-
ArtykułyKsiążka: najlepszy prezent na Dzień Matki. Przegląd ofertLubimyCzytać3
-
ArtykułyAutor „Taśm rodzinnych” wraca z powieścią idealną na nadchodzące lato. Czytamy „Znaki zodiaku”LubimyCzytać1
-
ArtykułyPolski reżyser zekranizuje powieść brytyjskiego laureata Bookera o rosyjskim kompozytorzeAnna Sierant2
-
ArtykułyAkcja recenzencka! Wygraj książkę „Czartoryska. Historia o marzycielce“ Moniki RaspenLubimyCzytać1
Biblioteczka
2016-10
2016-09-11
„Jeżeli wiesz, czym różni się „Miasto doznań” od „Ezoterycznego Poznania”, zdajesz sobie sprawę z tego, że Paweł Małaszyński jest nie tylko aktorem, ale i muzykiem, a przede wszystkim żyjesz w rytmie rocka… ta książka jest właśnie dla Ciebie.
Rock & Talk to zbiór wywiadów przeprowadzonych przez młodą dziennikarkę, Martynę Walczak, z jednymi z najpopularniejszych artystów polskiej muzyki rockowej ostatnich lat. Traktuje nie tylko o tym, co dzieje się na scenie, ale i poza nią. Dowiesz się z niej m.in., dlaczego Kuba Kawalec przestał trenować boks, czy Paweł Małaszyński jest prawdziwym buntownikiem, dlaczego Tymon Tymański coraz częściej narzeka, czy Krzysztof Grabowski jest malkontentem… A przede wszystkim – przeczytasz o prawdziwej pasji, czyli muzyce, która stanowi inspirację do życia.” (opis książki).
Z muzyką rockową związana jestem od dziecka. Mając zaledwie pięć, sześć lat już razem ze starszym bratem słuchałam takich zespołów jak Rammstein, Muse czy Franz Ferdinand. Wraz z upływem kolejnych lat mój gust trochę się zmieniał, ponieważ później przyszły czasy starego rocka (Pink Floyd, Led Zeppelin, Rainbow, Deep Purple), a w ostatnim czasie całkowicie zafascynowała mnie polska scena rockowa. Zawsze jednak pozostawałam w tym gatunku muzycznym, ponieważ w nim czuję się najlepiej. Kuba Kawalec, Michał Wiraszko, Krzysztof Grabowski i Maciej Wasio – widząc te imiona i nazwiska wiedziałam, że nie mogę przegapić tej książki! Koncerty to genialna rzecz, ale możliwość poznania ulubionych muzyków od tej strony całkowicie mnie kupiła.
Zacznijmy od tego, że Rock & Talk to zbiór wywiadów, a wiadomo, że jeśli jest wywiad, to są i pytania. W rozmowach Martyny Walczak z gwiazdami to właśnie one najbardziej mi się spodobały. Były bardzo konkretne, a jednocześnie nie ograniczały się co do jednego tematu i pozwalały na rozbudowanie swojej wypowiedzi. Ciekawe również było zadawanie tych samych pytań kilku muzykom, między innymi dotyczących talent show. W ten sposób Czytelnik może poznać różne stanowiska gwiazd oraz ich spojrzenie na podobne kwestie. Nie ukrywam, że w trakcie lektury Rock & Talk zostałam zaskoczona niejedną odpowiedzią. Dowodzi to temu, że jednak nie do końca znałam swoich ulubionych muzyków.
Rozmowy autorki z muzykami są pełne swobody. Nie ma sztywności, nie ma nieprzyjemnych, krępujących pytań, a jest za to dużo śmiechu i całkowitego wyluzowania. Ta swoboda w rozmowach sprawia, że Czytelnik może poznać swoich ulubionych muzyków od prywatnej strony, ale nie tej nachalnej, która budzi później plotki i fałsze. Każdy sam decyduje, ile i jakie informacje chce przekazać, co jest absolutnie szanowane. Nie ma tutaj żadnego drążenia i natarczywego dopytywania o szczegóły, gmerania w przeszłości i doszukiwania się dziury w całym. To całkowicie obudziło moje zaufanie do autorki.
Książka ta traktuje przede wszystkim o muzyce. Jeśli więc jesteście zainteresowani procesem powstawania utworów, historiami związanymi z niektórymi piosenkami, sceną muzyczną od tej drugiej strony, która na chwilę pozwala zajrzeć nam za kulisy, nagrywaniem płyt i pracą związaną z tym wszystkim, koncertami, twórczą niemocą i weną oraz inspiracjami, ta pozycja jest idealna. Muzyka łączy ludzi, więc dowiecie się również o relacjach muzyków z innymi rockowymi gwiazdami, przyjaźniach, o ich wspólnych przeżyciach i projektach oraz o początkach, które nie zawsze były łatwe.
