Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Nastoletnia Greer Walsh chodzi do szkoły średniej, a każdy, kto kiedykolwiek był nastolatkiem, wie, że liceum rządzi się swoimi prawami. Jeśli – tak jak Greer – jesteś bystra i wyróżniasz się na zajęciach z rozszerzonej matematyki, a żadne równanie nie jest dla ciebie wyzwaniem, możesz mieć pewność, że nie przyniesie ci to popularności. Jeśli jednak – tak jak Greer – posiadasz piersi większe niż u innych dziewczyn w szkole… masz jak w banku to, że właśnie za to zostaniesz zapamiętana.

Jednak Greer nie chce przykuwać spojrzeń, dlatego ukrywa się pod ogromnymi bluzami, osłaniającymi jej zmieniające się ciało, którego nie potrafi zaakceptować. Jej codzienność polegającą na przemykaniu z miejsca na miejsce i wtapianiu się w tłum przerywa pojawienie się Jacksona Oatesa – chłopaka, który właśnie wprowadził się do miasta. Jego obecność oraz to, że Greer niespodziewanie dostaje się do drużyny siatkarskiej, sprawi, że dziewczyna będzie musiała przestać ukrywać się przed światem. Łatwo mówić, trudniej zrobić.

Ciałopozytywność. Ten termin, dosyć niezgrabnie przetłumaczony wprost z angielskiego body positivity wystarczył, abym w jednej chwili zdecydowała się na lekturę ,,Oczy mam tutaj". Trzeba przyznać, że okładka książki nie zachwyca i raczej nie będzie tym, co przyciągnęłoby do niej czytelników. Również nazwisko autorki, której to debiutancką powieść dziś recenzuję, nie sprawiłoby, że w dniu premiery książki tłumy stałyby pod księgarnią. Mimo to historia ta tak niespodziewanie skradła moje serce, że chciałabym rozsławić jej tytuł. Powieść Laury Zimmermann jest bowiem jedną z tych książek, które każda kobieta – szczególnie ta dorastająca – powinna przeczytać.

,,Oczy mam tutaj" zachwyciła mnie od samego początku. Muszę przyznać, że nie spodziewałam się po niej wiele. Dałam się zwieść lichą okładką, zakładając, że wnętrze również będzie niezadowalające. Wystarczyło jednak kilka pierwszych stron i już byłam pewna, że to będzie coś – ten humor, te postaci, ta wciągająca narracja… to nie zdarza się często. Niektóre książki potrzebują czasu, aby pochłonąć czytelnika bez reszty, a niektórym udaje się to w mgnieniu oka. Powieść Laury Zimmermann należy do tej drugiej kategorii.

Dużą zaletą książki jest narracja. Gdybym nie sprawdziła tej informacji, nie domyśliłabym się, że jest to debiutancka powieść autorki – tak zgrabnie operuje ona słowami, jakby robiła to od wieków. Nie jest dla niej również wyzwaniem pisanie o nastolatkach. Wiecie, jak to czasem jest – autor próbuje (o zgrozo!) naśladować mowę młodzieżową, a kończy się to jedynie na poczuciu bezbrzeżnego zażenowania u czytelnika. Laura Zimmermann sprawia wrażenie, jakby Greer, główna bohaterka, była jej drugą osobowością – jakby pisanie o niej było dla niej zupełnie naturalne. Cała narracja książki jest więc całkowicie swobodna, a z główną bohaterką niezwykle łatwo sympatyzować.

Problem, jaki poruszany jest w książce, jest jedynie pretekstem do tego, aby mówić o samoakceptacji i lubieniu własnego ciała, czyli o tym, co często tak ciężko jest osiągnąć w młodym wieku. Choć z pewnością nie wszystkie czytelniczki ,,Oczy mam tutaj" obdarzone będą dużym jak u Greer biustem, jednak na pewno żadnej nie będą obce uczucia, jakie budzą się w dziewczynie – niepewność względem zmieniającego się ciała, wstyd przed spojrzeniami ludzi niemających szacunku do ludzkiej fizyczności i brak pewności siebie. W końcu każda z nas, kobiet, na pewnym etapie swojego życia przeżywała podobne chwile. Dlatego tak niesamowicie łatwo jest się wczuć w sytuację Greer.

Książka Laury Zimmermann budziła we mnie niesamowitą radość – jest ona bowiem przełamaniem wartego porzucenia tabu, które wciąż istnieje w naszym społeczeństwie. Jest to książka (między innymi) o piersiach, biustonoszach, dorastaniu i cielesności i cholernie mnie to cieszy. Szczerość i autentyczność z jaką w powieści podchodzi się do tego tematu, trafia prosto do serca i – co najważniejsze – przyczynić się może do zmiany nastawienia wielu młodych osób, które właśnie teraz przeżywają podobne do Greer dylematy. Laura Zimmermann pokazuje bowiem, że każde ciało jest piękne, bez względu na jego wymiary, kolor, kształt… jest piękne, bo jest -NASZE. I możemy z całkowitą śmiałością czuć się z niego dumni.

,,Oczy mam tutaj" przy całej wadze tematu, jaki przemyca, jest niezwykle lekka i przeczytanie jej na jeden/dwa razy nie powinno być większym problemem. Jej mocą jest ogromny ładunek pozytywnych emocji, jakie budzi – podczas czytania wielokrotnie się śmiałam, a po zakończeniu lektury przez dłuższy czas chodziłam z szerokim uśmiechem na ustach. Niewiele było książek, które tak radośnie mnie nastroiły, a sądzę, że każdemu z nas co jakiś czas przyda się tak duży pozytywny impuls, który inspiruje do zmiany myślenia i do działania.

Nie jestem w stanie powiedzieć złego słowa o książce Laury Zimmermann. Chciałabym, aby była bardziej znana, niż jest. Chciałabym, aby przeczytała ją nastoletnia ja z czasów gimnazjum – może wtedy znacznie szybciej polubiłabym się z własnym ciałem i zaakceptowałabym swój wygląd. Chciałabym, aby każda nastoletnia (i nie tylko) kobieta przeczytała tę powieść – jest to historia, która dodaje siły nam wszystkim i każdej z nas z osobna.

/booksofsouls.blogspot.com/

Nastoletnia Greer Walsh chodzi do szkoły średniej, a każdy, kto kiedykolwiek był nastolatkiem, wie, że liceum rządzi się swoimi prawami. Jeśli – tak jak Greer – jesteś bystra i wyróżniasz się na zajęciach z rozszerzonej matematyki, a żadne równanie nie jest dla ciebie wyzwaniem, możesz mieć pewność, że nie przyniesie ci to popularności. Jeśli jednak – tak jak Greer –...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Susza Jarrod Shusterman, Neal Shusterman
Ocena 7,4
Susza Jarrod Shusterman, ...

Na półkach: , ,

Kalifornia mierzy się z najbardziej dotkliwym brakiem wody od stuleci. W ciągu kilku dni woda znika z wszelkiego rodzaju zbiorników, a zdobycie butelki napoju w sklepie pozostawać może jedynie w sferze marzeń. Odwodnienie wkrótce przejmie kontrolę nad każdym bez wyjątku i bezpowrotnie zmieni tych, którym uda się przeżyć klęskę żywiołową. Nastoletnia Alyssa stanie przed zadaniem zapewnienia bezpieczeństwa swojemu młodszemu bratu oraz przetrwania do momentu, w którym nadejdzie pomoc.

Czy kiedykolwiek zastanawialiście się, co by się stało, gdyby pewnego dnia woda przestała lecieć z kranu? Gdyby w sklepie półki, na których zwykle znajdowały się napoje, stały puste? Z pewnością wielu z nas taki scenariusz wydaje co najmniej mało realnym, jeśli nie absurdalnym. A jednak – coraz częściej słyszy się, że zasoby wodne Ziemi mogą w przyszłości znacznie się zmniejszyć, a nawet skończyć się całkowicie. Neal i Jarrod Shustermanowie w ,,Suszy" urzeczywistniają scenariusz, w którym część ludzkości musi zmierzyć się z brakiem wody, chcąc tym samym zwrócić uwagę czytelnika na problemy wynikające z kryzysu klimatycznego.

Chciałabym, aby również w mojej recenzji wybrzmiał apel, jaki wystosowują autorzy książki, związany z koniecznością dbania o środowisko, więc planuję zakończyć post tym, co w tej powieści najlepsze, wcześniej opisując jej wady. Wad tych było niemało, szczególnie w pierwszej części książki, choć przyznaję, że jej druga połowa nieco zmazała w mojej głowie zły obraz ,,Suszy", jaki powstał na skutek zetknięcia się z fatalnymi bohaterami i cechami ich charakterów.

Bohaterowie ,,Suszy" to temat rzeka. Tak naprawdę większość moich notatek z lektury dotyczy właśnie ich, ponieważ postaci te wzbudzały we mnie największe emocje. Były to jednak emocje wahające się pomiędzy obojętnością w najlepszym momencie a niechęcią i poirytowaniem w najgorszym. Jaki był więc problem z bohaterami powieści? Cóż, występowali oni jedynie w dwóch skrajnościach – albo zachowywali się jak głupiutkie kilkuletnie dzieci w ciałach nastolatków, albo zmieniali się w ekspertów od każdej możliwej dziedziny życia. Nie trudno jest się domyślić, że w obu tych odległych od siebie stadiach rozwoju umysłowego niezmiernie irytowali. Kolejni bohaterowie ,,Suszy" pojawiają się w akcji książki stopniowo, natomiast po drugim z kolei przypadku, w którym nowy bohater okazuje się fachowcem od biologii/psychologii/survivalu, a jednocześnie jest nad wyraz napuszony i przekonany o własnej świetności, nie sposób było przewrócić oczami. Oczywiście ten sam bohater kreujący siebie na znawcę świata chwilę później był zdolny rzucić jakiś boleśnie niedojrzały komentarz lub przechwałkę. W ,,Suszy" nie uświadczycie spójności i logiki w kwestii bohaterów.

Generalnie podczas lektury odnosiłam wrażenie, jakby autorzy pisali książkę pod dyktando swoich pomysłów z góry nałożonych na fabułę, nie zważając na to, że wygląda to nienaturalnie. Mam na myśli chociażby sytuację, w której autorzy uznają, że w kolejnej scenie nie będą potrzebować któregoś z bohaterów, więc wcześniej chcąc się go pozbyć, aranżują jakiś krótki dialog, w którym inna postać wysyła tę niechcianą do X miejsca. Tylko że postać ta wysłana jest tam albo z zupełnie absurdalnego powodu, albo w ogóle stamtąd nie wraca, albo wraca, ale nie wspomina się już ani słowem o tym, co się działo tam, gdzie się udała. Takie „pisanie życzeniowe” jest dosyć ryzykowne – bardzo łatwo jest zgubić sens i logikę działań bohaterów i tak niestety stało się w przypadku Neala i Jarroda Shustermanów.

Przyznaję, że ciężko było mi przedrzeć się przez pierwsze 300 stron książki. Nie dawałam już ,,Suszy" większych szans na pozytywną ocenę, jednak książka zaskakująco się poprawiła w swojej ostatniej części. Nie stało się wprawdzie tak, że bohaterowie zmądrzeli lub wydorośleli, jednak autorzy skupili się bardziej na tym, co najistotniejsze dla sensu tej książki – na samej tytułowej suszy i jej skutkach. Walka o przeżycie, w jaką zaangażowani byli bohaterowie, była prawdziwie przejmująca. Myślę, że w dzisiejszym pandemicznym świecie jest nam odrobinę łatwiej wyobrazić sobie sytuację, w której z dnia na dzień zmienia się wszystko, a ludzkie życie zostaje poddane próbie. Być może z tego powodu, a może dlatego, że ostatnie rozdziały książki były o wiele lepiej napisane, wciągnęłam się w końcówkę powieści tak jak to nie miało miejsca nigdy wcześniej. Wciągnęłam się tak mocno, że drobne nieścisłości wciąż obecne w tekście przestały mi tak bardzo przeszkadzać. Gdybym przeanalizowała ,,Suszę" do samego końca, z pewnością nawinęłoby mi się sporo kwiatków, jak chociażby to, że ostatecznie nie określono, skąd przybyła pomoc po klęsce żywiołowej i w jaki sposób się ona zakończyła, mimo że kwestia ta wydaje się być szalenie istotną.

Dla mnie najważniejsze jest to, że autorom koniec końców udało się wywrzeć zamierzone wrażenie. Bo od samego początku odbieram nadrzędny cel powstania tej powieści jako próbę zwiększenia świadomości tragicznych skutków zmian klimatycznych, jednym z których może być susza opisana w książce. Byłoby wyolbrzymieniem, gdybym teraz napisała, że od dziś inaczej będę patrzeć na butelkę wody, jednak właściwie podczas czytania po raz pierwszy zastanowiłam się nad tym, jak przejmująco katastrofalne skutki może mieć dla ludzkości brak wody. Nie są to przecież sprawy, nad którymi przeciętny człowiek zastanawia się na co dzień. Susza jest więc doskonałym pretekstem do rozpoczęcia przemyśleń.

Wiele było wzlotów i upadków podczas mojej lektury ,,Suszy". Zachowanie bohaterów wciąż pozostaje dla mnie zupełnie nie do zaakceptowania, tak samo jak zwracający moją uwagę od czasu do czasu brak ciągu logicznego pomiędzy zdarzeniami. Książce zdecydowałam się jednak dać ocenę pozytywną, ze względu na wrażenie, jakie na mnie wywarła – wrażenie nieodnoszące się bezpośrednio do lektury, lecz do kruchości i ulotności tego, co jako ludzkość posiadamy na świecie i często uznajemy za pewnik. Nie wiem, czy każdy powinien przeczytać Suszę. Wiem jednak, że każdy powinien wyobrazić sobie, jak wiele możemy stracić, jeśli stan naszej planety będzie wciąż niezmiennie się pogarszał. Jeśli świadomość ta i towarzyszące jej działanie może wypływać z książki Neala i Jarroda Shustermanów, wtedy jestem na tak.

/booksofsouls.blogspot.com/

Kalifornia mierzy się z najbardziej dotkliwym brakiem wody od stuleci. W ciągu kilku dni woda znika z wszelkiego rodzaju zbiorników, a zdobycie butelki napoju w sklepie pozostawać może jedynie w sferze marzeń. Odwodnienie wkrótce przejmie kontrolę nad każdym bez wyjątku i bezpowrotnie zmieni tych, którym uda się przeżyć klęskę żywiołową. Nastoletnia Alyssa stanie przed...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Teraz i na zawsze Mikki Daughtry, Rachael Lippincott
Ocena 7,5
Teraz i na zawsze Mikki Daughtry, Rac...

Na półkach: , ,

Kyle i Kimberly tworzyli parę doskonałą. A przynajmniej tak się wydawało. Sześć lat związku sprawiło, że wiedzieli o sobie wszystko i posiadali masę pięknych wspomnień, a jedynie ostatnio w ich codzienności zaczęło pojawiać się coraz więcej kłótni i nieporozumień. Jednak niewielkie spory są przecież czymś normalnym i zawsze można je rozwiązać, prawda?

Kiedy podczas balu maturalnego zdarza się tragiczny wypadek, Kyle nie ma już szansy na pogodzenie się z Kim. Kolejne wydarzenia, jakie następują w jego życiu, odbierają mu wszelką nadzieję na to, że spokojna i szczęśliwa przeszłość może jeszcze wrócić. Wkrótce na swojej drodze spotka jednak dziewczynę, której pojawienie się przywróci mu chęć walki. Czy Kyle będzie w stanie żyć z poczuciem straty i pokonać nękające wspomnienia, które nie dają mu o sobie zapomnieć?

Zdecydowałam się sięgnąć po ,,Teraz i na zawsze" pod wpływem filmu, który niedawno obejrzałam. Mam na myśli ,,Trzy kroki od siebie" – produkcję z Cole’em Sprouse i Haley Lu Richardson w rolach głównych, która powstała na podstawie książki Mikki Daughtry i Rachel Lippincott o tym samym tytule. Film ten bynajmniej mnie nie zachwycił, jednak moje odczucia po jego obejrzeniu były na tyle pozytywne, że postanowiłam dać Teraz i na zawsze szansę, chcąc poznać inną historię, która wyszła spod pióra tego duetu autorek.

W pierwszych dwóch akapitach tej recenzji przedstawiłam Wam krótki opis książki, który jest jednak znacznie uboższy w szczegóły niż te opisy, które możecie zobaczyć na Internecie lub nawet na okładce powieści. Sądzę bowiem, że są one jednym wielkim spojlerem. Wprawdzie nie zdradzają one wszystkiego, jednak to, że przedstawiają pokrótce wydarzenia z 75% książki, jasno wskazuje, że coś jest nie tak. Przed rozpoczęciem lektury powinniście według mnie wiedzieć tylko tyle, że główny bohater będzie musiał zmierzyć się ze stratą.

Internetowe opisy tej książki sugerują jeszcze jedną rzecz – rzekome podobieństwo ,,Teraz i na zawsze" do powieści Johna Greena, Jenny Han czy Davida Levithana. Wprawdzie nigdy nie przepadałam za twórczością Devida Levithana, jednak zarówno Jenny Han, jak i (w szczególności) Johna Greena uwielbiam. Niewiele czasu zajęło mi więc zauważenie, że porównanie to niewiele ma wspólnego z rzeczywistością, a ,,Teraz i na zawsze" przegrywa już na samym starcie z ,,Papierowymi miastami" czy ,,Szukając Alaski". Tak naprawdę ,,Teraz i na zawsze" brakowało bardzo bardzo wiele, aby znaleźć się w tym gronie.

Chciałabym zacząć od jednego z ważniejszych elementów każdej powieści, czyli od bohaterów. Mamy tutaj Kyle’a – chłopaka, który w przeszłości marzył o karierze sportowej, jednak w wyniku kontuzji musiał porzucić swoje plany; mamy Kimberly – dziewczynę Kyle’a, stojącą na czele drużyny cheerleaderek w ich wspólnym liceum, oraz Sama – ostatniego z trójki przyjaciół, stojącego nieco w cieniu Kyle’a i Kim. Jest również Marley, która dołącza do grona bohaterów później. Wiemy o niej tyle, że kocha kolor żółty i uwielbia opowiadać i tworzyć baśnie. Mimo że autorki zadbały o to, aby każdy z bohaterów posiadał kilka charakterystycznych dla siebie cech, w żaden sposób nie potrafiłam się z nimi związać. Wydawało mi się, że cechy te są „narzucone” z góry, a postacie nie ożywają dzięki nim.

Był to tylko jeden z powodów, dla których nie potrafiłam się zaangażować w tę lekturę. Tok akcji też mi w tym nie pomagał. Najgorsza była pierwsza połowa ,,Tu i teraz", w której działo się tak niewiele, że mimo tragizmu sytuacji Kyle’a, czytałam książkę raczej bezwiednie, bez żadnej refleksji. Dramat bohatera, któremu przez długi czas nie towarzyszyło nic innego, zwyczajnie zaczął mi powszednieć. Jego strata i żałoba, jaką przeżywał, nie wydawały mi się na tyle realne i przejmujące, żebym mogła zadowalać się nimi przez prawie 200 stron.

