Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , , ,

To nie jest książka o miłości. Słowo miłość pada w niej kilkukrotnie, ale w życiu bohaterów jest abstrakcją, iluzją lub po prostu luksusem, na który nie mogą sobie pozwolić.

Fabuła jest prosta, ale sposób, w jaki Mishima ją opowiada czyni z tej krótkiej historii opowieść, która na długo zapada w pamięć. Główna bohaterka, Etsuko, po śmierci niewiernego męża przenosi się do jego domu rodzinnego, gdzie nawiązuje intymną relację ze swym teściem. Jednocześnie "zakochuje się" w młodym służącym Saburo i ta fascynacja jest osią całej powieści. Nieustające napięcie, duszna i klaustrofobiczna atmosfera towarzyszyły mi podczas całej lektury, aż do zaskakującego finału.

Mishima jest mistrzem w kreowaniu interesujących i skomplikowanych postaci kobiecych. Tak i tym razem główna bohaterka nie pozwala się łatwo zaszufladkować. Dzięki kunsztowi autora trudno Etsuko bezrefleksyjnie potępić, łatwiej jej współczuć. Być może dlatego historia dużo traci przy ekranizacji*. To klasyczny przykład powieści, której siła tkwi w formie. Brak wszechwiedzącego narratora spłyca tę opowieść do prostej historii o niemożliwej namiętności i destrukcyjnej obsesji. A jest czymś więcej.

*"Ai no Kawaki", reż. Kureyoshi Kurahara, 1967 r. (niestety, kilka zmian kluczowych dla powieści elementów spowodowało, że film zmienia perspektywę i cała historia jest bardziej dosłowna).

To nie jest książka o miłości. Słowo miłość pada w niej kilkukrotnie, ale w życiu bohaterów jest abstrakcją, iluzją lub po prostu luksusem, na który nie mogą sobie pozwolić.

Fabuła jest prosta, ale sposób, w jaki Mishima ją opowiada czyni z tej krótkiej historii opowieść, która na długo zapada w pamięć. Główna bohaterka, Etsuko, po śmierci niewiernego męża przenosi się do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Kto zna programy kulinarne Stanleya Tucci, ten wie czego się spodziewać. Hollywoodzki aktor włoskiego pochodzenia potrafi bowiem w tak cudownie nonszalancki sposób opowiadać o jedzeniu, że zjadłabym wszystko, co by przygotował (nawet jeśli zwykle bym tego nie tknęła).

"Smak" zawiera co prawda przepisy na ciekawe (i czasem nieoczywiste) dania kuchni włoskiej, ale nie jest to książka kulinarna. Przepisy są raczej przerywnikiem, często konkluzją akurat opowiadanej historii. Ilustracji brak. To przede wszystkim autobiografia pisana przez pryzmat smakowych i kuchennych wspomnień autora, od dzieciństwa po czasy współczesne. Tucci o kuchni (zwłaszcza włoskiej) wypowiada się stanowczo i subiektywnie, ale z właściwym mu dowcipem, dlatego nie można mu zarzucić pretensjonalnego kulinarnego zadufania.

Jeśli ktoś liczy na hollywoodzkie ploteczki to się zawiedzie. Anegdoty i historie okołofilmowe są nieliczne i zwykle przywołane tylko dlatego, że akurat wiążą się z głównym tematem. A jak tytuł wskazuje, jest to książka o jedzeniu.

Byłaby to wzorcowa feel good book, gdyby nie parę krwistych wstawek. Nie odstawiam tu jakiejś hipokryzji, bo przecież jem mięso, ale czy naprawdę opis męczarni kozy zarzynanej tępym nożem był w tej historii konieczny? Nic to nie wniosło do opowieści, a zepsuło mi odbiór całej książki.

Kto zna programy kulinarne Stanleya Tucci, ten wie czego się spodziewać. Hollywoodzki aktor włoskiego pochodzenia potrafi bowiem w tak cudownie nonszalancki sposób opowiadać o jedzeniu, że zjadłabym wszystko, co by przygotował (nawet jeśli zwykle bym tego nie tknęła).

"Smak" zawiera co prawda przepisy na ciekawe (i czasem nieoczywiste) dania kuchni włoskiej, ale nie jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Coś wspaniałego. Czytam sobie wzniosłe i uduchowione strofy o ulotności życia, a parę stron dalej cyk - diss na Sei Shonagon.
Takie są właśnie "Dzienniki i pieśni" Murasaki Shikibu. Wszystko w jednym.

W części dziennikowej dostajemy opisy zwyczajów, ceremonii, często nawet osób. Dużo tu monotonii codziennego dworskiego życia, ale są też śmieszne złośliwości i małostkowe plotki. Pocztówka z epoki. Dla niektórych taka faktografia może być zbyt nudna, ale ja z tych co i tak pławią się w przypisach (a jest ich sporo).

W drugiej części dostajemy pieśni (głównie tanka), które, jak wiadomo, w tłumaczeniu tracą rytm i melodię charakterystyczną dla języka. W większości dość pesymistyczne, czasem trochę sentymentalne, ale na pewno dobrze napisane (o ile mnie tłumaczenie nie zwodzi). Chyba już standardem stało się umieszczanie obok polskiego przekładu poezji również tekstu japońskiego i wersji zlatynizowanej, ale i tak uważam to za duży plus.

Na trzecią część książki składają się fragmenty "Genji monogatari". Chyba się nie doczekam polskiego przekładu całości i sprawię sobie wersję angielską. Póki co jestem wdzięczna wydawnictwu za tę próbkę opus magnum autorki, gdyż jeszcze bardziej zachęca do sięgniecia po to dzieło.

Minusem jest samo wydanie, które zawiera sporo błędów redakcyjnych i edycyjnych, co może niektórym psuć ogólny odbiór. Nie trafiły też do mnie ani okładka ani grafiki wewnątrz, ale to już kwestia gustu (albo też ja jestem starą konserwą i we wszystkich klasykach chciałabym drzeworyty z epoki ;).

Aż dziwne, że dostajemy twórczość Murasaki Shikibu po polsku tak późno i to od małego nieznanego wydawnictwa (Matsumi), bo dla entuzjastów literatury japońskiej to jednak klasyk.