Wielu muzyków, z którymi przeprowadzono wywiad w tej książce, również dla mnie jest ogromną inspiracją. Ich muzyka towarzyszy mi każdego dnia i buduje moją rzeczywistość. Widząc zapowiedź tej książki miałam w głowie wspomnienia wszystkich koncertów, na jakich byłam i natychmiast zapragnęłam dowiedzieć się więcej o ludziach, których uwielbiam i podziwiam. Jednocześnie chylę czoła przed Martyną Walczak za pracę, którą włożyła w powstanie tej książki, bo domyślam się, ile czasu zajął proces tworzenia. Zdaję sobie również sprawę z tego, ile radości mogła przynieść możliwość przeprowadzenia takiego wywiadu!
Jeśli jesteście zakręceni na punkcie rocka, koniecznie sięgnijcie po Rock & Talk. Bardzo cieszy mnie to, że w Polsce mamy tylu wspaniałych muzyków, którzy swoją twórczością chcą przekazać konkretne rzeczy. Wywiady są bardzo ciekawe, wciągające, a odpowiedzi gwiazd nieraz wywoływały u mnie uśmiech na twarzy. Całość prezentuje się fantastycznie. A samej autorce należą się brawa!
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2016/09/227-premierowo-rock-talk-martyna-walczak.html
„Jeżeli wiesz, czym różni się „Miasto doznań” od „Ezoterycznego Poznania”, zdajesz sobie sprawę z tego, że Paweł Małaszyński jest nie tylko aktorem, ale i muzykiem, a przede wszystkim żyjesz w rytmie rocka… ta książka jest właśnie dla Ciebie.
Rock & Talk to zbiór wywiadów przeprowadzonych przez młodą dziennikarkę, Martynę Walczak, z jednymi z najpopularniejszych artystów...
2016-08-14
Kira i Grayson mają pewne kłopoty. Ona chce uciec od swojego poprzedniego życia i zacząć nowe, ale mając bliskich za swoich wrogów jest to dość trudne. On z kolei chce uratować upadającą winnicę, która zamieniła się w ruinę po śmierci jego ojca. Pewna propozycja Kiry może na zawsze odmienić sytuację każdego z nich. Stawka jednak jest bardzo wysoka, a konsekwencje tej decyzji mogą być poważne, ale przede wszystkim mogą całkowicie wywrócić życie ich obojga do góry nogami. Czy cały plan się powiedzie, a co najważniejsze – czy bohaterowie będą mieli na tyle odwagi, aby się na niego zgodzić?
Mia Sheridan od zawsze interesowała mnie swoją twórczością. Zaczęło się od Bez słów, jednak po przeczytaniu tej książki i poznaniu historii Bree oraz Archera odczułam głęboki zawód i rozczarowanie. Mimo to decyzja o sięgnięciu po kolejną jej książkę zajęła mi kilka sekund. Przyciąganie do tej powieści było ogromne i coś podpowiadało mi, że może w tym przypadku będzie dużo lepiej. I faktycznie tak było, ponieważ Bez winy okazała się powieścią zdecydowanie ciekawszą, wciągającą, bardziej dopracowaną, a co najważniejsze – pełną bardzo ważnych morałów.
Od samego początku bardzo spodobał mi się klimat powieści. Nie czuć w nim żadnego parcia na wątek miłosny, tak jak to było w przypadku Bez słów, a Czytelnik nie musi długo czekać na rozwój wydarzeń. Sprawia to, że książkę czyta się bardzo szybko, ale jednocześnie można delektować się historią.
Sam pomysł również przypadł mi do gustu. Co najważniejsze, autorka nie uczyniła z niego od razu słodkiego wątku, a stopniowo i bardzo dobrze pokazywała zmianę w relacji Kiry i Graysona. Bardzo bawiły mnie dialogi bohaterów, zwłaszcza ich słowne sprzeczki, ich zachowanie oraz sytuacje, które nieraz doprowadziły mnie do śmiechu. W tej kwestii autorka spisała się na medal.
