rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Najpierw Edgar Allan Poe napisał „Przygody Artura Gordona Pyma”. Swoją jedyną mikro powieść. Musiała zrobić naprawdę dobre wrażenie, skoro sam Juliusz Verne postanowił napisać tak jakby ciąg dalszy. I zrobił to w swój niezawodny sposób, wrzucając czytelnika jak i bohaterów w sam środek oceanu, po którym płynęli w kierunku bieguna południowego, gdzie - podobno - zaginął (a może jednak zginął?) bohater powieści Poe'ego, która to okazuje się być nie do końca fikcją literacką, jak niektórzy w to wierzą. I ten punkt wyjścia jest znakomity moim zdaniem.
Mamy tutaj sporo interesujących przygód, męczącą dla płynących podróż w nieznane oraz zimno, które przebija się z kart powieści. Jak zawsze u Verne'a są liczne zwroty akcji, wiele scen poruszających, walka o przeżycie, nieźle nakreśleni bohaterowie – przynajmniej w zarysie. No i klimat zimowy, który mieliśmy już w innych jego powieściach („Przygodach kapitana Hatterasa”). Ja na przykład uwielbiam czytać o wyprawach do bieguna. Czuć tę lodową pustkę, te zimno, ten trud pokonywania kolejnych kilometrów przez strudzonych ludzi...
Co prawda powieść nie jest tak mocna jak „Terror” Simmonsa (w zasadzie jest pozbawiona makabry, scen odrażających), ani nie ma w niej elementów grozy. W zasadzie jest to tylko i wyłącznie dobrze napisana przygodówka marynistyczna, tak bardzo charakterystyczna dla prozy tego Francuza. Ale świetnie się czyta. Aż trudno było mi się oderwać od lektury. Oczywiście miała fragmenty nudniejsze, a różnorakie opisy, w tym statku, oprzyrządowania itp. nakreślone z precyzyjną dokładnością (choć pisarz też sporo popełnił błędów) mogą znużyć, to nie zmienia niczego, nie umniejsza „fajności” tej interesującej książki.
Mogę się jeszcze przyczepić do zakończenia. Jakby pisarz już się znudził i chciał szybko zakończyć. No i te niespodziewane zwroty akcji, ratunek w ostatniej chwili... Ale to często spotykane w tego typu książkach, więc aż tak nie razi. Polecam! To jedna z lepszych książek pisarza na moje oko. A tak mało znana.

Najpierw Edgar Allan Poe napisał „Przygody Artura Gordona Pyma”. Swoją jedyną mikro powieść. Musiała zrobić naprawdę dobre wrażenie, skoro sam Juliusz Verne postanowił napisać tak jakby ciąg dalszy. I zrobił to w swój niezawodny sposób, wrzucając czytelnika jak i bohaterów w sam środek oceanu, po którym płynęli w kierunku bieguna południowego, gdzie - podobno - zaginął (a...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zawsze miałem swoisty problem z powieściami Jamesa Herberta. Rekomendowany przez samego Stephena Kinga jest zaledwie jego cieniem. Pisze topornie, rozwlekle, bardzo płytko wnikając w psychikę bohaterów. Szczególnie w dialogach to wyczuwalne, gdy rozmawiają jakieś postacie drugoplanowe czy epizodyczne. U Kinga nawet u postaci marginalnych jest jakieś życie, wierzy się w nie. Pióro widać ma opanowane do perfekcji.
James Herbert przedłuża w nieskończoność, powtarza się, bywa płytki i - jak w przypadku tej powieści - przerażająco patetyczny i moralizatorski. Żeby to jeszcze było opisane dobrze, ale niestety aż chrupie w zębach jak niedokładnie oczyszczone z piachu i brudu mięso.
Oczywiście nie jest to rzecz całkowicie zła, bo jednak przeczytałem ją z zainteresowaniem. Owszem, po ciekawym początku, w wielu fragmentach miałem wrażenie, że kunszt pisarski autora jest niedopracowany. Ale jednak książka potrafiła mnie zaskoczyć nie raz, myląc tropy. Trzymała też w napięciu w kilku fragmentach. I ogólnie stanowiła dobrą rozrywkę. Jest lepsza od co niektórych, całkowicie słabych książek tego pisarza jak nieudolna "Ciemność", lecz wyraźnie słabsza od szczytowych jak moim zdaniem najlepsza "Inni", czy kampowa "Szczury". Zresztą to kwestia gustu.
Nie żałuję lektury, bo jednak pozwoliła mi się oderwać na moment od rzeczywistości. Gdyby tylko nie była taka chropowata...

