Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

„Blizna” autorstwa Juana Gómeza-Jurado jest niezależnym prequelem do trylogii o Antonii Scott. Opowiada historię Simona i Iriny, którą to bohaterkę czytelnicy mogą kojarzyć z „Czarnej wilczycy”.

Fabuła jest przedstawiana niechronologicznie – pomiędzy bieżącymi wydarzeniami poznajemy też przeszłość Iriny. Uważam że to bardzo dobre zagranie, ponieważ odpalało syndrom „jeszcze jednego rozdziału”, zwłaszcza że autor umiejętnie dawkował emocje i odkrywał karty w odpowiednim momencie. No bo kto nie chciałby się dowiedzieć, dlaczego fakt, że Simon nie spytał Iriny o pochodzenie blizny na policzku, było błędem?

Czuć tu ten specyficzny styl, za który wiele osób tak lubi twórczość Juana Gómeza-Jurado. To solidna powieść i z pewnością będę kontynuowała swoją przygodę z twórczością tego autora, ponieważ lubię fakt, jak łatwo płynie się przez jego książki.

Ogółem polecam „Bliznę”, ale zastrzeżeniem, że nie jest to „Antonia Scott” i na jej tle wypada słabiej. A jeśli macie wątpliwości, czy można czytać bez znajomości tej trylogii, to jak najbardziej można 😉

Recenzja powstała w ramach akcji recenzenckiej Wydawnictwa SQN.

„Blizna” autorstwa Juana Gómeza-Jurado jest niezależnym prequelem do trylogii o Antonii Scott. Opowiada historię Simona i Iriny, którą to bohaterkę czytelnicy mogą kojarzyć z „Czarnej wilczycy”.

Fabuła jest przedstawiana niechronologicznie – pomiędzy bieżącymi wydarzeniami poznajemy też przeszłość Iriny. Uważam że to bardzo dobre zagranie, ponieważ odpalało syndrom...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Rey Blanco. Biały Król” autorstwa Juana Gómeza-Jurado to zwieńczenie trylogii „Czerwona Królowa” i muszę przyznać – była to jazda bez trzymanki. Bohaterowie zostają zmuszeni do podjęcia gry z tajemniczym oponentem, który być może jest inteligentniejszy nawet od Antonii. W określonym czasie mają rozwiązać trzy sprawy. Tym razem nie próbują jednak uratować obcych ludzi, tylko siebie. I to dosłownie. Antonia musi wznieść się na wyżyny inteligencji i zapanować nad chaosem, który ma w głowie, a Jon… cóż, Jon powinien zachować zimną krew, co w jego sytuacji naprawdę nie jest łatwe, ponieważ pomiędzy kręgami kręgosłupa ma tykającą bombę.

Przez to, że wydarzenia dotyczą bezpośrednio głównych bohaterów, całość wzbudza dużo więcej emocji. W końcu czytelnik zna ich od dwóch tomów, kibicuje im, zapewne nawet z nimi sympatyzuje. Nie ma w tym zresztą niczego dziwnego, bo oboje są bardzo dobrze wykreowani. Wielki Jon (nie żeby był gruby) ze swoim pokrętnym poczuciem humoru i drobniutka Antonia, całkowicie odporna zarówno na jego żarty, jak i sarkazm, stanowią bardzo sympatyczną i zaskakująco dobrze dopasowaną parę (podobno przeciwieństwa się przyciągają). Czuć między nimi chemię i naprawdę jestem w stanie uwierzyć, że się lubią.

Podoba mi się, że autor znalazł w tym pędzie i chaosie zdarzeń czas, żeby pozwolić bohaterom poddać się różnym skrajnym emocjom, przemyśleć pewne kwestie i zastanowić nad relacją z partnerem. Myślę, że historia sporo na tym zyskała. Zyskała też na fragmentach z przeszłości, które poszerzają perspektywę, odsłaniają kulisy projektu Czerwona Królowa oraz pokazują życie Antonii przed pojawieniem się w nim Jona.

No i te plot twisty… Rany, co tam się w pewnym momencie zadziało!

Niestety, żeby nie było zbyt pięknie, jest też mankament. Przez tę presję czasu, specyfikę zadań i wycieczki do przeszłości czytelnik zostaje zasypany informacjami, które tak naprawdę niewiele mu mówią. Może miało to pokazać geniusz protagonistki i antagonisty, wykazać, jak trudny jest proces dedukcji, gdy pojawia się tyle śladów i trzeba wyeliminować to, co zbędne, a resztę faktów połączyć ze sobą w spójną całość. Może. Ale ja miałam chwilami mętlik w głowie i to niekoniecznie w pozytywnym sensie. Zwłaszcza że im bliżej finału, tym więcej było tych zawoalowanych sugestii i wewnętrznych gierek. Mam wrażenie, że autor przesadził z tajemniczością i budowaniem napięcia. Skoro Antonia rozpoznaje na zdjęciu człowieka, to nie ukrywajmy tej informacji przed czytelnikiem aż do chwili, gdy następuje rozwiązanie danego wątku.

Mimo to podczas lektury świetnie się bawiłam, a Jon i Antonia skradli moje serce. Podobają mi się te wszystkie drobiazgi, dzięki którym widać, jak wielki wywarli na siebie wpływ i jak bardzo zmieniła ich ta znajomość. Ale najważniejsze, że konstrukcyjnie to dobrze przemyślana trylogia, a „Biały Król” zafundował nam doskonały finał. Jeśli lubicie nieoczywiste thrillery, to ta pozycja powinna się wam spodobać.

Recenzja powstała w ramach przedpremierowej akcji recenzenckiej Wydawnictwa SQN.

„Rey Blanco. Biały Król” autorstwa Juana Gómeza-Jurado to zwieńczenie trylogii „Czerwona Królowa” i muszę przyznać – była to jazda bez trzymanki. Bohaterowie zostają zmuszeni do podjęcia gry z tajemniczym oponentem, który być może jest inteligentniejszy nawet od Antonii. W określonym czasie mają rozwiązać trzy sprawy. Tym razem nie próbują jednak uratować obcych ludzi,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Kiedy zobaczyłam zapowiedź „Akademii Ransmoor”, wiedziałam, że nie mogę przejść obok tej książki paragrafowej obojętnie. Magiczna szkoła, różne stworzenia, no i sama forma – czy to nie brzmi fantastycznie?

Wcielamy się w wiedźmę Medeię zaczynającą swój pierwszy rok w Akademii Ransmoor. Już pierwszy wybór w dużej mierze determinuje, w którym domu się znajdziemy, więc należy roztropnie podejmować decyzje (albo wręcz przeciwnie 😉). W zależności od przydziału historia Medei będzie wyglądać zupełnie inaczej, a czytelnik pozna zupełnie inne twarze bohaterów, samej Akademii i tego, co się w niej czai. I tak jak pierwszy scenariusz zaczął się i niemal natychmiast skończył, pozostawiając poczucie niedosytu, tak kolejne odsłaniają inne, niedostępne wcześniej sekrety, dzięki czemu całość nabiera większej głębi i w końcu tworzy pełny obraz wydarzeń rozgrywających się w Ransmoor.

