich wpłynęło.

Polecam Wam „Hate”, ale przymknijcie oko na braki i pewne niedociągnięcia. To, jakich emocji dostarczy Wam lektura tej książki, z pewnością nadrobi jej wady.

„Hate” to książka, po którą każdy człowiek w dzisiejszych czasach powinien sięgnąć.

To historia Eve, której starsza siostra Rosie kilka miesięcy wcześniej została pobita na śmierć. Nastolatka musi odnaleźć się w świecie, który odtąd już nie jest taki sam jak wcześniej. W dodatku w jej szkole pojawia się nowy uczeń, który był świadkiem brutalnego pobicia. Uczeń, który nic...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Załącznikowi" od początku dawałam szansę (może tym razem się zaskoczę?), ale nie miałam co do niego żadnych oczekiwań. Dwie poprzednie przygody z autorką mało wspominam (bo po prostu niczym nie zachowały się one w mojej pamięci), a czy teraz było inaczej?

Lincoln nie ma etycznej pracy - zarabia na życie w redakcji, w dziale IT, czytając cudze e-maile. Zwykle pracownikom i autorom zbyt sprośnych wiadomości przesyła upomnienia. Do czasu, aż trafia na korespondencję wymienianą między Jennifer i Beth. Z początku jest tylko ciekawy, aż w końcu zdaje sobie sprawę, że naprawdę polubił obydwie przyjaciółki, a do jednej z nich czuje nawet coś więcej.

Bardzo spodobało mi się to, że my również, razem z Lincolnem, możemy wnikać do cudzego życia, czytając maile Beth i Jennifer. To właśnie tak poznajemy dwie bohaterki - widzimy jak się zmieniają, jakich wyborów w życiu dokonują i jakie decyzje lub sytuacje życiowe je kształtują. Doskonale też widzimy jak ich korespondencja wpływa na Lincolna - co go cieszy, a co psuje mu dzień. To inny, ale naprawdę ciekawy pomysł na stworzenie i ukształtowanie bohaterów (oraz który mi przypadł do gustu).

Sam Lincoln okazał być się przeciętną postacią. Syn, który pragnie mieć odwagę zamieszkać i żyć na własny rachunek, ale nic (a tym bardziej nudna praca) nie motywuje go do zmian. Ja ani go szczególnie nie polubiłam, ani też nie miałam za co go znienawidzić.

O dziwo jednak, największe emocje nie pojawiały się, gdy czytałam o relacjach pomiędzy Beth, Jennifer i ostatecznie Lincolnem, a sytuacja w domu głównego bohatera. Byłam wzburzona, gdy czytałam o tym, jak mama pragnie utrzymać w domu swojego dorosłego syna (tłumacząc się tylko miłością do niego) i jak traktuje swoją córkę, tylko dlatego, że szybko wyfrunęła z rodzinnego gniazdka. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że ten wątek okazał się być dużo ciekawszym od tego, który przecież był pomysłem na całą historię.

Książki Rainbow Rowell są dla mnie lekturą, którą zwykle oceniam mianem od przeciętnej do dobrej. Naprawdę miło spędzam czas, je czytając, ale nie wyróżniają się one niczym szczególnym. "Załącznik" jest co prawda opowieścią o miłości, która troszeczkę wybiega poza schematy, ale nie chcę się oszukiwać. Podobnie jak w przypadku "Fangirl" oraz "Eleonory i Parka" - więcej już do niej nie wrócę, a w najbliższej przyszłości z pewnością zapomnę imion głównych bohaterów (co chyba doskonale mówi za siebie, z jaką lekturą mamy do czynienia).

To dla mnie kolejne spotkanie z Rainbow Rowell, po którym może się nie rozczarowałam, ale nie wyszłam też ponad swoje oczekiwania. Ot, przyjemna lektura i nic więcej. Naprawdę się wciągnęłam w jej czytanie i pochłonęłam ją właściwie w jedno po południe, ale to wszystko. Wątpię, bym kiedykolwiek nabrała jeszcze ochoty na twórczość tej autorki, a Wy sami musicie podjąć decyzję, czy jest w ogóle po co sięgać.

"Załącznikowi" od początku dawałam szansę (może tym razem się zaskoczę?), ale nie miałam co do niego żadnych oczekiwań. Dwie poprzednie przygody z autorką mało wspominam (bo po prostu niczym nie zachowały się one w mojej pamięci), a czy teraz było inaczej?

Lincoln nie ma etycznej pracy - zarabia na życie w redakcji, w dziale IT, czytając cudze e-maile. Zwykle pracownikom i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Moja najdroższa” jest kontrowersyjną książką obok której nie mogłam przejść obojętnie.

Turtle wychowywana jest w rozwalającym się domu u boku ojca, który się nad nią znęca fizycznie i psychicznie. Nie radzi sobie w szkole, nie ma przyjaciół, a jedyną osobą, której ufa jest jej oprawca. Ojciec Turtle miłością do córki usprawiedliwia wszystko – jego znęcanie się, gwałcenie jej, szokujące wychowanie. Czy dziewczynka zda sobie sprawę z faktu, że nie tak powinno wyglądać jej życie, że nie tak powinien wyglądać jej dom, a ojciec nie ma w sobie nic z kochającego rodzica?

Początkowe zachwyty nad książką Gabriela Tallenta przykryte zostały powątpiewaniem, czy autor specjalnie nie chwycił za temat, który się po prostu sprzeda. Ja mogę Was zapewnić, że tak nie jest. Oczywiście temat przemocy seksualnej rodzica nad dzieckiem jest kontrowersyjny i szokujący, a książek go poruszających na rynku znajdziecie od liku. Autor nie stworzył jednak byle jakiego dzieła. Opisał walkę dziecka o życie, opisał ojca-kata, który sam doświadczył trudnego dzieciństwa, opisał miłość dziadka do wnuczki przykrytą alkoholem i potępianiem syna. I wszystko to zawarł w książce, która jest zdecydowanie za krótka, by czytelnik mógł odpocząć od rewelacji. W „Mojej najdroższej” bowiem nie jest potrzebna jakakolwiek akcja (która z początku powolna, ostatecznie pędzi w zastraszającym tempie, by następnie znów zwolnić). Tutaj szok jest napędem, który sprawia, że opowieść tę się po prostu połyka.