Z bohaterów jestem zadowolona. U Kiry bardzo spodobała mi się jej wrażliwość na ciężką sytuację niektórych ludzi, jej mądrość i delikatność. Grayson z kolei zapunktował u mnie siłą charakteru i głębokim oddaniem. Nie oznacza to jednak, że oboje byli idealni. W ich zachowanie momentami wkradała się szablonowość, zwłaszcza w scenach romantycznych i wtedy, gdy w grę wchodziły poważne uczucia oraz emocje, ale działo się to tak rzadko, że nie jestem w stanie potraktować tego jako minusa powieści. Drugoplanowi bohaterowie byli dość dobrze wykreowani, a autorka nie poszła na łatwiznę. Ten element szczególnie mnie ucieszył, bo pewne postacie okazały się po prostu fenomenalne. Właściwie to jestem zadowolona z tego, że autorka wszystko to rozwijała tak spokojnie i powoli. W Bez słów od razu wyczułam, że będzie chodziło tylko o jedno, ale tutaj tak na szczęście nie było.
Czy wobec tego Bez winy ma w ogóle jakieś minusy? Znalazło się, jest kilka, ale w porównaniu do zalet tej książki są one naprawdę małe. Wątek miłosny momentami faktycznie był szablonowy i trochę oklepany, zakończenie powieści tonie w słodkościach i westchnieniach, ale machnęłam na to ręką, bo całość porwała mnie i kupiła.
Jeśli nie przypadła Wam poprzednia książka Mii Sheridan, czyli Bez słów, to z ręką na sercu mogę Wam zarekomendować tę powieść. Jest lepiej dopracowana, ciekawsza i dużo bardziej wciągająca niż poprzedniczka, bohaterowie stali się jedną z moich ulubionych par, a sama ich historia nie jest prosta i banalna – ciągle coś się dzieje, a wspólne stawianie czoła gorszym sytuacjom umacnia ich więź. Jeśli jednak Bez słów całkowicie Was w sobie rozkochała, to jeszcze lepiej! Bez winy okaże się strzałem w dziesiątkę. Książka ta zaskoczyła mnie o tyle, że przekazuje dość ważne i istotne mądrości – to, że czasami trzeba wyjść komuś naprzeciw i spotkać się w połowie drogi. Pod tym względem Bez winy bardzo mnie zachwyciła i byłam bardzo mile zaskoczona. Serdecznie Wam ją polecam!
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2016/09/226-przedpremierowo-bez-winy-mia.html
Kira i Grayson mają pewne kłopoty. Ona chce uciec od swojego poprzedniego życia i zacząć nowe, ale mając bliskich za swoich wrogów jest to dość trudne. On z kolei chce uratować upadającą winnicę, która zamieniła się w ruinę po śmierci jego ojca. Pewna propozycja Kiry może na zawsze odmienić sytuację każdego z nich. Stawka jednak jest bardzo wysoka, a konsekwencje tej...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-02-03
Byli ze sobą zaledwie godzinę. Ciemność, schowek i oni, z daleka od szkolnego zgiełku. Ta godzina wystarczyła, aby Daniel nie mógł przestać myśleć o dziewczynie, która nagle pojawiła się w jego życiu i równie nagle zniknęła. Nie zna jej imienia, nie widział jej twarzy, a jedyne, co o niej wie, to że musi wyjechać. W ten sposób mija rok od tajemniczego spotkania – do czasu aż pewna niesamowita dziewczyna zawraca Danielowi w głowie. Przy niej Daniel czuje, że zaczyna w życiu nowy rozdział, ale wspomnienia ze schowka ciągle nawiedzają chłopaka, ponieważ on wciąż poszukuje swojego Kopciuszka.
Daniel to postać, której możemy przyjrzeć się bliżej dopiero w Losing hope. Czytelnicy, którzy znają drugą część Hopeless pamiętają moment, w którym Daniel opowiada Holderowi o nietypowym spotkaniu z dziewczyną w szkolnym schowku na szczotki. W Szukając Kopciuszka Colleen Hoover postanawia zagłębić się w tę historię i… wyszło jej to genialnie. Jestem zakochana i zauroczona tą książką.
O twórczości Colleen Hoover trudno mówić, że jest słaba. Kilka niepochlebnych słów padło z moich ust (a raczej klawiatury) w recenzji Pułapki uczuć, chyba najsłabszej jej książki, ale Hopeless i Losing hope całkowicie mnie porwały i rozkochały w sobie. Nie inaczej było w przypadku Szukając Kopciuszka. Liczyłam na przyjemną historyjkę powiązaną ze światem Holdera i Sky, a dostałam ogromne zaskoczenie, mnóstwo stron szczerego śmiechu i multum innych emocji, o których chętnie opowiem Wam w tej recenzji.