Mimo to mam poczucie, że historia mogłaby się ograniczyć do dwóch domów, bo ten trzeci właściwie niczego nie zmieniał i nie dodawał. Scenariusze byłyby wtedy dłuższe i mniej rozdrobnione, co z pewnością wpłynęłoby korzystnie na odbiór całości. Poza tym obiektywnie wcale nie dostajemy wielu realnych opcji wyboru, co w przypadku dwóch domów też można by zmienić. Pewne rzeczy są nam narzucane nawet wtedy, gdy wcale nie mamy ochoty na podjęcie takich właśnie działań (np. możemy zdecydować, czy pójść na zajęcia, czy na spacer, ale decyzja o rozpoczęciu związku z innym bohaterem pojawia się samoistnie).

Co nie zmienia faktu, że stworzenie takiej książki paragrafowej to niesamowicie trudna sprawa, bo różne wątki należy połączyć na różnych poziomach i wszystko musi się zgadzać z wiedzą, którą czytelnik powinien mieć na tym właśnie etapie. Zdarzyło się kilka potknięć, takich rzeczy nie da się uniknąć, ale całość jest przemyślana i dopracowana.

To, co bardzo mi się podoba, to fakt, że jeśli bohaterka ląduje w domu X i wchodzi z kimś w jakąś interakcję, to gdy znajduje się w innym domu, ktoś inny ma analogiczną interakcję z tamtą postacią i niejako „wykonuje jej robotę”. Sprawienie, żeby to miało sens i żeby postacie były tam, gdzie powinny (chyba tylko raz rektor teleportował się z wykładu, żeby bohaterowie mogli na niego wpaść), to jakieś mistrzostwo świata, a w dodatku świetne mrugnięcie okiem do czytelnika, który decyduje się przejść kilka scenariuszy.

Za to brakowało mi trochę szkoły w tej szkole. Owszem, kilka razy lądowałam w bibliotece, ale fajnie byłoby móc wybrać jakiś fakultet i na tej podstawie zdobywać wiedzę, która przydałaby się na późniejszym etapie gry. Żeby te wybory faktycznie były wyborami. Może należałoby zrezygnować z pewnych opcji, które w większości przypadków nie miały realnego wpływu na grę (odprawienie rytuału), żeby wprowadzić inne. I mimo wszystko wolałabym mniej zakończeń, ale za to poczucie, że faktycznie doprowadziłam postać do tego miejsca, w którym się znalazła.

Wiem też, że pojawiały się zarzuty wobec rozłożenia treści (np. ze strony 111 można przeskoczyć do 305). W komiksach paragrafowych wertuje się strony w tę i z powrotem, a tu jednak cały czas idziemy do przodu (nie ma sytuacji, że z paragrafu 80 cofamy się do 40). I tak, zgadzam się, że to może być frustrujące, tak samo jak kończenie całej gry ponad 150 stron przed końcem książki. Ale uważam, że to ułatwia przerobienie scenariuszy i sprawdzenie wszystkich opcji, co byłoby dużo trudniejsze, gdybyśmy skakali między stronami w nieusystematyzowany sposób. Co prawda wiąże się to też z opcją małego oszustwa, ponieważ często wybierałam niższy numer, skoro istniała szansa, że potem i tak dojdę do tego wyższego, no ale to ja – mistrzyni kombinowania.

Podsumowując, uważam, że idea jest świetna i naprawdę dobrze się bawiłam, chociaż żałuję, że niektóre historie były tak krótkie, a przez to niesatysfakcjonujące. Mimo to polecam przeczytać wszystkie dostępne scenariusze, ponieważ powstaje z tego dość kompleksowy obraz całości i daje spojrzenie na to, jak skomplikowane działania podjęła autorka, aby poprowadzić fabułę tak różnymi ścieżkami. Czasem wystarczy spotkać odpowiednią osobę, spojrzeć w konkretne miejsce lub coś usłyszeć, żeby historia potoczyła się zupełnie inaczej. Ot, taki efekt motyla 😉

[Współpraca reklamowa]

Kiedy zobaczyłam zapowiedź „Akademii Ransmoor”, wiedziałam, że nie mogę przejść obok tej książki paragrafowej obojętnie. Magiczna szkoła, różne stworzenia, no i sama forma – czy to nie brzmi fantastycznie?

Wcielamy się w wiedźmę Medeię zaczynającą swój pierwszy rok w Akademii Ransmoor. Już pierwszy wybór w dużej mierze determinuje, w którym domu się znajdziemy, więc należy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Red Harlequin. Barwy i maski” autorstwa Roberto Ricciego to książka… o niczym. W momencie, w którym zaczyna się cokolwiek dziać, powieść się kończy. Wcześniej mamy kiepsko zarysowany świat, który w żaden sposób nie jest innowacyjny (może kilka lat temu tak, ale w dzisiejszych czasach nie robi wrażenia). Główny bohater jest stereotypowym typem postaci, która przez całe życie była poddawana indoktrynacji, ale nagle przejrzała na oczy. I znów – może i byłoby to ciekawe, gdyby nie było znane, a przynajmniej gdyby zostało dobrze rozpisane, a tak niestety nie jest. Okej, przyznaję, że bohater ma prawo być naiwny i wykazywać się niewiedzą graniczącą z głupotą, ale to nijak nie ratuje sytuacji, bo najpoważniejszy problem polega na tym, że ta książka zupełnie niczym się nie wyróżnia. Jest nudna, przewidywalna i zdecydowanie za krótka, żeby mogła czymkolwiek zainteresować czytelnika. Nie polecam.

„Red Harlequin. Barwy i maski” autorstwa Roberto Ricciego to książka… o niczym. W momencie, w którym zaczyna się cokolwiek dziać, powieść się kończy. Wcześniej mamy kiepsko zarysowany świat, który w żaden sposób nie jest innowacyjny (może kilka lat temu tak, ale w dzisiejszych czasach nie robi wrażenia). Główny bohater jest stereotypowym typem postaci, która przez całe...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Zenga Zenga, czyli jak szczury zjadły króla Afryki” to reportaż Andrzeja Mellera dotyczący tzw. Arabskiej Wiosny w Libii. Po ponad 40 latach rządów Kadafiego ludzie postanowili obalić jego reżim, co skończyło się krwawymi potyczkami i w konsekwencji wojną domową.
Problem polega na tym, że tekst jest bardzo krótki, a przy tym chaotyczny. Dziennikarz nie skupia się na żadnym konkretnym aspekcie, po prostu tu rzuci hasło, tam kolejne, i leci dalej. Przeskakuje z miejsca na miejsce, wspomina ludzi, ale to wszystko jest płytkie i zrobione w biegu. Zupełnie jakby wydał swoje notatki, a nie pełnoprawny tekst. Wzmianki o Libii zajmują tyle samo miejsca co opis pracy korespondenta wojennego. Co gorsza, ten drugi temat wydaje się ciekawszy na tle pobieżności wątku libijskiego.
Lubię reportaże, dlatego żałuję, że nie udało mi się zaangażować w historię. Nie mogę z czystym sumieniem polecić tej książki, bo ani się z niej niczego sensownego nie dowiedziałam, ani mnie nie zainteresowała.