Zawsze miałem swoisty problem z powieściami Jamesa Herberta. Rekomendowany przez samego Stephena Kinga jest zaledwie jego cieniem. Pisze topornie, rozwlekle, bardzo płytko wnikając w psychikę bohaterów. Szczególnie w dialogach to wyczuwalne, gdy rozmawiają jakieś postacie drugoplanowe czy epizodyczne. U Kinga nawet u postaci marginalnych jest jakieś życie, wierzy się w nie....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Arthur Machen jeszcze mnie nie zawiódł nigdy, choć tak niewiele w zasadzie jego spuścizny czytałem, bo i tyleż u nas wydano. Przed laty bardzo dobry zbiór opowiadań "Inne światy" we wspaniałej serii Biblioteka Grozy oraz chyba jego opus magnum, czyli powieść szkatułkowa "Troje szalbierzy".

"Wzgórze przyśnień" plasuje się piętro niżej, acz dalej na górnej półce. Bo to ciągle znakomity tekst! Początek jest, jak autor sam to opisuje, niczym z baśni. Troszkę nas, czytelników, wprowadza w odpowiedni klimat. Nie przeczę. Razem z głównym bohaterem dorastamy, a wraz z rozwojem nikłej, acz interesującej na innym poziomie akcji chadzamy po nieznanych, tajemniczych, wręcz dziewiczych w pewnych miejscach lasach. Tak oto wchodzimy przede wszystkim w wewnętrzny świat wrażliwego chłopca, marzącego o staniu się pisarzem. Autor zapewne zawarł tutaj coś z sobie, ze swej biografii. Widzimy świat oczami kogoś odmiennego od wielu z nas. Świat niezwykły na swój sposób. Bohater jest nieco krytyczny względem tego co widzi. Nie potrafi, a przede wszystkim nie chce się dopasować do otoczenia. Trochę jak Martin Eden, acz nie do końca tak samo.

Nie chcę tutaj zagłębiać się w fabułę, każdy niech odkrywa jej piękno po swojemu. Nie jest to z pewnością powieść łatwa. Ani szczególnie interesująca fabularnie. Głównie późniejsze rozdziały mogą sprawić dyskomfort, znużyć nieco, zmęczyć. Jest oczywiście zachowany odpowiedni klimat, swoista bajkowość w kilku partiach, ale tak delikatnie to pokazano, ledwie naszkicowano, że praktycznie zachowany jest niemal całkowity realizm, acz magiczny.

Autor, jak to sam wyjaśnił, zastosował troszkę inny rodzaj pisarstwa niż znany z jego opowiadań takich jak "Wielki Bóg Pan", czy wspomnianej powieści szkakułkowej. Wiązało się to z tym, że był posądzany o kopiowanie innego klasyka R.L. Stevensona, tego od "Doktora Jekylla i Pana Hyde'a" oraz "Wyspy skarbów". I tak powstał utwór w owym kształcie, z licznymi wadami i zaletami. Ja osobiście jestem zadowolony. Wymaga on większej uwagi niż typowe powiastki z różnych okresów. Wskazane by było nawet stworzyć sobie odpowiedni nastrój przy lekturze, by mocniej wczuć się w historię. Leśne ostępy, owa samotnia z pewnością wpłynęła by pozytywnie na odbiór dzieła. Gwarantuję!

Arthur Machen jeszcze mnie nie zawiódł nigdy, choć tak niewiele w zasadzie jego spuścizny czytałem, bo i tyleż u nas wydano. Przed laty bardzo dobry zbiór opowiadań "Inne światy" we wspaniałej serii Biblioteka Grozy oraz chyba jego opus magnum, czyli powieść szkatułkowa "Troje szalbierzy".

"Wzgórze przyśnień" plasuje się piętro niżej, acz dalej na górnej półce. Bo to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Osiem opowiadań autora "Księgi dżungli" przenosi nas w dużej części do egzotycznych Indii, gdzie dzieją się rzeczy naprawdę niekiedy niepojęte i niepokojące. Autor potrafi zainteresować czytelnika i w tych kilku krótkich, trzeba podkreślić, opowieściach zawarł kilka ciekawych motywów. Już sama egzotyka sprawiła, że ten zbiór troszkę różni się od poprzedników. Nie licząc trzech ostatnich historii, których akcja nie dzieje się w tym dziwnym z naszego punktu widzenia kraju. I one, a raczej dwa ostatnie, są nieznacznie przez to słabsze. W tych trzech ostatnich historiach dzieci odgrywają znaczącą rolę. I akcja dzieje się gdzieś indziej, w Europie.