Powieść ta jest istnym ładunkiem emocjonalnym. W jednej chwili doświadczycie uczucia obrzydzenia, szoku, ciekawości, wzruszenia, współczucia i miłości. Autor dokładnie wiedział, za jakie sznurki pociągnąć w umyśle czytelnika, by książkę czytać z szeroko otwartymi od szoku oczami i ustami. Ale książka nie składa się tylko z dokładnych opisów przemocy domowej, czy samego obrazu nastolatki, której zachowanie bardzo odbiega od tego „prawidłowego”. „Moja najdroższa” to obraz niezwykle surowej Kalifornii i natury, która jest bardzo szczególna w życiu i odbiorze osobowości Turtle.

Książka Gabriela Tallenta sprawi, że po zakończeniu w ciszy zamknięcie ją na kolanach i nie będziecie wiedzieli, co zrobić. Autor zaserwuje Wam wywrócenie żołądka o 180 stopni w trakcie czytania oraz porządnego kaca czytelniczego już po lekturze. To powieść, którą zapamiętacie.

„Moja najdroższa” jest kontrowersyjną książką obok której nie mogłam przejść obojętnie.

Turtle wychowywana jest w rozwalającym się domu u boku ojca, który się nad nią znęca fizycznie i psychicznie. Nie radzi sobie w szkole, nie ma przyjaciół, a jedyną osobą, której ufa jest jej oprawca. Ojciec Turtle miłością do córki usprawiedliwia wszystko – jego znęcanie się, gwałcenie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Po przeczytaniu „Oddam ci słońce” mam tylko jedno pytanie – dlaczego zabrałam się za tę książkę tak późno?

To historia opowiadana z perspektywy utalentowanych bliźniaków – Noah i Jude, którzy w pewnym momencie życia po prostu się od siebie oddalili. Jude zazdrości Noah talentu i tego, że brat jest ulubieńcem mamy, a mimo wszystko to ona dostaje miejsce w artystycznym liceum CSA. Noah z kolei nie widzi świata poza sztuką do czasu, aż poznaje Briana. Zaczyna nienawidzić siostry, twierdząc, że dziewczyna pragnie jego ukochanego. Czy ich zawiłe ścieżki w końcu się połączą? Czy bliźniaki na nowo odnajdą zrozumienie i wzajemną miłość, którą gdzieś zagubili?

Ta młodzieżówka (bo tak, w takiej kategorii postrzegane jest „Oddam ci słońce”) jest nadzwyczaj dojrzała. Noah i Jude są skonstruowani bardzo wielowymiarowo. To jak postrzegają świat, swoich bliskich i samych siebie jest opisane w sposób wyjątkowy. Ich portret psychologiczny to majstersztyk. To bliźniaki skrzywdzone przez los, ich historia boli, ich straty i postępki bolą, ale to jak próbują odnaleźć się w swoim życiu, jak próbują dojrzeć i zrozumieć siebie wzajemnie daje czytelnikowi ogromną nadzieję i sprawia, że pozycję czyta się z wypiekami na twarzy.

W tej książce nie odnajdziecie pędzącej akcji i prostoty, która sprawia, że treść się wręcz „połyka”. Czymś, co sprawia, że „Oddam ci słońce” jest wspaniałą powieścią, są niezwykła plastyczność obrazu oraz oczywiście sama konstrukcja głównych bohaterów. Zarówno Noah, jak i Jude tworzą – czy to rysują, malują, czy rzeźbią. Autorka nie musiała tutaj nawet opisywać procesu twórczego, by czytelnik mógł sobie doskonale wyobrazić ich twórczość. Na przykład w przypadku Noaha wystarczyły same tytuły prac. Bowiem ta książka niesamowicie wpływa na wyobraźnie, ją się po prostu „widzi w umyśle.

Ja nie mam słów, by opisać jak „Oddam ci słońce” jest emocjonalną, piękną i życiową (choć trudną) opowieścią. W dodatku jest to powieść dla młodzieży, więc jeśli ktoś mi kiedykolwiek powie, że młodzieżówka nie może być dojrzała, to ja wręczę mu właśnie tę książkę.

Jeśli jeszcze nie mieliście okazji to nie zwlekajcie i przeczytajcie. Dla mnie to jedna z najlepszych książek przeczytanych nie w tym roku, a w życiu. Nigdy tego nie robię, ale w tym przypadku po prostu nie mogę się powstrzymać, więc na pewno zaopatrzę się w papierowy egzemplarz i przeczytam ją ponownie.

Po przeczytaniu „Oddam ci słońce” mam tylko jedno pytanie – dlaczego zabrałam się za tę książkę tak późno?

To historia opowiadana z perspektywy utalentowanych bliźniaków – Noah i Jude, którzy w pewnym momencie życia po prostu się od siebie oddalili. Jude zazdrości Noah talentu i tego, że brat jest ulubieńcem mamy, a mimo wszystko to ona dostaje miejsce w artystycznym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Ogromnie dziękuję wydawnictwu Jaguar za możliwość przeczytania "Spętanych przeznaczeniem" od razu po zakończeniu "Naznaczonych śmiercią". Naprawdę nie wiem, co bym zrobiła, gdybym nie miała takiej sposobności. Zapewniam, że gdy już raz wejdziecie w ten świat, nie będziecie się mogli od niego oderwać.

"Spętani przeznaczeniem" przynoszą nam nowe przygody i problemy, z jakimi muszą zmierzyć się Akos i Cyra wraz z ich rodziną i przyjaciółmi. Nad planetami wisi cień wojny i tylko oni mogą jej zapobiec. Czy się z nią zmierzą? I jak poradzą sobie z nowymi, szokującymi informacjami? Czy odnajdą w tym wszystkim siebie?

W tym przypadku obyło się bez męczącego wstępu. Autorka niemal od razu zaczyna (a właściwie kontynuuje) opowieść z grubej rury i już na początku szokuje pewnym znaczącym zdarzeniem. Znajomy już świat i mnogość nazw własnych przestaje przeszkadzać i sprawia, że czytelnik w końcu w pełni może cieszyć się z lektury. To nie tak, że "Naznaczeni śmiercią" mi się nie podobali. W "Spętanych przeznaczeniem" po prostu nie muszę "wbijać się" w ten świat, nie muszę go poznawać i domyślać się, co jest czym. Veronica Roth naprawdę świetnie go opisała już w pierwszym tomie i tutaj pogłębia tę "bazę". Stworzyła wielowymiarowy, ogromny świat, który aż miło się poznaje i sprawia, że czytelnik nie chce go opuszczać.