„Zenga Zenga, czyli jak szczury zjadły króla Afryki” to reportaż Andrzeja Mellera dotyczący tzw. Arabskiej Wiosny w Libii. Po ponad 40 latach rządów Kadafiego ludzie postanowili obalić jego reżim, co skończyło się krwawymi potyczkami i w konsekwencji wojną domową.
Problem polega na tym, że tekst jest bardzo krótki, a przy tym chaotyczny. Dziennikarz nie skupia się na żadnym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Ostatnie pięć minut. Byłam świadkiem 300 egzekucji w więzieniu Huntsville” autorstwa Michelle Lyons jest książką specyficzną. Z jednej strony ma wydźwięk autobiograficzny, z drugiej pokazuje realia teksańskiego systemu więziennictwa i sądownictwa, a do tego przybliża różne sylwetki osób osadzonych w celach śmierci.
Mam wrażenie, że początkowo autorka nie bardzo wiedziała, na czym chce się skupić, więc pisała po łebkach o wszystkim, dlatego początek jest dość chaotyczny, niewiele z niego wynika i nieszczególnie angażuje. Dobrze, że czytelnik zostaje wprowadzony w temat i dowiaduje się, że dziennikarze mają prawo i obowiązek obserwować egzekucje i spisywać ostatnie słowa skazanych, ale było w tym coś miałkiego, przez co wszystko brzmiało nieistotnie. Dopiero później pojawiły się zagadnienia, które dawały do myślenia.
Oczywiste są rozważania na temat samej kary śmierci. Czy ma sens? Czy nie jest nadużywana? Czy ofiarom i rodzinie sprawcy pozwala zamknąć ten rozdział życia? Czy komukolwiek przynosi ulgę? Doceniam, że autorka nie usiłowała w żaden sposób przekonywać czytelnika do tego, że kara śmierci jest słuszna lub nie, i zostawiała pole do własnych wniosków.
Mnie osobiście podobała się też część dotycząca więziennictwa, bo z racji wykształcenia jeździłam nawet do zakładów karnych i aresztów śledczych na zajęcia (i to na dwóch kierunkach!), ale mam świadomość, że innych może to nudzić. Niewątpliwie lepiej wypadają refleksje autorki, która po latach analizuje, jaki wpływ miało na nią obserwowanie egzekucji.
Podsumowując, nie jest to pozycja dla każdego i potraktowałabym ją raczej w kategorii ciekawostki, jednak jeśli ktoś jest zainteresowany Teksasem, systemem więziennictwa lub chciałby znaleźć pole do rozważań na temat życia, śmierci, kary i zemsty, to jest to odpowiedni tytuł.

„Ostatnie pięć minut. Byłam świadkiem 300 egzekucji w więzieniu Huntsville” autorstwa Michelle Lyons jest książką specyficzną. Z jednej strony ma wydźwięk autobiograficzny, z drugiej pokazuje realia teksańskiego systemu więziennictwa i sądownictwa, a do tego przybliża różne sylwetki osób osadzonych w celach śmierci.
Mam wrażenie, że początkowo autorka nie bardzo wiedziała,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Córka głębin” autorstwa Ricka Riordana przenosi czytelnika do świata podmorskich głębin, gdzie równie dobrze można natrafić na sympatycznego delfina, jak i gigantyczną ośmiornicę. Dodam też, że jeśli ktoś nie zna książek Juliusza Verne’a, to warto się z nimi zapoznać, bo ta historia jest niejako wariacją na temat jego twórczości.
Ana jest uczennicą Akademii Hardinga i Pencrofta, szkolącej młodych ludzi w zakresie szeroko pojętej oceanografii i marynistyki. Uczniowie dzielą się na cztery grupy, z których każda specjalizuje się w innej dziedzinie (można by powiedzieć, że szkolą się na żołnierzy, szpiegów, inżynierów i lekarzy, ale to dość duże uproszczenie). Sama książka zaczyna się nietypowo, bo od… egzaminów kończących pierwszy rok nauki.
Zacznę od tego, że fabuła jest dobrze wyważona, a Riordan potrafi zainteresować czytelnika nie tylko wartką akcją, ale też światem przedstawionym. W ten sposób nie przytłacza odbiorcy nadmiarem wydarzeń i pozwala mu złapać oddech. Jest to cenna umiejętność i bardzo ją sobie cenię. Mam wrażenie, że autorzy piszący dla dzieci i młodszej młodzieży radzą z tym sobie lepiej niż pisarze young adult. W tej historii czuć, że bohaterowie zostali rzuceni w wir wydarzeń, które są dla nich obce i trudne, więc potrzebują czasu, żeby się z nimi oswoić.
To, że postacie mają po 15 lat i nie czują się szczególnie kompetentne, jest miłą odmianą po tych wszystkich nastolatkach ratujących świat. Oczywiście, mimo że nasi bohaterowie nie wiedzą, co robią, i tak zdarza im się przewyższyć starszych wiedzą czy umiejętnościami, ale sam fakt, że Ana kilka razy przeżywała, że muszą coś zrobić bez pomocy kogoś dorosłego, sprawia, że jestem w stanie zaakceptować całą resztę.
Za to trochę mnie bawi, że Riordan nieco na siłę próbował zaakcentować różnorodność bohaterów, którzy poza kilkoma postaciami tak naprawdę byli zupełnie nieistotni i stanowili tło. O ile fakt, że Ana ma hinduskie korzenie, jest niezwykle istotny dla fabuły, zresztą podobnie jak to, że Ester znajduje się w spektrum autyzmu, o tyle reszta nie ma większego znaczenia. Na przykład o jednej bohaterce wiadomo, że jest muzułmanką, bo raz poprawiła hidżab. Dowiadujemy się też, że inny bohater jest mormonem, bo poluzował krawat. Nawet nie pamiętam, który to. Niby jest to miły akcent, ale w gruncie rzeczy zupełnie niepotrzebny. Z drugiej strony wolę takie wzmianki niż przypominanie o tym co pięć minut, jakby to była jedyna istotna cecha bohatera.
W „Córce głębin” brakowało mi też głębin. Zupełnie nie poczułam, że zanurzam się pod powierzchnią i przeżywam przygodę w oceanicznych odmętach. Żałuję, że autor nie skupił się bardziej na klimacie, bo myślę, że dzięki temu książka wiele by zyskała. Być może obawiano się, że docelowego odbiorcy nie zainteresują tego typu opisy, ale uważam, że kilka by nie zaszkodziło, a opis rafy koralowej czy czegoś w tym stylu mógłby być fascynujący.
Podsumowując, historia została napisana z myślą o młodszych czytelnikach, ale tym starszym również może się spodobać. Powieść nie jest infantylna, za to puszcza oko do osób, które znają twórczość Juliusza Verne’a. No i stanowi zamkniętą całość, co dla niektórych może mieć znaczenie. Ja miło spędziłam przy niej czas, a tego właśnie oczekuję po literaturze dziecięco-młodzieżowej, więc polecam.