Tak czy inaczej jesteśmy świadkami rzucenia klątwy na człowieka ("Znamię bestii"), prześladowania przez ducha byłej kochanki w nawiedzonej rikszy ("Widmowa riksza"), tajemniczego zniknięcia kolegi i jego niepokojącego "powrotu" ("Powrót Imraya"), przestrzegającego kogoś widma ("Przekazana wiadomość"), czy znalezieniu się w miejscu, do którego nie chcielibyśmy trafić ("Osobliwa przejażdżka Morrowbiego Jukesa").

Bardzo to dobrze się czyta. Szczególnie interesujące były dla mnie trzy opowiadania, które wspomniałem: "Znamię bestii", "Widmowa riksza" oraz "Powrót Imraya". Czuć tam grozę. Ale wszystkie tak czy inaczej są warte poznania. To niewielki objętościowo zbiór, ale warto dawkować sobie przyjemność jego poznania. I czytać najlepiej w dobrych warunkach. Niekoniecznie jednak trzeba jechać po to do Indii...

Osiem opowiadań autora "Księgi dżungli" przenosi nas w dużej części do egzotycznych Indii, gdzie dzieją się rzeczy naprawdę niekiedy niepojęte i niepokojące. Autor potrafi zainteresować czytelnika i w tych kilku krótkich, trzeba podkreślić, opowieściach zawarł kilka ciekawych motywów. Już sama egzotyka sprawiła, że ten zbiór troszkę różni się od poprzedników. Nie licząc...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Potomkowie Słońca Aleksander Bielajew, Walery Briusow, Aleksander Grin, Wieniamin Kawierin, Wilhelm Kuchelbecker, Aleksander Kuprin, Wasyl Lewszyn, M. M. Morozow, Władimir Odojewski, Andriej Płatonow, Włodzimierz Sołłogub
Ocena 6,1
Potomkowie Słońca Aleksander Bielajew...

Na półkach:

Kolejna antologia prezentująca różne pokolenia pisarzy, w tym wypadku radzieckich. Jak to bywa, jest bardzo nierówna. Aczkolwiek warto poznać niektórych autorów, by przekonać się samemu jak widzieli przyszłość w swoich czasach, jakie mogli prezentować pomysły. A trzeba zaznaczyć, że są tu zarówno prace pisarzy z XIX, jak i XX wieku, więc jest tu pewien przekrój dziejowy. Trochę szkoda, że pierwsze utwory, które są w antologii, to jedynie fragmenty, co czyni ich lekturę niepełną. Nie lubię tego. Już lepiej jakby tych prac tu nie było, bądź znalazły się inne. Ale mniejsza o to.

Na dwanaście utworów tylko trzy mi przypadły do gustu: dwa skończone teksty i jeden mający potencjał na coś interesującego, a zamieszczony tu jako fragment. Tym utworem jest "Rok 4338. Listy petersburskie" Odojewskiego. Wizja przyszłości wg autora wygląda całkiem ciekawie w tym fragmencie. Powieść musi być udaną pracą.

Bardzo dobry był utwór Walery Briusowa "Góra Gwiazdy". W skrócie jest o ukrytej gdzieś na pustyni dawnej cywilizacji złożonej z panów i niewolników i tam właśnie trafia niczego nieświadomy bohater. Wykonanie jest bez zarzutu, akcja idzie do przodu, twisty fabularne także jakieś są.

I wreszcie znany mi wcześniej Aleksander Bielajew, autor "Człowieka ryby" czy "Wyspy zaginionych okrętów". Ów rosyjski Jules Verne zapewnia po raz kolejny dobrą rozrywkę utworem "Biały dziki człowiek". Fabuła jest prosta jak budowa cepa: przywieziony z Himalajów dzikus konfrontuje się z rzeczywistością mu nieznaną, z cywilizacją. Czyta się to dobrze, do samego końca bez zgrzytów, jednym tchem. Czysta rozrywka.

