Spitsbergen Aleksandra Pawlicka 8,0
ocenił(a) na 722 tyg. temu „W żeglowaniu dotarcie do celu to wypadkowa tego, co ludzkie i tego, co ludzką wolą niemierzalne. Może dlatego tak często uznaje się żeglowanie za metaforę życia – tę nieustanną konfrontację z żywiołem, pokorę wobec jego potęgi, ograniczoną sprawczość własną i zdanie na los. Ster pozostaje w dłoniach, ale w muzyce fali i wiatru żeglarz jest tylko pojedynczym akordem.”
Pewnie właśnie dlatego Aleksandra Pawlicka nie była w stanie oprzeć się kolejnej przygodzie. Szczególnie, że wcześniejsze, spowodowane pandemią, zamknięcie sprawiło, że dusza domagała się przestrzeni i wolności. Spitsbergen, największa wyspa archipelagu Svalbard, ojczyzna niedźwiedzia polarnego, który pozwala człowiekowi mieszkać na swoim terenie, jednak sam nadal tu króluje i stawia własne warunki, przywoływał ją do siebie.
Zimowy krajobraz, rozbielony aż do bólu oczu, monumentalny odbijającą się od lodowych tafli ciszą, spokojem spowolnionego oddechu, zamarzającego w ostrym powietrzu, sprzyja skupieniu i wejrzeniu w siebie. Wrażenie bezkresu i kołysanie ospałych fal hipnotyzują i pozwalają swobodnie płynąć myślom, zwalniając wszelkie mechanizmy kontroli.
Autorka podkreśla, że wróciła z tej podróży odmieniona, zmiany zaszły na poziomie podświadomości, po prostu się stały. To było nieoczekiwane spotkanie z samą sobą, zaprzyjaźnienie się z własną samotnością, oswojenie jej jako koniecznego i pożądanego elementu życia.
Z tej prozy przebija cudowny spokój, rzadko spotykany dzisiaj, w świecie konkurencji i hedonistycznej pogoni za spełnieniem. Nazwałabym „Spitsbergen” tekstem terapeutycznym, który wycisza emocje i wskazuje to, co naprawdę ważne. Widzimy maleńką ludzką drobinę na tle ogromu natury, spokojnej swoją siłą, trwającej i mającej trwać dalej, powielającej swoje cykle w nieskończoność, cierpliwie, oganiającej się ospale przed ludzką nerwową, nachalną ingerencją, by od czasu do czasu pogrozić nam palcem schodząc lawiną lub odłamując kawał lodowego ciała, aby płynęło przed siebie. Pewna swej mocy i odwiecznego bycia, nadaje rzeczom właściwy wymiar i wymusza pokorę. To wrażenie transcendentne, równie być może tylko spotkaniu z Bogiem.
Będąc niedawno na ciekawym spotkaniu z pielgrzymem, który parokrotnie przemierzył w różnych wariantach i konfiguracjach drogę do Santiago de Compostela, usłyszałam podobne słowa. On także przeżył porównywalne katharsis, a to przebywanie dłuższy czas sam na sam z sobą, uczyniło z niego innego człowieka. Wędrował samotnie, a spotkania z przypadkowo napotkanymi ludźmi zapisały się w jego pamięci tym intensywniej.
Gdy pojmiemy już tę najbardziej cenną rzecz wyniesioną z opisywanej podróży, możemy także nacieszyć się ciekawostkami dotyczącymi życia codziennego misia polarnego, opisami krajobrazu i klimatu, które dzięki talentowi narracyjnemu autorki zaczynają ożywać w naszej wyobraźni. W odgłosach mrozu, wiatru, w migotaniu słonecznych plam na powierzchni lodowców i ich śniegowych czapach autorka widzi harmonijną muzykę i taniec. „Promienie słońca wydobywają z lodu diamentowy błysk”. Biel nie jest tylko biała, ona jest biała na tysiące sposobów.
Tego typu wyprawy uzależniają. Przywołane przykłady odkrywców, chcących zmierzyć się z zimnem i samotnością, potwierdzają to. Miejsce, gdzie jesteśmy tylko my i wszechmocna natura to prawdziwe wyzwanie. Co nas ciągnie tam, gdzie znika ostatnia kreska zasięgu smartfona, nie ma spraw do załatwienia na wczoraj, nie dochodzą naglące maile? „Może w wiecznej zmarzlinie przetrwały archetypy zachowań, do których tęsknimy i dlatego w mroźnej Północy łatwiej odnaleźć zagubione w sobie ciepło? W otaczającej dzikości usłyszeć dzikość własnego serca?”
Książkę przeczytałam dzięki portalowi: https://sztukater.pl/