W książkach Hoover uwielbiam niesamowitą lekkość. Wszystko – począwszy od opisów, poprzez dialogi i akcję – jest niewymuszone, napisane z ogromną lekkością, prostotą i radością. Czytanie takich młodzieżówek pozwala mi przypomnieć jeszcze raz, za co kocham książki i dlaczego uwielbiam przenosić się do ich światów, pozostawiając daleko za sobą rzeczywistość. Już po przeczytaniu Hopeless wiedziałam, że Colleen Hoover będzie moją ulubioną autorką młodzieżowych książek, a z każdą przeczytaną powieścią jej autorstwa utwierdzam się w tym przekonaniu.
Lekkość tekstu idzie w parze z inteligentnym humorem postaci (o których powiem trochę więcej w kolejnym akapicie). Przez większość książki uśmiech nie schodził z moich ust. Śmiech wzbudzały sytuacje, w jakich znajdowali się bohaterowie, ich rozmowy, zaskakujące, śmieszne odpowiedzi, lekkie, żywe i otwarte relacje, a wszystko trwało tak do momentu, w którym autorka postanowiła wbić czytelnika w fotel nagłym zwrotem akcji. Nie muszę dodawać, że nie spodziewałam się takiego obrotu spraw. W Hopeless to zaskoczenie było ogromne, ale nie spodziewałam się, że i tutaj autorka postanowiła tak zadziwić czytelnika.
Postacie są naprawdę świetnie wykreowane. Daniel to zabawny gość, pełen dystansu do siebie, humoru i inteligencji. Takich bohaterów lubię najbardziej, a towarzyszenie im sprawia mi ogromną radość. Z kolei tajemniczą dziewczynę znamy z poprzednich książek Hoover, niektóre opisy wprost wymieniają jej imię, ale jeśli nie domyślacie się, o kogo chodzi, to ja milczę. W każdym razie w Szukając Kopciuszka możemy poznać drugie oblicze tej bohaterki, ciemniejsze, dotąd nam nieznane, a jest ono bardzo ciekawe. Nie opuszczają nas też Holder i Sky, jedna z moich ulubionych książkowych par. Pomimo tego, że ich obecność w tej powieści jest mała, to miło było znów spotkać się z nimi i obserwować ich relacje z punktu widzenia Daniela.
Jedyną i największą wadą Szukając Kopciuszka jest długość – stanowczo za krótka! Biorąc jeszcze pod uwagę Hopeless i Losing hope stwierdzam, że ten minus ma każda książka Hoover. Za żadne skarby świata nie chciałam wychodzić spomiędzy stron historii Daniela i jego Kopciuszka. Mogłabym o nich czytać godzinami, a i tak stale zachwycałabym się przyjemną prostotą tekstu, kreacją bohaterów, pomysłem na fabułę i akcją, która lekko mknie do przodu.
Szukając Kopciuszka jest książką naprawdę dobrą. Może nie pobija na głowę Hopeless, ale jest równie dobra jak Losing hope – świetne dopełnienie serii, która pewnego sierpniowego dnia 2014-tego roku skradła moje serce. Więcej książek Colleen Hoover i więcej tak wciągających historii!
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2015/03/171-szukajac-kopciuszka-colleen-hoover.html
Byli ze sobą zaledwie godzinę. Ciemność, schowek i oni, z daleka od szkolnego zgiełku. Ta godzina wystarczyła, aby Daniel nie mógł przestać myśleć o dziewczynie, która nagle pojawiła się w jego życiu i równie nagle zniknęła. Nie zna jej imienia, nie widział jej twarzy, a jedyne, co o niej wie, to że musi wyjechać. W ten sposób mija rok od tajemniczego spotkania – do czasu...
więcej mniej Pokaż mimo to2015-02-02
Osiemnastoletnia Tessa Young ma ułożone życie i wie, co chce osiągnąć. Zaczyna właśnie studia w Waszyngtonie, a co za tym idzie – rozpoczyna życie z dala od rodzinnego domu. Ma kochającego, rok młodszego od siebie chłopaka Noah, zaborczą matkę i życiowy cel w postaci pracy w wydawnictwie. Nie wie jednak, że podczas studiów jej życie zmieni się nie do poznania, a wszystko przez pewnego niebezpiecznego chłopaka. Hardin jest dla Tessy zagadką i niebezpieczeństwem, ale też szansą na poznanie smaku życia.