Wydarzenia opisywane są tutaj nie tylko z perspektywy Cyry i Akosa, ale również siostry Akosa - Cisi oraz jego brata - Eijeha. Choć wydawać by się mogło, że czytelnik łatwo mógłby się w tym pogubić, ja uważam ten zabieg za jak najbardziej konieczny. To zdecydowanie pomogło na jeszcze lepszy odbiór wydarzeń i jednocześnie mogłam bardziej poznać chociażby Cisi, z którą się naprawdę polubiłam.

Spodobał mi się również słowniczek na końcu książki, który wyjaśnia trudniejsze określenia. Brakowało mi go w pierwszym tomie, a wydaje mi się, że taka rzecz powinna być niezbędna w książkach, w których mamy do czynienia z wykreowanym, nowym światem.

Natomiast ogromnie żałuję, że znów autorka kilka razy po prostu ucina akcję i przenosi czytelnika kilka godzin/kilka dni później (czego oczywiście nie zaznacza i przez to nie wiadomo, w jakim czasie i miejscu tak naprawdę bohater się znalazł). Co więcej, w żaden sposób nie wyjaśnia tych "uciętych" wydarzeń. Ja nie widzę w tym żadnej celowości.

Czy "Spętani przeznaczeniem" faktycznie są najlepszą książką Veronici Roth? Trudno mi jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Ta duologia faktycznie jest znacznie lepsza (i jak już wcześniej wspominałam - dojrzalsza) od "Niezgodnej", ale nie potrafię się zdecydować, który tom podobał mi się bardziej. Tutaj nie miałam skomplikowanego wstępu (który był przecież konieczny w pierwszym tomie), ale były aspekty, które również mnie denerwowały. Niemniej, przy "Spętanych przeznaczeniem" chyba odrobinę przyjemniej spędziłam czas.

Ogromnie polecam Wam wejście i zapoznanie się z tym światem, z Akosem i Cyrą oraz z wieloma innymi, równie interesującymi i nie płaskimi bohaterami. Ogromnie żałuję, że cykl "Naznaczeni śmiercią" to tylko duologia, ale z drugiej strony wszystko zostało już wyjaśnione i opisane i nie widzę sensu, by ta opowieść miała być kontynuowana. Jeśli lubicie takie ambitniejsze, fantastyczne opowieści młodzieżowe to koniecznie zapoznajcie się z twórczością Veronici Roth.

Ogromnie dziękuję wydawnictwu Jaguar za możliwość przeczytania "Spętanych przeznaczeniem" od razu po zakończeniu "Naznaczonych śmiercią". Naprawdę nie wiem, co bym zrobiła, gdybym nie miała takiej sposobności. Zapewniam, że gdy już raz wejdziecie w ten świat, nie będziecie się mogli od niego oderwać.

"Spętani przeznaczeniem" przynoszą nam nowe przygody i problemy, z jakimi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

"Duńczycy. Patent na szczęście" były randomowym wyborem przy składaniu zamówienia w internetowej księgarni. Uwielbiam tego rodzaju książki, co zresztą widać na moim regale, na którym ilość książek o krajach nordyckich sukcesywnie wzrasta. Czy jednak sympatia do literatury faktu i książek o Skandynawii daje gwarancję, że pozycja będzie dobra? Niestety nie zawsze.

Brytyjczyk, Patrick Kingsley, spędził w Danii miesiąc, podczas którego nie odpoczywał. Podróżował, spotykał się z ludźmi i starał się dowiedzieć jak najwięcej o kraju uważanym jako jeden z najszczęśliwszych na świecie. "Duńczycy. Patent na szczęście" można więc uznać za opowieść autora o jego odbiorze Danii i Duńczyków, o tym czego się od nich dowiedział i jak są przez niego postrzegani.

Nie powiedziałabym jednak, że ta książka jest patentem czy sposobem na szczęście. Nie odnajdziemy tutaj żadnych wskazówek na temat tego, jak być szczęśliwym. Co więcej, oryginalny tytuł - "How to be Danish" - moim zdaniem także nijak ma się do treści książki.

Długo się zastanawiałam nad oceną tej książki i nadal nie wiem, czy danie jej trzech gwiazdek to nie za wiele. Ostatecznie jednak stwierdziłam, że autor zrobił ogromny research, poczynił jakieś badania i zebrał swoje myśli w jedną całość. "Duńczycy. Patent na szczęście" okazały się być jednak książką, w której rozdziały mogą tylko z pozoru uporządkować treść. Dosadniej - tam nic nie trzyma się kupy. Ze wszystkich tylko jeden rozdział (o serialu "The Killing") od początku do końca faktycznie trzymał się ściśle tematu. I nie, to nie był zabieg ze strony autora, który miał na celu zgrabne przechodzenie z jednego rozdziału do następnego. Odniosłam wrażenie, że Patrick Kingsley w tej książce po prostu błądził. Miał tak wiele do napisania, że nie potrafił skończyć jednej myśli i już przebiegał do kolejnej. Niestety, to dało się odczuć w trakcie czytania. Na treści nie szło się skupić i wielokrotnie łapałam się na tym, że już sama nie wiedziałam co czytam, przez co zmuszona byłam zaczynać fragment od nowa. Koniec końców czytanie jej mnie zwyczajnie męczyło.

Plus daję natomiast za to, że autor nie mydlił czytelnikom oczu. W Danii śmieciarz zarabia prawie tyle co prawnik, studiowanie jest darmowe, Kopenhaga w 2025 ma się stać pierwszą stolicą na świecie z zerową emisją dwutlenku węgla... To wszystko brzmi utopijnie, ale czy taka jest rzeczywistość? Patrick Kingsley faktycznie chwalił, ale miał też zarzuty. Na przykład wielokrotnie podkreślał fakt, że Dania nie jest łatwym miejscem do życia dla osób, które rodowitymi Duńczykami nie są. Duński rząd nie ułatwia życia imigrantom, choć sami Duńczycy nie mają im nic przeciwko. Dla mnie informacje te były nowością i dzięki tej książce z pewnością zgłębię ten temat.