Niestety większość opowiadań i fragmentów powieści nie spełniło moich oczekiwań. Jeszcze całkiem ciekawie może prezentuje się Alexander Grin i jego nieomal fantasmagoryczny "Szczurołap", w którym granica między tym co rzeczywiste, a nieprawdopodobne jest niezwykle cienka, a szczury mogą przyjmować formy ludzkie. Sam utwór jest horrorem dosyć ciężkim, napisanym raczej topornie, bo Grin niestety taki ma styl. Czytałem kilka zbiorów jego opowiadań i choć raczej nie zrobiły na mnie większego wrażenia, posiadają to coś. Opowiadanie z tej antologii już znałem wcześniej, ponadto przypomniał mi się film w trakcie ponownej lektury. Jest to stary horror z 1976 roku produkcji z Jugosławii zatytułowany "Izbavitelj". Bardziej rozwinięto w nim opowiadanie i powiem szczerze obraz ruchomy jest nawet ciekawszy od tego zaprezentowanego przez Grina. Tak więc polecam.

W antologii znajdą się też, szczególnie wśród tych początkowych, szczątkowych fragmentów, utwory o próbie zbadania Księżyca. Tytułowy jest o polepszeniu świata, a przynajmniej pomyśle na to. Zresztą moim zdaniem toporny, jak i kolejny tego autora (Andrzej Płatonow), czyli "Eteryczny trakt", który jest najdłuższym tekstem książki i jednym z najsłabszych. Jedyny którego nie zdołałem doczytać do końca. Poza tym mamy jedną humoreskę ("Beczka" Wieniamin Kawierin), a także powiastkę o ziemi przyszłości, w której brak podziałów, gdzie wszystko i wszyscy są ze sobą połączeni ("Toast" Aleksander Kuprin).

Ogólnie poznać można, bo jak sądzę każdy znajdzie coś dla siebie, jeśli nie rażą nikogo zwietrzałe często, przeterminowane, ale jakże urocze ramotki pisarzy sprzed wieków. Ja zawsze będę wracał do minionych epok z wielką przyjemnością, nawet jeśli często doznam przy tym rozczarowania.

Kolejna antologia prezentująca różne pokolenia pisarzy, w tym wypadku radzieckich. Jak to bywa, jest bardzo nierówna. Aczkolwiek warto poznać niektórych autorów, by przekonać się samemu jak widzieli przyszłość w swoich czasach, jakie mogli prezentować pomysły. A trzeba zaznaczyć, że są tu zarówno prace pisarzy z XIX, jak i XX wieku, więc jest tu pewien przekrój dziejowy....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jest to moja jak dotąd jedyna przeczytana książka Jack'a Londona i podobno to jego opus magnum. Jestem w stanie uwierzyć na słowo. Powieść naprawdę bogata i wartościowa. Co prawda nie uświadczymy tu żywej akcji i licznych zwrotów fabularnych, bo to nieistotne. Ważna jest treść i emocje towarzyszące lekturze, a te są ogromne.

Ktoś spytał by o czym ona jest, własnymi słowami mógłbym rzec, że o pochwale indywidualizmu, własnego, wolnego od powszechnie znanych prawd, nieskażonego zanadto wygłaszanymi przez tłuszczę frazesami myślenia.

Także o krytyce tzw. burżuazji, wysokich sfer, ludzi uczonych, co po latach studiów, nauki, wkuwania materiału nie potrafią myśleć indywidualnie, a jedynie powtarzają jak papugi znane powszechnie prawdy, mieniąc się wielkimi umysłami, a w rzeczywistości stanowią często zbieraninę klonów, ludzi-automatów. Martin Eden jest inny. Wyznaje jakieś swoje prawdy, ma swoich ulubieńców, acz jego sposób myślenia jest wyraźnie "własny", bardziej logiczny niż większości, która nie zawsze może mieć rację.

Jest to też o wydawnictwach literackich, o mechanizmie ich działania, o tym, że często prawdziwy talent niekoniecznie musi się przez nie przebić, gdy bezpieczniej jest postawić na kogoś bardziej konwencjonalnego, może nie miernotę, ale jednak kolejnego autora jakich świat miał na pęczki.

Wreszcie jest to powieść o uczuciu naszego dawniej prymitywnego bohatera, ale siłą charakteru, pracowitości i dążeniu do celu, osiągającego sukces. Uczuciu tytułowego Edena do dziewczyny z arystokracji, z innych sfer, których choć łączy miłość, dzieli wszystko inne, w tym sposób myślenia i działania ich organizmów.