Pierwsze, co pomyślałam po ujrzeniu zapowiedzi "After. Płomień pod moją skórą", to że będzie to powieść z gatunku paranormalnego romansu. Jakże się myliłam. Po przeczytaniu fragmentu na stronie Book Geek przekonałam się, że jest to kolejna powieść z modnego od pewnego czasu nurtu NA. Okładka mnie nie powaliła, bo gdy patrzę na nią, czuję się, jakbym przyglądała się kiepskiej reklamie kiepskiego filmu. Mnóstwo napisów, żarówiasty róż, wielka czcionka… Czy to możliwe, że "After…" jeszcze przed oficjalnym zaznajomieniem się z treścią zrobiła na mnie negatywne wrażenie? Tak. A im dalej w las, tym gorzej.
Właściwie nie wiem, dlaczego sięgnęłam po powieść Anny Todd. Może to ta okładko-reklama krzycząca, że "After…" jest sensacją serwisu Wattpad sprawiła, że postanowiłam przekonać się, o co chodzi z tą książką. Cóż, "After…" faktycznie jest sensacją, ale sensacją pośród najgorszych książek jakie kiedykolwiek przeczytałam, a problem tej książki tkwi we wszystkim.
Główna bohaterka to osoba, która wszystko ma zaplanowane co do minuty. Pilna uczennica, cudowna dziewczyna, idealna córeczka, która słucha matki na każdym kroku, a w jej życiu wieje nudą i monotonią. Do tego jest sztywna, papierowa i pusta. To taka typowa, nieśmiała, szara bohaterka, która przechodzi „wielką” metamorfozę pod wpływem jakiegoś faceta. Zaprzecza sobie samej na każdym kroku, coś w stylu „Nie mogę się z nim zadawać, on jest nieuprzejmy” a po chwili „Czuję do niego przyciąganie, jest mi źle, kiedy się z nim nie widzę”. Uwielbia też wykazywać się upartością i lekkomyślnością, nie reagując na przykład na zakaz wstępu na imprezę. Rzecz jasna wynikają z tego później same nieprzyjemności.
Hardin to postać, która ma zawrócić w głowach Czytelnikom (no, raczej Czytelniczkom). Niegrzeczny, mroczny, zadziorny, arogancki, ale w towarzystwie ukochanej zamienia się w potulnego baranka, który kocha całym swoim mrocznym sercem. Nie muszę chyba dodawać, że tak jak Tessa jest papierowy i pusty, a o ile Tessa w mojej ocenie jest sztywna, tak Hardin jest sztuczny. W jego zachowaniu można dostrzec też błyskawiczne zmiany na stroju. Naprawdę, ten facet jest tak dziwny, tak sztuczny i głupi, że to aż śmieszne. W jednej chwili potrafi być przemiłym gościem, a w kolejnym zdaniu (lub nawet jeszcze w tym samym!) wpada w furię i roztrzaskuje na ścianie lampkę nocną. Choroba psychiczna? Zachwianie emocjonalne? Hardin?
Każda z postaci "After. Płomień pod moją skórą" jest szablonowa – począwszy od Tessy, poprzez Hardina, Noah, Steph, Zeda, a kończąc na „surowej” matce głównej bohaterki. Najchętniej zafundowałabym Tessie i Hardinowi kilka wizyt u psychiatry, bo to, co oboje wyczyniają na stronach książki zakrawa na groteskę lub poważne problemy z głową.
Akcja również nie należy do najlepszych. Składa się z kilkudziesięciu różnych sytuacji, non stop powtarzanych, które mają ukazać dziwną relację Hardina i Tessy. Tak naprawdę akcja nie ma w ogóle sensu. Jesteśmy świadkami kilku imprez, wykładów na uniwersytecie, rodzinnych spotkań w posiadłości ojca Hardina, scen zazdrości i gorących chwil między Hardinem i Tessą. Wszystko to mocno sklejone cukrem, sztucznością, idiotyzmem i słabym stylem autorki. Tak właśnie prezentuje się akcja "After. Płomień pod moją skórą".
Z kolei sceny seksu to nic innego jak stale odgrzewany kotlet – niedobry, twardy, spieczony kotlet, który ma dość bycia odgrzewanym na patelni. Wszystko odbywa się na tej samej zasadzie: najpierw kłótnie, wrzaski, wyzwiska i łzy, potem wybuch namiętności, aż w końcu hop do łóżka i wszystko jest okej. Słodkie słówka szeptane w czasie cielesnych zabaw, nagła łagodność (lub czasami wręcz przeciwnie – brutalność!) Hardina i uległość Tessy sprawiały tylko, że wszystko było jeszcze bardziej głupie, przesłodzone, mdlące i śmieszne. Seks był dosłownie wszędzie i nie ograniczał się do sypialni, a bohaterom nie przeszkadzało chociażby to, że znajdują się w biurze Tessy. To tylko potęgowało idiotyzm "After. Płomień pod moją skórą".