Coś wspaniałego. Czytam sobie wzniosłe i uduchowione strofy o ulotności życia, a parę stron dalej cyk - diss na Sei Shonagon.
Takie są właśnie "Dzienniki i pieśni" Murasaki Shikibu. Wszystko w jednym.

W części dziennikowej dostajemy opisy zwyczajów, ceremonii, często nawet osób. Dużo tu monotonii codziennego dworskiego życia, ale są też śmieszne złośliwości i małostkowe...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Tytuł sugeruje, że piszącym ma być czytelnik, do czego zachęca też bezwstydna ilość niezadrukowanych kartek. Wzdragam się jednak na samą myśl o bazgraniu po tak ładnej i estetycznej książce. Wydanie jest bowiem naprawdę wyborne, od prążkowanej faktury okładki począwszy, przez interesujący układ graficzny, a na przemyślanym wyborze rycin skończywszy.

Chociaż oprócz oryginalnego utworu (Oku no Hosomichi) książka zawiera także komentarze Agnieszki Żuławskiej-Umedy z podróży śladami poety, to wciąż samego tekstu jest niewiele. Basho słynął przede wszystkim z prostej formy, więc nie spodziewałam się jakiegoś ukwieconego czy rozbuchanego języka, nadal jest to jednak po prostu dziennik podróży. Często bardziej kronikarski, niż literacki. Więcej tu faktów niż uniesień duchowych, chociaż jest sporo poetyckich perełek i pięknych fraz. Jedno jest pewne – to się bardzo dobrze czyta.

Wartość dodaną stanowi króciutki esej o okolicznościach powstawania dzienników i japońska wersja tekstów dla osób, które chciałyby poczuć moc oryginału.

Nie nazwałabym tej książki literaturą wakacyjną, ale myślę, że warto zabrać ją na weekendowy wypad za miasto. Może podróżujemy dzisiaj szybko i komfortowo, ale przez to chyba mniej uważnie. Przemyślenia Basho na pewno pomogą nam spojrzeć na nasze wojaże bardziej refleksyjnym okiem.

Tytuł sugeruje, że piszącym ma być czytelnik, do czego zachęca też bezwstydna ilość niezadrukowanych kartek. Wzdragam się jednak na samą myśl o bazgraniu po tak ładnej i estetycznej książce. Wydanie jest bowiem naprawdę wyborne, od prążkowanej faktury okładki począwszy, przez interesujący układ graficzny, a na przemyślanym wyborze rycin skończywszy.

Chociaż oprócz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Nigdy nie wiem, co o Dazaiu napisać. W większości utworów nie darzę sympatią narratora. Egzaltowany narcyz, próżny mitoman, egoista i często seksista. A ze świadomością jak dużo w tekstach jest autora to już w ogóle minus jak stąd do Tokio. Ale umiał łajdak pisać i tu jest pies pogrzebany. Nic tak na mnie nie działa jak umiejętne władanie słowem, więc gdy tylko zaczynam przewracać kartki wszystko mu z miejsca wybaczam.

A pisze tak jak lubię. Bez sentymentów, szczerze, prosto. Nazywa rzeczy po imieniu, nie wygładza kantów i mimo wszystko wobec siebie również pozostaje krytyczny.

Tematyka jak zwykle – alienacja, bunt, kryzys twórczy, krytyka społeczna, depresja, samobójstwo i gdzieś tam przewijają się kobiety. „Goodbye” jest zbiorem opowiadań z różnych okresów twórczości Dazaia, ale nie przywiązywałabym dużej wagi do tego klucza, bo mimo naturalnego rozwoju warsztatu nie zobaczymy jakiegoś gwałtownego skoku jakości między poszczególnymi utworami. Upływ czasu bardziej widoczny jest w tematyce utworów, gdzie ciężar opowieści z osobistych doświadczeń powoli przenosi się w stronę kwestii społecznych.

Moim ulubionym opowiadaniem są „Perły błazeństwa”, bo zawsze lubiłam zabawy formą, a tematyka podwójnych samobójstw w życiu pisarza (tak, w liczbie mnogiej) zawsze mnie fascynowała i oburzała jednocześnie. Świetny jest nerwowy i pełen pasji monolog Judasza (tak, tego) w „Naglącej skardze”. Zaś „Żona Villiona” pokazuje, że Dazai jak chciał, to potrafił jednak spojrzeć na świat kobiecym okiem.

Jeżeli Dazaia znacie, to wiecie czego się spodziewać. Jeżeli chcielibyście poznać, to śmiało możecie zacząć od tego zbioru.

Nigdy nie wiem, co o Dazaiu napisać. W większości utworów nie darzę sympatią narratora. Egzaltowany narcyz, próżny mitoman, egoista i często seksista. A ze świadomością jak dużo w tekstach jest autora to już w ogóle minus jak stąd do Tokio. Ale umiał łajdak pisać i tu jest pies pogrzebany. Nic tak na mnie nie działa jak umiejętne władanie słowem, więc gdy tylko zaczynam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Moja przygoda z Yoko Ogawą nie zaczęła się najlepiej. Z listy „do przeczytania” jako pierwsze wybrałam „Podziemie pamięci” ze względu na intrygującą tematykę, świetne recenzje i zapadającą w pamięć okładkę anglojęzycznego wydania.

Na pewno autorka nie wykorzystała w pełni potencjału ciekawego pomysłu, który w swej prostocie daje mnóstwo możliwości. Oto na małej bezimiennej wyspie po kolei znikają różne przedmioty i związane z nimi wspomnienia, a osoby niezapominające są ścigane przez tajną policję. To punkt wyjściowy do opowieści o pisarce, która postanawia udzielić schronienia swojemu przyjacielowi.

Mogła być z tego świetna dystopia, ale autorka potraktowała wątki autorytarno-policyjne bardzo schematycznie, podręcznikowo wręcz. Nic nowego, nic ciekawego. Mimo starań Ogawy podczas śledzenia losów bohaterki nie towarzyszyło mi ani napięcie ani poczucie zagrożenia. Orwella z tego nie będzie.

Mam słabą pamięć, więc jak najbardziej utożsamiam się z sytuacją, kiedy podczas rozmowy jedna osoba wszystko pamięta, a mi się żaden folder nie otwiera, mogę też wyobrazić sobie hipotetyczne konsekwencje związane ze znikaniem przedmiotów, niemniej jednak kilka razy zasady świata przedstawionego były dla mnie po prostu pozbawione sensu. Wiem, że w niektórych gatunkach o logice nie dyskutujemy, ale jeżeli mam poczuć się częścią nawet całkowicie zmyślonego uniwersum, to chociaż minimum konsekwencji powinno być zachowane.