„Córka głębin” autorstwa Ricka Riordana przenosi czytelnika do świata podmorskich głębin, gdzie równie dobrze można natrafić na sympatycznego delfina, jak i gigantyczną ośmiornicę. Dodam też, że jeśli ktoś nie zna książek Juliusza Verne’a, to warto się z nimi zapoznać, bo ta historia jest niejako wariacją na temat jego twórczości.
Ana jest uczennicą Akademii Hardinga i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Książki popularnonaukowe stanowią duże wyzwanie dla autorów. Wymagają od nich dużej łatwości w klarownym wyrażaniu myśli, umiejętności zainteresowania odbiorcy, a także zdolności do wyważenia naukowych faktów i lżejszych elementów, aby nie przytłoczyć czytelnika nadmiarem wiedzy. Muszę przyznać, że doktor Richard Shepherd, patolog sądowy, jest stworzony do tego, żeby pisać tego typu pozycje. „Siedem wieków śmierci” to doskonały przykład na to, że książka popularnonaukowa może być ciekawa, inspirująca, a nawet zabawna. Nawet jeśli skupia się na sekcjach zmarłych…
Autora zainspirowały słowa Szekspira. Cytaty rozpoczynają każdy fragment książki i prowadzą czytelnika przez siedem wieków śmierci – od niemowlęctwa, poprzez dzieciństwo, dorosłość, aż do późnej starości. W każdej części Shepherd przybliża historie kilku osób. Przeprowadził tysiące sekcji, więc wybrał przypadki różnorodne i ciekawe. Oczywiście jak na patologa sądowego przystało, opisuje obrażenia i przybliża wyniki sekcji, opisując w nieco bardziej naukowy sposób wybrane zjawiska, ale przy tym wszystkim nie zapomina, że ciała leżące na jego stole były żywymi ludźmi. Opowiada więc również historie ich życia na podstawie tego, co wyczytał z ich kości, narządów czy mięśni.
Poza tym doskonale wtrącił w to wszystko własną opowieść, dzięki której książka stała się dużo bardziej osobista. Czytelnik ma okazję poznać nie tylko Shepherda będącego wybitnym patologiem sądowym, ale również Shepherda-człowieka. Na własnym przykładzie autor pokazuje, jak łatwo nie dopuścić do siebie pewnych myśli czy diagnoz. Owszem, usprawiedliwia w ten sposób zmarłych, ale z drugiej strony, kim jest, żeby ich w jakikolwiek sposób krytykować?
Na zakończenie wspomnę jeszcze o fantastycznym poczuciu humoru Shepherda. Myślę, że to właśnie dzięki temu książka nabrała lekkości i mimo bardzo trudnego tematu właściwie sama się czytała. Naprawdę nie sądziłam, że „Siedem wieków śmierci” tak bardzo mi się spodoba, ale przekładałam kolejne strony z prawdziwą przyjemnością. Polecam osobom, które chciałyby rozpocząć przygodę z książkami popularnonaukowymi.

Książki popularnonaukowe stanowią duże wyzwanie dla autorów. Wymagają od nich dużej łatwości w klarownym wyrażaniu myśli, umiejętności zainteresowania odbiorcy, a także zdolności do wyważenia naukowych faktów i lżejszych elementów, aby nie przytłoczyć czytelnika nadmiarem wiedzy. Muszę przyznać, że doktor Richard Shepherd, patolog sądowy, jest stworzony do tego, żeby pisać...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Szamański twist” ma nieco inną konwencję niż wcześniejsze tomy. Aneta Jadowska oddała część narracji Kurczaczkowi i Sępowi, co przyniosło doskonały efekt. Gdyby nie to, niedomyślny Witkacy nie mógłby przybliżyć czytelnikowi niektórych aspektów życia i przemyśleń Sępa, a te są bez wątpienia najlepszym elementem książki. Pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że wszystko, co dotyczy Sępa, jest najmocniejszym punktem tej serii. To, jak ten bohater zmienia się na przestrzeni kolejnych części, to, jak próbuje poradzić sobie z przeszłością i teraźniejszością, jego relacja z Kojotem, Witkacym i Kurczaczkiem… Mówię wam, rewelacja! I przyznam szczerze, że nie spodziewałam się po Jadowskiej aż tak dobrego przedstawienia postaci. A motyw z Kojotem stojącym przed drzwiami mieszkania Sępa (kto czytał, ten wie) to wisienka na torcie wszystkich wydarzeń, które się między nimi rozegrały.
Żałuję, że z fabułą poszło gorzej. Chociaż może nie tyle gorzej, co… Rany, ten blurb wprowadza w taki błąd, że to aż przykre. Bo wiecie, problem polega na tym, że Smutek i Gniew panoszące się po Toruniu to tak naprawdę epizod. Główna akcja opiera się na czymś zupełnie innym. I ta historia jest świetna, ale rozumiecie – teoretycznie nie o tym miała być książka, więc to trochę rozczarowujące. Poza tym ta główna oś fabularna jest mocna, powiedziałabym nawet, że to takie 16+ ze względu na dość dokładne opisanie funkcjonowania sekty i brutalne opisy, które wyżymają człowieka emocjonalnie. I znów, jakoś nie spodziewałam się, że autorka pójdzie w tak mocny i ciężki kaliber.
„Szamański twist” to trzeci tom (i w założeniu ostatni) trylogii szamańskiej autorstwa Anety Jadowskiej. Przyznaję jednak, że mam cichą nadzieję, że to nie koniec przygód Witkacego, bo aż się prosi, aby dać mu jeszcze trochę przestrzeni. W każdym razie polecam, bo jest to zdecydowanie najlepsza część 😊
Dodam jeszcze tylko, że w „Szamańskim twiście” oprócz zasadniczej fabuły znajduje się też dodatkowe opowiadanie „Piekielna ortografia”, które chronologicznie rozgrywa się pomiędzy drugim i trzecim tomem. Znajduje się na końcu książki, więc warto się zastanowić, czy nie przeczytać go przed główną częścią. Ja tak zrobiłam i uważam, że to dobra koncepcja, bo kilka rzeczy wzięło początek właśnie z tego opowiadania.

