Ptaszyna Dezső Kosztolányi 7,1
Wszyscy nieszczęśliwi mieszczanie nie tylko są do siebie podobni, ale i każdy jest nieszczęśliwy w taki sam sposób – zdaje się uważać Autor.
Według mnie - oraz wbrew innym tu opiniom - żadna to miła opowiastka o odzyskaniu radości życia. Raczej to rzecz o skonfrontowaniu się z jego wyzwaniami i uzyskaniu gorzkiej o nim samoświadomości.
Skoro większość ludzi wiedzie bezbarwne, beznadziejnie niezmienne, monotonnie powtarzalne i pozbawionego jakiegokolwiek blasku, nudne życie - także wtedy, gdy jest ono wieczną zabawą pijaka czy bawidamka.... Taki, nierzadki w literaturze, topos Kosztolanyi nasycił wyjątkową środkowoeuropejską melancholią. I to jak!
Autor odsłonił tu cały fałsz relacji międzyludzkich, zwłaszcza tych, które mają być rzekomo najsilniejsze, czyli na linii rodzice-córka. Wyobcowanie, którego tytułowa Ptaszyna doznaje w domu wujostwa, ma korzenie w pozornym cieple „domowego ogniska”. Rodzice podczas nieobecności córki zdają sobie sprawę z tego, że bynajmniej jej nie kochają. A pozornie uległy tatko ujawnia się jako brutalny „pan domu”, pomiatając podległą mu żoną – czego wyzwalaczem jest oczywiście alkohol…..
A Ptaszyna? Cóż, pozostaje jej płakać nocami w poduszkę „na jałowym zimnym panieńskim łożu, na którym nigdy nic się nie stało, na którym tylko spała, czasem chorowała, które pod jej ciężarem uginało się aż do ziemi jak katafalk pod brzemieniem trupa”.
Autor mistrzowsko odmalował też prowincjonalne węgierskie miasteczko końca 19. wieku. Takie, na którego stacji „można było dokładnie zlustrować przyjezdnych i choć na chwilę ulec drażniącej iluzji wielkomiejskiego życia”.
Miasteczko z wszystkimi powtarzalnymi typami ludzkimi, w tym nieodłącznymi birbantami, którzy wydają się największymi chyba niewolnikami swych przyzwyczajeń, choć konkurencja jest tu spora. Mimo że są ludźmi „w leciach”, zachowują się jak niewydarzone młokosy: „Ten, który wymiotował dwa razy, bawił się lepiej od tego, któremu zdarzyło się to tylko raz. Wczoraj niektórzy wymiotowali po trzy razy, a więc „zabawa była szampańska”.
Bardzo to dobra literatura, lekko tylko staroświecka, choć jednak nie aż takie tu „wyżyny głębi” jak u mojego Maraia…
Tradycyjnie parę cytatów….
…Ta bohema to osobliwe figury. Próżnują, a mówią że pracują, są nieszczęśliwi, a twierdzą, że są szczęśliwi. Mają więcej trosk niż inni, lecz wytrzymują je, znoszą lepiej niż inni, jakby cierpienie było nieodzownym dla nich pokarmem…
…Nie można zrobić z życia komedii, nie można go w nic przebrać. Są ludzie, którym pozostał tylko ból, okrutny, bezkształtny ból, nienadający się do niczego, do niczego nieprzydatny, jedynie do tego, żeby się weń człowiek zakopał, żeby coraz głębiej zapadał się w smutek należący tylko do niego, w niezgłębiony szyb, ciemną kopalnię, która w końcu zawali się nad nim i już nie będzie dla niego ratunku - zostanie tam na dole…
…Ludzie, którzy nie oglądając się na bliźnich niezmiennie prą tylko ku swoim celom, jednym słowem, jednym gestem potrafią nam przypomnieć o tym, jak bardzo jesteśmy samotni; to jedno słowo, ten jeden gest bez żadnej widocznej przyczyny zastyga w naszej duszy jako wieczysty symbol bezcelowości życia…
…Nie rozstrzygnęli tego, co ich dręczyło. Nie doszli do żadnej konkluzji, lecz przynajmniej zmęczyli się. To też miało swoją dobrą stronę…
…Gdzie jest sprawiedliwość? Na tę rozpustną, biblijną nierządnicę, na tę ohydną personę powinien spaść deszcz siarczysty z nieba, tymczasem sypią się na nią kwiaty...
….Zbliżający się ku końcowi dzień, tak zresztą jak i wszystkie inne, nie ziścił ich nadziei…