Przede wszystkim jest o samotności i niezrozumieniu jednostki, o tym, że często miarą człowieka jest jego status, pozycja w świecie, a nie kim jest, co czyni ją uniwersalną.

Bardzo dobra to powieść, choć nie do przeczytania w jeden wieczór, rzecz jasna. Warto rozłożyć ją sobie na wiele rat i delektować słowem pisanym. Zresztą to dotyczy wielu innych książek. "Martin Eden" ma ogromną wartość, mimo, iż momentami bywa niezrozumiały dla dzisiejszego czytelnika - jak mam wrażenie. Acz temat, jak pisałem, jest uniwersalny, toteż czyni lekturę wyjątkową i czas spędzony na jej poznawaniu nie jest straconym.

Jest to moja jak dotąd jedyna przeczytana książka Jack'a Londona i podobno to jego opus magnum. Jestem w stanie uwierzyć na słowo. Powieść naprawdę bogata i wartościowa. Co prawda nie uświadczymy tu żywej akcji i licznych zwrotów fabularnych, bo to nieistotne. Ważna jest treść i emocje towarzyszące lekturze, a te są ogromne.

Ktoś spytał by o czym ona jest, własnymi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Urocza ramotka. Tak mógłbym opisać w dwóch słowach ową książkę autora raczej mi średnio znanego. Rzecz jest o podróży na Księżyc i walce z tajemniczym, kosmicznym najeźdźcą, który sieje popłoch na Ziemi. Prosty schemat, jak i język. Powieść przyznam czytałem z bólem. Wiedziałem, że z uwagi na rok będzie to powiastka archaiczna, zapewne naiwna oraz bogata w elementy przygodowe. I taka była! W zasadzie to bardziej powieść przygodowa, niż fantastyczna, gdyż większość akcji, łotrzykowskiej intrygi dzieje się na Ziemi, w Afryce - druga część. Bardzo przypomina utwory Juliusza Verne'a. Lubię Verne'a, ale tutaj dostaliśmy naprawdę dziecinną historię, a ja z uwagi na dojrzalszy wiek nie czerpałem w takim razie z tego powodu satysfakcji. Nawet w posłowiu napisano, iż książka przeznaczona jest dla dzieci w wieku 7-10 lat, nie dziwota, że męczyłem się przez kolejne strony. Owszem, opis lotu na naszego satelitę i przedstawienie jak on wygląda (choć zabawny, ale biorąc pod uwagę rok wydania/napisania czyli 1938 należy autorowi większość wybaczyć) jest cokolwiek interesujący, ale poza tym atrakcji większych nie uświadczymy, jedynie prostą przygodówkę, w której świat dzieli się na ludzi szlachetnych oraz na łotrów, gdzie możemy być pewni kto zwycięży, bo to przecież powiastka dla młodego czytelnika. Starszy osobnik może jedynie odczuwać nostalgię, bawić się niezobowiązująco, jeśli nie przeszkadza mu wszechobecna naiwność. Mnie bardzo przeszkadzała, więc odpadałem raz po raz.

Urocza ramotka. Tak mógłbym opisać w dwóch słowach ową książkę autora raczej mi średnio znanego. Rzecz jest o podróży na Księżyc i walce z tajemniczym, kosmicznym najeźdźcą, który sieje popłoch na Ziemi. Prosty schemat, jak i język. Powieść przyznam czytałem z bólem. Wiedziałem, że z uwagi na rok będzie to powiastka archaiczna, zapewne naiwna oraz bogata w elementy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Historia faktycznie bywa dziwna i niepokojąca, choć posiada także troszkę elementów humorystycznych dla równowagi. Jest w miarę krwawa i brutalna. Szczególnie, gdy nie zna się zwyczajów Japonii sprzed wieków, może być szokiem dla czytelnika i zaskoczeniem. Ja wiedziałem czego się spodziewać, ale tak czy inaczej zderzenie naszej i tamtejszej kultury może wyglądać trochę jak spotkanie Ziemianina z Marsjaninem. Podobała mi się przede wszystkim wielowątkowość i to, że autor potrafił mnie zaskoczyć, wplatając w fabułę wątki z horroru, acz generalnie jest to powieść stricte obyczajowo-awanturnicza. Po zakończeniu kolejnego rozdziału chciałem wiedzieć co będzie dalej, tak mnie wciągnęła ogromnie, a nie zawsze tego typu literatura działa pozytywnie. Lubię jak autor skupia się więcej na bohaterach, niż na opisach, które czasami, dominując nad tekstem, potrafią uśpić. Tutaj towarzyszą jedynie emocje i chęć poznania dalszego ciągu. Więcej tak dobrych książek!

