-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel10
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński40
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant13
-
ArtykułyPaul Auster nie żyje. Pisarz miał 77 latAnna Sierant6
Biblioteczka
2024-04-19
2024-04-17
Miałam zrobić sobie dłuższą przerwę, ale nie wytrzymałam.
„Lód i ogień” jest na podstawowym poziomie bardzo podobny do jednego z początkowych tomów, czyli „Córki hycla”, bo Belinda pod pewnymi względami bardzo przypomina Hildę – poniewierana przez rodzinę i nigdy nie brana na poważnie. Z drugiej strony przez swoje niemal ślepe oddanie i bezinteresowne uczucia kojarzyła mi się mocno z Irjią z innego tomu z początku, czyli „Tęsknotą”. I nie są to złe skojarzenia, wręcz przeciwnie, bardzo polubiłam Belindę. Podobała mi się też to, że Sandemo nie boi się po raz drugi brać na tapet podobnych motywów, bo wychodzi jej to zgrabnie i bynajmniej nie wtórnie.
Całościowo „Lód i ogień” też wypada bardzo, bardzo dobrze. Nie jest to wesoły tom, zwłaszcza w końcowych fragmentach – żegnamy się z najstarszym obecnie pokoleniem Ludzi Lodu, czyli Heikem, Vingą, a także Tulą, którzy ustępują miejsca młodym. Było to bardzo emocjonalne, tym bardziej że cała trójka, a zwłaszcza Heike, byli obecni przez naprawdę wiele tomów, czy to jako główni bohaterowie, czy jako wsparcie dla innych postaci i naprawdę bardzo się z nimi zżyłam. Poza tym po końcówce widać, że chude lata czekają na Ludzi Lodu, ale to oznacza, że kolejne tomy będą pewnie bardzo ciekawe.
Miałam zrobić sobie dłuższą przerwę, ale nie wytrzymałam.
„Lód i ogień” jest na podstawowym poziomie bardzo podobny do jednego z początkowych tomów, czyli „Córki hycla”, bo Belinda pod pewnymi względami bardzo przypomina Hildę – poniewierana przez rodzinę i nigdy nie brana na poważnie. Z drugiej strony przez swoje niemal ślepe oddanie i bezinteresowne uczucia kojarzyła mi...
2024-04-14
Nikita, wychowana przez matkę przełożoną (i jej rodzoną matkę jednocześnie) organizacji zwanej Zakonem Cieni, to zabójczyni za zlecenie, samotna wilczyca, która nie ma niemal nikogo bliskiego, bo po wielu trudnych wydarzeniach ze swojej przeszłości nie jest w stanie nikomu zaufać. Niespodziewanie matka przydziela jej, pracującej zawsze w pojedynkę, partnera. Robin jest serdeczny, ale tajemniczy i wzbudza w Nikicie nieufność, ale nie jest jej jedynym problemem. Ktoś porwał jej koleżankę, artystkę kabaretową z osobliwej Dzielnicy Cudów, znajdującej się w alternatywnej, Warszawie i zatrzymanej w latach 30. ubiegłego wieku. Nikita chce za wszelką cenę odnaleźć kobietę, nie tylko ze względu na dług, jaki u niej ma, ale też dlatego, że samo porwanie miało być wstępem do czegoś o wiele większego, co ma związek z przeszłością Nikity.
Przyznam, że po „Dziewczynę z Dzielnicy Cudów” sięgałam z niejaką obawą. Co prawda chwilę wcześniej skończyłam naprawdę przyzwoity „Szamański blues” tej samej autorki, jednak w głowie nadal miałam Dorę Wilk i to, jak bardzo nie lubię tej postaci i bałam się, że kolejną postać kobiecą Jadowska potraktuje podobnie. Na szczęście, przynajmniej na razie, nic na to nie wskazuje, a moje obawy szybko się rozwiały.
Nikita jest dokładnie taką bohaterką, jaką chciałam, by była Dora Wilk. I nie chodzi mi tu o charakter, tylko o jej budowę i sposób, w jaki została napisana. Bo Nikita – dzięki Bogu – nie jest Mary Sue, na szczęście. To kobieta, która częściej upada niż się wznosi, ale która jednocześnie się nie poddaje i nie prze dalej. Poza tym przez całą książkę można zaobserwować, że mury, którymi sama się otoczyła, bardzo jej ciążą, a ona sama nie umie sobie poradzić ani ze swoją przeszłością, ani z tym, co dzieje się z nią obecnie, choć bardzo by chciała. Przez to wszystko chyba widzę, gdzie ta trylogia zmierza, ale jak na razie mi się to podoba.
Mam wrażenie, że Wars i Sawa, czyli dwie części alternatywnej Warszawy są nieco bardziej pogłębione niż Thorn, czyli alternatywny Toruń. Ciekawy pomysł ze Czkawkami i skokami mocy, a także z Dzielnicą Cudów. Bardzo lubię estetykę i klimat lat 30. XX wieku, więc miło się zaskoczyłam słuchając o tym miejscu, choć muszę też powiedzieć, że jak dla mnie było jej trochę za mało i mam nadzieję, że w kolejnych dwóch tomach zostanie to trochę nadrobione.
Sama akcja i główny wątek jak dla mnie są o wiele ciekawsze niż wszystko, co dostałam w Heksalogii o Dorze Wilk. Wydarzenia były bardziej wartkie, bardziej trzymała się kupy, a poza tym bohaterów dało się polubić, zwłaszcza Robina, mojego ulubieńca. Bardzo podoba mi się relacja, jaką nawiązał z Nikitą, a także to, że mimo początkowej niechęci z jej strony, zaczynają się zaprzyjaźniać.
Z chęcią zapoznam się z całą trylogią o Nikicie, jest to jak na razie najlepsze urban fantasy które wyszło spod pióra Jadowskiej, jakie dotychczas przeczytałam. Mam tylko nadzieję, że to, co chwaliłam, w kolejnych tomach się nie posypie.
Nikita, wychowana przez matkę przełożoną (i jej rodzoną matkę jednocześnie) organizacji zwanej Zakonem Cieni, to zabójczyni za zlecenie, samotna wilczyca, która nie ma niemal nikogo bliskiego, bo po wielu trudnych wydarzeniach ze swojej przeszłości nie jest w stanie nikomu zaufać. Niespodziewanie matka przydziela jej, pracującej zawsze w pojedynkę, partnera. Robin jest...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-12
Piotr Duszyński, szerzej znany jako Witkacy, prowadzi na pozór nudne życie policjanta, który po służbie wraca do pustej kawalerki i nie do końca widzi cel w życiu. No właśnie, na pozór, ponieważ po służbie Witkacy para się nowo odkrytymi przez siebie umiejętnościami – jest szamanem, osobą, która widzi duchy i potrafi się z nimi komunikować. Stara się umiejętnie łączyć swoje obowiązki policjanta z życiem w alternatywnym, magicznym Toruniu, jednak zostaje to utrudnione w momencie, w którym do jego życia wkracza kobieta, która już raz w nim zagościła. Konstancja, jego pierwsza i jedyna ukochana, ma do niego prośbę, która nie dość, że okazuje się być niejako związana z jego umiejętnościami, to dodatkowo wywróci jego życie do góry nogami.
Już jakiś czas temu miałam (dość wątpliwą, trzeba to przyznać) przyjemność przesłuchać wszystkie sześć tomów z cyklu o Dorze Wilk, gdzie Witkacy był postacią zaledwie epizodyczną. To właśnie jego postać była jednym z niewielu pozytywów, które w tych książkach dostrzegłam, dlatego, pomimo że żadna książka Anety Jadowskiej jak dotąd prawdziwie mi się nie podobała, postanowiłam dać jej kolejną szansę i przesłuchać pierwszego tomu z trylogii skupiającej się na Witkacym właśnie. I teraz, po przesłuchaniu „Szamańskiego bluesa” żałuję, że nie zaczęłam przygody z twórczością Jadowskiej właśnie od tej książki.