„Szamański twist” ma nieco inną konwencję niż wcześniejsze tomy. Aneta Jadowska oddała część narracji Kurczaczkowi i Sępowi, co przyniosło doskonały efekt. Gdyby nie to, niedomyślny Witkacy nie mógłby przybliżyć czytelnikowi niektórych aspektów życia i przemyśleń Sępa, a te są bez wątpienia najlepszym elementem książki. Pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że wszystko, co...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Bestie z brązu” to trzeci tom trylogii „Pozłacanych wilków” autorstwa Roshani Chokshi, więc żeby nie spoilerować wcześniejszych części, napiszę jedynie, że bohaterowie zostali rozdzieleni, jednak wciąż dążą do osiągnięcia tego samego celu.
To, co urzeka mnie w tych książkach, to postacie. Dzięki retrospekcjom czytelnik rozumie charakter i zachowania poszczególnych bohaterów, wie, że ich pobudki nie biorą się znikąd. Rzadko zdarza się, aby autor podszedł z taką dbałością do psychologicznego aspektu swoich bohaterów, nad czym zawsze ogromnie ubolewam. Prywatnie mam ogromny sentyment do Zofii, i to nie tylko ze względu na jej polskie korzenie, ale tak naprawdę mniej lub bardziej lubię wszystkie postacie, bo wszystkie mają w sobie cechy bohaterów tragicznych, a ja mam do takich słabość.
Nie podlega też wątpliwościom, że Chokshi potrafi pisać, a kreacja świata od pierwszego tomu stoi na wysokim poziomie. Tym razem fabuła przenosi się do Wenecji, która została niezwykle plastycznie opisana. Chociaż sama nigdy w niej nie byłam, to chwilami miałam wrażenie, że razem z bohaterami przemierzam uliczki i place tego miasta i że dokładnie wiem, gdzie jestem. Mam wrażenie, że ostatni raz takie poczucie miałam w przypadku Barcelony i „Cienia wiatru”.
A jeśli chodzi o samą fabułę… Lubię motyw „heist” zarówno w książkach, jak i filmach, więc żałuję, że tu było go trochę mniej, ale rozumiem, że autorka miała w tym swój cel. Zwroty akcji nie były tak szokujące, jak można by się tego spodziewać, ale czytanie książki nadal sprawiało mi dużo radości, a sam finał był satysfakcjonujący.
Podsumowując, „Bestie z brązu” są bardzo dobrym zakończeniem trylogii. To jest ten moment, w którym człowiek ma poczucie, że chciałby dostać coś jeszcze, żeby zostać z bohaterami na dłużej, ale ma przy tym świadomość, że każda kolejna rzecz mogłaby już tylko zaszkodzić historii i postaciom. Czy to nie jest oznaka dobrze napisanej powieści? Cóż, powiem tak: trylogia „Pozłacanych wilków” była moim pierwszym spotkaniem z twórczością autorki, ale z pewnością nie ostatnim :)

„Bestie z brązu” to trzeci tom trylogii „Pozłacanych wilków” autorstwa Roshani Chokshi, więc żeby nie spoilerować wcześniejszych części, napiszę jedynie, że bohaterowie zostali rozdzieleni, jednak wciąż dążą do osiągnięcia tego samego celu.
To, co urzeka mnie w tych książkach, to postacie. Dzięki retrospekcjom czytelnik rozumie charakter i zachowania poszczególnych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Głodna Puszcza” autorstwa Marcina Mortki to kontynuacja „Nie ma tego Złego”. Akcja rozgrywa się kilka tygodni po wydarzeniach z pierwszego tomu, kiedy to Kociołek myśli, że w końcu może osiąść spokojnie w swojej karczmie i cieszyć się obecnością żony, dzieci i przyjaciół… a nawet teściowej. Wszystko byłoby prostsze, gdyby wciąż nie myślał o Złym i gdyby koronowane głowy zapomniały o nim i jego drużynie. Ale nic z tego…
To doskonały przykład książki, w której bohaterowie, fabuła, świat przedstawiony i humor mogą iść w parze i żaden z elementów nie zagłusza innego. Postacie są ciekawe, całkowicie się od siebie różnią, a jednocześnie wydają się doskonale znane dzięki temu, że autor wykorzystał pewną utartą formę danego typu bohatera. Kociołek jako lider drużyny i kucharz jest z kolei doskonałym przełamaniem schematu przywódcy.
I co tu dużo mówić, uwielbiam poczucie humoru Mortki. Naprawdę rzadko zdarza mi się śmiać podczas czytania książek, a tu wielokrotnie mi się to zdarzało. Żarty są inteligentne, często nierzucone wprost, a czasami są to po prostu sytuacje, które można ocenić jako zabawne.
Powiedziałabym, że „Głodna Puszcza”, tak samo jak „Nie ma tego Złego”, to przykład książki, której potrzebowałam, chociaż sama o tym nie wiedziałam. Inteligentna, dowcipna, dynamiczna, z doskonałym pomysłem, który ma duży potencjał na kontynuacje.

„Głodna Puszcza” autorstwa Marcina Mortki to kontynuacja „Nie ma tego Złego”. Akcja rozgrywa się kilka tygodni po wydarzeniach z pierwszego tomu, kiedy to Kociołek myśli, że w końcu może osiąść spokojnie w swojej karczmie i cieszyć się obecnością żony, dzieci i przyjaciół… a nawet teściowej. Wszystko byłoby prostsze, gdyby wciąż nie myślał o Złym i gdyby koronowane głowy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Pi razy oko: komedia matematycznych pomyłek” autorstwa Matta Parkera to książka, a jakże, o matematycznych pomyłkach. Z jednej strony jest to pozycja popularnonaukowa, z drugiej autor chwali się swoim poczuciem humoru i przystępnością, z jaką tłumaczy trudne zagadnienia, więc powinno być ciekawie. A jak było?
Cóż… Mam wrażenie, że ta książka nie jest ani dla matematyków czy informatyków, ani dla tych wszystkich, którym nie po drodze z cyferkami. Część omawianych zagadnień nie dziwi ani nie szokuje, zdarzały się momenty, gdy siedziałam i czekałam, aż w końcu wspomni o jakimś wydarzeniu (już myślałam, że się nie doczekam informacji o słynnym moście w Tacoma). Mimo zapewnień, że książka jest łatwa w odbiorze, niektóre fragmenty pokonywały mnie ścianą naukowych wywodów, a mam w sobie sporo z umysłu ścisłego, więc można przyjąć, że osoby, które nie lubią matematyki, po prostu się od nich odbiją.
Z tym humorem też bym nie przesadzała. Niektóre błędy były rozpisane w genialny sposób i naprawdę otwierały oczy lub wywoływały uśmiech na twarzy, ale znaczna część to po prostu wyjaśnienie teorii. Całość jest napisana dość sprawnie, ale bez polotu i zapowiadanej lekkości. Prawdę powiedziawszy, w tej chwili nie przypominam sobie żadnego żartu ani nawet śmiesznej anegdotki (poza próbą kupienia odrzutowca za punkty z zakupu Pepsi, ale tutaj mamy do czynienia z efektem pierwszeństwa, bo to pojawiło się już w pierwszym rozdziale).
Zawsze lubiłam prawdopodobieństwo, więc ten rozdział przypadł mi do gustu. Ciekawy był też ten pierwszy rozdział o „niedoszacowaniach” liczbowych i o tym, jak bardzo nie ogarniamy dużych liczb. W pozostałych przypadkach zdarzały się lepsze i gorsze momenty, kilka nowości, trochę wiedzy powszechnie znanej (jak choćby zmiany w kalendarzach).
Podsumowując, jestem trochę rozczarowana. Spodziewałam się książki pełnej pasji, fascynujących błędów i poczucia humoru, a dostałam wykaz matematycznych błędów, które pan profesor próbował mi wytłumaczyć w logiczny sposób. Szkoda, bo „Pi razy oko” zapowiadało się naprawdę nieźle.

„Pi razy oko: komedia matematycznych pomyłek” autorstwa Matta Parkera to książka, a jakże, o matematycznych pomyłkach. Z jednej strony jest to pozycja popularnonaukowa, z drugiej autor chwali się swoim poczuciem humoru i przystępnością, z jaką tłumaczy trudne zagadnienia, więc powinno być ciekawie. A jak było?
Cóż… Mam wrażenie, że ta książka nie jest ani dla matematyków...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Szamańskie tango ma w sobie to, czego w dużej mierze zabrakło mi w pierwszym tomie. Przede wszystkim mowa tu o większym skupieniu się na szamaniźmie. Przyznaję, że z przyjemnością zagłębiłam się w ten nowy świat. Miał bardzo fajny klimat, taki nieco afrykański, chociaż szamani pochodzili z różnych kręgów kulturowych. Oczywiście Jadowska nie byłaby sobą, gdyby nie puściła oka do czytelników pod postacią Wędrowca. Fajne to było!