Jako opowieść sprawdza się „Podziemie pamięci” przyzwoicie, ale bez rewelacji. Narracja się nie spieszy, ale w mojej ocenie nie jest to zarzut. Lubię refleksyjne pisanie. Bardziej przeszkadzała mi powierzchowna i uproszczona konstrukcja bohaterów, co utrudniało mi identyfikowanie się z nimi. Cały czas miałam wrażenie, że czytam książkę. Papierowe emocje. Co gorsza, podczas lektury bardziej wciągnęła mnie historia bohaterki powieści, którą pisze narratorka niż jej własne losy.

To mogła być świetna książka, gdyby tylko Ogawa wnikliwiej przepracowała temat.

Moja przygoda z Yoko Ogawą nie zaczęła się najlepiej. Z listy „do przeczytania” jako pierwsze wybrałam „Podziemie pamięci” ze względu na intrygującą tematykę, świetne recenzje i zapadającą w pamięć okładkę anglojęzycznego wydania.

Na pewno autorka nie wykorzystała w pełni potencjału ciekawego pomysłu, który w swej prostocie daje mnóstwo możliwości. Oto na małej bezimiennej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Najpierw uwagę zwraca przepiękne i dopracowane wydanie. Połączenie różnych faktur na okładce, krwistoczerwona nić i grube albumowe karty (bo kartki to obraza w tym przypadku). Potem tradycyjne chińskie introligatorstwo – karty są zadrukowane jednostronnie, następnie złożone i przeszyte podwójną nicią.

Ale co w środku? Na początek dostajemy krótkie i esencjonalne wprowadzenie dla laików – charakterystyka haiku, notki o autorach i wyjaśnienie formy. Wybór poetów dość oczywisty, ale samych utworów już niekoniecznie, bo są tu także perełki mniej znane.

Każde haiku jest zapisane w wersji japońskiej, zromanizowanej oraz w tłumaczeniu na angielski, co osobom znającym język kraju kwitnącej wiśni pozwoli ocenić pracę wykonaną przez Harta Larrabee.

Do każdego utworu dopasowany jest odpowiedni rysunek, rycina lub czasem nawet fotografia. I tu moje jedyne zastrzeżenie – zamiast niektórych zdjęć i grafik ze stocków chyba wolałabym więcej starych dobrych japońskich drzeworytów.

Podsumowując, mogę ten album czytać/oglądać godzinami i za każdym razem wzbudza tyle samo emocji i zachwytu. Uczta dla zmysłów i karma dla ducha.
Polecam wszystkim wielbicielom haiku/poezji oraz tym, którzy z haiku się nie zetknęli, ale chcieliby spróbować.

Najpierw uwagę zwraca przepiękne i dopracowane wydanie. Połączenie różnych faktur na okładce, krwistoczerwona nić i grube albumowe karty (bo kartki to obraza w tym przypadku). Potem tradycyjne chińskie introligatorstwo – karty są zadrukowane jednostronnie, następnie złożone i przeszyte podwójną nicią.

Ale co w środku? Na początek dostajemy krótkie i esencjonalne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nie czuję w tej książce autentyczności, a jedynie stylizację. Bardzo cenię kulturę japońską i wszelkie powieści o tej tematyce łykam jak pelikan. Na pewno autorka się przyłożyła, nie odmawiam jej fascynacji kulturą ani sporej wiedzy, a jednak jest to książka na wskroś „zachodnia”. Sposób prowadzenia narracji, opisy i zachowania bohaterów, chociaż pozostają osadzone w typowo japońskich dekoracjach, pozostają dla mnie po prostu typową współczesną powieścią fantasy dla nastolatków, tyle że w egzotycznej scenerii. Dziwi mnie, że chociaż autorka (aż za bardzo) starała się nadać powieści „japońskiego” charakteru, to kompletnie pominęła ogromne możliwości, jakie daje przesiąknięty magią „prawdziwy” folklor kraju kwitnącej wiśni. Przeczytam pozostałe części jedynie po to, aby dowiedzieć się jak potoczyły się dalsze losy bohaterów i czy moje przewidywania co do zakończenia się sprawdzą (moim zdaniem historia jest dość przewidywalna).
Reasumując - książka lekka, łatwa, ale dla mnie średnio przyjemna, bo cały czas zgrzytała mi gdzieś ta sztuczna „japońskość”.

Nie czuję w tej książce autentyczności, a jedynie stylizację. Bardzo cenię kulturę japońską i wszelkie powieści o tej tematyce łykam jak pelikan. Na pewno autorka się przyłożyła, nie odmawiam jej fascynacji kulturą ani sporej wiedzy, a jednak jest to książka na wskroś „zachodnia”. Sposób prowadzenia narracji, opisy i zachowania bohaterów, chociaż pozostają osadzone w typowo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

1. Kara bezwzględnego więzienia dla pomysłodawcy okładki ;)
2. Nie dla ludzi z nerwicą niedokończonych książek. Autor zmarł chyba w najciekawszym fabularnie momencie.
3. Głównym wątkiem powieści są skomplikowane relacje młodego małżeństwa na tle bardzo dokładnie opisanej rzeczywistości ówczesnej Japonii. Soseki w ciekawy sposób przedstawia zwyczaje, tradycje i społeczne zmiany zachodzące w Japonii w latach dwudziestych ubiegłego wieku i chociażby dla tych obserwacji warto tę powieść przeczytać.
4. Fabuła się nie spieszy i większa część książki poświęcona jest psychologicznej analizie zachowań bohaterów. Soseki świetnie się sprawdza jako wnikliwy i bezstronny obserwator ludzkich słabostek i przywar.
5. Niestety trudno sympatyzować z którymkolwiek z bohaterów, wszyscy kombinują i ukrywają swoje prawdziwe intencje. Nie jest to knucie na poziomie Mody na Sukces, raczej taka rodzima telenowela, ale dla mnie to i tak za dużo. O ile rozumiem konwenanse i pewne zachowania wynikające ze społecznych uwarunkowań w tradycyjnej japońskiej rodzinie, to niestety brak jakiejkolwiek komunikacji między bohaterami jest po prostu irytujący.