Wisienką na torcie beznadziejności jest styl autorki, który odzwierciedla treść. Jest bardzo prosty, wręcz zbyt prosty, nie ma w sobie niczego charakterystycznego. Śmiało mogę powiedzieć, że autorka pisze jak dziewczynka, która dopiero uczy się pisać. Szału nie ma.
Jedynym pozytywnym akcentem w "After. Płomień pod moją skórą" jest końcówka. Ten element jako jedyny spośród dziesiątek innych zrobił na mnie pozytywne wrażenie. Jeden jedyny.
Idiotyzmu "After…" nie da się opisać w jednej recenzji. Mogłabym wymieniać poszczególne sytuacje i każde komentować, utwierdzając się tym w przekonaniu, że "After. Płomień pod moją skórą" to lektura bez jakichkolwiek morałów i wartości. Jeśli więc myśleliście, że ta książka będzie jednym z lepszych romansów, jesteście w błędzie. Dla fanów trylogii E.L. James "After…" będzie świetną książką, ale ja osobiście w trakcie czytania miałam ochotę wywalić ją przez okno.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2015/02/169-after-pomien-pod-moja-skora-anna.html
Osiemnastoletnia Tessa Young ma ułożone życie i wie, co chce osiągnąć. Zaczyna właśnie studia w Waszyngtonie, a co za tym idzie – rozpoczyna życie z dala od rodzinnego domu. Ma kochającego, rok młodszego od siebie chłopaka Noah, zaborczą matkę i życiowy cel w postaci pracy w wydawnictwie. Nie wie jednak, że podczas studiów jej życie zmieni się nie do poznania, a wszystko...
więcej mniej Pokaż mimo to2014-12-04
Sylwester 2004 roku, Warszawa. Umierający na raka mężczyzna ogląda w samotności telewizję, kiedy do jego mieszkania włamuje się dwóch bandytów. Nie chcą pieniędzy. Szukają tajemniczej koperty ZO171270. Gospodarz nie domyśla się, dlaczego jej zawartość stała się cenna. Kiedy napastnicy dostają to, po co przyszli, zabijają świadka.
1 kwietnia 2005 roku, Trójmiasto. Wydaje się, że sześćdziesięcioletni Karol Jarczewski, właściciel prosperującej firmy Karo, szanowany mieszkaniec Gdyni, ma tylko jeden problem. Jest nim Witek, którego zatrudnił dziesięć lat wcześniej. Chorobliwie ambitny chłopak, mąż córki Jarczewskiego, wyraźnie dążący do przejęcia całego przedsiębiorstwa.
Pewnego dnia redaktor naczelny ,,Głosu Bałtyckiego", erotoman i marzący o sławie niespełniony pisarz, dostaje od Witka propozycję - ma napisać książkę o wydarzeniach grudnia 1970.
Z czytaniem książek polskich autorów jest u mnie troszkę pod górkę. Przeżyłam dużo nieprzyjemnych spotkań z literaturą rodaków. Zawsze ryzykowałam i sięgałam po ich książki, bo miałam nadzieję, że „tym razem będzie lepiej”. Niestety, w większości przypadków było źle, czasami nawet tragicznie i o twórczości Polaków nie miałam dobrego zdania. Aż do teraz. Okazało się, że Pan Mirosław Tomaszewski i jego powieść Marynarka pozwoliły mi nie stracić nadziei do końca.
Pierwsze, co zaskoczyło mnie najbardziej, to fakt, że Marynarka niesamowicie mnie wciągnęła. To było troszkę dziwne, bo zawsze w trakcie czytania książek polskich autorów musiałam przedzierać się przez kilka pierwszych rozdziałów, żeby wreszcie wpasować się w klimat powieści. Tym razem tak nie było. Początek był na tyle intrygujący, że pierwsze sześćdziesiąt stron pochłonęłam w zawrotnym tempie i zauważyłam to dopiero po pewnym czasie.