Historia faktycznie bywa dziwna i niepokojąca, choć posiada także troszkę elementów humorystycznych dla równowagi. Jest w miarę krwawa i brutalna. Szczególnie, gdy nie zna się zwyczajów Japonii sprzed wieków, może być szokiem dla czytelnika i zaskoczeniem. Ja wiedziałem czego się spodziewać, ale tak czy inaczej zderzenie naszej i tamtejszej kultury może wyglądać trochę jak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przystępując do lektury tych króciutkich, ale w ilości ogromnej, opowiadań wiedziałem, że się nie rozczaruję. Często mnie przeczucie zawodzi, ale nie tym razem. Uśmiałem się w paru miejscach zdrowo, a w niektórych poczułem dreszczyk grozy, niepewności. Nie umiem wskazać najlepszego opowiadanka ze zbioru, ale mniej więcej 70% to miniatury co najmniej bardzo dobre, toteż każdy znajdzie coś dla siebie. I nieważne czy opowiadanie jest o gadającym kocie, który powie to i owo o gospodarzach i ich słabościach („Tobermory”), czy o młodym wilkołaku („Gabriel-Ernest”), o reinkarnacji kobiety w zwierzę („Laura”), o drzwiach przez które mogą przejść kiedyś umarli i zaskakującej tego pointy („Otwarte drzwi”), o dwóch łgarzach, którzy nigdy nie dojdą do porozumienia („Łgarze”), o skutku kłamstw pewnego blagiera („Siódmy kurczak”), kobiecie z amnezją („Wakacyjne zadanie”), o przygodzie w zagubionym wagonie pociągu wśród zimy i wilków („Imieniny”), o zaginięciu/porwaniu pewnej ciotki („Zniknięcie Crispiny Umberleigh”), skutkach zabicia kota („Pokuta”), czy gorzki traktat o naszym życiu, jakie ono jest bezcelowe, o życiu w klatce („Życie w niewoli”) - tematyka różnorodna, wprost rozsadza książkę. Przeważnie towarzyszy temu śmiech, czasem gdy dochodzimy do zaskakującego finału, który bywa niekiedy okrutny jak w opowiadaniu tytułowym, ale że całość napisana jest z lekkością, niekiedy z cynizmem, a niektóre sceny są żywcem wyjęte z Monty Pythona – radość z obcowania z tymi opowiadaniami jest niewątpliwa. Z pewnością wrócę jeszcze do co niektórych tekstów, a książka trafi na półkę, nie do pudła, w zapomnienie. O nie!

Przystępując do lektury tych króciutkich, ale w ilości ogromnej, opowiadań wiedziałem, że się nie rozczaruję. Często mnie przeczucie zawodzi, ale nie tym razem. Uśmiałem się w paru miejscach zdrowo, a w niektórych poczułem dreszczyk grozy, niepewności. Nie umiem wskazać najlepszego opowiadanka ze zbioru, ale mniej więcej 70% to miniatury co najmniej bardzo dobre, toteż...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Piszę te słowa ze smutkiem, ale Algernon Blackwood i jego „Niewiarygodne przypadki” okazały się największą porażką i rozczarowaniem, jakiego doświadczyłem od bardzo dawna. Książka pokaźna, autor ma u mnie ogromny kredyt zaufania po wybornej, wspaniałej „Wendigo i i inne upiory” - też z serii Biblioteka Grozy, z której to kilka tekstów zapamiętam do końca życia, szczególnie arcygenialne „Wierzby”. Jeszcze gdzieś czytałem w jakiejś antologii jedno opowiadanie pisarza, które też mnie pozytywnie zaskoczyło. Więc gdy przyszła zapowiedź wydania tejże książki, czekałem na nią kilka miesięcy z niecierpliwością. Bo to Blackwood! Poza tym teksty tu zebrane stanowią jego wyżyny w pisarskiej karierze. Chwalił je chociażby H. P. Lovecraft!
Jest ich pięć, a że tomiszcze całkiem pokaźne, można będzie dłużej zostać w tych rozbudowanych światach. Trzy z nich liczą średnio po 80 stron, dwa są krótsze. I niestety żadne z nich nie okazało się wyśmienite, ani też dobre. Odczuwałem nudę przez większość czasu. Za bardzo wszystko przegadane, a wszelkie niewiarygodne przypadki wcale nie są aż tak niewiarygodne. Tutaj ważniejsza jest psychologia postaci, przemiana bohaterów, co mogło wyjść na plus, gdyby utwory jakoś poruszyły coś w czytelniku – w tym wypadku mnie. Nic takiego się nie zdarzyło. Starożytne kulty, Przeszłość mieszająca się z Teraźniejszością, nawiedzone miejsca – brzmi nieźle! Pomijam fakt, że nie straszy. Wcale nie intryguje, a gdy tego brak, każda kolejna stronica przynosi rozczarowanie i aby czeka się na finał, mając nadzieję, że to tylko drobne potknięcie, bo kolejne okażą się ciekawsze. Nic takiego nie miało miejsca. Gdzie ten Blackwood znany z jednego z najlepszych zbiorów z Biblioteki Grozy? Gdzie utwory takie jak "Tajemniczy lokator", "Z przeszłości", "Wendigo", czy "Pusty dom"? Tym smutniejsze dla mnie jest to, że owa książka jest jedną z najsłabszych z tej jakże nierównej serii.