Przede wszystkim, Witkacy jest świetnym bohaterem. Przypomina nieco tych cynicznych detektywów z filmów noir, choć nie jest to podobieństwo jeden do jednego. Sam Witkacy natomiast z pewnością jest o wiele lepiej skrojoną i przede wszystkim sympatyczniejszą postacią niż Dora Wilk, która co prawda w „Szamańskim bluesie” ma swoje małe cameo, ale wyjątkowo nie irytuje. Główny bohater kupił mnie nie tylko charakterem, ale przede wszystkim podejściem do różnych spraw, które spadają na niego na przestrzeni książki – naprawdę widać, że się stara. Poza tym ma o wiele bliższe mojemu poczucie humoru niż Dora, no i nie jest męską wersją Mary Sue, a to już naprawdę dużo.
Inni bohaterowie też się bronią. Katia wydaje się sympatyczna (książką o niej też pewnie się zainteresuję w swoim czasie). Bardzo podobała mi się jej relacja z Witkacym, bo chociaż wcześniej byli parą i zerwali, to po tekście „zostańmy przyjaciółmi” faktycznie przyjaciółmi zostali i to jest naprawdę świetne. Mam nadzieję że w pozostałych dwóch książkach z cyklu Katia się jeszcze przewinie. Co do reszty – Konstancja wydaje się interesująca, ale nie jest moją ulubienicą, Sęp ma potencjał, a Kurczaczek mnie kupiła kiedy tylko się pojawiła.
Sam świat może nie jest specjalnie pogłębiony, ale pogłębiony nie był już poprzednio, więc wiele się nie spodziewałam. Natomiast oba wątki fantastyczno-paranormalne naprawdę mi się podobały i mnie zainteresowały, zwłaszcza ten drugi, który był związany z Katią.
Nie podobała mi się za to forma. To bardziej dwa opowiadania w jednym tomie niż taka pełnoprawna książka i przyznam, że niemiło się na tym zaskoczyłam. Dla mnie oddzielenie od siebie dwóch wątków grubą kreską nie wypadło naturalnie, po prostu.
Nie jest to książka odkrywcza, absolutnie nie. Ale była przyjemna, a poza tym mogłam poznać bliżej jedną z moich ulubionych postaci z Heksalogii o Dorze Wilk i to się liczy. Na pewno sięgnę po kolejny tom.
Piotr Duszyński, szerzej znany jako Witkacy, prowadzi na pozór nudne życie policjanta, który po służbie wraca do pustej kawalerki i nie do końca widzi cel w życiu. No właśnie, na pozór, ponieważ po służbie Witkacy para się nowo odkrytymi przez siebie umiejętnościami – jest szamanem, osobą, która widzi duchy i potrafi się z nimi komunikować. Stara się umiejętnie łączyć swoje...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-10
Całkiem podobał mi się ten tom, nie będzie moim ulubionym, ale bawiłam się dobrze, słuchając o Christerze uwikłanym w tajemniczą sprawę, która potem przeradza się w skandal. Bardzo lubię kiedy w niektórych tomach Sagi o Ludziach Lodu występuje jakaś zagadka kryminalna, a ta wymyślona przez Sandemo w tym tomie również mnie zaciekawiła, choć przez całą książkę nie mogłam się pozbyć skojarzeń z jednym z początkowych tomów Sagi, czyli z "Zamkiem duchów", który jednak podobał mi się bardziej. Mimo to dobrze mi się czytało "Skandal", Christer zdobył moją sympatię, choć nie jest to bohater pokroju choćby Heikego (który skądinąd też się w tym tomie pojawia!), a jego relacja z Magdaleną była urocza, nie będzie jednak moim ulubionym bohaterem z Sagi.
Mimo że kolejny tom jawi się naprawdę obiecująco, to robię sobie przerwę od cyklu, bo kiedy sobie folguję i słucham za dużo tomów na raz, grozi mi przesyt, a tego mam zamiar uniknąć.
Całkiem podobał mi się ten tom, nie będzie moim ulubionym, ale bawiłam się dobrze, słuchając o Christerze uwikłanym w tajemniczą sprawę, która potem przeradza się w skandal. Bardzo lubię kiedy w niektórych tomach Sagi o Ludziach Lodu występuje jakaś zagadka kryminalna, a ta wymyślona przez Sandemo w tym tomie również mnie zaciekawiła, choć przez całą książkę nie mogłam się...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-09
Przez klimat, a także trochę przez swój główny wątek „Dom w Eldafjord” kojarzył mi się z innym tomem Sago o Ludziach Lodu, czyli ze „Skrzydłami kruka”, choć trzeba przyznać że ten drugi był według mnie bardziej mroczny. Niemniej jednak historia tytułowego domu jest ciekawa, a klimat osady wtulonej we fiord, odseparowanej od cywilizacji – bardzo wyczuwalny i niepokojący.
Na bohaterów też nie ma co narzekać – Eskila, syna Vingi i Heikego, bardzo polubiłam. Nie będzie moim ulubionym bohaterem, ale czytało mi się o nim i o jego przygodach lepiej niż na przykład o Tuli z „Anioła o czarnych skrzydłach”. Jednak najlepszą postacią w tym tomie była Solveig. Jej upór, oddanie i przede wszystkim ogromna miłość do chorego synka była czymś, co prawdziwie ujęło mnie za serce.
Sandemo znowu zrobiła to, co przy okazji dwóch poprzednich tomów – zapowiedziała kolejny w taki sposób, że nie mogę teraz zrobić sobie przerwy.
Przez klimat, a także trochę przez swój główny wątek „Dom w Eldafjord” kojarzył mi się z innym tomem Sago o Ludziach Lodu, czyli ze „Skrzydłami kruka”, choć trzeba przyznać że ten drugi był według mnie bardziej mroczny. Niemniej jednak historia tytułowego domu jest ciekawa, a klimat osady wtulonej we fiord, odseparowanej od cywilizacji – bardzo wyczuwalny i niepokojący....
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-09
Ten tom podobał mi się troszkę mniej niż poprzedni, ale nie można powiedzieć, że był nudny słaby. Co prawda początek był bardzo osobliwy (zwłaszcza sceny z pedofilem; autorka naprawdę mogła sobie darować niektóre linijki tekstu, bo wzbudzały tylko niesmak i, jak widzę po opiniach, nie tylko we mnie), natomiast całość była interesująca. Podobnie jak główna bohaterka tego tomu, Tula, czyli tytułowy anioł o czarnych skrzydłach, jak sama siebie nazywa. W przeciwieństwie do Anny Marii z poprzedniego tomu, Tula bardzo przypomina te najbardziej charakterne kobiety z rodu, zwłaszcza Sol, do której ona sama również nieustannie się porównuje. Miałam jednak wrażenie, że Tula nie jest aż tak sympatyczną bohaterką jak wspomniana Sol i choć słuchanie o niej było ciekawe i przyjemne, to do moich ulubienic nie będzie należała. Na szczęście inni bohaterowie nadrabiają, zwłaszcza Tomas, a także Vinga i Heike, których w tym tomie również nie brakuje.
Podobnie jak „Martwe Wrzosy”, „Anioł o czarnych skrzydłach” kończy się taką zapowiedzią kolejnego tomu, że mój któryś już z kolei mały maraton sagi będzie jeszcze trochę trwał.
Ten tom podobał mi się troszkę mniej niż poprzedni, ale nie można powiedzieć, że był nudny słaby. Co prawda początek był bardzo osobliwy (zwłaszcza sceny z pedofilem; autorka naprawdę mogła sobie darować niektóre linijki tekstu, bo wzbudzały tylko niesmak i, jak widzę po opiniach, nie tylko we mnie), natomiast całość była interesująca. Podobnie jak główna bohaterka tego...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-07
Po krótkiej przerwie wróciłam do Sagi o Ludziach Lodu i pierwszy tom przesłuchany przeze mnie po tym przestoju okazał się naprawdę bardzo przyjemny. Wrażenie z pewnością spotęgował fakt, że trochę kręciłam nosem po przeczytaniu jego opisu, bo myślałam, że tematyka około pozytywistyczna nie bardzo będzie pasować do ogólnego klimatu sagi. I faktycznie, jest to tom wyraźnie różny od większości, ale czasem taki powiew świeżości jest potrzebny. Poza tym główna bohaterka „Martwych Wrzosów”, Anna Maria, bardzo przypadła mi do gustu. Nie jest to dziewczyna podoba do najbardziej charakternych postaci kobiecych z serii, takich jak chociażby Sol czy Villemo, ale jej łagodność i chęć niesienia pomocy po prostu mnie ujęły.