Z tej serii czytałam również "Szwedów. Ciepło na Północy" i pamiętam, że tam również bardzo nie odpowiadał mi irytujący styl pisania autorki, jej wieczne porównywanie Szwedów do Polaków. W tym przypadku nie spodobał mi się jeden wielki mętlik i pozorne próby uporządkowania tego w kilka rozdziałów (których brak byłby chyba znacznie lepszą decyzją). Jeśli jeszcze kiedyś zostanie wydana w tej serii jakakolwiek książka na temat nordyckiego państwa, będę się długo zastanawiać, czy po nią sięgnąć. A z początku na pewno będę przed nią uciekać jak przed ogniem.

"Duńczycy. Patent na szczęście" były randomowym wyborem przy składaniu zamówienia w internetowej księgarni. Uwielbiam tego rodzaju książki, co zresztą widać na moim regale, na którym ilość książek o krajach nordyckich sukcesywnie wzrasta. Czy jednak sympatia do literatury faktu i książek o Skandynawii daje gwarancję, że pozycja będzie dobra? Niestety nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Swego czasu tematyka płatnych morderców bardzo mnie interesowała. Masowo oglądałam filmy, seriale i szukałam książek na ich temat. Ostatnio w moje ręce wpadło "Zabić Sarai" i uznałam, że to lektura, której po prostu nie mogę pominąć.

Sarai od kilku lat mieszka u przestępcy w nieznanym miejscu w Meksyku. Marzy o powrocie do domu, do Stanów Zjednoczonych i rozpoczęciu normalnego życia, które jej niegdyś odebrano. Pewnego dnia do jej właściciela przyjeżdża płatny morderca, Victor. Sarai stawia więc wszystko na jedną kartę i uznając go za swoją jedyną szansę na nowe życie, wsiada do jego samochodu i ucieka.

"Zabić Sarai" okazało się być historią niezwykle wciągającą. Nie ma jednak co się łudzić na coś wybitnego. To opowieść, jakich na rynku wydawniczym oraz filmowym jest mnóstwo. Książkę ów można wręcz uznać za pisaną kwintesencję wszystkich amerykańskich produkcji. Mamy tutaj biedną dziewczynę, która pragnie wrócić do normalności i bezdusznego zabójcę, który ma do niej słabość i łamie wszystkie ustalone wcześniej przez siebie zasady. Nie zmienia to faktu, że opowieść ta sprawia, że z zapartym tchem śledzimy potyczki głównych bohaterów.

"Zabić Sarai" moim zdaniem jest książką dobrą na jeden wieczór. Przyjemnie się ją czyta, umila nam ona czas, bo w końcu nie jest wymagającą lekturą, ale to taki rodzaj opowieści, która nic do naszego życia nie wnosi - ani jej długo nie zapamiętamy, ani nic w nas nie zmieni, ani nie wywrze na nas ogromnego wrażenia (mówiąc o stylistyce i prawdach uniwersalnych, które mogła by ze sobą nieść).

Ja czuję po niej lekki niedosyt. Fakt, zżyłam się z postaciami (głównie zainteresowały mnie oczywiście losy Victora, ale ciekawa jestem też dalszych przygód Sarai). Nie ukrywam jednak, że w moim odczuciu ich historie opisane zostały dosyć powierzchownie, choć intrygująco. Być może jest to zabieg celowy, jeśli patrzeć na ilość napisanych już i wydanych kolejnych tomów tej opowieści.

Bowiem zabierając się za "Zabić Sarai" ja miałam nadzieję, a co więcej - byłam wręcz pewna, że to jednotomówka. "Zabić Sarai" okazało się być natomiast koniec końców dobrze zapowiadającym początkiem całego cyklu "W towarzystwie zabójców". Na razie nie wiem, czy sięgnę po pozostałe tomy, zwłaszcza, że nie zostały one wydane w Polsce (następny tom - "Drugie życie Izabel" - ma swoją premierę we wrześniu). Choć pewnie, gdy najdzie mnie ochota, zobaczę, jak wypadł drugi.

Swego czasu tematyka płatnych morderców bardzo mnie interesowała. Masowo oglądałam filmy, seriale i szukałam książek na ich temat. Ostatnio w moje ręce wpadło "Zabić Sarai" i uznałam, że to lektura, której po prostu nie mogę pominąć.

Sarai od kilku lat mieszka u przestępcy w nieznanym miejscu w Meksyku. Marzy o powrocie do domu, do Stanów Zjednoczonych i rozpoczęciu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

https://invisiblewoords.blogspot.com/2018/07/214-veronica-roth-naznaczeni-smiercia.html

Są takie książki, którym warto dać drugą szansę. Po "Naznaczonych śmiercią" sięgałam dwa razy. Za pierwszym razem przeczytałam kilkanaście stron i niezachęcona oddałam ją do biblioteki. Za drugim razem zgodziłam się na wyrażenie swojej opinii o tej książce. I okazało się być to najlepszą decyzją, jaką mogłam podjąć.

W odległej galaktyce na jednej z planet dorastają Akos i Cyra. Każdy z nich żyje w innym państwie - Akos w Thuvhe, a Cyra w Shotet. Narody te wzajemnie siebie nienawidzą. Los jednak splata ścieżki młodych, którzy z nienawiści powoli przechodzą w wzajemną tolerancję, a później przyjaźń. Połączy ich wzajemne zrozumienie, dążenie do sprawiedliwości i cele, które wymagają od nich wspólnego działania.

Przyznaję, że w świat wykreowany przez Veronicę Roth ciężko się wkręcić. To może być również moja wina, bo dawno nie czytałam tego typu książek i nie byłam przyzwyczajona do akcji, która nie dzieje się w naszym, realnym świecie. Nie zmienia to faktu, że świat, jaki stworzyła autorka jest dopracowany do perfekcji. Powoli zapoznajemy się nie tylko z planetą, na której żyją ludzie Thuvhe i Shotet, ale mniej lub bardziej powierzchownie dowiadujemy się o innych planetach (których położenie możemy zobaczyć na mapie umieszczonej na samym początku książki). Poznajemy dom rodzinny Akosa w Thuvhe, ale też doskonale życie codziennie Cyry i jej władczego brata Ryzeka w Shotet.