Fabułę książki desperacko ratuje nagły zwrot akcji, którego ja – uśpiona i znudzona pierwszą połową powieści – zupełnie się nie spodziewałam. Z całą pewnością mogę stwierdzić, że Mikki Daughtry i Rachel Lippincott, gdy już udało mi się rozkręcić akcję, utrzymywały jej tempo do samego końca. Nie znaczy to bynajmniej, że po zwrocie akcji ,,Tu i teraz" stała się doskonała, jednak w końcu czytałam z zainteresowaniem. Mimo to nie umknął mojej uwadze fakt, że zdarzenia opisywane przez autorki trzymają się przez cały czas na cienkiej granicy prawdopodobieństwa. Bardzo niewiele brakowało, aby magiczne zbiegi okoliczności przerodziły się w coś nieprawdopodobnego, a i to ostatecznie miało miejsce. Książka, która wcześniej jako tako trzymała się w ryzach, pod koniec zaczyna się mocno rozłazić i następuje ciąg zdarzeń, w które uwierzyć już nie mogłam. Jestem romantyczką i podczas oglądania Bridget Jones wyobrażam sobie, jak wychodzę za mąż za Colina Firtha, jednak moja wiara w siłę miłości ma swoje granice.

Nie spodziewałam się wiele, sięgając po ,,Teraz i na zawsze". Liczyłam na to, że książka zagwarantuje mi podobne emocje, jak te, które odczuwałam podczas oglądania ,,Trzech kroków od siebie" – czyli subtelne wzruszenie i relaks, którego zwykle doświadcza się przy czymś lekkim i niezobowiązującym. Zamiast odprężenia czułam jednak znużenie, a wzruszenie zastąpiła podejrzliwość co do prawdopodobieństwa zdarzeń połączona z niedowierzaniem. Nie uważam, że ,,Teraz i na zawsze" jest złą książką – ani trochę tak nie jest. Gdyby tylko delikatnie zahamować szalejącą wyobraźnię autorek i dodać pierwszej części powieści dynamiki, byłoby znacznie lepiej.

,,Teraz i na zawsze" będzie jedną z tych lektur, które po przeczytaniu odłożę na półkę, i o których wkrótce zapomnę. Było w niej kilka elementów, które wzbudzały we mnie pozytywne emocje (nagły zwrot akcji), było kilka tych, które mi się nie spodobały (bohaterowie, małe prawdopodobieństwo zdarzeń), jednak przez większość czasu towarzyszyło mi neutralne poczucie obojętności. Nie będę ani przekonywać, ani odradzać tej lektury – jeśli lubicie tego typu historie, śmiało możecie spróbować, jeśli jednak spodziewacie się czegoś na miarę ,,Gwiazd naszych wina" (jak sugeruje opis książki), to czeka Was duże rozczarowanie.

Kyle i Kimberly tworzyli parę doskonałą. A przynajmniej tak się wydawało. Sześć lat związku sprawiło, że wiedzieli o sobie wszystko i posiadali masę pięknych wspomnień, a jedynie ostatnio w ich codzienności zaczęło pojawiać się coraz więcej kłótni i nieporozumień. Jednak niewielkie spory są przecież czymś normalnym i zawsze można je rozwiązać, prawda?

Kiedy podczas balu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Dla Cordelii Koenig wykonanie projektu na zakończenie szkoły to tylko formalność – nauka nigdy nie sprawiała jej problemu, a pomysł podsunięty przez jej siostrę, aby w ramach projektu zbadać swoje pochodzenie etniczne, napełnia ją ekscytacją. Będzie musiała tylko wysłać próbki swojego DNA do laboratorium i zaczekać na wyniki… Kiedy jednak dostaje ona wiadomość zwrotną z labolatorium, świat Cordelii wywraca się do góry nogami. Dziewczyna traci poczucie przynależności i tożsamości, a na swoją matkę nie potrafi patrzeć już inaczej niż z rezerwą i dystansem. Czy raz zburzony porządek życia można na nowo poskładać? Czy Cordelia zdecyduje się podążać za nowo odkrytym tropem i dowiedzieć się więcej o swojej prawdziwej tożsamości?

Czasem zdarza się, że po przeczytaniu zaledwie kilku pierwszych stron książki, wyczuwacie w rozpoczynanej lekturze pewien rodzaj wyjątkowej wrażliwości i subtelności, która mówi wam, że to, co czytacie, będzie czymś wielkim. Ja miałam tak w przypadki ,,Projektu Prawda". Zabrałam się za tę książkę w najbardziej intensywnym okresie semestru na studiach, ale przeczytanie jej zajęło mi znacznie mniej czasu, niż przewidywałam. Właściwie to pochłonęłam ją w zaledwie dwa wieczory, a podczas czytania nieustannie towarzyszył mi ten rodzaj przyjemnego oderwania od rzeczywistości, który pojawia się, gdy czytacie coś nadzwyczaj wciągającego.

Zacznijmy jednak od początku. Główną bohaterką książki jest nastoletnia Cordelia Koenig – bystra i inteligentna dziewczyna, która jest u progu ukończenia szkoły średniej. Jak wszyscy uczniowie, musi wykonać własnego pomysłu projekt, który wieńczył będzie jej naukę w liceum. Cordelia postanawia wykonać badanie DNA, które pokaże jej dokładnie, jakie pochodzenie ukryte jest w jej genach, a następnie wykorzystać wyniki do projektu. Dziewczyna odkrywa jednak coś, czego się nie spodziewała – coś, czego odkryć nie chciała. Jest to moment zwrotny w życiu nastolatki, która traci jeden z najważniejszych elementów istnienia człowieka – poczucie tożsamości i przynależności.

,,Projekt Prawda" wyróżnia się na tle innych młodzieżówek przede wszystkim swoją formą. Nie poznajemy bowiem historii Cordelii poprzez klasyczną narrację przeplecioną dialogami, lecz przez jej wiersze, wiadomości wymieniane ze znajomymi oraz maile, jakie otrzymuje i wysyła. Wiersze te nie są najbardziej wyszukaną formą poezji, lecz jej „codzienną” odmianą, jak bym ją nazwała. Jednak jest to w mojej opinii odpowiednie uproszenie – w końcu gdybyśmy chcieli przeczytać tomik poezji, sięgnęlibyśmy po niego, a nie po książkę młodzieżową. Jednak w wierszach Cordelii zachowane jest piękno języka i delikatna, kobieca subtelność, w której się zakochałam. Ciężko jest to wytłumaczyć, jednak sposób, w jaki autorka (poprzez Cordelię) opisuje trudne doświadczenia bohaterki, sprawia, że cała historia jest jeszcze bardziej przejmująca. Jednocześnie jednak tragizm ten nie jest narzucający się, nie toniemy w nim podczas czytania – wręcz przeciwnie, subtelność jest mocną stroną tej lektury.

,,Projekt Prawda" to jedna z tych książek, które pozostawiają czytelnika wrażliwszym. Możecie tego nawet nie czuć, ale podczas czytania powolutku się rozklejacie, stajecie się bardziej podatni na emocje, bardziej empatyczni i zdolni do wzruszeń. Historia ukazana w tej powieści sama w sobie nie jest niesamowicie oryginalna – zresztą wiadomo, że powstało już tak wiele książek, że trudną rzeczą jest znaleźć niszę, której nikt wcześniej nie odkrył. Jednak Dante Medema znajduje inny sposób, aby dotrzeć do czytelnika – robi to za pomocą dobrze dobranych słów i delikatności.

Historia Cordelii pokazuje, jak ważne są nasze korzenie – to, co tworzy naszą tożsamość i poczucie bezpieczeństwa. Gdy jeden raz je utracimy, bardzo trudno jest je odbudować. Bohaterka na koniec dochodzi jednak do wniosku, że w odbudowaniu siebie pomóc jej mogą najbliżsi. Jest to lekcja, którą można wyciągnąć z powieści Dante Medemy – człowiek potrzebuje do życia relacji, a sam niewiele może działać. To wsparcie i miłość innych daje nam siłę, aby realizować swoje cele.

,,Projekt Prawda" to lektura, którą doceniłam za wyjątkową wrażliwość i oryginalność formy. Przepadam za poezją i w głębi duszy jestem romantyczką, więc wiersze i ładne słowa trafiają do mnie skutecznie. Myślę jednak, że nawet jeśli poezja to nie Wasza bajka, warto jest przeczytać książkę Dante Medemy, która wyróżnia się spośród innych młodzieżówek, a co najważniejsze – zostawia po sobie ślad w czytelniku: wyjątkowy rodzaj wzruszenia, który dociera głęboko do serca.

/booksofsouls.blogspot.com/

Dla Cordelii Koenig wykonanie projektu na zakończenie szkoły to tylko formalność – nauka nigdy nie sprawiała jej problemu, a pomysł podsunięty przez jej siostrę, aby w ramach projektu zbadać swoje pochodzenie etniczne, napełnia ją ekscytacją. Będzie musiała tylko wysłać próbki swojego DNA do laboratorium i zaczekać na wyniki… Kiedy jednak dostaje ona wiadomość zwrotną z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Życie Carey toczy się zwyczajnym rytmem: szkoła, spotkania kółka teatralnego, czas spędzony z najlepszą przyjaciółką Amelią. Wszystko jednak zmienia się z dnia na dzień, kiedy dziewczyna zostaje oskarżona o wysyłanie internetowych gróźb przyjaciółce, a wszystkie dowody wskazują na jej winę. Carey szybko zostaje wykluczona ze społeczności szkolnej i staje się obiektem plotek. Dziewczyna stara się za wszelką cenę oczyścić swoje imię i zdemaskować prawdziwego autora wiadomości, podpisującego się pseudonimem Sweetfreak. Kiedy jednak dochodzi do kolejnego ataku na Amelię, a Carey brakuje alibi, będzie musiała podjąć bardziej zdecydowane działania, aby odkryć tożsamość Sweetfreaka, zanim ona i jej bliscy znajdą się w niebezpieczeństwie.

Kiedyś o wiele częściej sięgałam po młodzieżówki, robiłam to właściwie bez zastanowienia. Dopiero niedawno zaczęłam dokonywać bardziej skrupulatnej selekcji lektur do zrecenzowania, bo zwyczajnie nie mam na nie już tak wiele czasu. ,,Sweetfreak" od razu przykuł jednak moją uwagę. Może było to coś w okładce, a może w opisie… W każdym razie od razu wiedziałam, że chcę ją przeczytać. Szybko okazało się, że moja intuicja podsunęła mi naprawdę świetną lekturę! I nawet moje początkowe obawy o to, że mogę być na tę książkę zwyczajnie za stara, okazały się bezpodstawne.

Akcja ,,Sweetfreak" rozpoczyna się z przytupem: Amelia, najlepsza przyjaciółka Carey, dostaje kilka obraźliwych wiadomości w Internecie, jednak sprawa staje się o wiele poważniejsza, gdy pojawiają się w nich groźby śmierci. Śledztwo policji doprowadza do odkrycia, że wiadomości zostały wysłane z komputera Carey. Jest to pierwszy poważny zwrot akcji – narracja jasno wskazuje na to, że w czasie wysłania wiadomości Carey nie znajdowała się w pobliżu swojego laptopa. Kto więc był zdolny do włamania się do jej komputera? A może to Carey skrywa tajemnice, których nie chce wypuścić na światło dzienne? W końcu nikt poza nią nie jest w stanie potwierdzić jej alibi…

,,Sweetfreak" wciągnął mnie od samego początku. Kiedyś zupełnie by mnie to nie dziwiło, ale dziś nieczęsto zdarza mi się już czytać książki w takim tempie, w jakim pochłonęłam tę lekturę. Od powieści Sophie McKenzie nie mogłam się oderwać. Główny motyw książki prawdziwie mnie nurtował – zastanawiałam się, kto w rzeczywistości jest Sweetfreakiem: analizowałam, kto zyskałby najwięcej na rosnącym strachu Amelii, komu mogłoby zależeć na jej nieszczęściu. Stworzyłam nawet własną teorię zakończenia książki, która wprawdzie nie okazała się tą właściwą, jednak była potwierdzeniem na to, jak bardzo wciągnęłam się w tę książkę.

Na początku lektury obawiałam się, że mogę okazać się zbyt stara na ,,Sweetfreak" – przedział wiekowy docelowej grupy czytelników książki określa się na 15/16 lat, a ja mam już trochę więcej. Okazało się jednak, że w powieści na próżno szukać znaków infantylności charakterystycznych na tego gatunku. Jasne, bohaterowie mają po 15 lat i nie są najbardziej rozważnymi i mądrymi osobami na świecie, jednak autorka nie dodała im celowo cech dziecięcych, uwypuklających ich brak doświadczenia. Przeciwnie, powiedziałabym, że główna bohaterka jest całkiem odpowiedzialna i bystra jak na swój młody wiek. Sądzę, że dzięki temu nawet osoby, które niedawno pożegnały się z nastoletniością, śmiało mogą po tę książkę sięgnąć.

Bardzo spodobał mi się styl Sophie McKenzie: lekki, ale z nutką niepokoju; prosty, ale pełen zaskoczeń. Autorka bardzo zgrabnie wprowadzała zwroty akcji wtedy, gdy najmniej się ich spodziewałam. Dodatkowo konstrukcja całej powieści była gruntownie przemyślana – elementy układanki stopniowo składały się w całość, a pozornie nieważne szczegóły z początku książki na jej końcu okazywały się mieć kluczowe znaczenie. Bardzo dobrze kreowana była też aura niepokoju, przez co podczas czytania w pewnym momencie zaczęłam już spodziewać się zakończenia, którego nie powstydziłby się porządny thriller.

Mam świadomość, że ,,Sweetfreak" nie jest książką wybitną. Jednak nie zawsze w czytaniu chodzi o to, aby sięgać po wielkie klasyki i tonąć w odmętach ich wspaniałości. Czasem warto wybrać też coś, co wprawdzie nie zagości na długo w pamięci, jednak dostarczy prawdziwych emocji i skutecznie zajmie myśli na kilka dobrych godzin. ,,Sweetfreak" jest jedną z takich książek, do których nie potrafię o nic się przyczepić – nie byłabym w stanie wymienić żadnego jej elementu, który jednoznacznie nadawałby się do poprawki. W swojej prostocie jest doskonała.

Jeśli szukacie czegoś lekkiego, ale prawdziwie wciągającego, to ,,Sweetfreak" jest dobrym wyborem. Ta książka łączy w sobie ważny temat prześladowania w Internecie z aurą thrillera w wydaniu młodzieżowym. Możecie spodziewać się zwrotów akcji i zaskoczeń, które autorka dostarcza w każdym rozdziale. Ja zapisuję przy nazwisku Sophie McKenzie plusik i będę wyczekiwała kolejnych jej powieści.

/booksofsouls.blogspot.com/

Życie Carey toczy się zwyczajnym rytmem: szkoła, spotkania kółka teatralnego, czas spędzony z najlepszą przyjaciółką Amelią. Wszystko jednak zmienia się z dnia na dzień, kiedy dziewczyna zostaje oskarżona o wysyłanie internetowych gróźb przyjaciółce, a wszystkie dowody wskazują na jej winę. Carey szybko zostaje wykluczona ze społeczności szkolnej i staje się obiektem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Odkąd Karina rozstała się z Kaelem minęło już trochę czasu. Mimo tego, dziewczyna nie może zapomnieć o mężczyźnie, który najpierw poruszył jej serce, a potem oszukał ją, pomagając jej jedynemu bratu dostać się do wojska. Przecież doskonale wiedział, że jest to ostatnia rzecz, jakiej by chciała…

Los sprawia, że Karina i Kael wciąż wpadają na siebie znacznie częściej, niż by sobie tego życzyli. Przypadkowe spotkania burzą kruchy spokój, który udało im się stworzyć. Wkrótce dziewczyna postanawia, że skoro nie może ostatecznie pozbyć się Kaela ze swojego życia, spróbuje pozostać z nim w przyjaznych stosunkach. Czy jednak jest to możliwe, gdy oboje żywią do siebie uczucia znacznie głębsze od przyjaźni?

Dobrze pamiętam, gdy zaczytywałam się w tej historii Anny Todd, która przyniosła jej największą popularność – w ,,Afterze". Byłam wtedy w na przełomie podstawówki i gimnazjum, gdy pochłaniałam w zawrotnym tempie internetową wersję fanfiction, jeszcze zanim zostało wydane w formie książki. Pomimo tego, że Internet gotuje się od krytycznych komentarzy na temat tej serii, ja wspominam ją z sentymentem i nie mogę myśleć o niej inaczej niż w pozytywnych kategoriach. To właśnie stało się powodem, dla którego zdecydowałam się sięgnąć po nową książkę Anny Todd wydawaną w Polsce – liczyłam na to, że obudzi we mnie te pozytywne odczucia sprzed lat, przedstawiając zupełnie nową dla mnie historię. Czy tak się stało?

Pierwszym elementem, na który chcę zwrócić uwagę w analizie tego, co poszło w tej książce nie tak, będzie akcja. A raczej jej brak. Nie chodzi nawet o to, że tempo powieści jest niespieszne, tylko o to, że wydarzenia pojawiające się w niej można zliczyć na palcach jednej ręki. Gdybym postarała się stworzyć przykładnie szkolny plan ramowy zdarzeń, składałby się on z zaledwie 5 punktów, wypisanych i tak z dużym wysiłkiem. ,,The Darkest Moon" nie jest wcale długą książką – liczy 320 stron – jednak to, jak niewiele się w niej dzieje, jest prawdziwym ewenementem. Czym więc zapełnione są strony powieści, jeśli nie jest to porywająca akcja? Rozważaniami, przemyśleniami, wspomnieniami. I potem od nowa: wspomnieniami, przemyśleniami, rozważaniami. Oczywistym jest fakt, że narracja pierwszoosobowa w książce daje czytelnikowi możliwość wglądu w głowy bohaterów, jednak zachowany musi zostać balans między faktyczną akcją, która nadaje tempa historii, a rozwlekłymi wywodami natury sercowej, prezentowanymi z perspektywy obu postaci. Autorka widocznie zapomniała, że nie czytamy traktatu o utraconej miłości, lecz powieść, którą należy w jakiś sposób napędzać.

Nie od samego początku było jednak tak źle. ,,The Darkest Moon" to jedna z tych książek, które bronią się jeszcze jakoś, dopóki czyta się je bez większego zagłębiania się. Dopiero w momencie, gdy zaczniecie się zastanawiać nad sensem tego, co macie przed oczami, zaczną się schody. W trakcie czytania książki kilkukrotnie wpadałam w lekki stan odrętwienia, w którym nie skupiałam się za mocno na tym, co widzę na kartce. Wtedy było całkiem dobrze – może nie przeżywałam żadnych wzniosłych chwil, jednak nie denerwowałam się też tak, jak to było już później, gdy zaczynałam mocniej analizować to, co czytam. Odkryłam bowiem, że pod pozorami ładu znajdują się nieprzeciętne zasoby braku logiki i drażniące elementy, ukryte w zachowaniu bohaterów.