Podobało mi się również to, że powieść jest wielowątkowa. Nie potrafiłabym wybrać ulubionego wątku, bo wszystkie były naprawdę dobre i nieźle skonstruowane, mimo to najbardziej zżyłam się z Adamem, czyli byłym członkiem punkrockowego zespołu Amnezja. Coś w jego postawie sprawiło, że z ogromną przyjemnością śledziłam losy tego bohatera. Może to ta szczerość i miłość do rocka sprawiła, że tak go polubiła? A może to z powodu uczucia, jakim obdarzył Ninę, inteligentną i genialną trzydziestokilkulatkę? Karol Jarczewski to również bardzo ciekawa postać. Ceniłam w nim życiową mądrość i postawę, chociaż często denerwował mnie tym, jak próbował sterować życiem córki Magdy. Ogólnie rzecz ujmując bohaterowie Marynarki nie są papierowi i bez życia. To również mnie zaskoczyło, bo rzadko w dziełach Polaków mogłam spotkać się z barwnymi, ciekawymi postaciami. Tutaj jest inaczej, bo każdy bohater to inna historia, inne zdarzenia i inne cele, ale łączy ich jeden dzień – 17 grudnia 1970 roku. Tego dnia każdy z nich przeżył swój koszmar, który wymaga pogodzenia się z własną przeszłością.
Tematyka poruszana przez Autora jest bardzo ważna. Chociaż minęło wiele lat, ta historia wciąż jest nowa i świeża, a my nie możemy jej zapominać, bo to od tamtych wydarzeń zaczęła się walka o naszą wolność. Panu Tomaszewskiemu świetnie udało się stworzyć klimat lat 70-tych, co jest ogromnym plusem.
Cała powieść napisana jest bardzo lekko i przyjemnie. Niestety czasami zdarzały się momenty, gdzie miałam wrażenie, że Autor zmienia styl. Z lekkiego i przyjemnego robił się ciężki i trudny. Takich przeskoków było niewiele, ale zwróciły moją uwagę, bo wtedy trudniej było mi odnaleźć się w tym niesamowitym świecie stworzonym przez Pana Tomaszewskiego. Niemniej jednak o wiele większą część Marynarki czyta się bardzo przyjemnie i bez problemów.
Jestem bardzo mile zaskoczona poziomem Marynarki i niezmiernie ucieszona faktem, że mogłam ją przeczytać. Ta powieść ma dużo plusów, ale też jeden minus, który miał wpływ na ocenę książki. Czy polecam? Oczywiście! Jestem pewna, że na tej powieści nie zawiedziecie się. Będziecie mieli okazję poznać historię grudnia 1970 z punktu widzenia kilku wrażliwych bohaterów, których życie tamtego dnia zmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni. Czytanie Marynarki było dla mnie samą przyjemnością.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2014/12/157-marynarka-mirosaw-tomaszewski.html
Sylwester 2004 roku, Warszawa. Umierający na raka mężczyzna ogląda w samotności telewizję, kiedy do jego mieszkania włamuje się dwóch bandytów. Nie chcą pieniędzy. Szukają tajemniczej koperty ZO171270. Gospodarz nie domyśla się, dlaczego jej zawartość stała się cenna. Kiedy napastnicy dostają to, po co przyszli, zabijają świadka.
1 kwietnia 2005 roku, Trójmiasto. Wydaje...
9 listopada to data bardzo ważna dla Fallon i Bena, bo tego dnia spotkali się przypadkiem i zaczęli tworzyć dwie historie: jedną, która toczy się w ich realnym życiu, i drugą, którą na kartach swojej powieści tworzy Ben. I chociaż los postanowił rozdzielić twórcę i jego muzę, wzajemna fascynacja nigdy nie osłabła. 9 listopada nabrał nowego znaczenia, bo właśnie wtedy oboje rozpoczynali nowy rozdział w swojej historii, jednak koniec powieści zbliża się wielkimi krokami, a szczęśliwe zakończenie pozostaje tylko odległym marzeniem.
Obok książki Colleen Hoover nigdy nie mogę przejść obojętnie. Niezależnie od tego, czy jestem pozytywnie do niej nastawiona, czy też nie, muszę po nią sięgnąć i koniec kropka. Po miłych wspomnieniach związanych z Hopeless i Maybe someday oraz po dość mieszanych uczuciach względem Ugly love i Never never kompletnie nie wiedziałam, czego się spodziewać. Co teraz, na wstępie, mogę powiedzieć o November 9? Było dobrze – zdecydowanie lepiej niż przy Never never – ale z kilkoma małymi zastrzeżeniami i lekkim niedosytem.
Zacznijmy od tego, że bardzo spodobał mi się pomysł na powieść. Pod tym względem zawsze mogę liczyć na Colleen Hoover i wiem, że uwielbia ona zaskakiwać Czytelników najróżniejszymi zwrotami akcji. W November 9 bohaterowie spotykają się tylko raz w roku i jak łatwo można się domyślić – do spotkania dochodzi każdego 9 listopada. Okoliczności ich poznania się również były zaskakujące i ciekawe, chociaż na początku bardzo sceptycznie podeszłam do tego pomysłu. Po przybliżeniu nam historii Bena, która w tej kwestii odgrywa kluczowe znaczenie, wciąż z przymrużonym okiem patrzyłam na ten element powieści. I tutaj pojawił się pierwszy mały problem najnowszej powieści pani Hoover.