1. Kara bezwzględnego więzienia dla pomysłodawcy okładki ;)
2. Nie dla ludzi z nerwicą niedokończonych książek. Autor zmarł chyba w najciekawszym fabularnie momencie.
3. Głównym wątkiem powieści są skomplikowane relacje młodego małżeństwa na tle bardzo dokładnie opisanej rzeczywistości ówczesnej Japonii. Soseki w ciekawy sposób przedstawia zwyczaje, tradycje i społeczne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

O Breiviku, o jego ofiarach, o Norwegii.

Autorka „Księgarza z Kabulu” przyłożyła się do roboty i to widać. Efektem jej pracy jest przede wszystkim bardzo szczegółowa biografia samego Breivika, który już od dziecka przejawiał różne symptomy zaburzeń psychicznych. Początkowo jego głównym celem było odnieść sukces, obojętnie w jakiej dziedzinie. Eksperymentował na różnych polach (próbował być m.in. grafficiarzem, działaczem politycznym, a nawet wstąpił do loży masońskiej). Najlepiej jednak odnalazł się, a jakże, w internecie.

Szczęście mu sprzyjało, udało mu się oszukać norweski system i zrealizować swój szalony plan – zdetonować bombę pod siedzibą rządu w Oslo i urządzić polowanie na młodzież na wyspie Utøya. Łącznie zabił 77 osób, w większości nastolatków (najmłodsze ofiary miały 14 lat). Rannych w obu zamachach zostało 319 osób. Åsne Seierstad zamieściła zresztą w książce dość szczegółową rekonstrukcję masakry. Momentami chyba nawet zbyt szczegółową.

Oprócz wnikliwej biografii sprawcy autorka przedstawia nam równolegle kilka historii jego ofiar. To opowieści o inteligentnych i ciekawych świata nastolatkach, a także o ich planach i marzeniach, które skończyły się na wyspie Utøya 22 lipca 2011 r.

To, co najbardziej mnie poruszyło, to nieprawdopodobne wręcz spiętrzenie zaniedbań i błędów norweskich służb mundurowych po ataku. Od zlekceważenia bardzo ważnego zgłoszenia przyjętego od naocznego świadka bezpośrednio po zamachu w Oslo, przez brak zachowania podstawowych procedur kryzysowych, aż po kompletny chaos akcji ratunkowej. Norwegia okazała się na atak całkowicie nieprzygotowana. Z drugiej strony, godna podziwu jest pozbawiona mściwości postawa większości Norwegów, którzy „na przemoc odpowiadają miłością”.

Gdy po raz pierwszy usłyszałam tytuł „Jeden z nas”, nie podobał mi się. Przecież Breivik to nie jest jeden z nas. To psychol z marginesu i fanatyk. Po przemyśleniu tematu stwierdzam jednak, że tytuł jest trafiony. Czytając internetowe komentarze na aktualne tematy odnoszę wrażenie, że wyhodowanie takich Breivików jest dziecinnie proste. O fanatyzm coraz łatwiej. Zwłaszcza, gdy duży odsetek społeczeństwa (w szczególności młodzieży) kompletnie nie potrafi filtrować informacji i powtarza bezmyślnie wszelkie wyssane z palca bzdury, które znajdzie w internecie. Tylko dorzucić do tego niczym nieuzasadnione przeświadczenie o własnej wyjątkowości oraz kogoś, kto wskaże nam wroga odpowiedzialnego za nasze niepowodzenia - i voilà.

Wracając do tematu, książka dobrze napisana i godna polecenia.

O Breiviku, o jego ofiarach, o Norwegii.

Autorka „Księgarza z Kabulu” przyłożyła się do roboty i to widać. Efektem jej pracy jest przede wszystkim bardzo szczegółowa biografia samego Breivika, który już od dziecka przejawiał różne symptomy zaburzeń psychicznych. Początkowo jego głównym celem było odnieść sukces, obojętnie w jakiej dziedzinie. Eksperymentował na różnych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Mała rzecz, a cieszy. Nie ma jednak co ukrywać, jest to pozycja chyba wyłącznie dla fanów austriackiej pisarki.

Ta króciutka książeczka składa się z dwóch części. Pierwsza to zaledwie kilka kartek dziennika osiemnastoletniej Bachmann z czasu schyłku wojny. Niewiele się z tych zapisków dowiemy. Trochę westchnień zakochanej osiemnastolatki, trochę faktów z ówczesnej austriackiej rzeczywistości. Na pewno jednak ciekawie jest czytać prywatne notatki maturzystki, która jeszcze nie wie, że będzie jedną z ważniejszych postaci europejskiej sceny literackiej. W dzienniku wyraźnie już widać jej fascynację literaturą, zwłaszcza tą zakazaną dotychczas przez nazistowskie władze.

Drugą część książki stanowią listy, które Bachmann otrzymywała od zadurzonego w niej brytyjskiego żołnierza żydowskiego pochodzenia Jacka Hamesha (chociaż naturalnie ciekawsze byłyby listy samej Bachmann). Po zakończeniu wojny osiedlił się on w Palestynie, jednak napotkana rzeczywistość znacząco odbiegała od jego oczekiwań. Początkowo dość zaangażowane, z czasem coraz mniej emocjonalne listy niewiele mówią o samej Bachamann, są za to ciekawą historią losów wykorzenionego człowieka, który musi zaakceptować swoje nowe położenie. Takich historii było wtedy wiele, ale oczywiście i tak nie umniejsza to jednostkowego dramatu.

Z „Dziennika…” przede wszystkim zapamiętam jednak szczerą euforię Bachmann spowodowaną zakończeniem wojny. Zapadło mi w pamięć kilka zdań, które wręcz kipią młodzieńczą radością i nadzieją. „O Boże, być wolną i żyć, choćby bez butów, bez chleba z masłem, bez pończoch, bez niczego, ach, co za cudowny czas!”. Lepiej chyba tego stanu ducha opisać się nie da…

Mała rzecz, a cieszy. Nie ma jednak co ukrywać, jest to pozycja chyba wyłącznie dla fanów austriackiej pisarki.