Temat bohaterów warto pociągnąć, bo mamy z nimi do czynienia bezustannie, nawet w większym stopniu, niż byśmy sobie tego życzyli, patrząc na niepowstrzymaną falę ich rozmyślań, z jaką musimy się mierzyć. O ile na samym początku wydawało mi się, że Karina i Kael będą postaciami, które łatwo będzie mi polubić, dosyć szybko musiałam sobie ten pomysł wybić z głowy. Fakt, że zarówno Karina, jak i Kael, są niesamowicie dumni i przekonani o swojej nieomylności, a na dodatek obdarzeni wysokim poziomem arogancji, sprawia, że dosyć ciężko jest czytać ich przeplatające się ze sobą perspektywy, w których nie stronią od wzajemnych oskarżeń. W pewnym momencie czułam się, jakbym była mediatorem w sprawie dwóch gimnazjalistów, którzy nie mogą dojść do porozumienia, nie przejawiając ponadto nawet ułamka chęci wysłuchania drugiej strony.

Dodatkowy problem miałam z naszą główną bohaterką, Kariną, którą otaczała wielce irytująca aura pod tytułem Nie-Jestem-Jak-Inne-Dziewczyny. Zapewne wszyscy spotkaliście się z tą sytuacją, gdy powody zapierającej dech w piersi znakomitości bohaterki, o której wszyscy mówią, nie przejawiają się absolutnie w żaden sposób. Jak na zupełnie przeciętną dwudziestoletnią dziewczynę, która pracuje jako masażystka, a po godzinach pochłania chrupki serowe w zadziwiających ilościach, Karina ma nieco wygórowane mniemanie o samej sobie. A już na pewno przesadzone są opinie osób wypowiadających się o niej. Ja sama – zarówno w Karinie, jak i w Kaelu – nie dostrzegłam żadnej wyjątkowości.

Kolejnym elementem powieści, który wydał mi się rozczarowujący, są wydarzenia. Jak już wspomniałam, nie jest ich wiele. Jednak nawet te, które są, nie zadowalają mnie w żaden sposób. Brakuje im treści i większego sensu. Dobrze zilustrować to może przykład: Karina po męcząco długim monologu w końcu podejmuje decyzję, aby COŚ zrobić. Ubiera się, wsiada do samochodu i jedzie na pchli targ. Tam następuje niesamowity zwrot akcji w postaci przypadkowego spotkania z Kaelem (kto by się spodziewał!), a chłopak w swoich pierwszych słowach skierowanych do dziewczyny wyjeżdża z pretensjami o to, że ta założyła KLAPKI. Następnie Karina z uporem nie chce przyjąć pomocy Kaela z przeniesieniem do samochodu kupionych przez siebie kaktusów, przez co kaleczy sobie ręce. Większość zdarzeń zawartych w ,,The Darkest Moon" wygląda w ten sposób – nie wiadomo, czy w zamierzeniu mają być zabawne, czy zaskakujące, ale z pewnością nie posiadają żadnej z tych cech. Są jedynie sposobem na zapełnienie strony tekstem, który nie niesie ze sobą niczego więcej.

Jak wspominałam, seria ,,After", która przyniosła autorce największą popularność, budzi we mnie dobre skojarzenia i darzę ją dużym sentymentem. Czytając ,,The Darkest Moon", miałam jednak wrażenie, że powieść tę napisała zupełnie inna osoba. Pominę już to, że fabuła w książce, której poświęcony jest dzisiejszy post, nie istnieje, bo – umówmy się – każdemu zdarzyć się może słaba książka. Jednak dlaczego styl pisania wydał mi się zupełnie inny od tego, jaki zapamiętałam z ,,After"? Na to pytanie nie jestem w stanie odpowiedzieć.

,,The Darkest Moon" to duże rozczarowanie. Jednak wiecie, co jest najgorsze w tego typu książkach? Że wciągają. I mimo wszystkich negatywnych słów, jakie napisałam na jej temat, pewnie przeczytam kolejny tom serii, gdy nadarzy się okazja. Sama nie wiem, co mnie do tego popycha, jednak gdzieś bardzo głęboko interesuje mnie, jak potoczą się losy bohaterów – nie mam nawet na myśli tych pierwszoplanowych, którzy nie reprezentują sobą wiele, lecz tych z drugiego planu, których znacznie łatwiej jest lubić. Może będę wtedy tego żałować, ale mimo wszystko czuję, że coś mnie przyciąga do kontynuacji tej serii. Miejmy nadzieję, że będzie lepsza.

,,The Darkest Moon" okazała się być zupełnie inna od poprzednich książek Anny Todd. I to inna w tym złym sensie. Na próżno szukać w niej intrygującej fabuły czy ciekawych bohaterów, bo jedyne, co przez większość czasu oferuje, to nudne monologi wewnętrzne bohaterów i zdarzenia, przy których trudno nie przewrócić oczami. Nie mogę polecić Wam tej powieści, jednak sama nie wykluczam sięgnięcia po kolejną część. Trzymam kciuki za to, aby okazała się lepsza od swojej poprzedniczki.

/booksofsouls.blogspot.com/

Odkąd Karina rozstała się z Kaelem minęło już trochę czasu. Mimo tego, dziewczyna nie może zapomnieć o mężczyźnie, który najpierw poruszył jej serce, a potem oszukał ją, pomagając jej jedynemu bratu dostać się do wojska. Przecież doskonale wiedział, że jest to ostatnia rzecz, jakiej by chciała…

Los sprawia, że Karina i Kael wciąż wpadają na siebie znacznie częściej, niż by...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Przed dziesięcioma laty świat zmierzył się z realistycznym zagrożeniem zagłady. Potężny antagonista nazywany Mrocznym odebrał życie setkom tysięcy ludzi, aż w końcu na jego drodze stanęli oni – Wybrańcy. Piątka nastolatków obdarzonych szczególnymi cechami zdołała pokonać Mrocznego, wypełniając tym samym treść przepowiedni i ratując miliony istnień.

Po dziesięciu latach Wybrańcy wciąż zmagają się ze skutkami zdarzeń z przeszłości – dręczą ich koszmary, wspomnienia nie dają spokoju, a dostosowanie się do życia w blasku fleszy jest wyzwaniem, przed którym stają każdego dnia. Wydaje się, że świat wrócił do normalności, a echa istnienia Mrocznego toną w zgiełku codzienności. Co jednak stałoby się, gdyby pozorny spokój okazał się złudnym? Czy Wybrańcy byliby gotowi jeszcze raz zmierzyć się z wrogimi mocami, gdyby… Mroczny powrócił?

Sądzę, że nie pomyliłabym się, mówiąc, że dla wielu osób w moim wieku seria ,,Niezgodna" była początkiem fascynacji fantastyką młodzieżową. Pamiętam, jak zaczytywałam się w niej jeszcze na początku gimnazjum i zdołałam przekonać do tej serii nawet moją mamę, która nie za wiele wtedy miała wspólnego z tym gatunkiem. Kilka lat później przeczytałam również dylogię tej autorki, rozpoczynającą się ,,Naznaczonymi śmiercią", aby w końcu dotrzeć do ,,Wybrańców". Można powiedzieć, że znam twórczość Veroniki Roth od podszewki i do tej pory ani razu mnie nie zawiodła. Jednak czy ,,Wybrańcy" również okazali się lekturą równie zadowalającą?

Chcąc opisać ,,Wybrańców", pierwszym faktem, na jaki zwróciłabym uwagę, byłoby to, że jest to powieść-zagadka. W trakcie kilkudziesięciu początkowych stron czułam się, jakbym weszła do pokoju w samym środku toczącej się tam rozmowy i nie miała pojęcia, o czym mowa. Dopiero dłuższy czas przebywania w pokoju i podsuwane co jakiś czas wskazówki, co do kontekstu rozmowy, pozwoliły mi zorientować się w sytuacji. Bo tak to właśnie wygląda – zostajemy wrzuceni w wir akcji toczącej się 10 lat po pamiętnej walce Mrocznego z Wybrańcami i nie wiemy niczego na temat tego, jak ona wyglądała. Co więcej, nie są nam znane również jakiekolwiek fakty związane z tożsamością złoczyńcy, przeszłością bohaterów czy tego, dlaczego to właśnie oni musieli zmierzyć się z Mrocznym. Z biegiem czasu otrzymujemy wprawdzie skrawki informacji, ale nigdy nie jest to pełna porcja, zawsze w tle czai się niedopowiedzenie i zagadka. Czy to dobrze? Jak najbardziej. Nie lubię oczywistości, a tajemnice przyjmuję z otwartymi ramionami.

Ciekawym jest fakt, że część akcji poznajemy poprzez wycinki gazet, artykuły, eseje, wiersze i tajną dokumentację, które przeplatają się z regularnymi rozdziałami. Nie zawsze dotyczą one stricte wydarzeń z życia bohaterów, lecz czasem obracają się wokół elementów życia codziennego Chicago, jak i później miasta Cordus. Jest to doskonały zabieg dodający autentyczności światowi przedstawionemu w książce. Rzeczywistość, jaką podsuwa nam Veronica Roth, nie kończy się na piątce Wybrańców i ich walce ze złem, lecz wybiega dalej, aż do nowinek technologicznych, mody panującej w mieście, zdarzeń relacjonowanych w brukowcach czy aktualnych motywów występujących w poezji.

Jakby tej autentyczności było mało, autorka zadbała o niezwykle szczegółowe opisy miast Chicago i Cordus, w których ma miejsce akcja. Opisy te są wręcz mimetyczne, skupiają się na najmniejszych detalach, nie będąc jednocześnie nudnymi. Jako że świat książki pod wieloma względami odbiega od rzeczywistego, taki mimetyzm jest kluczowy w kwestii zrozumienia i poczucia klimatu powieści. A klimat ten, swoją drogą, rezonuje z kart książki naprawdę mocno i ciężko jest mu się oprzeć.

Słów kilka należy również poświęcić bohaterom. Choć Wybrańców jest piątka – Matt, Esther, Albie, Inez i Sloane – to właśnie ta ostatnia przewodzi narracji. Od początku widzimy ją jako twardą i niedostępną dziewczynę; jedną z tych, które rozbiłyby nos temu, kto krzywo by na nie spojrzał, mijając je na ulicy. Szybko okazuje się jednak, że jest to tylko poza, sposób na poradzenie sobie z traumą po porwaniu i niewoli, jakim Sloane została poddana przez Mrocznego. Usilnie starałam się znaleźć w tej bohaterce coś, z czym mogłabym się utożsamiać. Zrozumienie jej zajęło mi sporo czasu, ale gdy ostatecznie mi się to udało, znalazłam w niej więcej duszy i emocji, niż można by się spodziewać. Zdecydowanie nie jest to bohaterka jednoznacznie dobra -powiedziałabym nawet, że więcej jest w niej złych cech niż tych pozytywnych. Mimo to pod koniec powieści odkryłam, że kilka z tych cech z nią dzielę, więc już po czasie łatwiej było mi spojrzeć na nią przychylnym okiem.

Mówiąc o dobru i złu w ,,Wybrańcach", muszę wspomnieć o tym, co uznaję za dużą zaletę tej powieści – jest to cienka granica pomiędzy nimi dwoma. Mimo że początek książki sugeruje popularny motyw walki dobra ze złem, nie trzeba długo czekać, aby przekonać się, że sprawa ta nie jest tak czarno-biała, jak wydaje się być na pierwszy rzut oka. Prawdą jest, że te dwie strony ścierają się ze sobą w powieści nie raz, jednak każda z nich okazuje się mieć w sobie cząstkę tej drugiej. Dobro ma w sobie co najmniej kilka ziaren zła, a zło co najmniej kilka ziaren dobra. Jest to bardzo rozsądne odejście od schematu, które wzbudziło moje zadowolenie. Na dodatek dobro i zło wyznaczane przez Veronikę Roth nieustannie zmienia swoje położenie – ten, kogo uznawaliśmy za sprzymierzeńca, w mgnieniu oka może stać się wrogiem, i na odwrót. Zaskoczenie i suspens to mocne strony ,,Wybrańców".

Powieść Veroniki Roth pełna jest intrygujących motywów. Poza wspomnianą już walką dobra ze złem znajdziemy w niej złoczyńców i bohaterów, magię, równolegle istniejące światy i próbę poradzenia sobie z demonami przeszłości. Należy pamiętać jednak, że Wybrańcy nie są książką, która powala szalonym tempem akcji i nie daje chwili, aby złapać oddech. Przeciwnie – proces wciągania czytelnika w fabułę jest w tym przypadku raczej niespieszny, rozciągnięty na dobrych kilkadziesiąt stron. Zwroty akcji nie spadają nam na głowę z nieba, lecz subtelnie pojawiają się w dyskusjach czy obserwacjach bohaterów. Nie powinniście się jednak zrażać, bo to, że trzeba poświęcić więcej czasu, aby dać się porwać Wybrańcom, nie oznacza, że książka ta nie jest w tym skuteczna. Jest diabelnie skuteczna! Trzeba jedynie wziąć pod uwagę jej nieco spóźniony zapłon.

Czytając o elementach powieści, o których wspomniałam, mogliście pomyśleć sobie, że duża część z nich nie jest niczym nowym. I macie rację. Mimo to, możecie mieć pewność, że motywy te zostały w Wybrańcach wykorzystane w najlepszy możliwy sposób i przedstawione w najlepszej z możliwych wersji. Być może nie jest to najbardziej oryginalna historia pod słońcem, jednak całkowicie spełnia swoje zadanie, jeśli chodzi o bycie fascynującą i absorbującą lekturą.

Czy są tu więc jakieś wady? Tak, a dokładniej jedna. Będąc już daleko za połową książki, zaczęłam myśleć o tym, jak to dobrze, że znikąd nie zjawił się żaden niepotrzebny motyw romansowy… aż w końcu się zjawił. Dokładnie tak niepotrzebny, jak sobie wyobrażałam. Szczerze mówiąc, nie był on nawet całkowicie zły, nie wzdrygałam się na wspomnienie o nim, jednak nie jestem w stanie dostrzec żadnego celu jego wystąpienia w książce. To jest chyba najgorszy rodzaj wątków romansowych w powieściach – te, które pojawiają się tylko po to, aby być. Gdybym mogła, usunęłabym go z książki, zupełnie nic nie tracąc. Plusem jest jednak to, że wątek ten utrzymany został w tle i nie pojawiał się więcej razy, niż można by to uznać za znośne.

W krótkim podsumowaniu stwierdziłabym, że ,,Wybrańcy" to powieść, od której warto zacząć nowy rok 2021. Patrząc na to, jak wyglądał trwający jeszcze rok 2020, myślę, że każdemu z nas przyda się coś tak dobrego jak książka Veroniki Roth na początek. Jest to lektura, od której ani się nie obejrzycie, a nie będziecie się mogli oderwać. Jest to świat, który fascynuje złożonością i autentycznością. Są to zwroty akcji, intrygujące tajemnice i magia w nowoczesnym wydaniu. Ze szczerym sumieniem mogę Wam polecić ,,Wybrańców". Niech to będzie moja rekomendacja dla Was na nadchodzący rok.

/booksofsouls.blogspot.com/

Przed dziesięcioma laty świat zmierzył się z realistycznym zagrożeniem zagłady. Potężny antagonista nazywany Mrocznym odebrał życie setkom tysięcy ludzi, aż w końcu na jego drodze stanęli oni – Wybrańcy. Piątka nastolatków obdarzonych szczególnymi cechami zdołała pokonać Mrocznego, wypełniając tym samym treść przepowiedni i ratując miliony istnień.

Po dziesięciu latach...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Wszystko wskazuje na to, że Wiktoria już nigdy ostatecznie nie zdoła uwolnić się od zaświatów. Choć wraca na ziemię, szybko staje się ofiarą kolejnego przekrętu Beletha, w wyniku którego trafia do Tartaru - miejsca owianego legendą i tak przerażającego, że wielu wolałoby zostać ostatecznie pozbawionymi duszy niż dostać się do niego na wieczne potępienie. Dziewczyna spotyka tam po raz kolejny osoby, które będą pragnęły większej władzy nad światem i które będą jej zagrażać. Nie zostanie jednak pozostawiona samej sobie, ponieważ Beleth nie zapomniał o niej i zamierza zrobić wszystko, aby dostać się do Tartaru i wyciągnąć dziewczynę z tarapatów.

To już trzecia i przedostatnia część serii o Wiktorii Biankowskiej. Jak możecie pamiętać, o ile pierwszy tom był dla mnie pozytywnym zaskoczeniem, to po skończeniu drugiego byłam dosyć mocno zawiedziona. Poziom absurdu, na jaki wkroczyła ta książka, był już dla mnie nie do zniesienia. Mimo tego, kontynuowałam serię i zabrałam się za trzeci tom bez większych uprzedzeń, mając nadzieję na to, że znów poczuję to pozytywne podniecenie z pierwszej części. Czy ,,Ja, potępiona" okazała się lepsza od swojej poprzedniczki?

Zaczęło się naprawdę dobrze. W jednym z komentarzy pod postem o Ja, anielica pisaliście, że w trzecim tomie bohaterowie stają się doroślejsi. I faktycznie, początkowo dostrzegałam tę zmianę. Wciąż nie była to jakaś zatrważająca metamorfoza - powiedziałabym, że w poziomie dojrzałości postacie awansowały z poziomu “żaden” do poziomu “mierny” - ale zawsze coś. Najbardziej widoczną zmianę dostrzegałam w Belecie, który nabroił już tak wiele, że najwidoczniej w końcu zdał sobie sprawę z tego, że należałoby wziąć odpowiedzialność za swoje czyny. (Aby uchronić siebie od niepotrzebnej irytacji, nie będę się rozwodzić nad zdarzeniem będącym przyczyną tej przemiany. Wspomnę jedynie, że Beleth ,,przypadkowo zabija Wiktorię” ze skutkiem tak poważnym, że ta trafia do Tartaru.)

Pierwsza część książki, w której Wiktoria przebywa w Tartarze, okazała się zaskakująco ciekawa. Zauważyłam to już w pierwszym tomie serii - Katarzyna Berenika Miszczuk naprawdę zręcznie potrafi kreować przestrzeń tak, aby ta stała się interesująca. Abstrahując już od tego, że najczęściej w tej przestrzeni umieszcza maksymalnie irytujących bohaterów i zupełnie niewiarygodne zdarzenia, to gdyby wziąć pod uwagę jedynie zaskakujący pomysł na stworzenie przestrzeni i rządzących nią praw, byłabym skłonna mieć o tej serii o wiele lepszą opinię. Na początku książki wiele też dowiadujemy się o sytuacji Beletha, który poświęca naprawdę dużo, aby uratować Wiktorię z tarapatów. To bardzo zaskakujące zachowanie, jak na tego bohatera, jednak zaskakujące pozytywnie.

Z biegiem czasu jednak pozytywy znów zaczęły przegrywać z wadami, które pojawiały się od pewnego momentu regularnie. Właściwie zaczęło się od pojawienia się kolejnej postaci, która miała ambicje zdobycia władzy nad światem. Wszystko byłoby w porządku, gdyby ten sam motyw nie pojawił się już w dwóch poprzednich tomach. Sami powiedzcie: ile można czytać o psychopatach owładniętych żądzą władzy? Po trzecim razie miałam już zdecydowanie dosyć. A potem nie było wcale lepiej - po raz kolejny uderzył mnie infantylizm głównej bohaterki, która - mimo że rzekomo zdecydowała się kochać Beletha - wciąż przejawiała objawy nieznośnej zazdrości w stosunku do Piotra. Jakby tego było mało, w książce miały zaistnieć dwa punkty kulminacyjne - pierwszym było wyjście z Tartaru, a drugim wielka bitwa w zaświatach. Nie wiem, czy autorką kierował brak pomysłu na opis tych zdarzeń czy obawa przed opisaniem czegoś, co w końcu mogłoby się okazać dobre w tej książce, jednak to, w jaki sposób potraktowała wspomniane momenty kulminacyjne, był niewybaczalny. Przeprawę przez Styks i ucieczkę z Tartaru Wiktoria przespała, więc nie dowiadujemy się nawet, w jaki sposób bohaterowie wydostali się na zewnątrz, a opis bitwy sprowadził się do perspektywy postaci, które tak naprawdę nie brały w niej udziału. Nie jestem sobie w stanie wyobrazić, jak można gorzej potraktować własną historię.