Jeśli chodzi natomiast o główny wątek to wyobrażam sobie, że może on kogoś znudzić, ale mnie się całkiem podobał. Jak wspominałam nie jest to tom klimatem przystający do najbardziej reprezentatywnych tomów, poza tym byłam sceptyczna na początku, ale ostatecznie naprawdę bardzo mi się podobało. Wątek romansowy nie odstawał i choć nie będzie moim ulubionym, to w rankingu jest całkiem wysoko. Końcówka natomiast zapowiada ciekawy tom kolejny, dlatego od razu zabieram się do dalszego słuchania.
Po krótkiej przerwie wróciłam do Sagi o Ludziach Lodu i pierwszy tom przesłuchany przeze mnie po tym przestoju okazał się naprawdę bardzo przyjemny. Wrażenie z pewnością spotęgował fakt, że trochę kręciłam nosem po przeczytaniu jego opisu, bo myślałam, że tematyka około pozytywistyczna nie bardzo będzie pasować do ogólnego klimatu sagi. I faktycznie, jest to tom wyraźnie...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-06
Fallon nie takie życie wyobrażała sobie, kiedy postanowiła wypełnić przepowiednię Bronwen i uwolnić wrony. Zamiast żyć u boku (wtedy) ukochanego Dantego jako królowa Luce jest teraz wbrew swej woli przetrzymywana w Królestwie Wron, gdzie Lorcan ma na nią oko i gdzie on wraz z innymi wronami chronią ją przed konsekwencjami jej czynów. Fallon ma dość złotej klatki w której jest przetrzymywana, jednak dopiero przeniesienie jej do Luce, wymuszone na Lorcanie, pozwala jej zobaczyć że konflikt między wronami i fae coraz bardziej się zaognia.
Trochę narzekałam na poprzedni tom, jednak znalazły się w nim elementy, które szczerze mi się podobały i ostatecznie przekonały, bym czytała dalej. W „Domu bijących serc” takich elementów prawie nie ma. Wszystkie ciekawsze wątki były albo bardzo spłycone, jak nauka języka wron, którą podejmuje Fallon, albo ledwo liźnięte, jak jej relacja z ojcem albo działalność jej luceńskich przyjaciół. Poza tym Fallon głównie narzeka i przez jakieś ¾ książki nie może sobie znaleźć miejsca gdziekolwiek się nie uda. I właśnie przez to ciągłe narzekanie i niezdecydowanie nie mogłam ostatecznie tej bohaterki polubić i z nią sympatyzować. Natomiast muszę jej oddać, że w tym tomie nie jest już aż taka głupia jak w poprzednim i co więcej, zdaje sobie sprawę ze swojego wcześniejszego ślepego zauroczenia Dantem.
Sam świat, zwłaszcza Królestwo Wron, wydaje się być w tym tomie bardzo mały i słabo zarysowany. O ile było tego trochę więcej w „Domu trzepoczących skrzydeł”, o tyle tutaj w zasadzie ograniczamy się do dosłownie jednego miejsca w domenie Lorcana, czyli do tawerny, w której – chyba nie przesadzę – dzieje się dobra połowa ze wszystkich wydarzeń w tej książce. Książka jest pod tym względem bardzo uboga, zwłaszcza że te wspomniane wyżej wydarzenia też nie są niczym nadzwyczajnym.
Mimo to autorce udało się zarysować w miarę interesujący konflikt polityczny, sięgający trochę dalej niż Luce i królestwo Lorcana, a rozmowy i układy oscylujące wokół tego tematu były niezłą odskoczną od niezdecydowanej Fallon. Do tego zakończenie okazało się być najlepszą składową całości i złapałam się ma tym, że słuchając ostatniej sekwencji naprawdę ciekawiło mnie co będzie dalej.
A romans? Romans był po prostu przyzwoity, nic więcej. Denerwowało mnie początkowe podejście Fallon do tego tematu, ale poza tym raczej nie mam się do czego przyczepić. Sceny erotyczne też raczej na plus, bo nie wywoływały we mnie uczucia zażenowania, a to się ostatnio rzadko zdarza.
Moje sięgnięcie po tę serię niemal zbiegło się z premierą trzeciego tomu w Polsce, która już pod koniec tego miesiąca, więc bez żalu (ale za to z zaciekawieniem) zaczekam na nią i przesłucham, jak już wyjdzie audiobook.
Fallon nie takie życie wyobrażała sobie, kiedy postanowiła wypełnić przepowiednię Bronwen i uwolnić wrony. Zamiast żyć u boku (wtedy) ukochanego Dantego jako królowa Luce jest teraz wbrew swej woli przetrzymywana w Królestwie Wron, gdzie Lorcan ma na nią oko i gdzie on wraz z innymi wronami chronią ją przed konsekwencjami jej czynów. Fallon ma dość złotej klatki w której...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-04-04
Dwudziestoletnia Violet Sorrengail całe swoje życie spędziła w Archiwach, gdzie uczyła się na skrybkę, by potem pójść w ślady ojca i dostać się do elitarnej Uczelni Wojskowej Basgiath. Jednak jej matka, generała i głównodowodząca w akademii, zmusza dziewczynę do zmiany planów. Violet nie mogąc sprzeciwić się matce trafia do kwadrantu jeźdźców, ale samo dostanie się do szkoły nie gwarantuje jej ukończenia, a na kadetów czekają liczne, często śmiertelne wyzwania. Violet, która nigdy nie ćwiczyła pod kątem bycia jeźdźczynią nie ma więc lekko, a dodatkowo jej życie w murach szkoły zdają się utrudniać napiętnowani kadeci, dzieci rewolucjonistów, którzy zostali skazani na śmierć przez matkę dziewczyny. Wśród nich prym wiedzie Xaden, syn przywódcy rebelii i, jak się zdaje, naturalny wróg Violet.
„Czwarte skrzydło” było – i jest nadal – niekwestionowanym hitem chyba wszystkich form bookmediów nie tylko za granicą ale również w Polsce. A jako że całkiem lubię smoki, a także lubię wiedzieć co w trawie piszczy, nie mogłam sobie odmówić lektury tej książki, zaś moją ciekawość napędzały zarówno recenzje pozytywne jak i negatywne.
Może zacznę od tego, że mam wobec tej książki bardzo ambiwalentny stosunek. Z jednej strony powiela schematy i jest do bólu nieoryginalna, poza tym niektóre wątki są zwyczajnie głupie. Jednak z drugiej ma elementy, za których wprowadzenie naprawdę ją szanuję.
Przede wszystkim Violet, główna bohaterka. Z jednej strony jest bardzo stereotypowa – mała i (przynajmniej pozornie) słaba, ale z drugiej zdecydowana, zawzięta i naprawdę całkiem niegłupia. Zwłaszcza za tę ostatnią cechę całkiem ją polubiłam. Poza tym nie jest najlepsza w tym co robi i nie wszystkie umiejętności udaje jej się opanować od razu, a niektórych, jak na razie, wcale. Podoba mi się też jej podejście do relacji z jednym z bohaterów, bo Violet widzi, kiedy tamten posuwa się za daleko w kwestiach których nie powinien i nie boi mu się tego powiedzieć. I mam nadzieję, że jej charakter się znacząco nie zmieni na przestrzeni całej serii, bo po Poppy z cyklu „Z krwi i popiołu” mam już serdecznie dość bohaterek w typie Mary Sue i bardzo chciałabym, żeby Violet nie poszła tą drogą.
Smoki, które przyciągnęły do książki rzesze ludzi nieczytających tego podgatunku fantastyki były moim zdaniem całkiem dobrze skrojone, podobnie jak cały wątek wokół nich, natomiast mam wrażenie, że nie jest to nic nowego. Połowa motywów tutaj wykorzystanych kojarzyła mi się z „Eragonem” Paoliniego, choć to oczywiście są dwie różne książki. Nie jest to skojarzenie negatywne, ale mam wrażenie, że do ogólnego obrazu smoków, jakie popkultura zdążyła już wywołać, autorka dodała naprawdę niewiele i dlatego chyba nie będzie to chyba seria dobra dla kogoś, kogo interesują tylko i wyłącznie te stworzenia, chyba że całość skręci w inną stronę, ale nie spodziewałabym się tego.