Podoba mi się też rozwój postaci Sępa i jego historia, która genialnie wpłynęła na relację jego i Witkaca. Była zaskakująco dobrze przedstawiona i miała mocne podłoże psychologiczne.

Generalnie ciekawie było obserwować, jak zmienia się Witkacy - jaki wpływ ma na niego ojcostwo, jak kształtuje się jego relacja z Sępem, jak rozwija się jako szaman.

Sama historia może nie była tak ciekawa jak w pierwszej części, było tu zdecydowanie mniej wątku kryminalnego, za to więcej rytuałów szamańskich, ale jako całość i tak oceniam bardzo dobrze. Polecam :)

Szamańskie tango ma w sobie to, czego w dużej mierze zabrakło mi w pierwszym tomie. Przede wszystkim mowa tu o większym skupieniu się na szamaniźmie. Przyznaję, że z przyjemnością zagłębiłam się w ten nowy świat. Miał bardzo fajny klimat, taki nieco afrykański, chociaż szamani pochodzili z różnych kręgów kulturowych. Oczywiście Jadowska nie byłaby sobą, gdyby nie puściła...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie jestem wielką miłośniczką twórczości Anety Jadowskiej, ale Witkacy w dziwny sposób skradł moje serce. Podoba mi się jego historia i on sam jako bohater. Nie jest szczególnie wyjątkowy, ma trochę porąbane priorytety, ale jest w porządku.
Trochę przeszkadzają mi tak liczne nawiązania do Dory Wilk, której nie znam i której nie chcę poznać, bo mam wrażenie, że przez to sporo mi umyka. Z jednej strony rozumiem, co kierowało autorką, a z drugiej mam lekki żal, że nie mogę docenić smaczków, które wyłapałabym, gdybym znała jej najważniejszą serię.
Mimo to sam Witkacy jest po prostu fajny. Dałam się wkręcić w tę jego historię, podoba mi się, że sam tak niewiele wie, więc w naturalny sposób może wprowadzać czytelnika w kolejne stopnie wtajemniczenia. Powiedziałabym, że to bardzo przyjemna przygodówka z fajną postacią o poczuciu humoru, które trafia w mój gust, i ciekawą magią. W literaturze rzadko spotyka się szamanów. Aż żałuję, że nie było więcej o samej magii.
No i ciekawi mnie Sęp. Myślę, że jeszcze namiesza (chociaż to zupełnie nie mój typ bohatera).
Cieszę się, że dałam szansę tej książce, bo miło poczytać o rodzinnym mieście (zwłaszcza że Witkacy praktycznie mieszka w mojej dzielnicy 😊 ).

Nie jestem wielką miłośniczką twórczości Anety Jadowskiej, ale Witkacy w dziwny sposób skradł moje serce. Podoba mi się jego historia i on sam jako bohater. Nie jest szczególnie wyjątkowy, ma trochę porąbane priorytety, ale jest w porządku.
Trochę przeszkadzają mi tak liczne nawiązania do Dory Wilk, której nie znam i której nie chcę poznać, bo mam wrażenie, że przez to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie miałam wielkich oczekiwań wobec „Raz wiedźmie śmierć” autorstwa Adama Fabera, tym większe było więc moje zdziwienie, kiedy okazało się, że jest to naprawdę wciągająca powieść w klimacie kryminału fantastycznego. Historia rodziny Biesów rozgrywa się kilkutorowo, skupiając się głównie na najmłodszych latoroślach, czyli Dradze i Sacie, ale nie pomija również nieco ekscentrycznej babci.

Książka jest napisana bardzo poprawnie (poza tymi tekstami babci z początku, bo na szczęście później jakoś przestała mówić w ten sposób), a ekspozycja stoi na wysokim poziomie. Czysto technicznie jest to jeden z najmocniejszych punktów, jako że informacje na temat świata, magii i bohaterów są przemycane zgrabnie i z pomysłem. Zrobiło to na mnie duże wrażenie, bo było naprawdę przemyślane.

Podoba mi się, że powieść nie przytłacza ciężarem gatunkowym ani nie jest infantylna. Wolniejsze momenty przeplatały się z trzymającymi w napięciu scenami akcji, dzięki czemu czytelnik miał chwilę na złapanie oddechu. Autorowi udało się doskonale wyważyć treść w taki sposób, aby fabuła angażowała czytelnika i sprawiała, że chce poznać odpowiedzi na postawione pytania.

Jedyne, co wywoływało pewien zgrzyt, to ostatnia część książki. Mam poczucie, że autor opisał punkt kulminacyjny, a potem uznał, że brakuje mu cliffhangera, więc dopisał jeszcze 80 stron i dokleił je do pierwszego tomu, zamiast umieścić na początku drugiego. Bardzo mocno przesunął wagę niektórych wydarzeń, inne zbagatelizował, a te najważniejsze dla zakończenia książki właściwie zupełnie pominął. Pod koniec miałam wrażenie, że nie bardzo wiem, co się dzieje i, co gorsza, po co. Liczę, że to wyjaśni się w drugim tomie, ale chyba wolałabym cały ten wątek poznać w nieco późniejszym czasie.

„Raz wiedźmie śmierć” to moje pierwsze spotkanie z twórczością Adama Fabera i przyznam szczerze, że nie byłam do niej jakoś szczególnie entuzjastycznie nastawiona. Na szczęście okazało się, że niesłusznie, bo jest to powieść godna uwagi, dobrze napisana i ciekawa. Z niecierpliwością czekam na kontynuację.

Nie miałam wielkich oczekiwań wobec „Raz wiedźmie śmierć” autorstwa Adama Fabera, tym większe było więc moje zdziwienie, kiedy okazało się, że jest to naprawdę wciągająca powieść w klimacie kryminału fantastycznego. Historia rodziny Biesów rozgrywa się kilkutorowo, skupiając się głównie na najmłodszych latoroślach, czyli Dradze i Sacie, ale nie pomija również nieco...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Antyspołeczny” Nicka Pettigrew to dziennik, w którym autor opisuje rok ze swojego życia zawodowego. Pokazuje, jak wygląda praca antyspołecznego, czyli człowieka zajmującego się antyspołecznymi działaniami w danej wspólnocie. Czasem jest to zwykłe zakłócanie porządku wynikające ze zbyt głośnego słuchania muzyki, a innym razem handel narkotykami. Do wyboru do koloru.

Nick Pettigrew ma cięty język i specyficzne poczucie humoru, a jego komentarze wielokrotnie wywoływały u mnie parsknięcie śmiechu. Uważam, że dzięki temu tak trudny temat dało się przedstawić w tak lekki sposób. Gdyby nie to, całość byłaby ciężka i zbyt przytłaczająca. Oczywiście temat jest trudny i nie chodzi o to, aby go bagatelizować, i żeby było jasne – Nick tego nie robi. Po prostu pokazuje, jak sam radzi sobie z codziennymi problemami, z którymi spotyka się w pracy.