O dziwo jednak elementy te nie wywierały już na mnie takiego wrażenia. Nie irytowałam się, nie denerwowałam na bohaterów. Czytałam jedynie książkę z obojętnością, która w tej sytuacji nie była chyba nawet lepsza - wolałabym czuć cokolwiek podczas lektury, a tutaj spotkała mnie męcząca neutralność. Ciężko było mi więc przebrnąć przez tę powieść, której druga połowa ciągnęła się niemiłosiernie. Nie pamiętam, kiedy ostatnio musiałam tak zmuszać się do czytania. Choć może nie było to zmuszanie się, lecz przypominanie sobie, że powinnam czytać. Łatwiej było mi bowiem zapomnieć o tej książce, która absolutnie niczym się nie wyróżniła.

Podsumowując, ,,Ja, potępiona" była tomem serii, o którym zapomniałam w momencie zamknięcia książki. Choć jej początek zapowiadał się dobrze, później znów zauważyłam znaczny spadek jakości. Wciąż zamierzam jednak sięgnąć po czwarty tom serii. Szczerze mówiąc, kusi mnie myśl o tym, że będzie to ostatnia część, ale również jestem mimo wszystko ciekawa zakończenia serii. Może to naiwne, ale nie tracę ostatków nadziei na to, że autorka wróci jeszcze z tą historią na dobre tory z samego początku, kiedy to czytałam tę serię z przyjemnością.

/booksofsouls.blogspot.com/

Wszystko wskazuje na to, że Wiktoria już nigdy ostatecznie nie zdoła uwolnić się od zaświatów. Choć wraca na ziemię, szybko staje się ofiarą kolejnego przekrętu Beletha, w wyniku którego trafia do Tartaru - miejsca owianego legendą i tak przerażającego, że wielu wolałoby zostać ostatecznie pozbawionymi duszy niż dostać się do niego na wieczne potępienie. Dziewczyna spotyka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Choć wszystko wskazywało na to, że przygoda Wiktorii z Piekłem zakończy się bezpowrotnie, a jej życie z znów będzie spokojne i poukładane, była to tylko cisza przed burzą. Moce, które zostały dziewczynie odebrane, wkrótce do niej wracają za sprawą podstępu Beletha, który nie chce o niej zapomnieć. Razem z Azazelem zjawia się w mieszkaniu Wiktorii i składa jej propozycję - ma ona pomóc diabłom w zdobyciu anielskich skrzydeł, a ci w zamian zabiorą ją do nieba. Mimo że przestrzeń niebiańska okazuje się znacznie inna niż ta, którą Wiktoria zna z Piekła, wciąż można spotkać tam aniołów o nie całkiem czystych intencjach, którzy będą chcieli wciągnąć dziewczynę w kłopoty.

Być może pamiętacie, jak pozytywne odczucia wzbudziła we mnie pierwsza część serii anielsko-diabelskiej Katarzyny Bereniki Miszczuk, czyli ,,Ja, diablica". Pisałam o tym, jak czułam się zaabsorbowana przez świat wykreowany w książce, jak uśmiechałam się, czytając ją, i jaką sympatią zapałałam do bohaterów. Była to opinia pełna pozytywów, w której wyraziłam nadzieję na to, że kontynuacja powieści zapewni mi podobne wrażenia. Pod postem pisaliście jednak w komentarzach, że ta seria jest dla Was zbyt infantylna, żeby myśleć o niej poważnie; że zachowanie głównej bohaterki wydaje Wam się zbyt głupie, aby móc czytać z przyjemnością. Patrząc na te opinie myślałam sobie, że może i w kolejnych tomach ominie mnie to poczucie niezadowolenia z lektury. Bardzo chciałam, żeby tak było. A jednak, poczułam je, i to całkiem mocno.

Pod koniec książki ,,Ja, diablica" byłam niesamowicie ciekawa, jaka będzie kontynuacja losów bohaterów. Właściwie to autentycznie chciałam, aby postaci z Piekła znów odnalazły Wiktorię w jej ziemskim świecie, bo to one wydawały mi się najciekawszym elementem powieści. I faktycznie na początku cieszyłam się na ich widok - radość z tego, że pojawiły się na kartkach książki, przysłoniła mi to, o czym kilka osób pisało pod recenzją poprzedniego tomu - infantylizm i głupotę. O ile podczas czytania Ja, diablica całkiem dobrze wychodziło mi ignorowanie każdego niemądrego elementu, jaki pojawiał się w książce, to w drugim tomie nie potrafiłam już tego zrobić.

W czym więc tkwi problem? Czuję, że moja osobista granica poziomu nieprawdopodobieństwa w książkach, jaką mogę znieść, została przekroczona. Zdaję sobie sprawę z tego, że ta konkretna seria Katarzyny Bereniki Miszczuk opiera się na absurdzie i od samego początku nie miała mieć zupełnie nic wspólnego z rzeczywistością. I dopóki akcja toczyła się tylko w zaświatach, mogłam bez większego problemu zaakceptować taką ich wizję, jaką proponowała autorka. Robiłam to z przymrużeniem oka, odwracając się od wszystkiego, co potencjalnie mogłoby budzić moją irytację, jednak udawało się. Natomiast gdy akcja zaczęła ingerować w świat rzeczywisty, ziemski, gdy w tej ogólnej maskaradzie zaczęły brać udział prawdziwie istniejące postacie, było to już dla mnie zbyt wiele. Wiecie, gdy zbyt długo mrużycie to oko spoglądające na książkę, zaczyna boleć. I bolało.

Nie chcę też mówić, że calutką książkę wypełniają zdarzenia z kosmosu, które budzić potrafią jedynie niedowierzanie połączone ze znużeniem, jednak prawdą jest, że tak wygląda część tej powieści. Szczególnie ta druga, w której pojawia się tak wiele zupełnie nierealnych i nielogicznych incydentów łącznie ze spotkaniem z papieżem, że aż na samą myśl mam ochotę przewrócić oczami. W głowie utkwiła mi jeszcze jedna scena z powieści, której niestety nie zapamiętam mile. Jeśli postaracie się przywołać w głowie wszystkie najbardziej ekstremalnie sztampowe i utarte stwierdzenia, jakie padają (zwykle w filmach, bo nie w realnym życiu) między ludźmi, którzy właśnie rozstają się, kończąc swój związek… to jest właśnie to. Ciężko mi uwierzyć, że zaledwie kilka stron mogło być tak bardzo napakowanych pustymi frazesami. Choć od samego początku ta seria nie prezentowała powalającej jakości w dialogach, to wcześniej były one chociaż neutralnie zwykłe lub zabawne.

Znów jednak muszę podkreślić, że ,,Ja, anielica" nie jest też książką, którą miałabym ochotę spalić; wyrwać Wam z ręki, gdybyście ją akurat czytali; czy też umieścić w spisie lektur najgorszych z najgorszych. Jej całość, gdy wezmę też pod uwagę kilku sympatycznych bohaterów oraz parę zabawnych wypowiedzi, budzi we mnie neutralne, a nie negatywne uczucia. Porównałabym to do wrażeń jakie można odnieść podczas oglądania komediowego filmu akcji gorszego sortu - w trakcie seansu kilka(naście) razy przerwócicie oczami i westchniecie z irytacją, ale ogólnie rzecz biorąc będzie to produkcja nieszkodliwa. I tak samo jest z ,,Ja, anielica" - wielokrotnie czytałam powieści, które bardziej działały mi na nerwy i których miałam ochotę pozbyć się w tempie natychmiastowym.

Choć nie bawiłam się tak dobrze, jak przy lekturze pierwszej części serii, będę ją kontynuować. Przede mną jeszcze dwa tomy przygód Wiktorii Biankowskiej i liczę na to, że aspekt rozrywkowy, który jest najważniejszą cechą książek Katarzyny Bereniki Miszczuk, znów przysłoni mi liczne niedociągnięcia, które w książce ,,Ja, anielica" zaczęły dominować.

/booksofsouls.blogspot.com/

Choć wszystko wskazywało na to, że przygoda Wiktorii z Piekłem zakończy się bezpowrotnie, a jej życie z znów będzie spokojne i poukładane, była to tylko cisza przed burzą. Moce, które zostały dziewczynie odebrane, wkrótce do niej wracają za sprawą podstępu Beletha, który nie chce o niej zapomnieć. Razem z Azazelem zjawia się w mieszkaniu Wiktorii i składa jej propozycję -...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Lincoln Selkirk szczerze nienawidzi swojej szkoły. I ma do tego pełne prawo, patrząc na to, jakich prześladowań doświadczył w niej w ciągu ostatnich trzech lat. Już pierwszego dnia nauki w Osney, wybitnej szkole dla dzieci wysoko postawionych pracowników amerykańskich uniwersytetów, został zdegradowany do najniższej możliwej kategorii w hierarchii społecznej - do Dwunastek. W szkole, w której o pozycji ucznia przesądza czas, w jakim zdolny jest on przebiec określony dystans wokół boiska, wyjątkowy umysł i inteligencja Lincolna nie na wiele się zdały. Trzy lata ciągłego poniżania poskutkowały w jego umyśle chęcią zemsty na tych, którzy zafundowali mu piekło.

Pewnego dnia klasa Lincolna w drodze na obóz letni rozbija się samolotem na bezludnej wyspie. Choć chłopak początkowo myśli, że jest jedynym ocalałym z katastrofy, okazuje się, że pozostała szóstka jego oprawców również przeżyła. W trakcie pobytu na wyspie Lincoln odkrywa, że porządek obowiązujący w Osney może teraz ulec zmianie. To on, wykorzystując swoją wiedzę o sztuce przetrwania, może uzależnić od siebie innych. Może stać się ich panem.

Kilka miesięcy temu miałam wątpliwą przyjemność czytać książkę o tytule ,,S.T.A.G.S" autorstwa M.A. Bennett. Był to jeden z tych przypadków, kiedy wyjątkowo męczyłam się z powieścią i nie wspomnę nawet, jak wiele irytacji i nerwów kosztowało mnie jej ukończenie. Powiedziałam sobie wtedy: Nigdy więcej. Nigdy więcej tej serii, nigdy więcej M.A. Bennett… Cóż, rzeczywistość okazała się trochę inna. Po przeczytaniu opisu ,,Bezludnej wyspy" właściwie bez zastanowienia zdecydowałam się na jej zrecenzowanie, nie patrząc nawet na nazwisko autorki. Możecie wyobrazić sobie, co czułam, gdy spostrzegłam w końcu swoje niedopatrzenie. A jednak, nie wszystkie pomyłki prowadzą do katastrofy. Nigdy bowiem nie widziałam, aby dwie książki autorstwa tej samej osoby tak bardzo różniły się między sobą.

Warto zacząć od tego, że ,,Bezludna wyspa" jest uwspółcześnioną wariacją na temat ,,Władcy much" Williama Goldinga, co nietrudno dostrzec po przeczytaniu opisu książki. Władca much opowiada bowiem o losach grupy chłopców ocalałych z katastrofy samolotu, którzy na bezludnej wyspie usiłują stworzyć własne rządy. Nie jestem w stanie stwierdzić, w jakim stopniu fabuła tych dwóch powieści pokrywa się ze sobą, ponieważ nie czytałam książki Goldinga, jednak wydaje mi się, że pewne mechanizmy ujawniające się podczas pobytu na wyspie zostały ukazane w obu powieściach, jednak zakończenia, postaci i inne elementy fabuły nie są zbieżne.

Moment, w którym bohaterowie książki trafiają na wyspę, jest przełomem. Lincoln od samego początku uznaje samego siebie za jedynego władcę wyspy - nadaje nazwy jej strategicznym punktom, ustanawia nowe zasady, tworzy należące do niego atrybuty władzy. Jego inteligencja i spryt mają mu dać prawo górowania nad resztą rozbitków, których zamierza uzależnić od siebie - tylko on zna sposób na wzniecenie ognia, a tym samym może kontrolować ilość pożywienia, jaką daje swoim współtowarzyszom. Pobyt na wyspie jest dla Lincolna tym, czym podróż w głąb Afryki dla bohaterów Jądra ciemności - odkrywaniem mrocznych zakamarków duszy. Z biegiem kolejnych stron byłam coraz bardziej przerażona tym, jak zmienia się postać głównego bohatera: z zagubionego chłopaka budzącego współczucie stał się odrażającym, bezlitosnym dyktatorem.

Przemiana Lincolna była tym elementem Bezludnej wyspy, który zrobił na mnie największe wrażenie. Czuję nawet, że fragmenty tej powieści, dotyczące zmian zachodzących w psychice bohatera, mogłyby być dobrym materiałem do analizy w szkole. Szczególnie, że autorka wykorzystała wiele symbolicznych przedmiotów i sytuacji, które wskazywały na pogłębiającą się przemianę Lincolna. Trochę jak w ,,Folwarku zwierzęcym" Orwella, gdy świnie - alegorie przywódców - stopniowo łamały ustanawiane przez siebie reguły, najpierw zaczynając chodzić na dwóch nogach, potem zakładając spodnie, a na końcu wprowadzając się do domu pana Jonesa. Podobnie Lincoln z każdym dniem coraz bardziej wyróżniał sam siebie spośród grona pozostałych rozbitków, tworząc hierarchię, na której stał szczycie. Szczerze mówiąc, byłam zaskoczona, widząc takie “szkolne” wątki w powieści młodzieżowej, jednak działało to zdecydowanie na plus - mój humanistyczny umysł bardzo się cieszył na widok wielu odwołań do literatury, jakie zawierała ,,Bezludna wyspa".

Poza oczywistą analogią do ,,Władcy much", książka M.A. Bennett odwoływała się do wielu innych powieści lub filmów, tak zwanych robinsonad - w tym do Cast Away, ,,Jaskółek i Amazonek", ,,Wyspy skarbów" czy do ,,Hrabiego Monte Christo". Co więcej - elementy fabuły z tych książek składały się na rozwiązanie zagadki w ,,Bezludnej wyspie". Nie wiem, jak Was, ale mnie niesamowicie ekscytuje wykorzystywanie fragmentów istniejących tekstów kultury do tworzenia zagadek we współcześniejszej książce.

,,Bezludna wyspa" niesamowicie mnie wciągnęła. Wiecie, jak to jest, kiedy czytacie książkę tak dobrą, że aż zapominacie o otaczającym Was świecie? I dopiero, gdy coś Was nagle wyrwie z lektury, orientujecie się, że byliście gdzieś zupełnie poza czasem i miejscem. Ja właśnie tak miałam z ,,Bezludną wyspą". Gdy przypomnę sobie, jak się czułam, gdy czytałam poprzednią książkę tej autorki, ,,S.T.A.G.S", to nie potrafię uwierzyć, że obie powieści są napisane przez tę samą osobę. To aż niewiarygodne, jak skrajnie odmienne odczucia towarzyszyły mi przy tych dwóch lekturach - oczywiście na korzyść ,,Bezludnej wyspy".

Obawiałam się, że ,,Bezludna wyspa" będzie zbyt infantylna, aby ją polubić. Bałam się, że może okaże się przesadnie “młodzieżowa”, tak że nie będzie można jej w żaden sposób zestawić z XX-wiecznym ,,Władcą much", do którego się ją porównuje. Przekonałam się jednak, że elementy współczesne zostały doskonale przeplecione z tymi ponadczasowymi, godnymi powieści Goldinga. Autorka w tak zgrabny sposób umieściła w powieści wątek nowoczesnej muzyki rozrywkowej, języka młodzieżowego i Bikini Dolnego ze Spongeboba, że absolutnie nie wydawało się to być nie na miejscu, choć brzmieć może absurdalnie.

No właśnie, muzyka. To ona jest pewnego rodzaju motywem przewodnim książki. Każda z kilku części powieści rozpoczyna się od tytułu jednej z ulubionych piosenek głównego bohatera - tych piosenek, które zabrałby ze sobą, gdyby miał znaleźć się na bezludnej wyspie. Na samym końcu powieści poznajemy również podobne listy ukochanych utworów reszty bohaterów i okazuje się, że również one będą potrzebne do rozwiązania zagadki ukrytej w książce.

Nie jestem w stanie wymienić jednej rzeczy, która mogłaby Was zniechęcić do książki M.A. Bennett. Teraz, świeżo po lekturze, jestem pod takim jej wrażeniem, że jestem pewna, że ta powieść spodobałaby się każdemu. Znajdziecie w niej masę wątków psychologicznych, zaskakujące zakończenie, aluzje do klasyków literatury i fabułę, od której nie można się oderwać. Jest to książka, która zapewni zarówno rozrywkę, jak i odrobinę wysiłku umysłowego, jeśli zdecydujecie się na samodzielną próbę poskładania w całość elementów układanki. Z całego serca Wam ją polecam.

/booksofsouls.blogspot.com/

Lincoln Selkirk szczerze nienawidzi swojej szkoły. I ma do tego pełne prawo, patrząc na to, jakich prześladowań doświadczył w niej w ciągu ostatnich trzech lat. Już pierwszego dnia nauki w Osney, wybitnej szkole dla dzieci wysoko postawionych pracowników amerykańskich uniwersytetów, został zdegradowany do najniższej możliwej kategorii w hierarchii społecznej - do Dwunastek....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wiktoria Biankowska pewnego dnia umiera i trafia do Piekła. Nie przypomina ono jednak w żadnym stopniu piekła, jakie wyobrażają sobie ludzie na ziemi - brakuje wszechobecnych ogni, krzyków potępionych i przerażających stworzeń. Zamiast tego dziewczyna spotyka przystojnego diabła, który oprowadza ją po jej nowej rezydencji. Wiktoria zostaje obdarzona mocą i przypisana do konkretnej pracy - będzie musiała dobijać targu o dusze zmarłych i próbować sprowadzić ich do Piekła, krzyżując plany przedstawicielom Nieba. Choć życie w Piekle pod wieloma względami okazuje się być wygodniejszym od ziemskiego, Wiktorię przyciąga do Ziemi pozostawiona na niej miłość do Piotrka. Fakt, że będzie próbowała za wszelką cenę skontaktować się z ukochanym, w połączeniu z nieustającym towarzystwem dwóch przebiegłych diabłów, zwiastuje nic innego, tylko kłopoty.

Jeśli śledzicie mojego bloga, to możecie być lekko zaskoczeni takim wyborem lektury. Zapewniam Was, że ja też jestem. Zdecydowałam się na tę powieść bardzo impulsywnie, kierując się właściwie tylko tym, że tytuł "Ja, diablica" obił mi się o uszy wiele razy. Gdyby jednak spojrzeć na to, że jest to książka polska, w dodatku napisana z dosyć dużą dozą fantazji i humoru, to gotowa jestem przyznać rację każdemu, kto stwierdzi, że znajduje się ona poza moim docelowym gronem upodobań literackich. Ryzyko ryzykiem, ale okazuje się, że czasem opłaca się wyjść ze strefy komfortu i spróbować czegoś nowego.