Wątki związane ze szkołą też były całkiem fajne, ale to chyba tyle. Tutaj również nie było zbyt wiele zaskoczeń, ale myślę że osoby, które uwielbiają uczelniane czy szkolne klimaty mogą być naprawdę zadowolone.
Natomiast co do wątków głupich, to był jeden, który wiele recenzji zdążyło już wytknąć, mianowicie ten związany z dziećmi rewolucjonistów uczących się w tej samej akademii, do której uczęszczają też dzieci osób, które rewolucjonistów skazały na śmierć. Jest to od strony czysto strategicznej karmienie węża na własnej piersi, bo całość aż pachnie zemstą. Oczywiście zostało wyjaśnione, dlaczego tak się stało, natomiast moim zdaniem wyjaśnienie to jest po prostu klejone na ślinę. Możliwe że cały wątek zostanie jakoś rozwinięty w następnych powieściach, jednak na razie trzeba naprawdę mocno zawiesić niewiarę, żeby to zaakceptować.
Poza tym nie podobało mi się też to, jak Violet co rusz gdy tylko zobaczy Xadena musi skomentować, że bardzo ją pociąga. Naprawdę nie musiało to być aż tak podkreślane. Nie mówię też o tym, że w pewnym momencie bohaterowie zostają do siebie niejako przykuci, choć trzeba oddać autorce, że zrobiła to trochę (ale tylko trochę) bardziej umiejętnie niż choćby Maas z jej więzią godową.
Całość natomiast czyta się całkiem przyjemnie, a momenty akcji też są całkiem nieźle napisane. Czasem przeszkadzało mi rwanie akcji, to znaczy kończenie rozdziału w całkiem ciekawym momencie, który mógłby być opisany w następnym, ale został pominięty. Miejscami wyglądało to tak, jakby Yarros faktycznie coś napisała, ale redaktor kazał jej to wyciąć, żeby zmniejszyć objętość książki. To oczywiście tylko jakieś moje domysły, ale jeśli to prawda, to trochę szkoda.
Trochę rozumiem też fenomen całości, bo o ile ja się na niego jakoś nie załapałam, to widzę, co może się w tej książce podobać czytelnikom i to rozumiem; jestem pewna że gdybym była o jakieś 7 lat młodsza to szalałabym za tym cyklem.
No i wydanie. Nie mogę o nim nie wspomnieć. Im jestem starsza tym mniej przepadam za barwionymi brzegami, ale to jest po prostu obłędne. I dodatkowo książka jest szyta! (Wiem, nikogo to pewnie nie interesuje, ale teraz rzadko natrafiam na szyte książki, dlatego zwróciłam na to uwagę).
Zakończenie też było z jednej strony oczywiste, z drugiej autorka podeszła do tematu trochę od innej strony i to mnie lekko zaskoczyło (choć Yarros często puszczała oko do czytelnika na przestrzeni całej książki, więc można się było tego domyślić) i szczerze mówiąc jestem ciekawa, co będzie dalej z bohaterami, dlatego sięgnę po drugi tom.
Dwudziestoletnia Violet Sorrengail całe swoje życie spędziła w Archiwach, gdzie uczyła się na skrybkę, by potem pójść w ślady ojca i dostać się do elitarnej Uczelni Wojskowej Basgiath. Jednak jej matka, generała i głównodowodząca w akademii, zmusza dziewczynę do zmiany planów. Violet nie mogąc sprzeciwić się matce trafia do kwadrantu jeźdźców, ale samo dostanie się do...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-29
Fallon Rossi to pół fae, która przez swoje mieszane pochodzenie została wyklęta z rodu, jednego z najznamienitszych w całym Luce. Mieszka z matką, która po jej urodzeniu i wyklęciu z rodziny postradała rozum, i z babką, która nie umiała zostawić córki i wnuczki na pastwę losu. Przez to, że jej ojcem był człowiek a także przez pewien incydent z dzieciństwa, związany z nienawidzonymi w Luce wodnymi wężami Fallon często ma pod górkę, jednak los zdaje się do niej w końcu uśmiechać – spotyka tajemniczą kobietę, która przepowiada jej, że jeśli odnajdzie i uwolni statuetki wron, zasiądzie na tronie. Dziewczyna jest więc zdeterminowana by przepowiednię spełnić, gdyż zostanie królową Luce polepszyłoby sytuację jej i jej najbliższych, utarłoby nosa tej części rodziny, która jej się wyrzekła, a także – a może przede wszystkim – pozwoliłoby jej na poślubienie królewskiego brata, Dantego Regio, w którym od dawna jest szaleńczo zakochana. Jednak uwolnienie statuetek zapoczątkuje lawinę, która odmieni nie tylko ją, ale i całe Luce.
To kolejna książka z cyklu „Słucham wszystkich audiobooków z półki na Legimi po kolei”. Nie spodziewałam się po niej niczego konkretnego, miała to być kolejna książka, która umili mi spacery, sprzątanie czy podróż na uczelnię. Dostałam jednak coś, o czym nie wiem co mam myśleć.
Z jednej strony „Dom trzepoczących skrzydeł” całkiem mi się podobał. Nie jest to oczywiście książka nie wiadomo jak dobra, ale dostarczyła mi rozrywki i to się chyba najbardziej liczy. Poza tym nie była jak inne typowe romantasy, to znaczy nie skupiała się tylko na wątku miłosnym, a świat wokół nie był tylko dodatkiem. I oczywiście, uczucie Fallon do księcia Luce napędza całą akcję, bo głównie dla niego dziewczyna decyduje się w ogóle ryzykować życie dla statuetek, ale samego romansu było zaskakująco mało, a scena erotyczna – tylko jedna, i do tego całkiem zgrabnie napisana (zwłaszcza w porównaniu do innych takich scen w innych takich książkach). Przez to nie wiem czy można nazwać „Dom trzepoczących skrzydeł” romantasy. Pewnie zadecydują o tym kolejne książki z cyklu.
Sama fabuła również jest całkiem ciekawa. Podobny motyw, to znaczy szukanie konkretnych przedmiotów, wystąpił też w niedawno przesłuchanym przeze mnie „Oknie skąpanym w mroku”, ale mam wrażenie że w książce Olivii Wildenstein wyszło to zgrabniej, bo Fallon w pewnym momencie skupiała się w zasadzie tylko na tym. Poza tym interesujący był wątek pochodzenia głównej bohaterki i tego, dlaczego to akurat ona została wybrana do odnalezienia figurek wron, a także sam wątek ściśle związany z tymi figurkami i tajemniczą wroną, która towarzyszy Fallon w jej zadaniu.
Z drugiej strony największym moim problemem z tą książką była sama Fallon. Czytałam już naprawdę wiele książek, i YA, i NA fantasy, i fantasy dla młodzieży, romantasy też. Ich bohaterki były różne, ale Fallon przebiła je wszystkie, niestety w negatywnych cechach, bo w głupocie i naiwności. I ja rozumiem, że każdy gatunek ma pewną konwencję i ramy, których się trzyma, a jedną z takich ram jest to, że bohaterki często nie łapią wszystkich niuansów w lot, by fabuła mogła iść dalej i by były możliwe jakieś zwroty akcji. Natomiast Fallon jest momentami strasznie, strasznie głupia, do tego stopnia, że wszyscy wokół niej domyślają się wielu rzeczy dziesiątki, a nawet setki stron przed tym, zanim ona połączy kropki i doda dwa do dwóch. Wynika to głównie z jej ogromnego zaślepienia Dantem, które było wręcz nie do zniesienia i które wpływało również na postrzeganie samego księcia, który jest postacią tak antypatyczną i zadufaną, że momentami naprawdę dziwiłam się, że Fallon tego nie dostrzega. Na szczęście pod koniec książki trochę się opamiętała i mam nadzieję, że to jej opamiętanie już jej zostanie.
Podoba mi się też całokształt Luce, a zwłaszcza miasto, w którym toczy się akcja pierwszej połowy powieści. Wzorowane na Wenecji, z gondolami i wąskimi uliczkami między kanałami jawiło się interesująco i całkiem oryginalnie.
Z marszu pewnie sięgnę po kolejny tom, mam nadzieję że w kwestii interesujących mnie wątków utrzyma poziom.