Ta króciutka książeczka składa się z dwóch części. Pierwsza to zaledwie kilka kartek dziennika osiemnastoletniej Bachmann z czasu schyłku wojny. Niewiele się z tych zapisków dowiemy. Trochę westchnień zakochanej osiemnastolatki, trochę faktów z ówczesnej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

W jakim stopniu opinie innych kształtują nasze wyobrażenie o nas samych? Na to i inne tożsamościowe pytania stara się odpowiedzieć norweski pisarz w swojej debiutanckiej i najsłynniejszej powieści.

Książka składa się z trzech części. Pierwsza, „Proces”, to naprawdę niezły dramat sądowy. Czyta się ciekawie, bo wspomnienia głównego bohatera przeplatają się m.in. z zeznaniami świadków i relacjami prasowymi. Co więcej, oskarżony Brage Bragesson w toku postępowania zachowuje się dziwnie i wręcz ułatwia pracę prokuratorowi, podczas gdy czytelnik zachodzi w głowę, dlaczego…

Druga część, „Wolność”, to trudny powrót bohatera do rzeczywistości po okresie spędzonym w więzieniu, czyli głównie czas retrospekcji i analizy. W przemyśleniach narratora powraca motyw wydanej w toku procesu opinii biegłego i łatka brutalnego psychopaty, którą przypięły Bragemu media. Jednocześnie poznajemy coraz więcej szczegółów z jego wcześniejszego życia.

Ostatnia część książki, „Burza śnieżna”, to nie tylko bardzo wiarygodny i szczegółowy opis zmagań człowieka z żywiołem (to naprawdę jedna z najlepszych tego typu relacji, jaką czytałam), ale przede wszystkim świetne studium walki człowieka z samym sobą. Brage Bragesson jest postacią niejednoznaczną, czasem irytującą, ale na pewno świetnie przez autora poprowadzoną. Dla mnie jest wiarygodny od początku do końca (to dość istotne, bo na tych pięciuset stronach czeka naszego bohatera naprawdę poważna ewolucja).

O czym jest „Kolos”? Na pewno jest to opowieść o miłości – pierwszej, prawdziwej, banalnej. Z pewnością bardzo silnej. Takiej, która potrafi wywyższyć i ulepszyć, ale też doprowadzić do zguby. To również książka o odpowiedzialności - nie tylko za własne czyny, ale też za bierność wobec otaczającej nas niesprawiedliwości. Autor sporo miejsca poświęcił zresztą na filozoficzne rozważania o istocie zła, winie i odkupieniu. Niekiedy niestety rozważania trochę nużące i manieryczne – to jest chyba jedyny minus tej książki. Warto jednak przebrnąć, żeby doczekać finału.

Świetna lektura na upalne dni, bo norweska zima naprawdę porządnie mrozi…

W jakim stopniu opinie innych kształtują nasze wyobrażenie o nas samych? Na to i inne tożsamościowe pytania stara się odpowiedzieć norweski pisarz w swojej debiutanckiej i najsłynniejszej powieści.

Książka składa się z trzech części. Pierwsza, „Proces”, to naprawdę niezły dramat sądowy. Czyta się ciekawie, bo wspomnienia głównego bohatera przeplatają się m.in. z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Czyli dlaczego Odyn ma tylko jedno oko.

Ze wstydem przyznaję, że to moje pierwsze poważne spotkanie z mitologią skandynawską. Dopiero w trakcie czytania zauważyłam, jak bardzo chaotyczne strzępki informacji posiadałam na temat panteonu bogów z Północy. Czemu nie przeczytałam tego wcześniej?

Książka jest dosyć krótka, napisana prostym językiem, skomponowana z chronologicznie opowiadanych legend. Trudno oceniać warstwę literacką, bo autor pozostaje przezroczysty, głównie tylko przedstawia wydarzenia i poszczególnych bohaterów. Dla czytelnika to akurat dobrze, bo sama materia jest już wystarczająco skomplikowana. Serio. Jeżeli myśleliście, że Grecy mieli fantazję, to polecam „Mity skandynawskie”. To jest dopiero wyraz niczym nieskrępowanej wyobraźni.

Kto jeszcze nie czytał mitologii nordyckiej powinien jak najszybciej ten brak nadrobić. Nie tylko po to, żeby wytykać nieścisłości w Marvelowskim „Thorze”, ale przede wszystkim dla własnej przyjemności. Bo to naprawdę orzeźwiająca odskocznia od rzeczywistości.

Czyli dlaczego Odyn ma tylko jedno oko.

Ze wstydem przyznaję, że to moje pierwsze poważne spotkanie z mitologią skandynawską. Dopiero w trakcie czytania zauważyłam, jak bardzo chaotyczne strzępki informacji posiadałam na temat panteonu bogów z Północy. Czemu nie przeczytałam tego wcześniej?

Książka jest dosyć krótka, napisana prostym językiem, skomponowana z...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Listy niezapomniane Shaun Usher, praca zbiorowa
Ocena 8,0
Listy niezapom... Shaun Usher, praca ...

Na półkach: , , ,

Shaun Usher wykonał kawał dobrej roboty (za nas).

Prywatne listy wielkich i znanych od zawsze ciekawiły czytelników, ale przyznajmy szczerze – nie każdy ma czas i możliwości, aby ze stosu wydawanych zbiorów epistolarnych wyłuskiwać perełki. Czasem sama czytając opracowania korespondencji pisarzy czy artystów dochodziłam do smutnej konstatacji, że nie wszystkie listy są tak naprawdę warte uwagi.

Dlatego pomysł zebrania „najciekawszych” listów w historii jest wręcz genialny w swojej prostocie. Co więcej, Usher do publikacji wybrał pewniaki. Wypieki na twarzy podczas czytania zawsze gwarantuje nazwisko nadawcy/adresata, tematyka listu lub jego forma. Zwłaszcza, że gdzie tylko było to możliwe, obok treści listu zawarto również jego reprodukcję (i to jest jeden z największych atutów tej książki). Czasami wybrano także korespondencję osób całkowicie anonimowych, ale o wyjątkowości listu świadczy kontekst historyczny lub okoliczności towarzyszące jego pisaniu(każdy list jest opatrzony krótkim wprowadzającym komentarzem).