Wyobraźcie sobie, że wszystko, co do tej pory wiedzieliście na temat życia po śmierci, jest nieprawdą. No, prawie wszystko. W rzeczywistości po śmierci mielibyście sami zdecydować, gdzie chcecie trafić - do Piekła czy do Nieba. W każdym z tych miejsc czekałoby na Was życie wieczne, w Piekle może odrobinę ciekawsze, bo ograniczone przez znacznie mniejszą ilość zasad. Moglibyście prowadzić mniej lub bardziej spokojne życie w jednej z dwóch krain Arkadii… Podoba Wam się taka wizja?

Główna bohaterka książki, Wiktoria, zostaje diablicą. I to nie byle jaką. Całkiem nieźle radzi sobie w przekonywaniu zmarłych o tym, że powinni zamieszkać w zapewniającym pełnię wrażeń Piekle, a nie w nudnym Niebie, jednak całą sytuację zmienia moment, w którym dowiaduje się, że przez przypadek została obdarzona mocą większą od tej, jaką posiadają inni. Teraz może wracać na Ziemię, kiedy chce; może zmieniać jedne przedmioty w inne; mogłaby nawet zabić innego diabła, gdyby się na to odważyła. Jednak Wiktoria myśli tylko o tym, aby spotkać się z chłopakiem, którego przed śmiercią zostawiła na Ziemi, i w którym była od dłuższego czasu beznadziejnie zakochana.

Rozpoczynając lekturę "Ja, diablica" obawiałam się, że groteskowy, zupełnie fantastyczny świat stworzony przez autorkę będzie wywoływał we mnie same negatywne emocje. Przygotowywałam się na zwalczanie irytacji, wzdychanie z politowaniem i utrzymywanie poważnego wyrazu twarzy przez całą lekturę. Ku mojemu zaskoczeniu, skończyło się jednak na czerpaniu prawdziwej, prostej przyjemności z czytania, na uśmiechaniu się pod nosem i przeżywaniu losów bohaterów. Jakaś wyniosła część mnie, przyzwyczajona do odrobinę ambitniejszych książek, przez pewien czas wzbraniała się przed polubieniem powieści tak niemądrej i niewymagającej, jednak teraz z pokorą przyznaję, że Katarzynie Berenice Miszczuk naprawdę udało się mnie do siebie przekonać.

"Ja, diablica" to powieść, którą czyta się błyskawicznie. Nawet ja, odzwyczajona już od regularnego czytania obfitych partii książek, zdołałam pochłonąć ją w zaledwie kilka dni. Czuję, że bardziej wytrawni w tej praktyce czytelnicy byliby w stanie zakończyć ją po jednym czy dwóch podejściach. Lekkość tej książki jest jej niewątpliwą zaletą. Nie wyobrażam sobie nawet, jak miałaby wyglądać TAKA fabuła, gdyby umieścić ją w klimacie grozy i niepokoju. Groteska i absurd są tutaj jak najbardziej na miejscu i nadają powieści niezobowiązującej formy. Choć na samym początku podchodziłam dosyć podejrzliwie do samego pomysłu umieszczenia akcji książki w Piekle, z każdą stroną coraz mniej zadziwiały mnie absurdalne elementy fabuły aż w końcu zaczęłam się nawet z tego komizmu cieszyć. Ani przez chwilę nie podejrzewałam siebie o to, że będę się tak dobrze bawić.

Muszę Was przestrzec, że "Ja, diablica" jest powieścią, do której należy podejść z dużym przymrużeniem oka. Właściwie, to należałoby to oko prawie całkiem zamknąć. Gdyby je otworzyć szeroko i zacząć analizować każdy fragment książki, można by się poważnie rozczarować. Jednak z zachowaniem odpowiedniej dawki luzu można przejść przez tę lekturę z uśmiechem na twarzy.

Tym, co spodobało mi się w książce Katarzyny Bereniki Miszczuk, są detale. To, że w Piekle spotkać mogliśmy autentyczne postacie historyczne jak chociażby Kleopatrę wraz z obojgiem jej kochanków, Markiem Antoniuszem i Juliuszem Cezarem (niedarzących się specjalną sympatią); to, że Wiktoria nazwała swojego kota Behemotem, oraz to, że jeden z głównych bohaterów męskich był ogromnym fanem gry Diablo… To wszystko sprawiało, że byłam w stanie uwierzyć w świat, o którym czytałam, choć na chwilę. Na myśl o tych małych, właściwie niewiele znaczących, ale ubarwiających fabułę elementach, nawet teraz się uśmiecham. Znów to napiszę, ale nie spodziewałam się po samej sobie aż tak pozytywnej reakcji. Świadczy to tylko o tym, że nawet jeśli kręcicie nosem na myśl o tej książce, warto po nią sięgnąć i sprawdzić na własnej skórze, czy (nomen omen) diabeł aż taki straszny, jak go malują. W moim przypadku okazało się, że straszny nie był ani trochę, a nawet zdołałam się z nim zaprzyjaźnić.

Oczywistym jest, że "Ja, diablica" nie zalicza się do literatury wysokich lotów. Na próżno szukać w niej morałów czy mądrego przesłania. Jednak rozrywka w najczystszej postaci wylewa się z tej powieści falami. Przeczytajcie ją, jeśli mieliście zły dzień; jeśli jesteście zmęczeni pracą lub nauką, a zapewniam, że w kwestii odciągania Waszych myśli od zmartwień sprawdzi się doskonale. Ja pełna nadziei zabieram się wkrótce za drugi tom serii, więc możecie oczekiwać kolejnego postu już niedługo. Oby kontynuacja dorównała swojej poprzedniczce.

/booksofsouls.blogspot.com/

Wiktoria Biankowska pewnego dnia umiera i trafia do Piekła. Nie przypomina ono jednak w żadnym stopniu piekła, jakie wyobrażają sobie ludzie na ziemi - brakuje wszechobecnych ogni, krzyków potępionych i przerażających stworzeń. Zamiast tego dziewczyna spotyka przystojnego diabła, który oprowadza ją po jej nowej rezydencji. Wiktoria zostaje obdarzona mocą i przypisana do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Georgia zawsze tak naprawdę czuła się inna. Nigdy nie podobał jej się żaden chłopak, nigdy nie myślała też na poważnie o żadnej dziewczynie. Gdy jej znajomi z liceum dobierali się w pary i tworzyli związki, ona mówiła sobie to, co często powtarzali jej inni: Po prostu jeszcze nie trafiłaś na tę właściwą osobę. Masz jeszcze dużo czasu, aby znaleźć miłość… Gdy Georgia trafia na uniwersytet, stawia sobie za cel poznanie kogoś, w kim się zakocha. Z czasem okazuje się jednak, że choć przeczytała już tysiące romansowych fanfików, w rzeczywistości pokochanie kogoś jest dla niej o wiele trudniejsze, niż dla innych.

Kilka tygodni temu postawiłam sobie za cel przeczytanie książki po angielsku przed rozpoczęciem roku akademickiego. Wiecie, takie wyzwanie, mające jednocześnie pomóc mi wkręcić się na nowo w ten język. Patrząc na to, jaki kierunek studiów wybrałam, przydałoby się. Przeszukałam więc księgarnie internetowe, skonfrontowałam potencjalnych kandydatów z ich ocenami na Goodreads i w końcu wybrałam jedną książkę. "Loveless" Alice Oseman. Był to strzał na ślepo - nie znałam autorki, nigdy nie czytałam tak naprawdę w oryginale żadnej młodzieżówki, a co dopiero takiej, która poruszać miała ważne, intymne tematy takie jak seksualność człowieka… Ryzykownie. Jednak opłaciło się. I to jak.

Od samego początku chcę podkreślić, że fabuła, którą zaraz pokrótce opiszę, nie jest i nie powinna być postrzegana jako najważniejszy element tej książki. Właściwie to jest jedynie tłem dla ważniejszych kwestii, o których opowiem szerzej. Główną bohaterką książki jest Georgia Warr, która przyjeżdża na Uniwersytet Durham wraz z dwójką swoich przyjaciół: Pip i Jasonem. Pech sprawia jednak, że jej jako jednej z niewielu przypada pokój dzielony ze współlokatorką - ekstrawagancką i ziejącą entuzjazmem Rooney, która wydaje się być zupełnym przeciwieństwem Georgii. Okazuje się jednak, że Rooney wydaje się być ekspertką od spraw miłosnych, co sprawia, że Georgia decyduje się zasięgnąć jej rady, aby osiągnąć swój cel i zakochać się.

Z biegiem czasu oraz mniej lub bardziej fortunnych zdarzeń, Georgia orientuje się, że jest aseksualna i aromantyczna. Początkowo wzbudza to w niej falę niepokoju i poczucie wykluczenia. Wydaje jej się, że będzie skazana na dożywotnią egzystencję w samotności; że wraz z odkryciem i zaakceptowaniem swojej seksualności utraciła coś ważnego, czego brak zmieni całe jej późniejsze życie. To nie jest łatwe, jednak Georgia po pewnym czasie przekonuje się, że nie jest sama, i że miłość, której - jak jej się wydawało - nigdy nie doświadczy, ma różne oblicza i w rzeczywistości otacza ją ze wszystkich stron.

Trudno mi wyrazić, jak wielowymiarowo wspaniała jest to książka. Najlepiej zacząć od głównego tematu, czyli aseksualności głównej bohaterki. "Loveless" to powieść-podróż, w której razem z Georgią odkrywamy kolejne elementy jej tożsamości, wiedząc właściwie przez cały czas dokładnie tyle samo, co ona. Łatwo jest współodczuwać z tą bohaterką - analizować jej problemy, rozumieć przemyślenia. Autentyczność i wiarygodność jej zachowania w momencie dowiadywania się prawdy o swojej seksualności, jest ogromną zaletą tej książki. Każda najmniejsza wątpliwość, jaka pojawiała się w głowie Georgii, wydawała mi się uzasadniona i zrozumiała. Gdyby się nad tym zastanowić, taki rodzaj nieskrytej za niczym szczerości i prawdziwości nie jest aż tak częstym zjawiskiem u bohaterów książkowych.

Tym, co szczególnie urzekło mnie w "Loveless", było podejście do kwestii aseksualności, które odnieść można w zasadzie do wszelkiego rodzaju niepewności czy wyalienowania, jakiego każdy z nas doświadcza w życiu bez względu na orientację seksualną. Główna bohaterka książki przekonuje się, że miłość partnerska, jakiej nigdy nie zazna, nie jest jedynym rodzajem miłości. Choć początkowo uświadomienie sobie aseksualności wydawało się jej czymś ostatecznym i tragicznym, Georgia zauważa, że szczęście i spełnienie, przewyższające nawet miłość dwojga ludzi w najbardziej popularnym rozumieniu tego słowa, odnaleźć można u boku przyjaciół czy rodziny. Że uczucie tak szczere i silne, płynące z obu stron, może dać prawdziwą satysfakcję, nieporównywalną z niczym innym. Georgia przekonuje się również, że nie ma sytuacji, w której byłaby zupełnie sama ze swoim problemem, ponieważ - czy to na samym uniwersytecie, czy w internecie - nie brakuje osób takich jak ona.

Ciepło robi mi się na sercu, gdy pomyślę, jak ta powieść mogłaby pomóc komuś, kto zmaga się z podobnymi przemyśleniami, co główna bohaterka "Loveless". Ja sama skończyłam ją czytać ogarnięta całkowitym poczuciem spokoju oraz z ogromnym uśmiechem na twarzy. W chwili, gdy czułabym się wyobcowana, zagubiona czy samotna, chciałabym mieć pod ręką pocieszenie w formie tej historii - historii z mądrym przesłaniem, dającej ukojenie i radość.

Żeby jednak nie było, że "Loveless" jest jakimś podręcznikiem mędrca - wciąż jest to młodzieżówka, więc należy się w niej spodziewać typowych tematów. Możecie się przygotować na kilka kłótni, prób pogodzenia się, bogatych w skutki głupich zachowań po pijaku… Krótko mówiąc, życie uniwersyteckie pełne wrażeń. Czy mi to przeszkadzało? Ani trochę. Byłam na tyle wciągnięta w historię, na tyle oczarowana narracją autorki, że nie zważałam na rzeczy, które mogłyby mnie irytować, gdybym się nad nimi zastanawiała. Należy pamiętać, że słodko-gorzkie perypetie bohaterów są w powieści kwestią drugorzędną, dużo mniej istotną niż przekaz, jaki ta ze sobą niesie.

Choć początkowo wydawało mi się, że nie połączy mnie z bohaterami "Loveless" żadna więź, ostatecznie mocno się z nimi zżyłam. Podczas czytania ostatnich rozdziałów naprawdę śmiałam się, czytając niektóre ich kwestie, rozumiałam żarty i autentycznie cieszyłam się z pomyślnego rozwoju wydarzeń. Nie pamiętam, kiedy ostatnim razem książka wywoływała we mnie tak szczerą dziecięcą radość. Nie pamiętam, kiedy ostatnim razem po przeczytaniu książki miałam ochotę natychmiast chwycić za komputer i napisać recenzję, aby tylko podzielić się swoimi wrażeniami. Niewiele u mnie w tym roku było literatury, a jeszcze mniej tej, której czytanie sprawiało mi prawdziwą satysfakcję. Zapomniałam już, jak orzeźwiającym uczuciem może być skończenie lektury, gdy siedzę z wielkim uśmiechem na twarzy po skończeniu ostatniej strony i czuję dziką chęć włożenia tej książki w ręce każdemu, kto tylko potrafi czytać.

Mogłabym pisać długo - o przemianie z zagubionej do świadomej siebie Georgii; o sympatii, jaką obdarzyłam Jasona i Sunila; o zaskakującej głębi osobowości Rooney, jakiej nie spodziewałam się odkryć - jednak zależy mi na tym, aby każdy, kto czuje się zaintrygowany opisem tej powieści, na własnej skórze przekonał się, co się w niej kryje. Mam nadzieję, że po skończonej lekturze tak jak ja poczujecie ciepło rozlewające się po sercu, szczerą radość i nienaruszony spokój. Gorąco polecam Wam tę powieść, jednocześnie mądrą i zabawną, która przypomniała mi, jak wartościowa potrafi być literatura młodzieżowa.

/booksofsouls.blogspot.com/

Georgia zawsze tak naprawdę czuła się inna. Nigdy nie podobał jej się żaden chłopak, nigdy nie myślała też na poważnie o żadnej dziewczynie. Gdy jej znajomi z liceum dobierali się w pary i tworzyli związki, ona mówiła sobie to, co często powtarzali jej inni: Po prostu jeszcze nie trafiłaś na tę właściwą osobę. Masz jeszcze dużo czasu, aby znaleźć miłość… Gdy Georgia trafia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Alice Proserpine od zawsze prześladowana była przez przeraźliwego pecha. Bez względu na to, jak często przeprowadzała się z matką, uciekając przed złym zrządzeniem losu, on zawsze ją dopadał. Kiedy wreszcie udało im się osiąść na dłuższą chwilę, spokój zburzyła wieść o śmierci Althei Proserpine, babki Alice, która niegdyś była znaną autorką Opowieści z Uroczyska. To zdarzenie pociąga za sobą kolejne - matka Alice zostaje porwana przez postać pochodzącą z książki Althei, a dziewczyna rozpoczyna podróż, aby odnaleźć matkę. Będzie musiała udać się do miejsca, przed którym zawsze ją przestrzegano - do Hazel Wood.

Jestem pewna, że większość z Was w dzieciństwie lubiła baśnie. Magiczny świat, fantastyczni bohaterowie... to wszystko kusiło bardzo mocno, a małe dziecięce serca w szczególności nie mogły oprzeć się takim opowieściom. Mnie do dziś oczarowuje świat magii i sądzę, że będzie tak zawsze, niezależnie od mojego wieku. Coraz częściej pojawiają się teraz książki wykorzystujące motywy baśniowe lub opowiadające na nowo znane od dawna motywy. W pierwszej z tych kategorii mieści się "Hazel Wood" Melissy Albert, na którą zdecydowałam się całkiem spontanicznie. Czy ta powieść zabrała mnie do innej rzeczywistości?

Zacznijmy od kilku zdań wstępu na temat fabuły. Althea Proserpine wydała niegdyś zbiór mrocznych opowiadań Opowieści z Uroczyska, który ukazał się w bardzo małym nakładzie i szybko zniknął z półek księgarni. Mimo że autorka została przez większość zapomniana, wciąż posiadała grono wiernych fanów, którzy jeździli po całym świecie, polując na ostatnie egzemplarze książki. Część z nich zdecydowała się na poszukiwanie drogi do Uroczyska, wierząc, że miejsce to istnieje naprawdę. Ci, którzy wyprawili się w pobliże Hazel Wood, lasu okalającego posiadłość Althei, nigdy nie wrócili jednak do domu.

Wnuczka Althei, Alice, nigdy nie spotkała się z babką, zanim zaskoczyła ją informacja o śmierci krewnej. Ella, matka dziewczyny, starała się o to, aby trzymać córkę z dala od tajemnic Althei i stworzonych przez nią opowieści. Kiedy jednak Ella znika, Alice zmuszona będzie do stanięcia twarzą w twarz z tajemniczą historią matki i babki. Będzie musiała dowiedzieć się jak najwięcej o Uroczysku, ponieważ wierzy, że to tam odnajdzie Ellę.

Początek "Hazel Wood" był fenomenalny. Może była to kwestia tego, że w obecnym roku nie czytałam zbyt wiele, ale wciągnęłam się niesamowicie. Intrygująca bohaterka, intrygujący świat i intrygująca akcja były tym, co sprawiło, że nie potrafiłam przestać czytać. Na dodatek autorka bardzo sprytnie postanowiła kończyć rozdziały w momentach największego napięcia, aby tylko uniemożliwić odłożenie książki na później. Przysięgam, że w niektórych momentach stawało mi serce, gdy Melissa Albert serwowała prawdziwą bombę, zaraz potem kończąc rozdział. Zapowiadało się fantastycznie i po pierwszych stu stronach byłam pełna nadziei na to, że dalsza część powieści okaże się być na podobnie wysokim poziomie. Było jednak trochę inaczej.

W środkowej części książki zupełnie się pogubiłam w panującym chaosie. Gdy do fabuły zaczęło się wkradać coraz więcej elementów świata baśniowego, oczywistym było, że nie można ich podporządkować klasycznym prawom logiki. W końcu baśń rządzi się swoimi prawami i nieracjonalne elementy są jej nieodłączną częścią. W pewnym momencie było już jednak tego za dużo. Dialogi i wydarzenia wydawały mi się niespójne i nie potrafiłam zauważyć połączenia pomiędzy jedną sceną a kolejną. Sprawiało to, że czułam się całkowicie zagubiona i zamiast skupiać się na powieści, usilnie starałam się zrozumieć, o co chodzi. Baśń baśnią, ale chciałabym móc rozumieć, co czytam.