Fallon Rossi to pół fae, która przez swoje mieszane pochodzenie została wyklęta z rodu, jednego z najznamienitszych w całym Luce. Mieszka z matką, która po jej urodzeniu i wyklęciu z rodziny postradała rozum, i z babką, która nie umiała zostawić córki i wnuczki na pastwę losu. Przez to, że jej ojcem był człowiek a także przez pewien incydent z dzieciństwa, związany z...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-29
Przymusowa rekrutacja do Nocnej Straży Ankh-Morpork owocuje – oczywiście – nowymi rekrutami. Jest wśród nich krasnolud Cuddy, troll Detrytus i Angua, jedyna kobieta w całej Straży. Okres wdrażania się i zapoznawania z nowymi obowiązkami zostaje jednak zakłócony przez serię przedziwnych morderstw. Gildia skrytobójców milczy, nastroje między od wieków skłóconymi krasnoludami i trollami jeszcze bardziej się napinają, a morderca jest nieuchwytny, podobnie jak osobliwe narzędzie zbrodni.
Pierwszy tom „Świata Dysku”, który czytałam, czyli „Straż! Straż!” podobał mi się, ale moim zdaniem nie ma go nawet co porównywać do „Zbrojnych”, bo to właśnie drugi tom w tej podserii podobał mi się bardziej. Ubawiłam się przednio, humor Pratchetta trafił do mnie jeszcze bardziej niż ostatnio (scena przyjmowania klątwy to był majstersztyk!), a także sama fabuła podobała mi się po prostu bardziej. No i Marchewa. Marchewa jest świetny. Ale muszę oddać sprawiedliwość całej zgrai ze Straży Nocnej, bo wszyscy są doskonali, łącznie z nowymi rekrutami.
Satyra również nie zawiodła, ale wydaje mi się że w książkach Terry’ego Pratchetta ani satyra ani humor nie zawodzą nigdy. I choć książka ma już ponad 30 lat, to moim zdaniem nie zestarzała się ani trochę. I nawet jeśli ktoś nie odczytuje niektórych scen tylko po prostu czyta dla przyjemności i zabawy, to i tak jest to po prostu bardzo dobra fantastyka.
Przymusowa rekrutacja do Nocnej Straży Ankh-Morpork owocuje – oczywiście – nowymi rekrutami. Jest wśród nich krasnolud Cuddy, troll Detrytus i Angua, jedyna kobieta w całej Straży. Okres wdrażania się i zapoznawania z nowymi obowiązkami zostaje jednak zakłócony przez serię przedziwnych morderstw. Gildia skrytobójców milczy, nastroje między od wieków skłóconymi krasnoludami...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-24
W królestwie Lyonesse rodzi się księżniczka Suldrun, która od początku nie zaskarbia sobie czułości i miłości rodziców, początkowo z powodu swojej płci, a później dlatego, że nie zachowuje się jak inne dobre urodzone panienki. Suldrun znajduje jednak miejsce, w które może uciec przed karcącymi spojrzeniami piastunek, służby i rodziców – ogród u podnóża zamku, gdzie spędza długie godziny. To właśnie tam spędza lata wygnania, na które jej ojciec ją skazuje po tym, jak znieważyła pretendenta do swojej ręki. Tam też ratuje tajemniczego rozbitka, którego fale przywiodły aż do wybrzeży Lyonesse.
Moja chęć poznania klasyki fantasy zaprowadziła mnie właśnie do „Lyonesse”, czyli pierwszego tomu trylogii Jacka Vance’a. Miałam ochotę na historię z lekka przypominająca książki Tolkiena, a dostałam coś całkiem innego, ale w ostateczności jestem na tak, bo książka przyjemnie mnie zaskoczyła.
To, co najbardziej mnie zdziwiło to fakt, że Suldrun wcale nie jest główną bohaterką powieści. Oczywiście, jest istotna przez pierwsze sto kilkadziesiąt stron, ale potem znika ze sceny na rzecz innych bohaterów. Nie jest to pierwszy tego typu zabieg, z jakim się spotkałam w fantasy, choćby w „Mgłach Avalonu” jest podobnie, ale nie spodziewałam się, że tutaj taki zabieg wystąpi (tym bardziej, że w oryginale tytuł powieści to „Suldrun’s Garden”). Mimo to polubiłam większość głównych bohaterów, nawet jeśli ich kreacje nie były specjalnie ciekawe czy odkrywcze.
Jack Vance dużo czerpał z motywów przedchrześcijańskich i celtyckich, co widać. I właśnie te inspiracje, niektóre bardziej, niektóre mniej widoczne, zbudowało najlepszą cechę tej powieści, czyli jej klimat. Atmosfera „Lyonesse” jest naprawdę niezwykła. Całe Wyspy Elder, na których rozgrywa się akcja, są wypełnione magicznymi miejscami i istotami, na które co rusz trafiają bohaterowie. Czytając miałam wrażenie, że gdybym nagle przeniosła się do tego świata to za każdym zakrętem napotykałabym jakiś magiczny krąg z grzybów albo goblini jarmark.
Oczywiście nie jest to książka bez wad. Ma momenty, które się dłużą i których czytanie nuży, bo nie dzieje się nic ciekawego. Czasem też autor ma tendencję do streszczania wydarzeń zamiast ich pokazywania, ale to na szczęście ma miejsce rzadko. Specyficzna jest też narracja, Vance lubi skakać po bohaterach i punktach widzenia, czasem jest tak że o jakimś bohaterze czytamy tylko przez dosłownie kilka zdań, a potem nie wracamy już do niego przez dobre kilkadziesiąt stron. To sprawia, że książka nie spodoba się każdemu.
Ciężko mi powiedzieć, czy polecam. Jak wspomniałam, to książka nie dla każdego, bo nie każdemu spodoba się narracja czy tempo. Myślę jednak że może to być ciekawa przygoda dla kogoś, kto chce poznać trochę klasyki gatunku. Za jakiś czas na pewno sięgnę po drugi tom.
W królestwie Lyonesse rodzi się księżniczka Suldrun, która od początku nie zaskarbia sobie czułości i miłości rodziców, początkowo z powodu swojej płci, a później dlatego, że nie zachowuje się jak inne dobre urodzone panienki. Suldrun znajduje jednak miejsce, w które może uciec przed karcącymi spojrzeniami piastunek, służby i rodziców – ogród u podnóża zamku, gdzie spędza...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-21
Casteel został pojmany przez królową Isbeth, zaś Poppy nie spocznie, dopóki nie uda jej się go uwolnić. Wyrusza więc na Carsodonię z wierny Kieranem u boku, droga jednak nie jest prosta, a w każdym kolejnym napotkanym miejscu widać skutki represji, jakie wywierają na ludziach Krwawa Królowa i jej poplecznicy. Marsz na Solis i odbicie Casteela nie są jedynym zmartwieniem Poppy, a wraz z biegiem wydarzeń okazuje się, że dziewczyna jest kimś zgoła innym niż wszyscy, w tym ona sama, sądzili.
Myślałam, że przerwa od cyklu „Z krwi i popiołu” naprawdę wyjdzie mi na dobre, ale niestety się przeliczyłam, bo niezależnie od tego ile czasu bym odwlekała lekturę, ta nie stałaby się nawet o jotę lepsza. I o ile po przeczytaniu wcześniejszych tomów było mi trochę przykro, że nie spełniły moich oczekiwań i że każdy kolejny był słabszy od poprzedniego, tak teraz nie jest mi przykro, nie jestem też tym specjalnie zaskoczona.
„Wojna dwóch królowych” cierpi na tę samą przypadłość co poprzednia książka Armentrout, czyli na pierwszą połowę, która jest za długa i nudna jednocześnie. Naprawdę nie było potrzeby, by przygotowania do odbicia Casteela trwały prawie 400 stron, bo bohaterowie nie robią nic specjalnego, żeby sobie to zadanie ułatwić. Nawet dialogi nie są ciekawe, a to właśnie one tak nadmuchały te pierwsze kilkaset stron. Co prawda po połowie akcja trochę się rozkręca, ale nadal nie jest to to, czego oczekiwałam, głównie dlatego, że wszystkie plot-twisty albo już znałam z „Cienia w żarze”, albo zdążyłam się ich domyślić.