Niektóre listy wzruszają, inne rozśmieszają, a jeszcze inne są po prostu świadectwem swoich czasów. Rozpiętość historyczna jest zresztą znaczna – znajdziemy tu zarówno korespondencję z epoki faraonów, jak i listy współczesnych bohaterów popkultury. Oczywiście zdarzają się także w zbiorze listy mniej ciekawe, ale przy tak obszernym zestawieniu było to nieuniknione. Nie należy bowiem zapominać, że nadal jest to jednak wybór subiektywny.

Trudno oceniać warstwę literacką, bo mamy tu zarówno długie erudycyjne epistoły, jak i krótkie notki z dziecięcymi obrazkami. Czasami zresztą forma listu jest nawet ciekawsza niż jego treść. Tym bardziej należy zatem docenić ładne wydanie zbioru i piękne fotografie.

„Listy niezapomniane” to bardzo uniwersalna książka, którą śmiało można polecić chyba każdemu czytelnikowi. I idealna na prezent.

Shaun Usher wykonał kawał dobrej roboty (za nas).

Prywatne listy wielkich i znanych od zawsze ciekawiły czytelników, ale przyznajmy szczerze – nie każdy ma czas i możliwości, aby ze stosu wydawanych zbiorów epistolarnych wyłuskiwać perełki. Czasem sama czytając opracowania korespondencji pisarzy czy artystów dochodziłam do smutnej konstatacji, że nie wszystkie listy są tak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Literackie wyzwanie dla prawdziwych twardzieli.

Od razu uprzedzam – nie będzie lekko. To zbiór tekstów, ale trudno je wszystkie nazwać opowiadaniami. Poszczególne utwory bardzo się od siebie różnią – stylem, gatunkiem, typem narracji. Ponadto Wallace odważnie eksperymentuje z językiem i formą. Prawie cały czas gra z czytelnikiem, prowokuje go. Podaje odpowiedzi, ale nie przytacza zadawanych pytań. Czasami urywa w najciekawszym momencie. Ma nad czytelnikiem pełną władzę i skrzętnie z niej korzysta.

Wallace jest uważany w Stanach za jednego z mistrzów postmodernizmu. Jego błyskotliwą karierę literacką przerwała przedwczesna samobójcza śmierć w 2008 r. (wiele lat walczył z depresją). O wydaniu nad Wisłą jego najważniejszego dzieła - powieści „Infinite Jest” na razie cisza (na czytanie jej w oryginale na pewno się nie porwę, bo nawet po polsku mam czasem problem ze zrozumieniem tekstu). Dlatego bardzo dobrze, że dzięki "Krótkim wywiadom..." mamy wreszcie szansę zapoznać się z twórczością tego autora.

Czytanie Wallace’a wymaga silnego skupienia – chwila rozproszenia i już człowiek nie wie, o co chodzi. Trzeba śledzić główny tekst, przypisy i liczne dygresje. Do tego autor posługuje się często trudnym wystylizowanym językiem, czasami skrótami wręcz nie do rozszyfrowania. Tu brawo dla tłumaczki – tłumaczenie musiało być arcytrudnym zadaniem.

O czym pisze Wallace? O tym, co lubię. Do tego sporo ironizuje. Krytykuje pustkę współczesnego społeczeństwa, rozbuchany konsumpcjonizm, brak umiejętności podtrzymania podstawowych więzi międzyludzkich. Bardzo podobają mi się fragmenty, w których autor pastwi się nad powszechnym kultem psychoterapii i możliwością zwolnienia dzięki niej sumienia z wszelkiej odpowiedzialności za swoje czyny. W niektórych momentach świetnie pokazał też bezsens tępego kalkowania terapeutycznego słownictwa w codziennym życiu – wychodzi z tego pseudopsychologiczny bełkot, który zaciemnia obraz i maskuje prawdziwy sens wypowiedzi.

Ta proza jest dziwna. Momentami udziwniona aż do przesady. Czasami manieryzm Wallace’a irytuje, a tekst wydaje się sztucznie wydumany i pretensjonalny. Chciałoby się powiedzieć autorowi – wyluzuj. Ale nie wiem, czy przypadkiem wzbudzenie takiej reakcji nie było właśnie jego zamiarem… Przyznaję, że parę razy odpuściłam i odłożyłam lekturę na później. Ale muszę też dodać, że nie jestem teoretykiem literatury i na pewno nie wyłapałam nawet połowy tego, co powinnam.

Podsumowując, pozycja raczej dla koneserów oraz dla czytelników do tego grona aspirujących.

Literackie wyzwanie dla prawdziwych twardzieli.

Od razu uprzedzam – nie będzie lekko. To zbiór tekstów, ale trudno je wszystkie nazwać opowiadaniami. Poszczególne utwory bardzo się od siebie różnią – stylem, gatunkiem, typem narracji. Ponadto Wallace odważnie eksperymentuje z językiem i formą. Prawie cały czas gra z czytelnikiem, prowokuje go. Podaje odpowiedzi, ale nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nie tak rewelacyjna jak „Korekty”, ale i nie tak słaba jak „Dwudzieste siódme miasto”.

Druga powieść Franzena jest niezła, ale nie ma takiej mocy jak jego późniejsze dzieła. Gdybym przeczytała ją wcześniej, prawdopodobnie oceniłabym ją wyżej.

Bo Franzen od zawsze miał dar - jak nikt potrafi opisać współczesnego człowieka. I jest bezlitosny. Czytając Franzena można odnieść wrażenie, że na świecie nie ma „normalnych” ludzi. Praktycznie każda postać jest – nie szukajmy eufemizmów - dziwna. Nawet pozornie normalni bohaterowie prędzej czy później dokonują jakichś niezrozumiałych wyborów albo ujawniają negatywne cechy charakteru. Przez to niestety trudno im kibicować. Ciężko się też z nimi utożsamić. Ale kto powiedział, że ma być miło, lekko i przyjemnie?

Fabuła koncentruje się na losach młodego radiowca Louisa Hollanda i sejsmolożki Renee Seitchek, która wpada na trop afery związanej z niewytłumaczalnymi trzęsieniami ziemi. Wraz z rozwojem ekologiczno-biznesowej intrygi pojawia się i komplikuje wątek romantyczny, zaostrzają się konflikty rodzinne, napięcie narasta i wszystko zmierza do emocjonującego finału. Po drodze spotykamy jeszcze m.in. grupę nawiedzonych działaczy pro-life pod wodzą charyzmatycznego księdza i ... no właśnie. Strasznie gęsto w tej książce. Dużo się dzieje, czasami wydaje mi się, że nawet autor nie nadąża za natłokiem wydarzeń i klejąc wątki pod koniec trochę improwizuje.