Piszę te słowa ze smutkiem, ale Algernon Blackwood i jego „Niewiarygodne przypadki” okazały się największą porażką i rozczarowaniem, jakiego doświadczyłem od bardzo dawna. Książka pokaźna, autor ma u mnie ogromny kredyt zaufania po wybornej, wspaniałej „Wendigo i i inne upiory” - też z serii Biblioteka Grozy, z której to kilka tekstów zapamiętam do końca życia, szczególnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zbiór opowiadań Wellsa liczy zaledwie prawie 80 stron, więc można go przeczytać w jeden wieczór. Opowieści są krótkie, treściwe, ciekawe. Generalnie. Oprócz może pierwszej, każda kolejna prezentowała dobry poziom. Są tu elementy fantastyki oraz grozy.

Pierwsze KUSZENIE HARRINGAYA jest najsłabsze w mojej opinii. Mamy tu jakby wariację słynnej powieści Oscara Wilde'a "Portret Doriana Graya". Wersja Wellsa jest nieco inna, skąpo przedstawiona, średnio ciekawa.

Kolejne "W OTCHŁANI" to już czysta fantastyka. Autor wyraźnie inspiruje się Juliuszem Verne'em, z którym prywatnie nieco konkurował, aczkolwiek wiekowo był trochę młodszy. Opowiadanie obiecuje cuda i ich dostarcza. Całkiem udane moim zdaniem.

Lecz następne "JABŁKO" tylko owe cuda obiecuje, ale autor mimo wszystko mnie zaintrygował pomysłem na tyle, że do końca trwałem dzielnie przy lekturze tej miniatury można by rzec. Warto te jabłko zjeść - tak myślę.

Następne dwa to już czysta groza. "SKRADZIONE CIAŁO" przypomina słynną powieść R. L. Stevensona o Doktorze Jekyllu i Panu Hydzie. Tutaj jest podobnie: mamy zmianę osobowości na szaloną, terror w mieście, lecz nieco inaczej to wygląda, gdyż jesteśmy świadkami swoistego opętania. Tak jakby. Dobrze napisana historia, trzymająca poziom do końca. Jedna z lepszych ze zbioru.

Lecz palmę pierwszeństwa ma u mnie "DOLINA PAJĄKÓW"! Jak ktoś ma arachnofobię lub generalnie czuje niepokój na widok pająków, niech będzie ostrożny. Czytając te opowiadanie w kilku momentach aż poczułem niemiłe łaskotanie, wyobrażając sobie ów pająka, który chodzi mi po ciele. Tutaj mamy tajemnicę (choć tytuł w zasadzie zdradza z miejsca wszystko), autor umiejętnie prowadzi trójkę bohaterów przez zagadkową dolinę, by w końcu napędzić im niezłego stracha. A przynajmniej czytelnikowi, który może lękać się pajączków. A tych nie zabraknie. Och nie...

Polecam całość, choć z pewnością będziemy czuli niedosyt. Tylko pięć krótkich historyjek? Niestety. Ale warto tak czy inaczej.