Co więcej, żaden z bohaterów nie został potraktowany po macoszemu. Każdy z nich odgrywa swoją rolę w tej historii i każdego z nich możemy doskonale poznać. Nie ma tutaj czarno-białych postaci. Apodyktyczny Ryzek posiada swoją łagodną, słabszą stronę. Z pozoru szorstka Cyra potrafi okazywać uczucia. Łagodny Akos jest gotowy zabić, by ochronić osoby, które kocha. Uwielbiam tę wielopłaszczyznowość w kreowaniu świata, a także bohaterów i Veronica Roth pokazała, że to potrafi to zrobić doskonale.

Żeby nie było tak kolorowo, mam jedno "ale" do tej książki. Odniosłam wrażenie, że autorka, nie wiedząc jak wybrnąć, jak opisać pewne sytuacje, poszła odrobinę na łatwiznę i postanowiła uciąć akcję i przenieść nas do niedalekiej przyszłości. Z jednej strony powodowało to chęć dalszego czytania, bo byłam po prostu ciekawa, co tam się wydarzyło (biorąc pod uwagę, że był to jeden z kluczowych momentów w dorastaniu, ewoluowaniu bohaterów, który wpłynął na ich dalsze postępki), ale z drugiej strony jaki jest sens robienia czytelnikowi nadziei na rozwiązanie tych tajemnic? Dostałam szczątkowe informacje o nieopisanych wydarzeniach i do teraz bardzo ubolewam, że nie było mi dane przeżyć tych chwil wspólnie z Cyrą i Akosem.

Muszę przyznać, że "Naznaczeni śmiercią" to zupełnie inna i nowa odsłona Veronici Roth. Jeśli uwielbiacie ją z trylogii "Niezgodna" to koniecznie sięgnijcie po ten cykl. Nie jest powiedziane, że książka Wam się spodoba, bo jest to jednak zupełnie inny świat i także gatunek powieści. Być może uznacie ją za znacznie lepszą od "Niezgodnej", ale równie dobrze możecie stwierdzić, że to nie Wasza bajka. Dla mnie książka rozpoczynająca nowy cykl jest bardziej dopracowana i po prostu dojrzalsza. Wy jednak musicie przekonać się o tym sami.

https://invisiblewoords.blogspot.com/2018/07/214-veronica-roth-naznaczeni-smiercia.html

Są takie książki, którym warto dać drugą szansę. Po "Naznaczonych śmiercią" sięgałam dwa razy. Za pierwszym razem przeczytałam kilkanaście stron i niezachęcona oddałam ją do biblioteki. Za drugim razem zgodziłam się na wyrażenie swojej opinii o tej książce. I okazało się być to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

https://invisiblewoords.blogspot.com/2018/07/213-timur-vermes-on-wroci.html

On wrócił. On. Tak, Adolf Hitler. Zastanawialiście się kiedyś, jakby to było spotkać Führera na ulicach Waszego miasta, np. w drodze do pracy? Albo zobaczyć z nim film na YouTube? Jakbyście to odebrali? Wiwatowalibyście, słysząc jego przemowy czy hejtowalibyście jego "powrót", twierdząc że to nie jest ani trochę śmieszne? Tę humorystyczną wariację nad powrotem słynnego Wodza pokazał nam Timur Vermes.

Pewnego dnia Hitler po prostu otwiera oczy. Jakże się dziwi, że otaczająca go grupka chłopców nawet w najmniejszym stopniu nie zachowuje się tak, jak tego wymagano w latach 20., 30. i 40. XX wieku. Idąc dalej, poznaje Niemcy i mieszkańców oraz nowoczesną technologię - na blacie biurka porusza zabawnym urządzeniem zwanym myszką, które obsługuje strzałkę na ekranie monitora, ma własną stronę internetową, kanał na YouTube, a jego twarz pojawia się na pierwszych stronach kolorowych gazet i w kolorowej telewizji. Na przekór wszystkiemu stara się szerzyć swoją propagandę i dokończyć to, czego nie udało mu się w trakcie wojny.

Autor nie przedstawił nam obrazu Hitlera jako tyrana, który wymordował miliony i który żywi nienawiść do innych nacji. Przede wszystkim pokazał tutaj człowieka inteligentnego i na swój sposób prostego, osobę, z którą można zwyczajnie porozmawiać, ale która dąży do zrealizowania swoich celów. W żartobliwy sposób ukazał jego konfrontacje ze współczesnością, która momentami śmieszyła mnie do łez.

Brakowało mi natomiast wyjaśnienia, co w ogóle było przyczyną powrotu Hitlera. Dlaczego "wrócił" tylko on, a nie grono innych, także ważnych postaci z czasów II Wojny Światowej. Nie doczekałam się żadnego, nawet krótkiego momentu w książce, który poświęcony zostałby rozważaniom nad przyczyną rozpoczęcia nowego akapitu w życiu Wodza. Zrozumiałe jest dla mnie to, że nie zastanawiali się nad tym ludzie otaczający Führera, bo przecież cały czas byli zdania, że człowiek ten po prostu doskonale odgrywa swoją rolę, bo przecież nie może być TYM Hitlerem. Ale co mnie, mówiąc szczerze, irytowało to fakt, że nawet sam Adolf nie poświęcił na to nawet chwili. Tak jakby to było zupełnie normalne, że ludzie po prostu budzą się po swojej śmierci kilkadziesiąt lat później, jakby nigdy nic.

Ogólnie rzecz biorąc, książkę Wam polecam. To ciekawe spojrzenie na współczesny świat i współczesne społeczeństwo, które jest podatne na wpływy i niekoniecznie zmierza ku dobremu. Były fragmenty, które chętnie bym w niej pominęła w zamian za dopisanie braków, które moim zdaniem były w ten historii jak najbardziej istotne. Nie usatysfakcjonowałam się przez to również otwartym zakończeniem. Za to podobało mi się oryginalne poczucie humoru i nieco prześmiewcze spojrzenie na świat.