Na dodatek obraz głównej bohaterki w mojej głowie z pozytywnego przekształcił się w negatywny. Alice, którą na początku odbierałam jako nieco wycofaną, ale intrygującą introwertyczkę, okazała się po prostu być zadufana w sobie. Jej najgorsze cechy wychodziły na jaw najczęściej w obecności Ellery'ego Fincha - chłopaka, który pomagał jej przez pewien czas w poszukiwaniu matki. W dyskusjach z nim Alice nie dość, że prezentowała w pełnej krasie swoją zarozumiałość, to jeszcze ujawniała swój kompleks dotyczący pieniędzy. Jako że sama nie posiadała wiele, a Finch pochodził z zamożnej rodziny, było to do pewnego momentu zrozumiałe, jednak częstotliwość jej przytyków w kierunku chłopaka sprawiła, że z czasem stało się to uciążliwe jak zbyt długo powtarzany żart.

Nie chcę jednak, abyście odbierali "Hazel Wood" w negatywny sposób, bo w końcowej części książki autorka zdołała się odratować. Zdarzenia znów zaczęły mieć więcej sensu, a i pojawiło się kilkoro interesujących bohaterów, których historie z dużą chęcią bym zgłębiła. Zdarzenia przybrały bieg, którego się wcześniej nie spodziewałam i znów zaczęłam się wciągać w fabułę, zamiast ją w kółko analizować, starając się zrozumieć. Gdy wzięłam pod uwagę wszystkie plusy i minusy tej powieści, plusy ostatecznie przeważyły. Nie była to książka idealna, miała swoje lepsze i gorsze momenty, jednak czuję się na tyle zaintrygowana, aby sięgnąć po drugi tom serii, którego premiera zbliża się wielkimi krokami.

Jest to książka dla osób obdarzonych bujną wyobraźnią, którym nie straszny jest baśniowy świat, wymykający się logice. Jeśli jesteście gotowi przymknąć oko na wady "Hazel Wood", jestem pewna, że jej zalety Was zachwycą. Myślę sobie o tym, że ta historia może być zaledwie wstępem do czegoś większego - do większej opowieści, skrywającej jeszcze wiele tajemnic. Chcę być jej częścią.

/booksofsouls.blogspot.com/

Alice Proserpine od zawsze prześladowana była przez przeraźliwego pecha. Bez względu na to, jak często przeprowadzała się z matką, uciekając przed złym zrządzeniem losu, on zawsze ją dopadał. Kiedy wreszcie udało im się osiąść na dłuższą chwilę, spokój zburzyła wieść o śmierci Althei Proserpine, babki Alice, która niegdyś była znaną autorką Opowieści z Uroczyska. To...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kotlina Kłodzka zimą bywa cicha i niebezpieczna. Wszystko zaczyna się w małym miasteczku z zaledwie kilkoma zamieszkanymi domami. Ofiarą morderstwa pada mężczyzna, który parał się myślistwem, a jest to dopiero początek - po nim giną inni, którzy bez skrupułów uśmiercali zwierzęta. Wśród nielicznych mieszkańców wioski pozostała Janina Duszejko - staruszka zafascynowana astrologią, nauczycielka języka angielskiego oraz tłumaczka poezji Williama Blake'a. Szybko dochodzi ona do wniosku, że za brutalnymi zbrodniami stoją zwierzęta. To one miałyby wziąć odwet na swoich oprawcach, którzy przez wieki na nie polowali. Choć Blake pisał: "Błąkająca się Sarna po lesie / Ludzkiej Duszy niepokój niesie", czy możliwym jest zemsta dokonana przez zwierzęta?

Moja (teraz już była) szkoła od momentu otrzymania przez Olgę Tokarczuk Nagrody Nobla powzięła sobie za cel rozpowszechnienie jej twórczości wśród uczniów. Był to cel jak najbardziej szczytny i godny uznania, a w jego wyniku, w ramach nagrody na zakończenie roku szkolnego, trafiły do mnie trzy książki tej autorki: ,,Opowieści bizarne"; ,,Dom dzienny, dom nocny" oraz ,,Prowadź swój pług przez kości umarłych", czyli powieść, którą wybrałam na inaugurację mojej przygody z Olgą Tokarczuk. Wybór był trudny, ale ostatecznie zdecydowałam się skłonić ku motywowi, którego poszukuję nie tylko w książkach, ale i w filmach czy podcastach - ku motywowi morderstwa. Miałam nadzieję, że ten motyw gładko przeprowadzi mnie przez książkę i że pierwsze spotkanie z Olgą Tokarczuk będę mogła rozpatrywać jedynie w jasnych barwach. ,,Prowadź swój pług..." okazała się jednak być nieco bardziej wymagającą lekturą.

Naturalnym na początek wydawałoby się wyłonienie głównego tematu książki, jednak jest ich tutaj wiele. Istnieją partie powieści poświęcone opisom morderstw, jednak są one w mniejszości, ustępując miejsca opisowi życia głównej bohaterki oraz jej rozważaniom filozoficznym. Janina Duszejko jest bohaterką, do której od początku żywiłam neutralne uczucia i nie potrafiłam ani trochę zbliżyć się do sympatii do niej. Mało tego, z biegiem czasu zaczęłam odczuwać irytację i byłam najzwyczajniej w świecie zmęczona jej obecnością, jednak - jak to jest z głównym bohaterem i narratorem powieści - nie mogłam liczyć na jej zniknięcie. Pani Duszejko wydawała mi się postacią mocno infantylną i o ile na początku miało to swój urok, potem stawało się nieco śmieszne. Choć początkowo ceniłam sobie jej upór, zdolność do stąpania twardo po ziemi i obstawania przy swoim, cechy te zmieniły się w przesadnie krzykliwe manifestowanie osobistych przekonań bohaterki. Zdaje mi się, że właśnie taką kreację postaci chciała stworzyć Olga Tokarczuk - czytelnicy mieli stopniowo tracić do niej zaufanie i również ja podążyłam ścieżką wyznaczoną przez autorkę. Nie mogę jednak zapomnieć o tym, że stąpając po tej ścieżce, jednocześnie nie potrafiłam powstrzymać narastającej irytacji i napływu złych emocji, które pozostały ze mną nawet po zakończeniu lektury.

Główna bohaterka specjalizuje się w astrologii. Prowadzi zapiski na temat zgodności zdarzeń z życia ludzkiego z ruchem planet i gwiazd. Jest przekonana, że znajomość czyjejś daty urodzenia, pozwoli jej na wyczytanie z ciał niebieskich sposobu, a nawet momentu śmierci tej osoby. Nie jestem w stanie potwierdzić, czy teorie astrologiczne przytaczane w książce są prawdziwe, jednak niezaprzeczalnie są ciekawe. Nigdy nie miałam nic wspólnego z tego typu naukami wróżbiarskimi i nigdy nie zamierzam się w nie zagłębiać, lecz chwilowe wejście w świat wróżb, planet i gwiazd było intrygujące. Fakt, że to akurat Janina Duszejko jest narratorką tej powieści, sprawia, że całkowicie zagłębiamy się w jej sposób myślenia - musimy więc poznać astrologię, poezję Blake'a oraz... jej pogląd na myślistwo, który stawia ją w opozycji do reszty społeczności.

No właśnie, myślistwo. Jest ono jednym z głównych tematów książki, powiedziałabym nawet, że chwilami całkowicie dominuje nad innymi motywami. Myślistwo jest tutaj tematem spornym, który dzieli społeczność miasteczka. Z jednej strony mamy bardzo dużą grupę aktywnych myśliwych oraz osób wspierających pozyskiwanie mięsa zwierzęcego w wyniku polowań, a z drugiej mamy opozycję w postaci Janiny Duszejko, która wykazuje się w tym temacie dużą empatią, stając po stronie praw zwierząt i uważając polujących za zwyczajnych morderców. Kwestia zabijania zwierząt i spożywania ich mięsa zawsze należeć będzie do nierozstrzygniętych sporów o podłożu etycznym i wątpię, aby kiedykolwiek zapanowała pod tym względem zgoda wśród ludzi. W niektórych bardziej konserwatywnych środowiskach jeszcze trudniej jest przeforsować nowocześniejszy pogląd o prawach zwierząt, ich zdolności do odczuwania bólu... Czasem jest to walka z góry przegrana. Nasza bohaterka dzielnie obstaje jednak przy swoim, sprzeciwiając się lokalnym myśliwym. Szczerze przyznam, że o ile drugoplanowy wątek wyżej opisanego sporu byłby ciekawym urozmaiceniem książki, tak nadanie mu rangi głównej w powieści sprawiło, że zaczął mnie on męczyć. Pod koniec książki czułam się już, jakbym od kilku godzin słuchała kłótni toczącej się za ścianą: chciałam tylko, żeby przestano, niezależnie od tego, kto wygra spór. O ile w normalnych warunkach zgodziłabym się z Janiną i byłabym gotowa poprzeć jej poglądy, to podczas czytania ,,Prowadź swój pług...", szczególnie ostatnich rozdziałów, byłam już tak znużona, że było mi wszystko jedno.

Jakby nie było, ,,Prowadź swój pług przez kości umarłych" jest poniekąd kryminałem z uwagi na obecność zbrodni. Naturalnie mamy więc postać mordercy, którego tożsamość wychodzi na jaw na końcu książki. Czy była ona zaskoczeniem? Nie do końca, jednak myślę, że taki był zamysł autorki. Stopniowo podkładała ona czytelnikowi pod nos kolejne wskazówki, a gdy było ich już wystarczająco dużo, odkrycie prawdy wydawało się formalnością. Choć nie mam nic przeciwko takiemu zabiegowi, zdaje mi się także, że tożsamość zbrodniarza jest tutaj sprawą raczej mało niespodziewaną i gdyby ktoś na początku książki zdecydował się strzelać, kim jest morderca, z dużym prawdopodobieństwem trafiłby celnie.

Powieść Olgi Tokarczuk nie jest jedną z tych książek, które szalenie porywają i dostarczają niesamowitych emocji. Tutaj tego nie znajdziecie. Możecie natomiast spotkać się z lekturą delikatnie pochłaniającą, która może nie zadziwi, może nie zszokuje, ale sprawi, że będziecie chcieli wiedzieć, co zdarzy się na następnej stronie. Zdaje mi się, że książki Tokarczuk właśnie takie będą - czasem niewystarczające, czasem rozczarowujące, ale mimo to czytający będzie chciał kontynuować. Widzę to już po sobie - gdybym miała określić, czy ,,Prowadź swój pług..." mi się podobała, z wahaniem, ale skłaniałabym się ku odpowiedzi przeczącej, natomiast na pytanie o to, czy zamierzam jeszcze kiedyś, a może w niedalekiej przyszłości, sięgnąć po inną książkę Olgi Tokarczuk, tym razem bez wahania odpowiedziałabym, że tak.

Dla kogo będzie to dobra powieść? Dla osób lubiących niespieszną akcję, małomiasteczkowy klimat i rozbudowane spory etyczne. Dla osób lubiących dywagacje natury filozoficznej ukazane na tle morderstw. Nie nazwałabym tej książki dobrą, zbyt dużo jej brakowało. Miała jednak w sobie coś, co sprawia, że nie odwrócę się od Olgi Tokarczuk, nie sprawdziwszy pozostałych jej powieści. Wierzę, że Nagroda Nobla nie została przyznana bez powodu i zamierzam ten powód dostrzec w twórczości tej pisarki.

/booksofsouls.blogspot.com/

Kotlina Kłodzka zimą bywa cicha i niebezpieczna. Wszystko zaczyna się w małym miasteczku z zaledwie kilkoma zamieszkanymi domami. Ofiarą morderstwa pada mężczyzna, który parał się myślistwem, a jest to dopiero początek - po nim giną inni, którzy bez skrupułów uśmiercali zwierzęta. Wśród nielicznych mieszkańców wioski pozostała Janina Duszejko - staruszka zafascynowana...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Folwark zwierzęcy Odyr, George Orwell
Ocena 8,3
Folwark zwierzęcy Odyr, George Orwell...

Na półkach:

,,Folwark zwierzęcy" po raz pierwszy przeczytałam jeszcze w gimnazjum na lekcjach języka polskiego. Moje podejście do lektur szkolnych, będące najczęściej mieszanką niechęci i braku zainteresowania, nie pozwoliło mi w pełni oddać się tej lekturze. Jednak nawet ja dostrzegłam, jak znacząca była to powieść w kontekście daty jej powstawania i momentu historycznego - George Orwell tworzył swoje dzieło w czasie II wojny światowej, co sprawiło, że postacie zwierzęce nabrały charakteru alegorycznego. Zdarzenia rozgrywające się na folwarku uważny czytelnik z łatwością mógł odnieść do mechanizmów państwa Stalina. Nie dla każdego jednak system totalitarny w Związku Radzieckim jest tematem bliskim. Może w takim razie przeczytanie tej książki w formie powieści graficznej pozwoliłoby na lepsze zrozumienie lektury?

Choć jestem pewna, że każdy z Was choć raz słyszał o ,,Folwarku zwierzęcym", warto przypomnieć w skrócie, o czym jest to historia. Akcja powieści rozgrywa się na farmie zarządzanej przez pana Jonesa. Jest on surowym, ale sprawiedliwym właścicielem do momentu, gdy zaczyna nadużywać alkoholu. Od tej pory zwierzęta dostają coraz mniej jedzenia, a coraz ciężej pracują. Pogarszające się warunki życia doprowadzają do przewrotu - pan Jones zostaje wypędzony z folwarku, a władza należy w całości do zwierząt. Świnie, wyróżniające się inteligencją, wprowadzają zasady równości. Wkrótce okazuje się jednak, że mimo początkowego spokoju, jaki zapanował na folwarku, dążenie świń do władzy staje się coraz bardziej ewidentne. Zaczynają one upodabniać się do władzy, którą niegdyś obaliły.

,,Folwark zwierzęcy" jest powieścią fascynującą. George Orwell w tym satyrycznym obrazie państwa totalitarnego obnażył największe jego wady i zauważył mechanizmy powracające od wieków. Ileż to razy w historii świata dochodziło do rewolucji, po której następował krótkotrwały nowy porządek, obalany potem przez uciśniony lud? Ten zamknięty i powtarzający się krąg wydarzeń łatwo zauważyć możemy w historii wielu państw, szczególnie tych o systemie totalitarnym. Orwell, uciekając przed cenzurą, uczynił bohaterami powieści zwierzęta. Nie były to jednak zwierzęta dobrane przypadkowo - nie bez powodu przywódcami rewolucji były świnie, najciężej pracującymi konie, a tymi najgłupszymi i skłonnymi do ślepego podążania za rozkazami - owce. Folwark zwierzęcy jest uderzający. Pomaga też spojrzeć na historię świata z większego dystansu, dostrzec błędy i porażki zarówno na wysokim szczeblu politycznym, jak i w naszym codziennym życiu.

Do historii George’a Orwella warto wrócić przy okazji wydania przez Wydawnictwo Jaguar powieści graficznej ,,Folwark zwierzęcy". Jest to lektura znacznie mniej czasochłonna niż tradycyjna wersja książki - sama przeczytałam ją w niecałe 40 minut. Będzie więc doskonałym wyborem dla osób, które nie mają wiele wolnego czasu. Jednak czy warto sięgnąć po nią zamiast czytania klasycznego wydania powieści? Nie polecałabym. Mimo wszystko opisowość ,,Folwarku zwierzęcego" może okazać się kluczowa, jeśli chodzi o właściwe zrozumienie sensu opowieści. Powieść graficzną rekomendowałabym tym, którzy chcieliby sobie jedynie przypomnieć treść książki, a nie dopiero ją poznać.

Jeśli chodzi o same ilustracje, wykonane przez brazylijskiego rysownika Odyra, to niewiele jestem w stanie powiedzieć o ich stronie technicznej. Nie jestem znawcą sztuki, więc nie mam pojęcia, do jakiego stylu malarskiego można by je porównać, ani jakimi narzędziami mógł posługiwać się autor. Jednak ze strony zwykłego czytelnika mogę powiedzieć, że ilustracje są bardzo ciekawe - o rozmytych granicach, często o umownym kształcie. Czasem czułam się odrobinkę jak we śnie. Zdecydowanie jest to styl rysunku pobudzający wyobraźnię, co sprawia, że książka byłaby dobra nawet dla młodszych czytelników, nawet jeśli pojmą oni jedynie sens dosłowny tej historii, nie odnosząc jej do kontekstu realiów historycznych.

Bez zastanowienia kupiłabym tę powieść graficzną w prezencie wielbicielowi komiksów oraz dziecku, które dopiero co przeczytało ,,Folwark zwierzęcy" jako lekturę szkolną. Sięgnięcie po nią jest doskonałym sposobem na przypomnienie sobie treści przekazywanych przez Orwella - treści, które bez względu na rok i realia, w których żyjemy, pozostają aktualne.

/booksofsouls.blogspot.com/

,,Folwark zwierzęcy" po raz pierwszy przeczytałam jeszcze w gimnazjum na lekcjach języka polskiego. Moje podejście do lektur szkolnych, będące najczęściej mieszanką niechęci i braku zainteresowania, nie pozwoliło mi w pełni oddać się tej lekturze. Jednak nawet ja dostrzegłam, jak znacząca była to powieść w kontekście daty jej powstawania i momentu historycznego - George...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

,,Chłopiec, kret, lis i koń" to ilustrowana powieść opowiadająca o losach czworga przyjaciół. W subtelny sposób przekazuje mądrość i życiową prawdę na temat codzienności i związanych z nią wyzwań. Mówi o sile przyjaźni i miłości, o szukaniu pomocy w trudnych chwilach i radzeniu sobie ze strachem i bólem.

,,Chłopiec, kret, lis i koń" nie jest książką, na temat której można by pisać kilkustronicowe recenzje, rozwodzić się dniami i nocami. Jest to lektura tak prosta i krótka, że sama przeczytałam ją dosłownie w 15 minut, podczas robienia naleśników. Treść jednak – mimo że niewielka objętościowo – niesie ze sobą istotny przekaz, któremu warto poświęcić chwilę refleksji.

Na początku chłopiec poznaje kreta. Więź między nimi staje się silniejsza z każdym przemierzanym wspólnie kilometrem. Kiedy na swojej drodze spotykają najpierw lisa, a potem konia, okazuje się, że każde z nich ma swoją własną historię i spostrzeżenia, którymi może się dzielić z resztą. Każde z nich wprowadza do życia reszty coś nowego – mądrą uwagę, dobrą radę czy zwyczajnie swoją obecność. Tak rozpoczyna się historia przyjaźni.

Czytając tę książkę, pomyślałam, że w przyszłości z chęcią pokazałabym ją własnym dzieciom. Jest bowiem pełna aforyzmów, które z pewnością zapadną młodszym czytelnikom w pamięć. Prawdą jest jednak to, że ,,Chłopiec, kret, lis i koń" jest równie (jeśli nie bardziej) odpowiednia dla dorosłych. Niektórych może znudzić swoją prostotą. Niektórzy obejrzą ją z miernym zainteresowaniem i odłożą z powrotem na półkę bez żadnej refleksji. Jednak jeśli ktoś znajduje się na takim etapie życia, który wymaga podjęcia trudnej decyzji; określenia, co jest bardziej, a co mniej ważne… prosta prawda zawarta w tej książce może okazać się pomocna.