Franzen bezbłędnie za to wyłapuje wszystkie tragikomiczne elementy naszego życia. Ma przy tym dość gorzkie poczucie humoru. Jest pisarzem zaangażowanym i nie cacka się ani z amerykańskim społeczeństwem, ani ze swoimi bohaterami. I za tę szczerość bardzo go cenię.

Podsumowując, kto lubi Franzena nie będzie zawiedziony. Jeśli ktoś go jeszcze nie czytał, śmiało może zacząć od „Silnego wstrząsu”. Jeżeli jednak ktoś nie ma czasu na poznawanie nowych autorów, niech lepiej sięgnie po „Wolność”, a najlepiej od razu po „Korekty”. To jeden z najlepszych współczesnych amerykańskich prozaików i po prostu trzeba go znać. Jeśli zatem miałaby to być jedyna przeczytana książka autora, to lepiej sobie „Silny wstrząs” darować i wybrać coś mocniejszego.

Nie tak rewelacyjna jak „Korekty”, ale i nie tak słaba jak „Dwudzieste siódme miasto”.

Druga powieść Franzena jest niezła, ale nie ma takiej mocy jak jego późniejsze dzieła. Gdybym przeczytała ją wcześniej, prawdopodobnie oceniłabym ją wyżej.

Bo Franzen od zawsze miał dar - jak nikt potrafi opisać współczesnego człowieka. I jest bezlitosny. Czytając Franzena można...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Kolejna książka z cyklu „rzucam pracę w korporacji i zakładam winnicę we Francji”. Tyle, że autor rzuca pracę dziennikarza-korespondenta i zakłada pensjonat (i winnicę) w Polsce.

Oczekiwania miałam spore, bo wiadomo – Polska oczami cudzoziemca (Nowozelandczyka), dodatkowo akcja dzieje się w okolicy (na Kaszubach). I jak zwykle w takich wypadkach - niestety, trochę poniżej oczekiwań.

Najbardziej zniechęcił mnie pierwszy rozdział. Naprawdę myślałam o odłożeniu lektury na świętego nigdy. Wstępna część była bowiem głównie wylewem żalów sfrustrowanego lokalnymi układami uciemiężonego obcokrajowca. Nie wątpię ani w lokalne układy (Kaszuby!), ani w uciemiężenie głównego bohatera, jednak forma była dla mnie nie do przyjęcia. Od dziennikarza, zwłaszcza od korespondenta, oczekuję przede wszystkim chłodnego obiektywizmu. Tymczasem emocjonalny i nerwowy ton narracji nijak do takiego stylu nie pasował.

Dałam jednak Borrellowi szansę, bo po prostu ciekawiła mnie jego historia. Na szczęście dalej było już lepiej. Zdecydowanie najciekawsze były fragmenty, kiedy autor opisywał zderzenie kultur i obyczajów, kiedy zadziwiała go nasza wschodnioeuropejska rzeczywistość. Cywilizacja zachodnia kontra dzika Polska w okresie transformacji to naprawdę świetny temat i Borrell nieźle dał sobie z nim radę.

Najsłabiej wypadają fragmenty polityczne i sądowo-urzędnicze. Pewnie dlatego, że jako prawniczka jestem wyczulona na wszelkie nieprawidłowości w opisach procedur lub przepisów – ewidentnie emocje autora wzięły górę nad dziennikarską rzetelnością, bo czasami pytanie o konsultację merytoryczną po prostu samo cisnęło się na usta. O ile w beletrystyce takie rzeczy uchodzą, o tyle dziennikarzowi nie wypada. Z drugiej strony, codziennie widzę i słyszę pełno prawniczych przekłamań w polskich mediach, za którymi stoją przecież polscy dziennikarze, więc może faktycznie jestem dla autora trochę zbyt surowa…

Reasumując, „Nad Jeziorem Białym” czyta się całkiem nieźle jako wizję polskiej prowincji oczami cudzoziemca. Zacofanie i ksenofobia kaszubskiej wsi to właściwie samograj, ale Borrell dorzucił jeszcze do tego trochę historii rodzinnych, trochę publicystyki i powstała całkiem interesująca książka. Ponieważ jednak niezbyt podobał mi się egocentryczny charakter narracji, nie mogę dać więcej niż 6 gwiazdek.

Kolejna książka z cyklu „rzucam pracę w korporacji i zakładam winnicę we Francji”. Tyle, że autor rzuca pracę dziennikarza-korespondenta i zakłada pensjonat (i winnicę) w Polsce.

Oczekiwania miałam spore, bo wiadomo – Polska oczami cudzoziemca (Nowozelandczyka), dodatkowo akcja dzieje się w okolicy (na Kaszubach). I jak zwykle w takich wypadkach - niestety, trochę poniżej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Mocna rzecz.

Czytałam tę książkę bardzo długo nie ze względu na objętość (ponad 900 stron), ale dlatego że chciałam się jak najdłużej nią delektować. Odpowiada mi wszystko – fabuła, język, sposób narracji, klimat.

O czym jest „Półbrat”? O poszukiwaniu własnej tożsamości, rodzinnej traumie, znikających mężczyznach, sile prawdziwej przyjaźni, alkoholizmie, powojennym kacu, społecznym wykluczeniu – długo by można wymieniać. Christensen naprawdę gęsto zapełnił te 900 stron. I chociaż skupił się głównie na losach rodziny Nielsenów, to przy okazji sporo dowiadujemy się o norweskim społeczeństwie i jego powojennych losach.