"On wrócił" powinno być jednak traktowane jako przestrogę i swoistą lekcję, którą powinien poznać w swoim życiu każdy członek społeczeństwa. Ten Adolf Hitler oczywiście już nie wróci, ale świat z pewnością w przyszłości doczeka się nowego.

https://invisiblewoords.blogspot.com/2018/07/213-timur-vermes-on-wroci.html

On wrócił. On. Tak, Adolf Hitler. Zastanawialiście się kiedyś, jakby to było spotkać Führera na ulicach Waszego miasta, np. w drodze do pracy? Albo zobaczyć z nim film na YouTube? Jakbyście to odebrali? Wiwatowalibyście, słysząc jego przemowy czy hejtowalibyście jego "powrót", twierdząc że to nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

http://invisiblewoords.blogspot.com/2018/06/211-andre-aciman-tamte-dni-tamte-noce.html

W pewnym momencie o "Tamtych dniach, tamtych nocach" stało się po prostu bardzo głośno. Być może to za sprawą ekranizacji, być może za sprawą tematyki poruszanej w książce, a być może ze względu na fakt, że jest ona uważana za naprawdę bardzo dobrą lekturę. Ja sama nie mogłam jej sobie odpuścić i zamówiłam ją chyba głównie ze względu na chęć obejrzenia ekranizacji. Zrobiłam to w końcu, będąc zaledwie w połowie książki, ale nie żałuję. Nie zaspoilerowało mi to zakończenia (które w książce było znacznie szerzej opisane), a za to trafiłam idealnie w punkt z momentami, które znajomość lektury po prostu doskonale wyjaśnia.

"Tamte dni, tamte noce" są tak naprawdę opisem uczuć, które przeżywa Elio, gdy poznaje Oliviera i spędza z nim najbardziej pamiętne wakacje swojego życia. Z początku uprzedzony do mężczyzny, w końcu odkrywa, że przybysz nie jest mu obojętny. To przy nim poznaje samego siebie, swoje uczucia i orientację.

Daję autorowi naprawdę ogromny plus za nietuzinkowych bohaterów. Kreacja Oliviera to dla mnie czysty majstersztyk i odrobinę żałuję, że możemy go poznać tylko z perspektywy Elio. Ukazał się nam jako inteligentny mężczyzna, który świadomie stara się nie dopuścić uczuć, które mogłyby zapanować nad jego decyzjami. Mimo wszystko poddaje się ogarniającej go miłości do chłopca, ale i w pełni ją kontroluje.

Elio z kolei odrobinę wyszedł tutaj na rozkapryszonego nastolatka, który nie może się zdecydować, czego tak naprawdę chce. W jego uczuciach przechodzimy ze skrajności w skrajność. Dosłownie. Rozpoczynamy akapit słowami "bierz mnie, Oliver", a kończymy z tekstem "Nienawidzę Cię, Oliver". I tak przez całą książkę. Jest w tym jednak jakiś urok i prawda, bo postępuje on jak najbardziej ludzko. Jeśli miał więc to być celowy zabieg autora to naprawdę super. Bo ten bałagan idealnie odwzorowuje myśli i emocje, jakimi targany jest nastolatek, który próbuje odkryć, kim tak naprawdę jest, co go pociąga i co go interesuje. Jeśli natomiast ten "zbitek czy natłok myśli" stał się zupełnym przypadkiem... No to naprawdę szkoda. Wierzę jednak, że zabieg ów celowo ma pokazywać nam wnętrze Elio.

Czy polecam Wam przeczytanie książki? Trudno mi powiedzieć. To pozycja, która nie każdemu przypadnie do gustu. Jeśli pragniecie poznać historię z wątkiem lgbt to sobie darujcie, bo to nie jest książka, jakich teraz na rynku wydawniczym pojawia się mnóstwo. Jeśli za to chcecie obejrzeć film, to koniecznie zacznijcie od zapoznania się z pierwowzorem, bo nie czytając go, w pełni nie zrozumiecie ekranizacji. Słynna już scena z brzoskwinią, czy kolory kąpielówek Oliviera to tylko dwie rzeczy, które wyklarują się Wam dopiero, gdy będziecie znali książkę. Co zresztą nie dziwi, bo dialogów i w książce, i w filmie jest naprawdę niewiele. Wszystko bazuje na uczuciach, które targają Elio i tym, jak on postrzega rzeczywistość. Czytając, poznajemy tak naprawdę jego duszę, a bez tego nie zrozumiemy całkowicie ekranizacji.
Nie mogę rzec, żebym się tą książką zawiodła. Spodziewałam się zwyczajnie czegoś zupełnie innego, a to co otrzymałam nie do końca mi się spodobało.

"Tamte dni, tamte noce" są napisane cudownym językiem, ale poprzez "mętlik" jaki wprowadza nam autor (o którym wyżej wspominałam) bardzo ciężko mi się było na niej skupić. Nie mogę też nie zaznaczyć faktu, że pewnie znacznie przyjemniej by mi się ją czytało, gdybym co chwila nie tłumaczyła sobie włoskich wtrąceń. Być może to wina tłumaczenia, a być może znów celowy zabieg autora, który chciał tym jeszcze bardziej przywołać czytelnikowi włoski klimat. Nie ukrywam jednak, że bardzo przydatna byłaby mi tutaj znajomość tego języka, o którym notabene nie mam zielonego pojęcia.

"Tamte dni, tamte noce" określiłabym mianem książki dobrej, nawet bardzo. Biją od niej Włochy - te wąskie, kamienne uliczki, owoce zrywane i jedzone prosto z drzewa oraz gorące promienie słońca, a także rodzinna i przyjazna atmosfera w domu Włochów. Jakże przyjemniej jednak czytałoby się ją pisaną z perspektywy Oliviera, choć mam świadomość, że to Elio odgrywa tutaj główne skrzypce. Jego uświadamianie sobie, kim tak naprawdę jest, jest przecież bazą tej książki. Trudno więc mi ją jednoznacznie ocenić, a w dodatku czuję, że bez obejrzanego filmu po prostu nie byłaby ona kompletna. Gra aktorska Armiego i Timothée'go naprawdę bardzo wpłynęła na mój odbiór całej historii.

Myślę, że książce dam jeszcze jedną szansę i kiedyś przeczytam ją na nowo, tym razem będąc w pełni świadomą, czego mam się spodziewać. I jestem wręcz pewna, że wtedy uznam ją za arcydzieło.

http://invisiblewoords.blogspot.com/2018/06/211-andre-aciman-tamte-dni-tamte-noce.html

W pewnym momencie o "Tamtych dniach, tamtych nocach" stało się po prostu bardzo głośno. Być może to za sprawą ekranizacji, być może za sprawą tematyki poruszanej w książce, a być może ze względu na fakt, że jest ona uważana za naprawdę bardzo dobrą lekturę. Ja sama nie mogłam jej sobie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

https://invisiblewoords.blogspot.com/2018/06/210-anna-kurek-szczesliwy-jak-osos-o.html

Zwykle podchodzę do pozycji typu "Szczęśliwy jak łosoś" z przymrużeniem oka. Nie zrozumcie tego źle, uwielbiam czytać takie książki, ale nie spodziewam się po nich ogromnej dawki wiedzy. Nie uważam siebie za laika w kwestii znajomości Skandynawii czy nordyckiej kultury, dlatego takie lektury są dla mnie jedynie spędzeniem miło czasu i ewentualnie poszerzeniem wiadomości, o których mam już jakieś pojęcie.