Z tyłu okładki możemy przeczytać, że książka ta jest jak uścisk przyjaciela, który przyszedł, by wesprzeć cię w najgorszym momencie. Nie wiem, czy można tę lekturę opisać lepszymi słowami. Naprawdę podnosi ona na duchu. Nie jest zabawna, ani specjalnie radosna, lecz podnosi na duchu, podsuwając garstkę nadziei i wiary – wiary w istnienie dobra, przyjaźni i miłości, które są zdolne postawić nas na nogi w trudnych chwilach. Pewnie można by stwierdzić, że wielka mądrość tej książki jest w zasadzie oczywista i nie jest żadnym odkryciem – i jest to prawda. Jednak sądzę, że na co dzień często zapominamy o tym, że porównywanie się z innymi jest największą stratą czasu; że zwrócenie się do kogoś z prośbą o pomoc nie jest przejawem słabości, lecz odwagi; lub że doskonałe życie jest koncepcją nieuchwytną i nieistniejącą. Takie słowa włożone w usta zwierzęcych bohaterów książki stają się jeszcze bardziej dobitne. Jeżeli tylko poświęcimy chwilę, aby się nad nimi zastanowić, możemy wyciągnąć z tej książki naprawdę wiele.

Jako że książkę tę można poniekąd nazwać powieścią graficzną, należałoby wspomnieć co nieco o ilustracjach w niej zawartych. Są to w zasadzie delikatne szkice, konturowe rysunki, czasem wypełnione kilkoma pastelowymi barwami. Postacie przedstawione na obrazkach są dosyć umowne i mało konkretne, przez co wyobraźnia czytelnika może działać. Przyznam, że taka forma ilustracji bardzo mi się spodobała – odpowiada treści książki swoją prostotą, a jednocześnie nie można jej odmówić uroku i piękna. Zarówno oko młodszego, jak i starszego czytelnika powinno być zadowolone.

,,Chłopiec, kret, lis i koń" zrobiła na mnie naprawdę pozytywne wrażenie. Nie jest to wprawdzie książka, której poświęca się dużo czasu i myśli, lecz doskonale sprawdzi się jako zbiór dobrych rad, które można przemyśleć i wcielić w życie. Myślę, że można porównać ją z Małym Księciem, który w podobny sposób moralizuje czytelnika. Książkę Charliego Mackaseya śmiało można więc podarować fanom powieści Antoine’a de Saint-Exupery’ego.

booksofsouls.blogspot.com

,,Chłopiec, kret, lis i koń" to ilustrowana powieść opowiadająca o losach czworga przyjaciół. W subtelny sposób przekazuje mądrość i życiową prawdę na temat codzienności i związanych z nią wyzwań. Mówi o sile przyjaźni i miłości, o szukaniu pomocy w trudnych chwilach i radzeniu sobie ze strachem i bólem.

,,Chłopiec, kret, lis i koń" nie jest książką, na temat której można...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Emma poznała Paula na portalu internetowym zrzeszającym ludzi zmagających się ze stratą bliskiej osoby, na którym zaczęła udzielać się po śmierci brata. Szybko połączyła ich wyjątkowa więź. Emma ma wrażenie, że nikt nie jest w stanie zrozumieć jej tak jak Paul. Choć ani razu nie spotkali się w rzeczywistości, każdego dnia wymieniają wiadomości na czacie. Z biegiem czasu ich relacja obiera jednak coraz bardziej niepokojące tory. Emma staje się bardzo ufna w stosunku do Paula i zaczyna zdradzać mu zbyt wiele szczegółów swojego prywatnego życia, a ten wydaje się coraz bardziej osaczać dziewczynę.

Wkrótce Emma zaczyna wątpić w to, czy naprawdę może polegać na Paulu. Gdy w grę dodatkowo wchodzą nowe technologie, na jakich opiera się ich znajomość, bezpieczeństwo dziewczyny w sieci powoli staje się iluzją. Kim tak naprawdę jest Paul? Co zrobi Emma, gdy odkryje prawdę o nim?

Technologia rzadko kiedy bywa tematem książek młodzieżowych. W zasadzie nigdy nie spotkałam się z żadną powieścią, która w aż tak dużym stopniu skupiałaby się na tym temacie. Dom głównej bohaterki, Emmy, śmiało można by wyobrazić sobie w filmie science fiction o nieodległej przyszłości – znajdujące się w nim urządzenia są ze sobą ściśle połączone i znają potrzeby domowników. Gdy Emma wstaje, w kuchni czeka już na nią gorąca kawa z ekspresu. Gdy wypija ostatni karton mleka, lodówka automatycznie robi zamówienie na brakujące produkty. Gdy jest jej zimno, temperatura w domu rośnie o kilka stopni, dopasowując się do jej upodobań. Dom jest również opatrzony w skomplikowany system ochrony bezpieczeństwa, który nie pozwala nieproszonym gościom zbliżyć się do posesji. Można powiedzieć, że dom zna doskonale nawyki rodziny Stoneów, a wszystkie znajdujące się w nim wynalazki techniki zapewniają im bezpieczeństwo i wyręczają w wielu rzeczach.

Życie Stoneów nie zawsze tak wyglądało. Dopiero od paru miesięcy rodzice Emmy przykładają tak wielką wagę do bezpieczeństwa, że zdecydowali się na przeprowadzkę i powierzenie domu technice. Wydarzeniem, które spowodowało taką zmianę, była tragiczna śmierć małego braciszka Emmy, Ethana. Dziewczyna do tej pory nie pogodziła się ze stratą, dlatego szuka pomocy w sieci. Odwiedza portale internetowe, na których czyta wpisy ludzi, którzy mają za sobą podobne przejścia, odwiedza fora i pisze posty aż… pewnego dnia odzywa się do niej chłopak – Paul. Emma szybko zaczyna czuć się swobodnie w rozmowie z chłopakiem, który staje się jej powiernikiem. Poczucie zrozumienia i wspólnoty cierpienia pozwala jej otworzyć się przed nim i pozwolić się poznać. Dziewczyna nie zachowuje jednak zdrowego rozsądku w kwestii relacji z nieznajomym poznanym w Internecie i zaczyna zdradzać mu niepokojąco wiele szczegółów ze swojego życia prywatnego, co wkrótce może stać się przyczyną kłopotów.

Zacznijmy dziś od negatywów. Chmura jest książką młodzieżową, co oznacza, że nie mogło obyć się w niej bez wątku romansowego. Początkowo znajomość Paula i Emmy zmierza bardzo widocznie w kierunku rozwijającego się uczucia. Żadne z nich nie kryje się z tym, że zaczyna czuć coś do tego drugiego. Z drugiej strony pojawia się również postać Matta – przyjaciela Emmy, który – choć bohaterka oczywiście jest tego kompletnie nieświadoma – jest w Emmie zadurzony. Uroczy trójkąt miłosny, jaki stworzyła Claudia Pietschmann, wpędzał mnie w coś w rodzaju politowania połączonego z zażenowaniem i chęcią roześmiania się. Relacje między bohaterami są bardzo sztuczne, płytkie i mało wiarygodne – szczególnie w przypadku Emmy i Paula. Chłopak ten od samego początku znajomości z dziewczyną na czacie sprawiał wrażenie niesamowicie sztywnego; używał zwrotów, których prędzej użyłby w stosunku do niej jej własny ojciec, a nie przyjaciel. Emma jednak była oczarowana nowo poznanym Paulem, choć wszyscy wokół oprócz niej dostrzegali w nim coś niepokojącego.

Emma generalnie była bohaterką dosyć niezrozumiałą. W jednej chwili bywała przesadnie rozegzaltowana, a w kolejnej bardzo chłodna i powściągliwa. Zachowywała dystans w stosunku do swoich rówieśników, a po poznaniu Paula nie miała żadnych skrupułów przed wpuszczeniem go do swojego życia. Była bardzo niedomyślna i zawsze musiała najpierw się sparzyć, aby zauważyć, że coś jest złe. Trudno było mi darzyć ją sympatią. Bardzo starałam się przez całą lekturę mieć do niej neutralny stosunek, ale było to trudne. Brakowało jej zdecydowania, ostrożności i umiejętności mówienia „nie”.

Chmura miała jednak swoje zalety, które ściśle wiązały się z motywem technologii. Uważam, że ten temat w młodzieżówkach jest na tyle rzadki, że można uznać go za prawdziwy powiew świeżości, którego nie spotyka się już często. Powieść Claudii Pietschmann doskonale obrazuje zagrożenia wynikające z przesadnego ufania wynalazkom techniki oraz korzystania z sieci w sposób nierozsądny. Emma przy swoim braku rozwagi była idealnym przykładem na to, jak nie postępować. Można więc stwierdzić, że z tej książki wypływa morał – morał przystający do dzisiejszych czasów, w których zewsząd otacza nas na pierwszy rzut oka zupełnie bezpieczna technologia. W związku z tym do głowy przyszła mi również myśl, że fabuła tej powieści mogłaby z powodzeniem stać się inspiracją do napisania scenariusza do jednego z odcinków serialu Black Mirror.

Na okładce Chmurę okrzyknięto „thrillerem młodzieżowym”, a ja mogę się zgodzić z takim zaklasyfikowaniem tej książki. Choć nijak nie zmroziła mi ona krwi w żyłach, to jej druga część, gdy nabrała już tempa, aż do samego końca była bardzo emocjonująca. Przyznaję, że nie raz losy Emmy wprawiły mnie w osłupienie i nie zdziwię się, jeśli część czytelników będzie przy tej lekturze obgryzać paznokcie ze zdenerwowania.

Książkę tę podzielić można na dwie części – pierwszą gorszą, wprawiającą w zakłopotanie niewiarygodnością zachowania głównej bohaterki, oraz drugą znacznie lepszą, bardziej dynamiczną i wciągającą. Gdyby autorka zdecydowała się skondensować pierwsze 200 stron do pięćdziesięciu, byłaby to właściwie znakomita decyzja. Chmura była jednak nieco nierówna przez tę różnicę w jakości rozdziałów. Na samym początku lektury znacznie skłaniałam się ku skwitowaniu Chmury oceną negatywną, a dopiero na sam koniec moja opinia uległa zmianie. Odrobinę żałuję, że od pierwszych rozdziałów książka ta nie była tak ciekawą i trzymającą w napięciu.

Chmura Claudii Pietschmann jest młodzieżówką, która wyróżnia się spośród innych lektur tego gatunku dzięki użyciu motywu nowych technologii. Nie należy jednak bać się specjalistycznych naukowych określeń i przeładowania tekstu danymi – motyw ten został zgrabnie wpleciony w fabułę, w której przeplatają się wątek społeczny i romansowy. Choć Chmura ma zarówno wady, jak i zalety, to skłaniam się do stwierdzenia, że jest to dobra książka godna polecenia. Co jak co, ale oryginalność trzeba doceniać.

booksofsouls.blogspot.com

Emma poznała Paula na portalu internetowym zrzeszającym ludzi zmagających się ze stratą bliskiej osoby, na którym zaczęła udzielać się po śmierci brata. Szybko połączyła ich wyjątkowa więź. Emma ma wrażenie, że nikt nie jest w stanie zrozumieć jej tak jak Paul. Choć ani razu nie spotkali się w rzeczywistości, każdego dnia wymieniają wiadomości na czacie. Z biegiem czasu ich...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Evelyn Bradley popełnia samobójstwo w noc swojego ślubu. Podczas przyjęcia weselnego opuszcza gości, wychodząc bez słowa, i rusza w kierunku klifu, z którego skacze do morza. Jej ciało nie zostaje odnalezione.

Z uwagi na brak zwłok, policja ma wątpliwości, czy Evie sama odebrała sobie życie. Jej mąż, Richard, który nie wierzy w samobójstwo żony i wciąż ma nadzieję, że Evie żyje, staje się pierwszym podejrzanym. Najlepsza przyjaciółka Evelyn, Rebecca, wie jednak, że Evie zginęła, a na dodatek wie, dlaczego. Od wielu lat była przecież powiernicą jej najskrytszych sekretów. Nawet gdy z nieznanego numeru otrzymuje niepokojącego SMS-a o treści: „MOGŁAŚ MNIE URATOWAĆ”, nie zaczyna wątpić w to, że wiedziała o przyjaciółce wszystko.

Ale czy na pewno? A może Evie posiadała tajemnice, których nigdy nie wyjawiła Rebecce?

Jenny Blackhurst jest jedną z autorek, po której książki sięgam bez żadnego zastanowienia. W momencie, gdy widzę kolejną jej powieść w zapowiedziach wydawniczych, czuję już, że chcę ją przeczytać, i wiem mniej więcej, czego mogę się spodziewać. Nazwisko pisarki stało się już dla mnie swego rodzaju marką – gwarantem jakości, który nigdy nie zawodzi. Lektura dwóch poprzednich jej książek (Zanim pozwolę ci wejść oraz Tak cię straciłam) przekonała mnie, że od twórczości Blackhurst można oczekiwać wiele: realistycznych kreacji bohaterów, napięcia rosnącego z każdą stroną i zaskakującego rozwiązania akcji na końcu. Czy Noc, kiedy umarła wpisała się w ten schemat? Czy nie okazała się nieoczekiwanym rozczarowaniem?

Evelyn Bradley rzuciła się z klifu w dniu, który miał być najszczęśliwszym w jej życiu. Pochodząca z zamożnej rodziny, piękna i obdarzona talentem artystycznym zawsze przyciągała do siebie ludzi, którym często sama nie poświęcała wiele uwagi. Najczęściej to oni zabiegali o jej aprobatę, chcąc wkupić się w jej łaski. Choć pozornie w domu Evie niczego nie brakowało, już w dzieciństwie musiała zmagać się z problemami: z chorą, nieobecną matką i zapracowanym ojcem, który nie szanował swojej żony, poświęcając się przygodnym romansom. Jej rodzice, którzy posiadali swoje własne wyobrażenie o przyszłości córki, odebrali jej nawet pierwszą, prawdziwą miłość do chłopca, którego poznała jako nastolatka – do Jamesa Addlingtona.

Zupełnym przeciwieństwem żywej, kolorowej i pociągającej Evie była jej przyjaciółka, Rebecca. Doskonałym podsumowaniem relacji tych dwóch bohaterek byłoby stwierdzenie, że Rebecca była cieniem Evie – podążała za nią jak ćma do światła, była w nią wpatrzona jak w obrazek, a jej własny charakter przyćmiewany był przez fascynującą osobowość przyjaciółki. W porównaniu z Evie, Rebecca była nadzwyczaj nudna, pokorna i nijaka. Mimo to, obie kobiety odnalazły się w przyjaźni znakomicie i przez długi czas były nierozłączne. Rebecca najlepiej ze wszystkich znała Evie i przechowywała w tajemnicy jej sekrety … nawet te związane z jej śmiercią.

W Nocy, kiedy umarła poznajemy całą historię z dwóch perspektyw – część rozdziałów prowadzona jest z perspektywy Rebekki, opisującej teraźniejsze zdarzenia, a część z perspektywy Evie, opowiadającej o swoim życiu od najwcześniejszych jego etapów. W miarę pokonywania kolejnych rozdziałów docieramy do doświadczenia pierwszej miłości Evie, do jej dorosłości, wyjazdu na studia i poznania Rebekki. Młodość Evie jest w całej historii bardzo znacząca – pozwala zrozumieć motywacje bohaterki i emocje, które nią kierują. Warto jednak zaznaczyć, że narracja retrospektywna zdecydowanie przeważa nad tą teraźniejszą – śmiało można stwierdzić, że 70% książki poświęcona jest przeszłości Evie, co w mojej opinii wpłynęło negatywnie na budowanie napięcia powieści. Czytając, skupiałam się w głównej mierze na wspomnieniach z życia bohaterki, zapominając o jej późniejszej śmierci, która miała być najbardziej istotnym elementem historii.

W ocenie tej książki nie mogę nie odnieść się do poprzednich powieści Jenny Blackhurst, które czytałam. Zanim pozwolę ci wejść oczarowała mnie precyzyjnie nakreśloną psychiką bohaterek, Tak cię straciłam zszokowała poruszającym zakończeniem, a Noc, kiedy umarła… wypada na ich tle gorzej. Głównym czynnikiem, który przesądza o tym, jest fakt, że cała misternie utkana intryga związana ze śmiercią Evie podporządkowana jest motywowi miłości. Nie zrozumcie mnie źle – nie mam nic przeciwko wątkom romansowym w literaturze, a samą miłość uważam za najpiękniejsze uczucie świata, ale sądzę, że jako wiodąca motywacja bohaterek była ona nieproporcjonalnie błaha w zestawieniu ze złożonością i powagą ich czynów. Gdy pod koniec książki udało mi się poznać całą tajemnicę, wokół której stworzono fabułę książki, wydawało mi się to wszystko bardzo mocno naciągane i zupełnie niewiarygodne. Byłaby to historia dobra na ekrany kin, ale niemająca szans na zaistnienie w rzeczywistości.

O ile bohaterka, jaką jest Evie, od początku do końca była dosyć przewidywalna i schematyczna, to Rebecca, która przez większość czasu pozostawała nieodgadniona, nieoczekiwanie rozkwita. Autorce udało się zmylić mnie kreacją Rebekki jako nieporadnej, cichej i bezpłciowej postaci, tak że nie spodziewałam się z jej strony niczego zaskakującego. A jednak okazało się, że z każdym kolejny rozdziałem, który pozwalał rozszyfrować tę bohaterkę, jej skrywana natura ujawniała się. Choć nie mogę powiedzieć, że popieram jej postępowanie i że jej działania nie wydawały mi się nadmiernie radykalne, to miłą niespodzianką była możliwość ujrzenia w niej głęboko chowanej własnej tożsamości, niepodporządkowanej Evie.

Gdy zbliżałam się do zakończenia książki, moje przerażenie rosło, ponieważ widziałam, że zmierza ono w najbardziej oczywistym kierunku. Nie miałam ochoty spotkać kolejnego oklepanego rozwiązania zagadki, którego przewidzenie nie stwarzało najmniejszego kłopotu. Ku mojej radości, Jenny Blackhurst na ostatnich stronach nieźle namieszała, tak że ostatecznie zakończenie zrobiło na mnie naprawdę dobre wrażenie. Może nie było nadzwyczaj szokujące i nie wbiło mnie w fotel, ale wciąż było znacznie lepszą alternatywą dla utartej ścieżki, jaką jeszcze chwilę wcześniej książka podążała.

Mimo kilku wad tej powieści, o jakich wspomniałam, wciąż uważam Noc, kiedy umarła za lekturę godną uwagi. Jak cała twórczość autorki, jest ona PORZĄDNYM thrillerem w pełnym tego słowa znaczeniu. Posiada wszystkie elementy niezbędne do tego, aby się podobać, i choć nie jest szalenie odkrywcza, to czyta się ją znakomicie. Blackhurst pisze sprawnie i lekko, sprytnie w odpowiednim czasie wplatając w narrację kolejne wątki, które wzmagają ciekawość czytelnika. Jeśli chodzi o mój stosunek do tej autorki, nic się nie zmieniło – wciąż bez wahania będę sięgać po jej następne powieści.