Denerwuje mnie też trochę związek Poppy i Casteela. Nigdy nie ukrywałam, że nie byłam i nie jestem ich fanką, ale po tym tomie mam wrażenie, że ich relacja zmierza donikąd, mimo że autorka usilnie próbuje czytelnikom wpoić jak bardzo się kochają. No cóż, jak tego nie widzę bo ich relacja opiera się w zasadzie tylko na seksie. I ja rozumiem że jest to romantasy z silnie zarysowanym wątkiem erotycznym, ale na litość, niech ci bohaterowie choć raz na tom porozmawiają ze sobą o czymś, co nie będzie miało podtekstu seksualnego. To naprawdę stało się męczące. A ten wątek trójkąta, który autorka wrzuciła chyba tylko po to, by dodać serii trochę kontrowersji był beznadziejnie wpleciony i niewiarygodny.
Sama woja też wypadła bardzo blado i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jest to bardziej wojna na słowa między Poppy a Krwawą Królową. I może byłoby to ciekawe, poczytać o ich wymianie zdań, gdyby nie to, że każda z nich była taka sama; wychodziła i kończyła się na tych samych punktach. A ja naprawdę liczyłam na jakieś potyczki i bitwy i co prawda było ich tu kilka, ale chyba nie na tyle, by można było to nazwać wojną. Przez całą książkę nie czuć też stawki, o którą toczy się gra, więc te wszystkie spotkania Poppt i Isbeth nie mają też w sobie tej nutki niepewności, która dobrze by im zrobiła.
Muszę też wspomnieć o Poppy, która stała się wręcz definicją Mary Sue. Armentrout naprawdę nie mogła się zdecydować jakie pochodzenie i moce dać swojej głównej bohaterce, więc dała jej wszystkie, jakie miała pod ręką. I choć wiele z wątków związanych z Poppy zostało już wyjaśnionych przynajmniej częściowo w „Cieniu w żarze”, to nie zmienia to faktu, że autorka przedobrzyła. A znając ją to pewnie na tym się nie skończy i będzie można się spodziewać kolejnych rewelacji w następnym tomie.
W opinii dotyczącej pierwszego tomu tego cyklu wspominałam, że Armentrout całkiem nieźle pisze i że jestem ciekawa, czy jej warsztat rozwinie się trochę podczas pisania kolejnych tomów. Teraz muszę swoje słowa odwołać, bo autorka ani się nie poprawiła, ani też nie pisze specjalnie dobrze. Przede wszystkim brak w tej książce niuansu, wszystko jest podane na tacy i wyjaśnione od razu, może poza wątkiem przepowiedni, ale on jest akurat przewidywalny sam w sobie.
Poza tym bohaterowie bardzo dużo klną. Zazwyczaj nie zwracam na to uwagi, bo odbieram to jako kreację bohatera, ale tutaj klnie każdy, bardzo dużo i często bez powodu. W pewnym momencie zrobiło się to po prostu niesmaczne.
Czy przeczytam kolejne tomy? No pewnie tak, bo czasem wychodzi ze mnie czytelnicza masochistką ,a to jest właśnie ten moment. Nastawiam się jednak na to, że jeśli tendencja spadkowa się utrzyma, to w pewnym momencie nawet moje skłonności do czytania słabych książek to będzie za mało, żeby dokończyć tę serię. Ale pożyjemy, zobaczymy.
Casteel został pojmany przez królową Isbeth, zaś Poppy nie spocznie, dopóki nie uda jej się go uwolnić. Wyrusza więc na Carsodonię z wierny Kieranem u boku, droga jednak nie jest prosta, a w każdym kolejnym napotkanym miejscu widać skutki represji, jakie wywierają na ludziach Krwawa Królowa i jej poplecznicy. Marsz na Solis i odbicie Casteela nie są jedynym zmartwieniem...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-16
Zaginęła córka Gabriela Wintera, wytwórcy whisky. Przekonany, że zięć, książę Rochelle, nie przejmuje się jej zniknięciem, wynajmuje Riyrię. Royce i Hadrian wyruszają więc do Rochelle by znaleźć księżną Genevieve, a w trakcie śledztwa odkrywają, że jej zaginięcie jest związane z o wiele grubszą sprawą niż się komukolwiek wydawało.
To będzie chyba mój ulubiony tom ze wszystkich czterech. Dialogi były tu zdecydowanie najzabawniejsze, a w bohaterach – zarówno w Roysie i Hadrianie, jak i w postaciach pobocznych – czuć charyzmę, zaś po głównym duecie widać, że prawdziwie się zaprzyjaźnili.
Akcja również była wartka i dynamiczna, bez momentów przestoju czy nudy. Autor bardzo dobrze poprowadził intrygę, chyba najlepiej w porównaniu do poprzednich tomów. Naprawdę nie mogłam się oderwać.
Dobra i solidna była to seria, a zabawa przy jej czytaniu – przednia. I wierzę w zapewnienia innych czytelników, że „Odkrycia Riyrii” są serią jeszcze lepszą niż ta, dlatego czekam z niecierpliwością na jej wznowienie, tak samo jak czekam na kolejne książki Sullivana.
Zaginęła córka Gabriela Wintera, wytwórcy whisky. Przekonany, że zięć, książę Rochelle, nie przejmuje się jej zniknięciem, wynajmuje Riyrię. Royce i Hadrian wyruszają więc do Rochelle by znaleźć księżną Genevieve, a w trakcie śledztwa odkrywają, że jej zaginięcie jest związane z o wiele grubszą sprawą niż się komukolwiek wydawało.
To będzie chyba mój ulubiony tom ze...
2024-03-15
Dziesięć lat po skazaniu króla Karola Stuarta do władzy znów dochodzą rojaliści. Wtedy zaczyna się ściganie ludzi, którzy lata wcześniej podpisali wyrok skazujący na śmierć króla. Królobójcy szukają schronienia wszędzie gdzie się da, także poza granicami Anglii. Nie inaczej robią Edward Whalley i jego zięć William Goffe, którzy płyną aż do Nowego Świata, by tam ukrywać się przed wysłannikami Tajnej Rady. Jednym z nich jest Richard Nayler, który oprócz chęci wymierzenia sprawiedliwości za zabicie króla ma też własny powód, dla którego ściga królobójców.
Uwielbiam historię i od czasu do czasu lubię czytać powieści historyczne, poza tym historią Anglii interesuję się już od dawna, więc z chęcią zabrałam się za audiobooka „Wielkiej ucieczki”. I, niestety, nie będzie to moja ulubiona powieść historyczna, choć muszę jej oddać, że nie będzie też tą najmniej ulubioną.
Przede wszystkim, tytuł może być trochę zgubny, bo sugeruje, że czeka nas czytanie o emocjonującym pościgu, ucieczce, tropieniu i ukrywaniu się. A tak nie jest. Oczywiście, mamy tu ucieczkę i ukrywanie się, mamy też pogoń i poszukiwanie, ale wszystko jest bardzo, bardzo powolne i często też nudne. Historia Whalleya i Goffa opiera się głównie na przechodzeniu z miejsca na miejsce i ukrywanie się przed żołnierzami, strażą i pościgiem wysłanym za nimi z Anglii. Nie ma w tym ani zbyt wielkiej filozofii, ani suspensu, bo od początku wiadomo, że każdą kryjówkę, do której trafią bohaterowie, będą musieli w pewnym momencie opuścić i skryć się gdzieś indziej. Ich życie w ukryciu też nie jest zbyt ciekawe i sprowadza się głównie do czytania Biblii, modlitwy i nadziei, że kiedyś ich przymusowe wygnanie i odseparowanie od społeczeństwa się skończy. Inne punkty widzenia nie są ani tak częste, ani też specjalnie ciekawe, choć są z pewnością odskocznią od losów Whalleya i Goffa.
Osobiście miałam nadzieję na jakieś wspominki czy też retrospekcje z czasów, w których dwóch głównych bohaterów towarzyszyło Cromwellowi w procesie Karola I. Co prawda takie wspomnienia pojawiają się, ale dopiero w drugiej połowie książki i jest ich bardzo mało. Oczywiście wiem, że to nie jest książka o wojnie domowej w Anglii ani o Olivierze Cromwellu, jednak zawiera tak długie opisy zwyczajnego życia bohaterów, że trochę więcej retrospekcji mogłoby tylko urozmaicić książkę.