Jako że w pewnym sensie temat tej książki pokrywa się z moim wykształceniem, to jestem przerażona tym, jak nisko ceni się tak ważny zawód. Z zapisków Nicka wynika, że nie ma żadnego wsparcia, biurokracja go przytłacza, a pozostałe służby zamiast współpracować, najchętniej odcięłyby się od problemów. To przygnębiające, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę codzienny stres, jakiemu poddawani są „antyspołeczni”.

Fascynuje mnie też liczba absurdów, z którymi Nick spotyka się w swojej pracy i które musi rozwiązać „w profesjonalny sposób”. Smród, który czuje jedynie jeden z lokatorów? Skarga na fajerwerki jako zakłócanie porządku? Wszystko trzeba sprawdzić, wprowadzić do systemu i zająć się sprawą „jak należy”. Przez to wszystko brakuje czasu na naprawdę ważne sprawy. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że coś, co my traktujemy jako żart, dla kogoś innego może być poważną sprawą. I jak tu zdecydować o priorytetach?

Mimo to nie spodziewałam się, że „Antyspołeczny” aż tak bardzo mi się spodoba. Książka jest przerażająca, fascynująca i niesamowicie zabawna w tym samym czasie. Wielokrotnie czytałam pozostałym członkom rodziny całe fragmenty, ponieważ chciałam podzielić się tym, co tak mnie rozśmieszyło, chociaż tak naprawdę całość jest przerażająca, jeśli pomyśli się o tym przez pryzmat pracy. Polecam :)

„Antyspołeczny” Nicka Pettigrew to dziennik, w którym autor opisuje rok ze swojego życia zawodowego. Pokazuje, jak wygląda praca antyspołecznego, czyli człowieka zajmującego się antyspołecznymi działaniami w danej wspólnocie. Czasem jest to zwykłe zakłócanie porządku wynikające ze zbyt głośnego słuchania muzyki, a innym razem handel narkotykami. Do wyboru do koloru.

Nick...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zastanawialiście się kiedyś, jak mogło wyglądać życie pierwszych Piastów, a dokładniej Piasta? Tego pierwszego, od którego nazwę wziął cały ród? Grzegorz Gajek przedstawił 660-stronicową historię, która mogłaby się wydarzyć. Jeśli lubicie historię i ciekawią was losy Słowian i Normanów, to „Piast” również może przypaść wam do gustu.

Problem polega na tym, że ta książka jest… nudna. Fabułę mogłabym opisać w bardzo krótki sposób: jest to droga, jaką przeszedł Piast od czasów, gdy był jeszcze Olechem mieszkającym w skromnej chałupie. Niby coś się działo, ale tak naprawdę jest to powieść składająca się ze scenek rodzajowych, które niewiele wnosiły do całokształtu historii. Połowy mogłoby nie być i nie czułabym żadnej straty.

Ba, podejrzewam, że byłoby dużo lepiej, bo znaczna część fragmentów wiązała się z tym, że mężczyznom (tudzież chłopcom) robiło się ciasno w spodniach. Serio. Nie jestem jakoś mocno przeczulona na tym punkcie, ale mam wrażenie, że te aspekty wychodziły na pierwszy plan do spółki z walkami wszelkiego typu. I wiecie, to trochę wkurzające, że nawet jeśli kobieta jest wojowniczką, to wszyscy patrzą na nią jak na obiekt seksualny (w pewnym sensie nawet ona sama).

Poza tym niektóre rozdziały zostały napisane w narracji pierwszoosobowej, Piast zwracał się wtedy do syna, i zakładam, że czytelnik miał mieć wrażenie, że to gawęda. Sam pomysł był świetny, tylko co z tego, skoro w pierwszym rozdziale Piast zdradza punkt kulminacyjny całej historii. Reszta była już wtedy tylko oczekiwaniem na nieuniknione. A to nieuniknione nie nadchodziło…

Autor dość szczegółowo opisał życie Słowian i Normanów, próbował nawet wpleść w to jakoś bogów, ale jeśli ktokolwiek liczy tutaj na fantastykę, to srogo się zawiedzie. To naprawdę jest powieść historyczna. Może dlatego czuję taki zawód, bo mimo wszystko po opisie sądziłam, że będzie więcej boskich interwencji czy czegoś w tym stylu.

„Piast” jest napisany poprawnie, wydawnictwo SQN zadbało o ładną szatę graficzną i ozdobniki przy rozdziałach, do tego książka została wydana w twardej oprawie, więc pod względem wizualnym prezentuje się naprawdę świetnie. Ale jeśli mam być szczera, to nie do końca rozumiem, dlaczego wydawnictwo zainwestowało akurat w taki tytuł. Powieść czytało się dość szybko mimo lekkiej stylizacji języka, ale zupełnie nie miałam ochoty na kolejne rozdziały. Brakowało napięcia, zróżnicowania i czegoś, co po prostu by mnie zainteresowało. Szkoda.

Zastanawialiście się kiedyś, jak mogło wyglądać życie pierwszych Piastów, a dokładniej Piasta? Tego pierwszego, od którego nazwę wziął cały ród? Grzegorz Gajek przedstawił 660-stronicową historię, która mogłaby się wydarzyć. Jeśli lubicie historię i ciekawią was losy Słowian i Normanów, to „Piast” również może przypaść wam do gustu.

Problem polega na tym, że ta książka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Lato utraconych, czyli kontynuacja Wiosny zaginionych autorstwa Anny Kańtoch, chronologicznie dzieje się wcześniej. Mamy 1999 rok, Krystyna wciąż jest czynną zawodowo policjantką, właśnie zmarł jej drugi mąż, a ona próbuje poradzić sobie z żałobą. Wpada więc w wir pracy – akurat ma co robić, gdyż w leśniczówce zamordowano rodzinę. Kto to zrobił? Jaki miał motyw? I jak z tą sprawą łączą się góry, które Lesińskiej już zawsze kojarzyć się będą z zaginięciem brata?

Nie będę ukrywać, że ta część podobała mi się dużo bardziej. Uważam, że była lepiej wyważona, intryga kryminalna miała lepsze podwaliny i została lepiej poprowadzona. Chociaż od początku miałam swoje typy i kilka osób mi się „nie podobało”, to w przeciwieństwie do poprzedniej części, że byłam pewna niektórych rozwiązań. Kolejne elementy układanki były odsłaniane w odpowiednich momentach, dzięki czemu całość utrzymywała odpowiedni poziom napięcia i intrygowała.

Sama sprawa kryminalna była dużo mroczniejsza i bardziej angażująca niż osobista wendetta Krystyny. Od początku pojawiało się wiele pytań i tym razem na wszystkie (no, prawie) dostałam odpowiedź. Prawda jest taka, że po przeczytaniu Lata utraconych zaczęłam dostrzegać jeszcze więcej błędów w Wiośnie zaginionych. W Lecie sama historia wzbudzała niepokój, cały czas miałam wrażenie, które towarzyszyło też Krystynie, że coś mi umyka, a tam to uczucie wiązało się raczej z tym, że „to niemożliwe, aby winna okazała się ta konkretna osoba, przecież to zbyt oczywiste i w ogóle bez sensu”.

Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić, to do tego, że Kańtoch ma brzydką tendencję do kończenia historii w pewien określony sposób. Za pierwszym razem to było niespodziewane i wzbudziło we mnie sprzeczne emocje, ale i pewien podziw, bo było bardzo realistyczne. Przy drugim razie już się jednak skrzywiłam, bo teraz zaczyna to wyglądać na pójście na łatwiznę, a nie mrugnięcie okiem do policjantów z dochodzeniówki.

Mimo to Lato utraconych okazało się świetną książką i cieszę się, że sięgnęłam po kontynuację. Żałuję trochę, że wątek Romka nie został lepiej rozbudowany, ale sama fabuła spełniła moje oczekiwania. Jeśli dodać do tego świetny styl, który jest niewątpliwym atutem Kańtoch, to czytelnik dostaje kawał bardzo dobrego kryminału. Polecam.

Lato utraconych, czyli kontynuacja Wiosny zaginionych autorstwa Anny Kańtoch, chronologicznie dzieje się wcześniej. Mamy 1999 rok, Krystyna wciąż jest czynną zawodowo policjantką, właśnie zmarł jej drugi mąż, a ona próbuje poradzić sobie z żałobą. Wpada więc w wir pracy – akurat ma co robić, gdyż w leśniczówce zamordowano rodzinę. Kto to zrobił? Jaki miał motyw? I jak z tą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Denat wieczorową porą to trzeci tom przygód Garstek z Ustki. Przyznam, że sięgałam po tę książkę z pewnymi obawami. Pierwszy tom był przyjemną i niezobowiązującą komedią kryminalną, która w całej tej lekkości miała mocny i niezwykle istotny punkt obyczajowy. Drugi należałoby nazwać obyczajówką z elementami kryminału, co nieszczególnie przypadło mi do gustu. No i teraz pozostawało pytanie… Jak będzie z trzecią częścią?

Trzeci tom jest czymś pomiędzy. Część obyczajowa znów wysuwa się na pierwszy plan, a zagadka kryminalna pojawia się zdecydowanie za późno i trudno mi było nie myśleć, że jest trochę na siłę doklejona, bo autorce jednak lepiej „wchodzi” saga rodzinna. Dużo ważniejsza była bowiem historia Marii, rozwiązanie zagadek z jej przeszłości i właśnie cały ten aspekt obyczajowy, który… przykro mi to mówić – nieszczególnie mnie interesował. Przynajmniej jeśli mówimy o kategorii zwykłego życia głównych bohaterek, bo ta część „pomocowa” jest naprawdę istotna. Pytanie, czy powinno być jej aż tak dużo w czymś, co ma być lekkim i dowcipnym kryminałem. Powiedziałabym, że niekoniecznie.

Problemem jest też moja prywatne podejście do twórczości Jadowskiej. Podejrzewam, że wiąże się to z odmiennym poczuciem humoru, więc to, co w zamyśle ma być zabawne, mnie nieszczególnie bawi. Mimo to w kategoriach lekkich książek na lato Denat wieczorową porą sprawdzi się doskonale (nawet jeśli jego fabuła rozgrywa się zimą) i jestem przekonana, że powieść znajdzie wielu zwolenników. Opisałam wiele mankamentów, ale prawda jest taka, że można spędzić przy tej lekturze kilka miłych godzin, czasem się uśmiechnąć albo nawet parsknąć śmiechem.

Denat wieczorową porą to trzeci tom przygód Garstek z Ustki. Przyznam, że sięgałam po tę książkę z pewnymi obawami. Pierwszy tom był przyjemną i niezobowiązującą komedią kryminalną, która w całej tej lekkości miała mocny i niezwykle istotny punkt obyczajowy. Drugi należałoby nazwać obyczajówką z elementami kryminału, co nieszczególnie przypadło mi do gustu. No i teraz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Banda szalonych obozowiczów to drugi tom cyklu o Dannym Moonie - specyficznym chłopcu, który kocha czekoladę, Monopoly i... widzi duchy. Tym razem rodzice uraczają go wyjazdem na obóz do stanu Nowy Jork. Chłopak nie jest zachwycony, przynajmniej do czasu gdy okazuje się, że Dobromira - jego tysiącletnia (i do niedawna będąca duchem) dziewczyna - postanawia pojechać z nim.

Zacznę od tego, że zdaję sobie sprawę, że nie jestem grupą docelową tej książki, ale mimo wszystko miałam wobec niej pewne oczekiwania wywodzące się z wrażeń po pierwszym tomie. Przede wszystkim miałam nadzieję, że pojawią się duchy. Duch był, jeden. Pojawił się około dwusetnej strony. Więc co działo się wcześniej? Emm... W sumie to NIC. Ot, obozowe życie i to niestety nawet nie najciekawiej opisane. Wniosek nasuwa się więc sam - książka jest dość nudna i dopiero na przestrzeni ostatnich kilkudziesięciu stron zdołałam w miarę wkręcić się w historię. Trochę późno.

Druga sprawa to problem, którego nie doświadczyłam w pierwszym tomie. Zupełnie nie wiem, dla jakiej grupy odbiorców ma być ta książka. Według mnie styl i ciężar sprawiają, że jest to powieść dla dzieci i młodszej młodzieży, tak 10-11 lat. Danny ma lat 15, a jego największą radością jest całowanie się z Dobromirą. Zupełnie mi to nie pasuje.

Jeszcze inny problem stanowi niechlujność w konstruowaniu powieści, która doprowadzała mnie do szewskiej pasji i ogromnej frustracji. Odległości czy czas były pojęciem tak względnym, a jednocześnie tak często wspominanym, że chwilami naprawdę musiałam odłożyć książkę, żeby nabrać dystansu. Droga do domu nad jeziorem najpierw ma pięć kilometrów, potem nagle spada do trzech, a nawet wtedy w godzinę można ponoć spokojnie pójść tam i wrócić. No można, bo szybki marsz to mniej więcej 6 km/h. Ale nie dla dziecka. I nie w nocy. I nie przez las. Z domku na stołówkę jest 10 minut, ale kilka dni później już tylko 5. Ogólnie takich rzeczy było sporo.

Prawda jest taka, że gdyby nie to zakończenie, które miało swój urok (chociaż tam też coś dziwnego zadziało się z czasem), to książkę uznałabym za całkowitą stratę czasu. Z drugiej strony może ktoś młodszy, mniej czepialski, z gorszą pamięcią i który nie jeździł na obozy harcerskie ani cywilne zarówno jako uczestnik, jak i opiekun, po prostu da się porwać tej historii i będzie się przy niej dobrze bawić.

Banda szalonych obozowiczów to drugi tom cyklu o Dannym Moonie - specyficznym chłopcu, który kocha czekoladę, Monopoly i... widzi duchy. Tym razem rodzice uraczają go wyjazdem na obóz do stanu Nowy Jork. Chłopak nie jest zachwycony, przynajmniej do czasu gdy okazuje się, że Dobromira - jego tysiącletnia (i do niedawna będąca duchem) dziewczyna - postanawia pojechać z nim....

więcej Pokaż mimo to