Noc, kiedy umarła to intrygujący thriller, w którym na pierwszy plan wychodzi motyw miłości. Choć motywacje bohaterek nie zawsze wydawały mi się adekwatne do podejmowanych przez nie działań, intryga zawarta w fabule powieści jest na tyle zawiła, że nie można się nudzić. Po raz kolejny przekonałam się, że w kwestii thrillerów można ufać Jenny Blackhurst niemal bezgranicznie.

booksofsouls.blogspot.com

Evelyn Bradley popełnia samobójstwo w noc swojego ślubu. Podczas przyjęcia weselnego opuszcza gości, wychodząc bez słowa, i rusza w kierunku klifu, z którego skacze do morza. Jej ciało nie zostaje odnalezione.

Z uwagi na brak zwłok, policja ma wątpliwości, czy Evie sama odebrała sobie życie. Jej mąż, Richard, który nie wierzy w samobójstwo żony i wciąż ma nadzieję, że Evie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Lato 1982 roku było dla Sepa, Arkle’a, Macka, Hadley i Lamb wyjątkowe – zostali najlepszymi przyjaciółmi i przeżyli niezapomniane wakacje. Jednak poza więzami przyjaźni połączył ich pewien mroczny sekret. Gdy odnaleźli w lesie porzuconą skrzynię, prowadzeni tajemniczą wizją niewiadomego pochodzenia, zdecydowali się złożyć w niej ofiarę z przedmiotów, które miały dla nich największe znaczenie. Jednocześnie zawarli pakt, który składał się z trzech zasad:
• Nigdy nie powracaj do skrzyni nocą.
• Nigdy nie przychodź do skrzyni samotnie.
• Nigdy nie wyciągaj ze skrzyni swoich darów.

Cztery lata później losy nastolatków przeplatają się ponownie za sprawą serii krwawych, niepokojących wypadków, które zaczynają mieć miejsce w życiu każdego z nich. Jedynym powodem tych zdarzeń może być to, że któreś z przyjaciół złamało złożoną przysięgę. Jak wysoką cenę przyjdzie im za to zapłacić?

Po powieść Stewarta Martina sięgnęłam zachęcona obiecująco brzmiącym sloganem z okładki książki zapowiadającym „paranormalny thriller, który pokochają fani powieści w stylu To Stephena Kinga i serialu Stranger Things”. Przed rozpoczęciem lektury, nieświadoma jeszcze niczego, czułam się całkiem podekscytowana myślą o zdarzeniach godnych serialu Netfliksa, w który niegdyś wpatrywałam się tak namiętnie. Również po pierwszych kilkunastu stronach moje zaciekawienie nie malało, a wręcz przeciwnie – stawało się coraz większe, ponieważ to, co widziałam na kartkach książki, wydawało się odpowiadać moim oczekiwaniom. Okazało się jednak, że zasób tego, co dobre, autor wyczerpał już na samym początku, a przez kolejne 380 stron praktykował wałkowanie na okrągło jednych i tych samych tematów, co szybko sprowadziło mnie na ziemię.

Elementów niegodnych pochwały jest w tej książce tak wiele, że zanim przejdę do narzekania warto byłoby zacząć od czegoś wywołującego względnie neutralne wrażenia emocjonalne, czyli do opowiedzenia pokrótce, czym w ogóle jest Skrzynia ofiarna. Historia zaczyna się latem 1982 roku, gdy piątka jedenastolatków, niewiele myśląc, postanawia zwieńczyć pełen wrażeń czas wakacji złożeniem cennych przedmiotów w znalezionej w lesie skrzyni. Wypowiadają słowa przysięgi, zamykają wieko i przez kolejne cztery lata nie poświęcają temu zdarzeniu wielu myśli do czasu, gdy wokoło zaczynają dziać się niecodzienne rzeczy. Nastolatkowie, choć od lata 1982 roku podążyli zupełnie różnymi ścieżkami, w sytuacji zagrożenia momentalnie nabierają podejrzeń co do przyczyny tajemniczych zdarzeń – ktoś musiał wrócić do lasu, w którym cztery lata wcześniej zostawili skrzynię, i złamać dane słowo.

Teraz, po zakończeniu lektury, posiadam pewne przypuszczenia, jakoby autor (1) odrobinę za bardzo zainspirował się wspomnianym serialem Stranger Things lub też (2) dziwnym trafem wykorzystał dużą część głównych motywów tej produkcji (z beznadziejnie miernym efektem). Choć żaden z bohaterów nie przejawia zdolności paranormalnych i nie został w związku z tym poddany w przeszłości eksperymentom naukowym, wiele elementów się zgadza: od umieszczenia akcji w XX wieku, przez walkę grupy dzieciaków z nierzeczywistymi siłami w postaci potworów pragnących ich śmierci, aż do takich drobnostek jak to, że bohaterowie poruszali się na rowerach. Mam przeczucie, że Stuart Martin bardzo pragnął stworzyć coś na wzór Stranger Things, nieco przekształcając tylko motywy tego serialu lub kładąc nacisk na inne kwestie. Było to jednak odwzorowanie, które – choć serial uwielbiam – wzbudzało we mnie jedynie uczucia mieszczące się gdzieś pomiędzy politowaniem i irytacją.

Mam wrażenie, że w dzieciństwie autor przejawiał niepokojące fascynacje ożywającymi zwierzętami i morderczymi zabawkami, a fascynacje te – niewyleczone wcześniej – w dorosłym życiu ujawniły się w tej książce. Może z opisu powieści nie można tego wyczytać, ale Skrzynia ofiarna w 80 procentach składa się z opętańczych ucieczek bohaterów przed goniącymi ich zastępami marionetek, laleczek i pluszowych misiów, w których zabawkowych oczach lśni chęć mordu. Urocze, prawda? Być może za pierwszym razem było w tym nawet coś intrygującego, ale czytanie Skrzyni ofiarnej szybko zaczęło przypominać zwyczajną rutynę – za każdym razem, gdy sięgałam po książkę, wiedziałam, że powinnam spodziewać się takiej a nie innej sceny i nie myliłam się. Maskarady w stylu krwiożerczych pluszaków mogłyby mi się podobać, gdybym miała 10 lat i lubiła okołohorrorowe klimaty, ale niestety czasy podstawówki mam już dawno za sobą, a tego typu groteskowe paranormalne zjawiska nie poruszają mnie już w żaden sposób.

Najgorsze jednak były nie zastępy misiów, lalek i ożywających zwierząt, lecz bohaterowie, których zniesienie przerastało moje możliwości. Można by pomyśleć, że wiek 15 lat zobowiązuje do posiadania mniejszego lub większego rozumu, ale niestety kwestią martwiącą jest to, że u niektórych bohaterów Skrzyni Ofiarnej taki twór się nie wykształcił. Właściwie niedojrzałość ujawnia się u nich w najgorszy możliwy sposób – w szczeniackich odzywkach, nieznośnych żartach i ogólnym zachowaniu, które stawia pod znakiem zapytania prawidłowość ich rozwoju umysłowego. W porządku, może część z wypowiedzi tych postaci miała na celu rozbawienie czytelnika (choć w moim przypadku śmiech był tak odległy jak Polska i zwycięstwo na Eurowizji) ale gdy Arkle – bohater prezentujący najgorszy upadek władz umysłowych – postanawia uznać zakrwawione truchło wiewiórki za swoje nowe zwierzątko domowe lub w sytuacji zagrożenia życia wyjeżdża z tekstem: „Kupicie mi obwarzanka?”, to ja nie mam pytań. Na dodatek we wspomnianych już momentach, gdy bohaterom groziło szczególne niebezpieczeństwo, wciąż nie rezygnowali oni z idiotycznych docinek i głupich komentarzy, które widocznie w ich mniemaniu wcale nie pojawiały się w nieodpowiednim czasie. Ciężko było to czytać. Bardzo. Z czasem irytacja w stosunku do zachowania postaci przerodziła się w obojętność, ale nie zmienia to faktu, że kreacja bohaterów w tej książce jest całkowicie dramatyczna.

Nie zaprzeczam, że doszukanie się w tej powieści pozytywnych aspektów było nie lada wyzwaniem, ale udało się. September Hope, główny bohater, z którego perspektywy przez większość czasu prowadzona jest narracja, z trudem, ale ratuje tę powieść. Ten inteligentny i bystry chłopak jest właściwie jedyną postacią, o której myślę z jakąkolwiek sympatią. Również morał płynący z całej tej chorej historii od biedy można by uznać za plus – miłość i przyjaźń są najcenniejszymi wartościami w życiu. Wprawdzie nijak nie wzruszyło mnie do bólu słodkie zakończenie książki, a jedynie cieszyłam się, że po długiej batalii w końcu do niego dotarłam, ale idea autora stojąca za wszystkimi zdarzeniami Skrzyni ofiarnej, choć mocno naciągana, jest ważna.

Mam wrażenie, że w tej recenzji wylałam całą swoją irytację i żal zebrany w ciągu dwóch tygodni czytania Skrzyni ofiarnej i że ostatecznie wyszła ona dużo bardziej krytyczna, niż zamierzałam, ale… może nawet moja opinia jest dzięki temu jeszcze bardziej szczera. Nie mam pojęcia, jakiej grupie czytelników książka Stewarta Martina mogłaby się spodobać – mnie zdecydowanie nie przypadła do gustu. Spodziewałam się trzymającej w napięciu historii, która wzbudziłaby we mnie podobne emocje co serial Stranger Things, a jedyne, co dostałam, to słaba opowiastka dla młodszych czytelników z elementami horroru, którą z braku innego określenia można by nazwać thrillerem. Przykro mi to mówić, ale nie warto tracić czasu na tę lekturę – sztuką jest doszukać się w niej zalet, za to wady posiada niezliczone.

booksofsouls.blogspot.com

Lato 1982 roku było dla Sepa, Arkle’a, Macka, Hadley i Lamb wyjątkowe – zostali najlepszymi przyjaciółmi i przeżyli niezapomniane wakacje. Jednak poza więzami przyjaźni połączył ich pewien mroczny sekret. Gdy odnaleźli w lesie porzuconą skrzynię, prowadzeni tajemniczą wizją niewiadomego pochodzenia, zdecydowali się złożyć w niej ofiarę z przedmiotów, które miały dla nich...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Teriana jest członkinią załogi Quincense – statku ludu Maarinów przemierzającego Bezkresne Morza. Jako córka kapitan Tesyi, jednej z Triumwiratu Maarinów, dziewczyna stoi na bardzo wysokiej pozycji i szykuje się do przejęcia roli matki w przyszłości. Gdy przyjaciółka Teriany zostaje zmuszona do niechcianego małżeństwa, dziewczyna decyduje się złamać najważniejsze przykazanie swojego ludu – wyjawia jej tajemnicę, której Maarinowie strzegli przez wieki. Wybór ten niesie za sobą śmiertelnie niebezpieczne konsekwencje.

Marek jest dowódcą okrytego sławą Trzydziestego Siódmego Legionu, który pomógł Imperium Celendoru podbić cały Wschód. Posiada reputację bezwzględnego przywódcy, wykonującego posłusznie zadania zlecone mu przez Senat. Marek posiada także tajemnicę, która bez względu na wszystko musi pozostać strzeżona. Aby nie ujrzała światła dziennego, gotów jest poświęcić życie – swoje lub reszty świata.

Kiedy jeden z senatorów Imperium kandydujący do roli konsula dowiaduje się o istnieniu Mrocznych Wybrzeży, załoga Quincense zostaje wzięta do niewoli. Chcąc przeprowadzić podbój nieznanych terenów, wysyła Marka na czele legionu na wyprawę na Zachód, a Teriana ma wskazać żołnierzom drogę morską, która ich do nich doprowadzi. Niespodziewanie zawarty sojusz pomiędzy Markiem a Terianą stanie się powodem wielu konfliktów i postawi bohaterów przed wieloma trudnymi wyborami.

Z twórczością Danielle L. Jensen spotkałam się już czterokrotnie – najpierw przeczytałam całą Trylogię Klątwy (Porwaną pieśniarkę, Ukrytą łowczynię i Waleczną czarownicę), a następnie oczarowana nią sięgnęłam po prequel historii Cecile i Tristana, czyli Niedoskonałych. Nie byłoby przesadą stwierdzenie, że Trylogia Klątwy była jedną z ważniejszych dla mnie serii fantastyki młodzieżowej, ponieważ początkowo trudno było mi się do niej przekonać, a finalnie się w niej zakochałam. Można więc uznać, że powieści Danielle L. Jensen (a przynajmniej wszystkie, które wydano w Polsce) znam na wylot i dodatkowo bardzo lubię, a z tego względu musiałam mieć określone oczekiwania odnośnie Mrocznych wybrzeży – pierwszego tomu nowej serii tej autorki. Chciałam, aby uwiodły mnie one co najmniej tak samo skutecznie jak Porwana pieśniarka, utrzymały w napięciu jak Ukryta łowczyni i rozbiły mi serce na kawałki jak Waleczna czarownica. Czy książka ta miała szansę poradzić sobie z tak wysoko postawioną poprzeczką?

Miała. Potencjał był bowiem ogromny. Tym, co oczarowało mnie już na samym początku, były realia, w jakich osadzono akcję Mrocznych wybrzeży. Możecie nie wiedzieć, że jestem wielką fanką historii, a tak wyjątkowy okres w dziejach świata jak starożytność szczególnie mnie fascynuje. Odkrywszy więc, że Danielle L. Jensen stworzyła przestrzeń fikcyjnego Imperium Celendoru na wzór Starożytnego Rzymu, z miejsca przyznałam Mrocznym wybrzeżom dużego plusa i byłam niesamowicie podekscytowana lekturą. Nie trzeba czytać końcowych Podziękowań autorki, w których znajduje się taka informacja, aby zauważyć liczne podobieństwa Celendoru do Imperium Rzymskiego – podział społeczeństwa na patrycjuszy i plebejuszy, ugrupowania polityczne (optymaci), urzędy państwowe (konsul), istnienie legionów czy chociażby przestrzeń w mieście nazwana Forum. Autorzy książek młodzieżowych nieczęsto cofają się w czasie do minionych epok, a tym bardziej nie do tak odległej starożytności. Fakt, że Danielle L. Jensen zdecydowała się to zrobić, dodaje powieści dużo oryginalności i wyjątkowego klimatu, który przemycany jest na każdym kroku. Ja jako miłośniczka starożytnego świata mogłam jedynie naprzemian cieszyć się i wzdychać z zachwytu.

Początkowo akcja książki toczy się dwoma torami: z jednej strony mamy Terianę, marynarz statku morskiego ludu Maarinów, a z drugiej Marka, sławnego dowódcę legionu. W jaki sposób drogi tej dwójki bohaterów się połączą? Teriana pod wpływem groźby uśmiercenia całej jej załogi zgadza się zabrać na pokład Quincense oddział Marka i przeprowadzić legionistów niebezpieczną drogą morską do Mrocznych Wybrzeży. Tam na zlecenie Senatu ma się odbyć podbój nowo odkrytych terytoriów. Sama akcja w pierwszej połowie książki skupiała się mocno na konfliktach pomiędzy Senatem a Markiem oraz Maarinami a mieszkańcami Celendoru, spomiędzy których wyzierały prywatne historie Marka i Teriany. Ta część powieści podobała mi się bardzo – stopniowe poznawanie bohaterów na tle społeczno-historycznym pozytywnie nastawiło mnie do drugiej połowy książki… w której jednak to, co tak mnie zainteresowało w Mrocznych wybrzeżach, zeszło na drugi plan.

Nietrudno jest się domyślić, że w (prawie) każdej książce młodzieżowej w takiej czy innej formie występuje wątek romansowy, a ta zasada dotyczy również fantastyki młodzieżowej. Zresztą i w Trylogii Klątwy miłość odgrywała znaczącą rolę i napędzała działania bohaterów. W przypadku poprzedniej serii tej autorki miałam jednak zupełnie inne odczucia względem relacji głównych bohaterów – o ile na myśl o Cecile i Tristanie uśmiech sam pojawiał się na mojej twarzy, to za nic nie potrafię się zmusić do tego, aby szczerze kibicować Terianie i Markowi, ponieważ ich miłość wydaje mi się zwyczajnie nierealna i nie na miejscu. Już na początku powieści przeczuwałam, że pomiędzy tą dwójką zrodzi się jakieś uczucie, ale przez długi czas miałam również nadzieję, że jednak się tak nie stanie. Wizja miłości pomiędzy najwyżej stojącym w hierarchii legionistą a jego zakładniczką jest moim zdaniem bardzo naciągana. Mam oczywiście świadomość, że wiele książek młodzieżowych łączy w pary postacie, które w rzeczywistości nigdy nie miałyby prawa się spotkać, i Mroczne wybrzeża nie są pod tym względem niczym wyjątkowym, jednak… nie mogę się pozbyć maleńkiego uczucia rozczarowania, ponieważ miałam nadzieję ujrzeć w tej książce zupełnie nieszablonowe rozwiązania, które jednak okazały się tymi najbardziej typowymi.

Stwierdzenie, że „im dalej w las tym gorzej” byłoby tu zdecydowanie zbyt ostre, ale coś w nim jest – z każdą stroną Mrocznych wybrzeży odkrywałam coraz więcej TYPOWOŚCI, która początkowo ukrywała się za niesamowitymi realiami świata Imperium Celendoru. Cała historia okazuje się iście romansowa – kiedy już temat miłości pojawia się po raz pierwszy, zaczyna występować w coraz to większej ilości, aż całkowicie pochłania wszelkie inne wątki. Żałuję, że tak się stało – że to nie miłość była tłem tej powieści, lecz to, co naprawdę ciekawe: życie w legionie, podróże morskie, polityczne intrygi i podboje nowych terenów zamieszkałych przez nieznane plemiona.

Nie chcę jednak, aby wydźwięk tej recenzji był negatywny. Mroczne wybrzeża to początek zupełnie nowej serii, która wyróżnia się spośród innych powieści młodzieżowej fantastyki unikalną przestrzenią i realiami świata. Choć nie udało mi się związać z bohaterami (a przynajmniej nie z tymi głównymi, ponieważ ci drugoplanowi wydają mi się znacznie ciekawsi), wciąż chcę śledzić ich dalsze losy. Kiedy na rynku wydawniczym pojawi się drugi tom tej serii, z chęcią po niego sięgnę – chociażby po to, aby obserwować tło tej historii, które tak mnie oczarowało.

Po lekturze Mrocznych wybrzeży miałam dosyć mieszane odczucia, lecz ostatecznie przeważyły te pozytywne. Choć książka przykłada się do powielania schematów w powieściach młodzieżowych i nie zaskakuje zupełnie tokiem akcji, jeśli chodzi o wątek miłosny, to posiada także liczne mniejsze zalety, na których należy się skupić - świat wzorowany na Starożytnym Rzymie robi naprawdę duże wrażenie. Polecam tę książkę fanom Danielle L. Jensen oraz tym, którzy po raz pierwszy spotykają się z tym gatunkiem książki. Sięgając po Mroczne wybrzeża przyjemnie spędzony czas macie gwarantowany.

booksofsouls.blogspot.com

Teriana jest członkinią załogi Quincense – statku ludu Maarinów przemierzającego Bezkresne Morza. Jako córka kapitan Tesyi, jednej z Triumwiratu Maarinów, dziewczyna stoi na bardzo wysokiej pozycji i szykuje się do przejęcia roli matki w przyszłości. Gdy przyjaciółka Teriany zostaje zmuszona do niechcianego małżeństwa, dziewczyna decyduje się złamać najważniejsze...

więcej Pokaż mimo to