Dużą częścią „Wielkiej ucieczki” są kwestie religijne. Whalley i Goff to purytanie i to właśnie z purytanami mają praktycznie wyłącznie do czynienia. To sprawia, że wiara i religia są niemalże równorzędnymi bohaterami tej powieści, a gorliwość wielu postaci podpada niemal pod fanatyzm. Oczywiście nie jest to wada i mnie osobiście takie podejście się nawet podobało, bo choć irytowało, to dodawało realizmu i wiarygodności całej historii, ale wiem, że jest wiele takich czytelników, którym nadmierne podnoszenie takich wątków przeszkadza i nie lubią o tym czytać, dlatego zaznaczam, że zabierając się za „Wielką ucieczkę” warto mieć to na uwadze.
Sama książka jest natomiast napisana bardzo porządnie. Doceniam research autora i jego podejście do faktów. Naprawdę widać ten wkład.
Nie wiem, czy polecam, ale na pewno nie odradzam. Z pewnością nie jest jednak to coś dla osób, które nie lubią czytać o historii.
Dziesięć lat po skazaniu króla Karola Stuarta do władzy znów dochodzą rojaliści. Wtedy zaczyna się ściganie ludzi, którzy lata wcześniej podpisali wyrok skazujący na śmierć króla. Królobójcy szukają schronienia wszędzie gdzie się da, także poza granicami Anglii. Nie inaczej robią Edward Whalley i jego zięć William Goffe, którzy płyną aż do Nowego Świata, by tam ukrywać się...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-13
Hadrian i Royce dostali nietypowe zlecenie. Na młodą hrabinę jednej z prowincji czyhają zamachowcy, a oni mają ustalić, w jaki sposób można najefektywniej przeprowadzić na nią zamach, by dzięki temu udaremnić starania prawdziwych spiskowców. Kiedy jednak Hadrian i Royce docierają na miejsce okazuje się, że nic nie jest takie proste, cała sprawa jest podejrzana, a sama ofiara spisku, lady Nysa Dulgath, zdaje się tym wszystkim w ogóle nie przejmować.
To chyba będzie mój ulubiony tom z całego cyklu, przynajmniej na razie. Historia poruszona w tej części, oraz oczywiście sama sprawa związana z lady Dulgath, zainteresowała mnie najbardziej ze wszystkich trzech jakie dotychczas poznałam. Poza tym w tym tomie w końcu pojawiło się trochę magii, i to takiej nie do końca typowej dla tego rodzaju przygodowej fantasy (przynajmniej w moim odczuciu), co, przyznam, zaskoczyło mnie pozytywnie.
Jako ktoś, kto (jeszcze) nie czytał poprzedniej serii autora o tych bohaterach i zaczął dopiero od „Kronik Riyrii” jestem bardzo ciekawa ile z poruszonych tu wątków będzie miało kontynuację w „Odkryciach Riyrii”. Oczywiście wiem, że prequele były pisane po zakończeniu głównej serii i to właśnie dlatego tak ciekawi mnie, czy wątki związane z dwójką głównych bohaterów, które autor w nich porusza, będą miały w „Odkryciach Riyrii” jakieś odzwierciedlenie czy kontynuację. A muszę przyznać, że są one ciekawe, zwłaszcza ten dotyczący Royce’a.
Podobnie mam z bohaterami pobocznymi – cały czas się zastanawiam czy ci, którzy pojawiają się w prequelach, pojawiają się też w głównej serii. I mam nadzieję, że przynajmniej niektórzy tak.
Co mogę więcej napisać prócz tego, że bawiłam się na tej książce jeszcze lepiej niż na dwóch poprzednich? Chyba tylko to, że zabieram się za kolejny tom, bo nie chcę tej przygody przerywać.
Hadrian i Royce dostali nietypowe zlecenie. Na młodą hrabinę jednej z prowincji czyhają zamachowcy, a oni mają ustalić, w jaki sposób można najefektywniej przeprowadzić na nią zamach, by dzięki temu udaremnić starania prawdziwych spiskowców. Kiedy jednak Hadrian i Royce docierają na miejsce okazuje się, że nic nie jest takie proste, cała sprawa jest podejrzana, a sama...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-06
Minął już rok od wydarzeń na Wieży Koronnej, a Royce i Hadrian nadal współpracują i, co wydaje się być równie dziwne dla ich obu, zaprzyjaźnili się. Teraz wracają do Medfordu, by odwiedzić Gwen, ta jednak nie chce ich widzieć. Dochodzenie do tego, co jest przyczyną niechęci kobiety do nich odkrywa spisek, którego celem jest sam król.
Na „Róży i Cierniu” bawiłam się prawie równie dobrze co na „Wieży Koronnej”, choć nie mogłam nie zauważyć, że tutaj akcenty zostały rozłożone trochę inaczej, i właśnie to odebrało mi troszkę radości z czytania (ale niewiele). Przede wszystkim perspektywa Royce’a i Hadriana nie jest tak częsta jak w tomie poprzednim, a więcej czasu autor poświęcił innym, choć równie ważnym dla historii bohaterom. Mimo że brakowało mi trochę głównych bohaterów serii, to rozumiem wybór autora i nie mam go za złe, bo pozostałe perspektywy również były interesujące. Na dodatek znowu widać, zwłaszcza po ostatnim rozdziale, że Sullivan szykuje dla Hadriana i Royce’a o wiele większe zadania niż podrzędne kradzieże albo zlecenia, ale to jeszcze nie czas i na razie widzimy, jak buduje grunt. Wyobrażam też sobie, że fani podstawowego cyklu, czyli „Odkryć Riyirii” muszą świetnie bawić się na książkach go poprzedzających.
Nie jest to nie wiadomo jak odkrywcza seria, ale daje mi naprawdę wiele frajdy, a to dla mnie wystarczający powód, by ją kontynuować.
Minął już rok od wydarzeń na Wieży Koronnej, a Royce i Hadrian nadal współpracują i, co wydaje się być równie dziwne dla ich obu, zaprzyjaźnili się. Teraz wracają do Medfordu, by odwiedzić Gwen, ta jednak nie chce ich widzieć. Dochodzenie do tego, co jest przyczyną niechęci kobiety do nich odkrywa spisek, którego celem jest sam król.
Na „Róży i Cierniu” bawiłam się prawie...
2024-03-02
Elspeth Spindle nosi w sobie Koszmar. To on broni ją przed konsekwencjami gorączki, na którą zapadła przed jedenastu laty i kórej ofiary zostają dotknięte zakazaną w królestwie Blunder magią. Dziewczyna rozpaczliwie próbuje ukryć przed innymi konsekwencje gorączki i magię, którą włada za sprawą Koszmaru mieszkającego w jej umyśle. Bo jedyna magia dozwolona w Blunder to magia Kart Opatrzności, z których dwanaście zebranych razem może przełamać klątwę toczącą królestwo od wielu stuleci. Właśnie to w planach ma Ravyn, który wraz z rodziną stara się odnaleźć wszystkie dwanaście kart i proponuje Elspeth układ – w zamian za pomoc w poszukiwaniach karty będą mogły ją uzdrowić. Nic jednak nie jest proste, a dziki lokator w głowie dziewczyny nieustannie o tym przypomina.
Sięgnęłam po „Okno skąpane w mroku”, bo postanowiłam słuchać po kolei każdego audiobooka, który dodałam na swoją półkę na Legimi, a pierwsza w kolejce była właśnie ta książka. Spodziewałam się mrocznej historii z ciężkim, gotyckim klimatem, a także dobrze skrojonych bohaterów i interesującego systemu magicznego. Niestety, dostałam bardzo niewiele z tego, na co liczyłam, ale po kolei.
Zacznę od pozytywów, choć tych jest niewiele. – klimat naprawdę jest i wylewa się z książki. Jest mrocznie, jest gotycko, jest niepewnie. Ale… to tyle. Wielokrotnie pisałam, że bardzo lubię klimatyczne książki, takie, które pozwalają poczuć historię, jaką za sobą niosą. I „Okno skąpane w mroku” mogłoby takie być gdyby niosło za sobą jakąś ciekawą historię, ale niestety tak nie jest. Autorka nie miała wcale złego pomysłu. Klątwa, która ciąży nad królestwem, zabójcza mgła, duch lasu, to wszystko brzmi świetnie, ale nic za sobą nie niesie. Przemyślenia Elspeth nie są specjalnie odkrywcze, rozmowy między bohaterami są nudne, a zależności i relacje bardzo płaskie i nieciekawe. Jeśli zaś ktoś szuka akcji, to za wiele tu nie znajdzie, poza może końcową sekwencją, ale i ona się specjalnie nie wybija. I muszę zaznaczyć, że pierwsza połowa podobała mi się o wiele mniej od drugiej, głównie dlatego że cokolwiek zaczęło się dziać dopiero po połowie książki.