Polega on na tym, że pomimo swej lekkości, prostoty i piękna powieść jest bardzo nierealna. Ciężko mi było przenieść tę właśnie historię do prawdziwego życia: nie twierdzę absolutnie, że coś takiego nigdy nie mogłoby się zdarzyć, ale rozwój niektórych wydarzeń i ich przebieg są momentami tak bardzo oderwane od rzeczywistości, że to aż raziło w oczy. Myślę, że Colleen Hoover trochę za bardzo przesadziła z romantyzmem. Zbyt mocno wyidealizowała niektóre elementy. Owszem, jest to bardzo piękne i myślę, że niejedna Czytelniczka chciałaby przeżyć taką historię jak Fallon i Ben, ale zbyt duża dawka romantyzmu w moim przypadku trochę zniekształciła obraz i ogólny odbiór powieści.
W tym miejscu muszę również wrócić do samego pomysłu na fabułę. Bardzo spodobała mi się wizja corocznych spotkań Bena i Fallon, którzy widzą się tylko i wyłącznie tego konkretnego dnia, nie utrzymując ze sobą kontaktu na co dzień. Czekałam na to, jak autorka pokaże te wszystkie emocje towarzyszące bohaterom podczas kolejnych spotkań i rozstań, zmiany w ich życiu zachodzące podczas tych długich przerw, również zmiany w nich samych… no i niestety zawiodłam się. Każda część to po prostu kolejne spotkanie. Pomiędzy nimi nie ma nic, co jakoś wypełniłoby czas oczekiwania, dodało historii trochę emocji, spotęgowałoby nastrój i wpłynęło na klimat. Kończy się jedno spotkanie – dwie strony dalej zaczyna następne, tyle że rok później. Bohaterowie po prostu opowiadają sobie, co działo się przez te dwanaście miesięcy, ale Czytelnik tego niestety nie czuje.
Oczywiście nie oznacza to, że ich życie stoi w miejscu – niektóre spotkania wiszą na włosku, nie wiadomo, czy w ogóle się odbędą, ich zakończenia również nie zawsze są wesołe i piękne, a sami bohaterowie muszą zmierzyć się z ciężkimi chwilami, wydarzeniami i stratą pewnych osób. Nie pomyślcie sobie, że November 9 to tylko romantyczne, przesłodzone spotkania. Na światło dzienne wychodzą różne, najczęściej niezbyt przyjemne fakty. Colleen Hoover zadbała o Czytelników i nie pozwoliła, aby życie bohaterów było nijakie – za każdym bohaterem kryje się inna historia. Byłam pozytywnie zaskoczona tym, co autorka przygotowała dla nas, ponieważ kolejny raz udowodniła, że kombinowanie i zaskakiwanie to jej mocna strona. Tutaj również przygotujcie się na bardzo ciekawy rozwój pewnych wątków.
Poza tym to przecież dobrze nam znana Colleen Hoover – przy jej książkach zawsze można odpocząć, odprężyć się i zapomnieć o świecie. Historia Bena i Fallon pomimo małych minusów bardzo wciąga, a ja sama dałam się porwać tej powieści i nie żałuję, bo przeżyłam bardzo fajną przygodę.
November 9 to książka dobra. Ma kilka minusów, o których wspomniałam, ale oprócz tego jest przyjemną lekturą na coraz to dłuższe wieczory. Tak jak inne książki Hoover, tą również czyta się lekko, szybko i przyjemnie. Mnie osobiście zapewniła dużo przyjemności i pozwoliła oderwać się od rzeczywistości. Czy polecam? Oczywiście! November 9 będzie świetnym wyborem, jeśli szukacie książki pięknej, wciągającej, ale lekkiej.
http://zanim-zajdzie-slonce.blogspot.com/2016/10/230-przedpremierowo-november-9-colleen.html
9 listopada to data bardzo ważna dla Fallon i Bena, bo tego dnia spotkali się przypadkiem i zaczęli tworzyć dwie historie: jedną, która toczy się w ich realnym życiu, i drugą, którą na kartach swojej powieści tworzy Ben. I chociaż los postanowił rozdzielić twórcę i jego muzę, wzajemna fascynacja nigdy nie osłabła. 9 listopada nabrał nowego znaczenia, bo właśnie wtedy oboje...
więcej Pokaż mimo to