Na pewno jest to powieść o trudnym dorastaniu. Autor wyposażył głównego bohatera chyba we wszystkie możliwe przymioty ułatwiające szkolne prześladowanie, począwszy od dziwnego imienia, a na niskim wzroście skończywszy. Jeżeli dodać do tego jeszcze nieporozumienia w domu, zaburzonego Półbrata i wiecznie nieobecnego ojca, to położenie Barnuma wydaje się być naprawdę nieciekawe. W odpowiednim momencie poznaje on jednak dwoje przyjaciół, którzy znacząco wpłyną na jego dalsze losy…

„Półbrat” to również świetna literatura „kobieca”. Bynajmniej nie w powszechnym znaczeniu cukierkowego czytadła z happy endem. Jest to powieść o kobietach, które nie zawsze radzą sobie z przeciwnościami losu, ale które świetnie potrafią się do trudnej rzeczywistości dostosować. Są znacznie silniejsze niż mogłoby się na początku wydawać. A już na pewno są twardsze niż powieściowi mężczyźni, którzy zwykle są bierni, nieudolni lub po prostu nieobecni. Aż dziw bierze, że to spod męskiej ręki wyszły tak barwne i pełnokrwiste postaci jak Stara, Boletta czy Vera.

Czytanie „Półbrata” nie zawsze jest przyjemne, bo Christensen nie rozpieszcza ani swoich bohaterów ani czytelnika. Powieść jest przygnębiająca i zostawia nas z niewesołymi wnioskami odnośnie ogólnej kondycji ludzkiej. Ale ja akurat takie książki lubię, więc dla mnie to lektura rewelacyjna.

Mocna rzecz.

Czytałam tę książkę bardzo długo nie ze względu na objętość (ponad 900 stron), ale dlatego że chciałam się jak najdłużej nią delektować. Odpowiada mi wszystko – fabuła, język, sposób narracji, klimat.

O czym jest „Półbrat”? O poszukiwaniu własnej tożsamości, rodzinnej traumie, znikających mężczyznach, sile prawdziwej przyjaźni, alkoholizmie, powojennym kacu,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pożegnanie z doczesnym światem w otoczeniu niezbyt szczęśliwej rodziny. Niby nic oryginalnego, od razu skojarzyły mi się choćby „Kiedy umieram” Faulknera czy trochę lżejszy „Wieczór” Minot. Banville wyciąga jednak asa z rękawa. Głównym narratorem powieści uczynił bowiem Hermesa. Tak, zgadza się, znanego z mitologii greckiej olimpijskiego boga w sandałach ze skrzydłami… A jak jeszcze dodam, że Zeus zstępuje czasem na ten ziemski padół, żeby uprawiać seks ze śmiertelniczkami, to zaczyna się robić naprawdę dziwnie…

Na początku nie do końca widziałam sens tego zabiegu, bo temat poważny, a autor sobie z czytelnika jaja robi. Ale w miarę postępowania lektury coraz bardziej ten sposób opowiadania mi się podobał. Dzięki specyficznemu „boskiemu” poczuciu humoru narratora łatwiej złapać odpowiedni dystans do dość ciężkiej materii powieści.

Fabuła jest dosyć prosta. Przy łożu pogrążonego w śpiączce Adama Godleya spotykają się ważni w jego życiu ludzie, którzy w różny sposób przygotowują się na jego odejście. Banville przedstawia bohaterów z różnych perspektyw, czasem oddaje też głos samemu Adamowi. Stopniowo ujawnia coraz więcej faktów z życia głównego bohatera i jego rodziny, zdradza skrywane tajemnice i przywołuje istotne wspomnienia. W międzyczasie serwuje nam trochę uniwersalnych rozważań o przemijaniu, kruchości życia i marności człowieka. No bo czymże są nasze ludzkie problemy w obliczu nieskończoności? Niby banał, ale jakoś nie traci na aktualności…

Mimo że fabuła wciąga i dzięki poczuciu humoru narratora czyta się tę powieść całkiem przyjemnie, to jednak ogólna refleksja nie pozostawia złudzeń – rodzimy się samotnie, żyjemy samotnie i umieramy samotnie.

Pożegnanie z doczesnym światem w otoczeniu niezbyt szczęśliwej rodziny. Niby nic oryginalnego, od razu skojarzyły mi się choćby „Kiedy umieram” Faulknera czy trochę lżejszy „Wieczór” Minot. Banville wyciąga jednak asa z rękawa. Głównym narratorem powieści uczynił bowiem Hermesa. Tak, zgadza się, znanego z mitologii greckiej olimpijskiego boga w sandałach ze skrzydłami… A...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Tak pisałaby Alice Munro, gdyby miała poczucie humoru Monty Pythona”. Nie.

Zachęta wydawcy, ładna okładka i pozytywna recenzja w „Książkach” wystarczyły, aby mnie zwabić (chociaż mam wrażenie, że ostatnio każdy wydawany przez kobietę zbiór opowiadań musi być zareklamowany jakimkolwiek odniesieniem do kanadyjskiej noblistki). Niestety, potem było już trochę gorzej. Ale żeby nie było nieporozumień – to nie jest zła książka. Tyle tylko, że nie tak dobra, jak można byłoby oczekiwać.

Poczucie humoru jest, owszem, ale do Monty Pythona trochę autorce jednak brakuje. Czytając miałam wrażenie, że Moore stara się upchnąć w dialogach jak najwięcej „one-liner’ów” i ciętych ripost. Być może dlatego zabrakło mi w tych dialogach autentyczności. Wyczułam w nich starania autorki, a nie emocje bohaterów.

Problemy poruszane przez Moore to moje ulubione bolączki współczesnego człowieka – jałowe międzyludzkie relacje, brak zrozumienia w rodzinie, samotność, kryzys wartości. I trzeba przyznać, że Moore potrafi dobrze o tym opowiadać. Na pewno nie można odmówić jej spostrzegawczości i społecznej wrażliwości. Czasami miałam jednak wrażenie, jakbym czytała wzorcowe opowiadanie z kursu kreatywnego pisania. Niby wszystko jest takie, jak powinno, ale czegoś jednak brakuje… tego magicznego składnika, który sprawia, że dany autor zostaje w naszych myślach na dłużej.

Podsumowując, śmieszno-gorzkie opowiadania o nieszczęśliwych ludziach. Niezłe, ale nie powalające.

„Tak pisałaby Alice Munro, gdyby miała poczucie humoru Monty Pythona”. Nie.

Zachęta wydawcy, ładna okładka i pozytywna recenzja w „Książkach” wystarczyły, aby mnie zwabić (chociaż mam wrażenie, że ostatnio każdy wydawany przez kobietę zbiór opowiadań musi być zareklamowany jakimkolwiek odniesieniem do kanadyjskiej noblistki). Niestety, potem było już trochę gorzej. Ale...

więcej Pokaż mimo to