Natomiast muszę jeszcze pochwalić pomysł, żeby magię w tym świecie oprzeć o Karty Opatrzności. Pomysł może i niespecjalnie odkrywczy, ale za to chyba najlepiej wykorzystany. Bardzo doceniam, że magia płynąca z kart dawała nie tylko korzyści, ale ciągnęła też za sobą pewną cenę czy też konsekwencje. To było naprawdę ciekawe, szkoda tylko, że więcej się o tym mówiło niż można było to zobaczyć, ale i tak był to najlepszy element tej książki.
Bohaterowie… Jak pisałam wyżej, nie jest dobrze. Niemal wszyscy są płascy i nieciekawi, a jedyne wyjątki stanowią Ioni, czyli kuzynka Elspeth, oraz Koszmar. Ta pierwsza, bo jej motywacje w pewnym momencie stają się niejasne i sama złapałam się na tym, że jestem ciekawa, jak rozwinie się jej wątek. Ten drugi, bo z jednej strony powinien być po stronie Elspeth i reszty, a z drugiej widać, że gra we własną grę, tylko nie do końca wiadomo dlaczego.
Z wątkiem romantycznym też mam pewien problem. Co prawda nie jest go jakoś specjalnie dużo, co mnie nawet zaskoczyło, gdyż książka jest reklamowana jako romantasy, ale jednocześnie jest bardzo płaski. Może to wynika z tego, że sami zainteresowani, czyli Elspeth i Ravin, nie są zbyt ciekawymi ani tym bardziej złożonymi postaciami.
Czy będę poznawać tę historie dalej? Pewnie tak, bo to tylko dylogia, a znając życie audiobook drugiego tomu i tak pojawi się na Legimi, więc nic nie stracę.
Elspeth Spindle nosi w sobie Koszmar. To on broni ją przed konsekwencjami gorączki, na którą zapadła przed jedenastu laty i kórej ofiary zostają dotknięte zakazaną w królestwie Blunder magią. Dziewczyna rozpaczliwie próbuje ukryć przed innymi konsekwencje gorączki i magię, którą włada za sprawą Koszmaru mieszkającego w jej umyśle. Bo jedyna magia dozwolona w Blunder to...
więcej mniej Pokaż mimo to2024-03-02
Hadrian Blackwater, były żołnierz, odwiedza starego przyjaciela swojego ojca, wykładowcę na uniwersytecie. Nie jest jednak jedynym gościem starego profesora Arcadiusa; poznaje u niego tajemniczego i antypatycznego Royce’a Melborne’a. Mężczyźni od początku pałają do siebie wyraźną niechęcią, a ku ich niezadowoleniu, zostają zmuszeni do współpracy – muszą włamać się do najbardziej strzeżonej twierdzy w królestwie, Wieży Koronnej, i ukraść stamtąd coś dla profesora.
Sięgnęłam po „Wieżę Koronną”, bo chciałam przeczytać coś lżejszego i przygodowego, co byłoby dla mnie odskocznią od czytania innej książki. I powieść Sullivana okazała się prawdziwym strzałem w dziesiątkę. Co prawda może i nie była to powieść naszpikowana akcją od pierwszej do ostatniej strony, ale relacja dwóch głównych bohaterów wynagradza to z nawiązką. Ich wzajemna niechęć została zarysowana przez autora naprawdę wyraźnie i dobrze; powiem nawet, że niektórzy inni pisarze mogliby się od niego co nieco nauczyć jeśli o to chodzi. Tym też lepiej wypada później ich współpraca i topnienie lodów w ich relacji, choć przyznaję, że połowa tak krótkiej książki to dla mnie troszkę za mało czasu antenowego na pokazanie tego, jak ich podejście do siebie nawzajem się zmienia. Ale nie mam co narzekać, w końcu przede mną jeszcze trzy tomy i kolejna seria Sullivana o tych samych bohaterach, więc naczytam się o tym dość.
Ciekawą bohaterką jest też Gwen, której autor również poświęca pewną część książki. Wątek jej i innych dziewczyn, które uniezależniają się od swojego alfonsa i idą na swoje nie był może tak ciekawy jak ten Hadriana i Royce’a, ale zaciekawił mnie. Wątek ten prawie przez całą książkę toczy się w oderwaniu od głównego, ale w pewnym momencie wszystko się spaja, więc całość wypadła o wiele lepiej i ciekawej niż na przykład w „Legendzie o popiołach i wrzasku”, w której również dwa wątki toczyły się równolegle i niezależne od siebie, ale w żadnym momencie się nie splotły. A przyznam, że przez moment bałam się, że to nie nastąpi, na szczęście niepotrzebnie.
Nie jest to też typowa książka fantasy. Nie ma tutaj magii ani magicznych ras, choć elfy i krasnoludy są kilkukrotnie wspominane. Całość wygląda bardziej na wariację na temat średniowiecza w Europie, ale spodziewam się, że w kolejnych tomach (albo ewentualnie kolejnej serii) motywy te dadzą bardziej o sobie znać, a świat zostanie bardziej rozbudowany.
Nie mogę też nie zwrócić uwagi na to, że sam wątek tytułowej Wieży Koronnej i kradzieży nie jest wbrew pozorom clue powieści. Jest to bardziej pretekst do tego, żeby Royce i Hadrian zaczęli współpracować i zawiązali nić porozumienia. Wyszło to całkiem nieźle, chociaż jeśli ktoś sięga po tę książkę właśnie dla wątku włamu to może się nieźle rozczarować. Jednak ostatni rozdział sugeruje, że na Hardiana i Royce’a jeszcze wiele czeka.
Na pewno będę kontynuować czytanie tej serii, bo bardzo dobrze bawiłam się przy tym tomie i mam ochotę na więcej.
Hadrian Blackwater, były żołnierz, odwiedza starego przyjaciela swojego ojca, wykładowcę na uniwersytecie. Nie jest jednak jedynym gościem starego profesora Arcadiusa; poznaje u niego tajemniczego i antypatycznego Royce’a Melborne’a. Mężczyźni od początku pałają do siebie wyraźną niechęcią, a ku ich niezadowoleniu, zostają zmuszeni do współpracy – muszą włamać się do...
więcej mniej Pokaż mimo to
To z pewnością nie będzie mój ulubiony tom, ale nie mogę nie powiedzieć, że mi się nie podobał. Co prawda część, nazwijmy to, „podróżnicza” nie wciągnęła mnie za bardzo, a tego, kto jest tytułowym Lucyferem domyśliłam się bardzo szybko, natomiast wydarzenia w Lipowej Alei i okolicach były już ciekawsze. Łącznie z zakończeniem, bardzo niecodziennym nawet jak na Sagę o Ludziach Lodu, ale jednocześnie dającym nadzieję. Muszę też ostatecznie pochwalić wspomniany wyżej wątek Lucyfera, bo o ile, jak pisałam, domyśliłam się tego kto nim jest, o tyle jego pobudki i zakończenie samego wątku były zaskoczeniem i mi się podobały.
Saga natomiast raczej nie będzie moją ulubioną bohaterką, chociaż nie mogę jej odmówić odwagi czy tego, jak ważna jest dla całego rodu. Natomiast Henninga z miejsca polubiłam, choć wiem już (przesłuchałam już także tom kolejny), że życie go nie oszczędzi.
To z pewnością nie będzie mój ulubiony tom, ale nie mogę nie powiedzieć, że mi się nie podobał. Co prawda część, nazwijmy to, „podróżnicza” nie wciągnęła mnie za bardzo, a tego, kto jest tytułowym Lucyferem domyśliłam się bardzo szybko, natomiast wydarzenia w Lipowej Alei i okolicach były już ciekawsze. Łącznie z zakończeniem, bardzo niecodziennym nawet jak na Sagę o...
więcej Pokaż mimo to