Anna Kurek w książce "Szczęśliwy jak łosoś. O Norwegii i Norwegach" pokazała czytelnikowi obraz kraju uporządkowanego, bogatego i poprawnego ze szczęśliwymi obywatelami i mieszkańcami. Nie bała się jednak nadmienić kilku niuansów, które są rysą na tej idealnej i perfekcyjnej tafli, co mi akurat bardzo się spodobało, bo dzięki temu można uznać ten obraz za jak najbardziej prawdziwy, a nie wyidealizowany.

"Szczęśliwy jak łosoś" to książka skierowana do osób, które o Norwegii i Norwegach wiedzą naprawdę niewiele lub nic. Tak jak wspomniałam wyżej - autorka nie opowiada tutaj żadnych odkrywczych rzeczy - kwestia wysokich podatków, które Norwedzy popierają czy ich pozornie chłodne zachowanie to coś, co na ogół wie każdy. Anna Kurek jednak troszkę głębiej te tematy opisała. Nie znaczy to, że książka była nudna. Jest naprawdę dobrze i w ciekawy sposób napisana, a momentami nawet mnie zdziwiła. Kto z Was by się spodziewał, że od norweskich uczniów wymaga się w szkole tak niewiele?

To moja pierwsza tego typu książka akurat o Norwegii, ale z pewnością nie ostatnia. Na końcowych stronach mamy pokaźną listę lektur o Norwegii i Norwegach, a czytając również natkniemy się na kilka tytułów (które już wcześniej miałam na oku i za które na pewno się zabiorę). Pokazuje to ogrom włożonej pracy w tę pozycję, by poszerzyć temat, z którym Anna Kurek styka się przecież na co dzień.

Jedyne, co mnie naprawdę raziło podczas czytania, to spora liczba literówek i błędów fleksyjnych. Dawno nie spotkałam się z aż taką ich ilością w książce. Podobały mi się fotografie, natomiast odniosłam wrażenie, że były one rozmieszczone losowo - większość z nich nie pasowała w ogóle do tematu rozdziału, na którego początku lub końcu była umieszczona.

Daję za to ogromny plus autorce, która odważyła się poruszyć kwestie nieprawdziwych stereotypów przypisywanych Norwegom (choć sama przyznawała, że przy niektórych tematach wbija zapewne kij w mrowisko). Czytelnik na zakończenie otrzymał też krótki poradnik (dla mnie również podsumowanie całej książki), by przyjeżdżając do Norwegii, nie popełnił faux pas. Lepiej "Szczęśliwego jak łosoś" nie szło zakończyć.

Podsumowując, to lektura wciągająca i interesująca, ale nie polecam jej osobom, które kraj ów znają od podszewki lub chociaż go odwiedziły. Ja pogłębiłam nieco już znane mi wcześniej zagadnienia, a nawet odkryłam kilka nowych, ale myślę, że spokojnie informacje te odnalazłabym na pierwszej lepszej stronie internetowej poświęconej Norwegii. Nie mniej, książka bardzo ładnie prezentuje się na mojej "północnej" półce w pokoju.

https://invisiblewoords.blogspot.com/2018/06/210-anna-kurek-szczesliwy-jak-osos-o.html

Zwykle podchodzę do pozycji typu "Szczęśliwy jak łosoś" z przymrużeniem oka. Nie zrozumcie tego źle, uwielbiam czytać takie książki, ale nie spodziewam się po nich ogromnej dawki wiedzy. Nie uważam siebie za laika w kwestii znajomości Skandynawii czy nordyckiej kultury, dlatego takie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Moja opinia dostępna jest na moim blogu:
http://fadetoblack-books.blogspot.com/2017/03/163-nora-sakavic-foxhole-court.html

Moja opinia dostępna jest na moim blogu:
http://fadetoblack-books.blogspot.com/2017/03/163-nora-sakavic-foxhole-court.html

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

https://invisiblewoords.blogspot.com/2018/05/206-jay-asher-swiato.html

Nigdy nie pomyślałabym, że świąteczną książkę przeczytam prawie, że latem (bo nie oszukujmy się - wiosnę w tym roku mamy wyjątkowo upalną).

W rodzinie Sierry od pokoleń prowadzi się farmę choinek. Dziewczyna co roku w grudniu pakuje się i wyrusza z rodzicami na drugi koniec Stanów, by sprzedawać tam bożonarodzeniowe drzewka. Zostawia dwie najlepsze przyjaciółki, by Święta spędzić w ciepłej Kalifornii z trzecią. Ten wyjazd ma być jednak inny. Po pierwsze - Sierra poznaje owianego złą sławą Caleba, a po drugie - ten rok prawdopodobnie będzie jej ostatnim w Kalifornii...

Po "13 powodach" w życiu nie spodziewałabym się, że Jay Asher napisze słodką love story dla nastolatków. Jednocześnie byłam nią zaintrygowana, bo wydawało mi się, że taki typ powieści nie może pasować do jego stylu pisania. "13 powodów" poruszało przecież naprawdę poważne tematy, a tutaj nagle mamy książkę, która w zamyśle ma nie chwytać czytelnika niczym konkretnym prócz "oklepanej historii miłosnej".

I faktycznie, sama historia miłosna taka była. Przewidywalna. Ale o dziwo, nie przeszkadzało mi to w jej czytaniu. Byłam ciekawa, jak potoczą się losy Sierry i Caleba, jak Caleb wytłumaczy krążące plotki na jego temat i jak Sierra postąpi. Kibicowałam im i o dziwo, wciągnęłam się w tę historię.

"Światło", moim zdaniem, miało opowiadać historię, w której wszystko powinno się dobrze skończyć. Bo przecież o to chodzi w Bożym Narodzeniu. Należy wtedy wybaczać, potrafić zrozumieć i darzyć się wzajemnie przyjaźnią i miłością. Wierzę, że właśnie ta idea miała być "poważniejszym" zamysłem dla tej książki.

Od "Światła" nie wymagałam zupełnie niczego. Nie spodziewałam się wciągającej i porywającej lektury, a ponadto nie oczekiwałam, że taką mogłabym w ogóle otrzymać. Być może ta historia jest oklepana i przewidywalna. Być może nie poczułam tu aż tak klimatu Świąt, a już tym bardziej nie zimy. Być może bohaterowie nie zapadli mi w pamięci. Ale na tę chwilę, podczas której czytałam "Światło", zaskarbili sobie moją sympatię. Autor podarował nam książkę, którą się naprawdę dobrze, szybko i przyjemnie czyta. Dostałam uroczą historię, której wtedy potrzebowałam. Nie żałuję jej lektury, a tym bardziej nie żałuję, że przeczytałam ją w kwietniu, a nie - jak być może powinnam - w grudniu. Chcę wierzyć, że otrzymałam odrobinę magii, która towarzyszy Świętom, w gorące dni.

Wam jej nie polecam, ale też nie odradzam. Na rynku jest mnóstwo tego typu pozycji, nawet lepszych. Ta nie wyróżnia się niczym szczególnym na ich tle i śmiem rzec, że nawet ginie w ich natłoku. Ale nie zawiodłam się i jeśli nie będziecie od niej oczekiwać fanfar, również będziecie zadowoleni.

https://invisiblewoords.blogspot.com/2018/05/206-jay-asher-swiato.html

Nigdy nie pomyślałabym, że świąteczną książkę przeczytam prawie, że latem (bo nie oszukujmy się - wiosnę w tym roku mamy wyjątkowo upalną).

W rodzinie Sierry od pokoleń prowadzi się farmę choinek. Dziewczyna co roku w grudniu pakuje się i wyrusza z rodzicami na drugi koniec Stanów, by sprzedawać tam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

"Żółwie aż do końca" są najnowszą książką Greena i muszę przyznać, że mimo swojej "greenowatości" (jak to określam), nieco inną od poprzednich.

Główną bohaterką jest szesnastoletnia Aza Holmes, która cierpi na zaburzenia obsesyjno-kompulsywne, czyli nerwicę natręctw. Powoduje to, że kilka razy dziennie najważniejszą rzeczą stają się dla niej upust krwi z palca, zmiana plastra, przemycie palca środkiem antybakteryjnym lub nawet spożycie go. Wszystko, byle nie zakazić się clostridium difficile, które prowadzi do śmierci. Choroba ta przeszkadza prowadzić jej normalne życie - przyjaźnić się lub zakochać. By jeszcze bardziej nie naruszyć swoich relacji z bliskimi, zgadza się ze swoją przyjaciółka Daisy odnaleźć zaginionego miliardera Russella Picketta, który jest również ojcem jej znajomego z dzieciństwa Davisa. Nagrodą jest tutaj sto tysięcy dolarów, których tak bardzo potrzebuje, by wyjechać na studia.

"Żółwie aż do końca" mają wszystkie cechy znane czytelnikom Greena. Nastoletni bohaterowie i sprawy, które czasami powinni rozwiązywać dorośli, a nie uczniowie. Co najważniejsze jednak, mamy swoisty motyw główny, wokół którego kręci się akcja. Tym razem jest nim choroba psychiczna, którą Green opisał w mistrzowski sposób (sam się przecież z nią zmaga). Właśnie ten wątek, można powiedzieć autobiograficzny, sprawia, że książka ta jest wyjątkowa i inna od poprzednich. Naprawdę wiedział, w jaki sposób ją opisać, by trafić w serce czytelnika, zszokować go i poruszyć w nim najgłębsze uczucia.

Aza potrafi rzucić wszystko - urwać rozmowę z pół zdania, by pobiec do łazienki, zdezynfekować dłonie i zmienić plaster. Robi to co chwilę, a jednak i tak nękają ją myśli, czy na pewno zajęła się tym "obowiązkiem" dzisiejszego ranka. Rzecz, która według niej może uratować jej życie, tak naprawdę powoli ją wyniszcza i zabija.

Green zaznaczył jak ważne jest tutaj zrozumienie i wsparcie bliskich, bo bez tego bardzo łatwo zniszczyć relacje z nimi i popaść w wir choroby. Aza wielokrotnie określała ją "zacieśniającą się spiralą", którą przedstawioną mamy na oryginalnej okładce książki. Ja wybrałam jednak tę drugą, polską, by pasowała do mojej kolekcji dzieł Zielonego. Muszę przyznać, że nie jest tak symboliczna, ale podoba mi się jej grafika i kolorystyka. Wydawnictwo Bukowy Las zresztą nigdy nie zawodzi czytelnika, jeśli chodzi o stylistykę okładki i całą zawartość.

Ale "Żółwie aż do końca" nie są opowieścią tylko o Azie i jej chorobie. Mamy tutaj również jej przyjaciółkę Daisy, której brakuje obecności Azy i jej zaangażowania w łączącą je relacje oraz Davisa i jego brata (synów zaginionego miliardera), którzy pławiąc się w luksusach, nie są szczęśliwi, bo brakuje im rodzicielskiej miłości i wsparcia.

Najnowsza książka Greena - tak samo jak poprzednie - skłania do refleksji i przemyśleń. To nie jest zwykła opowieść o nastolatkach dla nastolatków. Green w prosty sposób przekazuje ponadczasowe prawdy i wartości skierowane do czytelników w niemal każdej grupie wiekowej. W około trzystu stronach przywiązuje nas do bohaterów, ale zamyka historię w taki sposób, że nie brakuje nam jej kontynuacji. Po zakończeniu jedyne, czego się pragnie, to kolejnej, równie poruszającej opowieści z nowymi bohaterami. I to jest u tego Pana naprawdę niesamowite. Między innymi za to kocham jego książki i mam nadzieję, że nie będzie nam kazał długo czekać na kolejną.

"Żółwie aż do końca" są najnowszą książką Greena i muszę przyznać, że mimo swojej "greenowatości" (jak to określam), nieco inną od poprzednich.

Główną bohaterką jest szesnastoletnia Aza Holmes, która cierpi na zaburzenia obsesyjno-kompulsywne, czyli nerwicę natręctw. Powoduje to, że kilka razy dziennie najważniejszą rzeczą stają się dla niej upust krwi z palca, zmiana...

więcej Pokaż mimo to