Zbiór opowiadań Wellsa liczy zaledwie prawie 80 stron, więc można go przeczytać w jeden wieczór. Opowieści są krótkie, treściwe, ciekawe. Generalnie. Oprócz może pierwszej, każda kolejna prezentowała dobry poziom. Są tu elementy fantastyki oraz grozy.

Pierwsze KUSZENIE HARRINGAYA jest najsłabsze w mojej opinii. Mamy tu jakby wariację słynnej powieści Oscara Wilde'a...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Bardzo pozytywne mam odczucia względem przeczytanego niedawno zbioru opowiadań pisarza, o którym jeszcze rok wcześniej – Ba! Jeszcze parę miesięcy temu – nie miałem pojęcia. Włoski pisarz. Co mnie zaskoczyło na plus, to fakt, iż wszystkie opowiadania trzymają równy poziom. Nie ma tutaj słabego tekstu! Co prawda nie uświadczyłem też utworu wybitnego, nie umniejsza wartości książki. Każde kolejne niesie wspaniałą rozrywkę, trzyma w niepewności, bawi lub przeraża, często dając czytelnikowi na koniec swoisty twist fabularny, co uwielbiam w opowiadaniach.

Najbardziej podobało mi się tytułowe za to, że wywołało u mnie nie mały szok, gdy odkryłem co oznacza tytuł. Wspaniałe to było! Szokujące, ale wspaniałe. Świetnie napisane. I tak, są tu utwory typowo humorystyczne, bawiące się naszym pojmowaniem przybyszów z innych planet, utwory często zabawne („Ryby dla Wenus”, „Rozkazy należy bezwzględnie wykonywać”, „Gdzie są wasi Kumar”), utwory przesiąknięte elementami wstrząsającymi (”Księżyc dwudziestu rąk”, „Śmierć tajnego agenta”), „zabawy” na innych planetach („W oczekiwaniu na ładunek”, „Korok”), antyutopia, świat przyszłości („Trzydzieści siedem stopni”, „Dobranoc, Sofio”), nietypowe love story („Ruda dziewczyna”, „Kopia psychosomatyczna”), czy pokazujące spisek, ułudę tego co widzimy (najdłuższe ze zbioru „Zaćmienie”). Każde na swój sposób robi wrażenie. Szkoda, że nie ma tego jeszcze więcej, bo rozsmakowałem się w nich do reszty.

Bardzo pozytywne mam odczucia względem przeczytanego niedawno zbioru opowiadań pisarza, o którym jeszcze rok wcześniej – Ba! Jeszcze parę miesięcy temu – nie miałem pojęcia. Włoski pisarz. Co mnie zaskoczyło na plus, to fakt, iż wszystkie opowiadania trzymają równy poziom. Nie ma tutaj słabego tekstu! Co prawda nie uświadczyłem też utworu wybitnego, nie umniejsza wartości...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Richard Matheson. To nazwisko zobowiązuje. Aczkolwiek w Polsce nie jest chyba aż tak znany jak za granicą. A to błąd, gdyż moim zdaniem wcale nie ustępuje takiemu weteranowi jak Stephen King (który przy okazji chwalił go pod niebiosa w swej książce „Danse Macabre”), a nawet go przewyższa pod wieloma względami. Przypomnieć należy jego ogromny wkład w scenariusze filmowe, które były podstawą do naprawdę wspaniałych filmów czy seriali. Dajmy na to „Pojedynek na szosie” Spielberga. "Ostatni człowiek na Ziemi" i inne wersje wg najlepszej chyba powieści spod jego pióra „Jestem legendą”. Liczne filmy wytwórni Hammer jak „Studnia i wahadło”, „Kruk”, czy „Zagłada domu Usherów” wg Poe'go. „Między piekłem a niebem” - znany film z Robinem Williamsem. „Człowiek, który się nieprawdopodobnie zmniejsza”. „Legenda piekielnego domu”. Seriale takie jak „Kroniki marsjańskie” wg Bradbury'ego, czy „Niesamowite historie”. Jego pomysły zdumiewają. Oraz mój faworyt: „Strefa mroku”. Taki wkład jest nieodzowny, jeśli przypomnimy sobie być może najlepsze odcinki, które wyszły spod jego pióra: „Koszmar na wysokości 20 000 stóp, „Najeźdźcy”, „Mała dziewczynka zniknęła”, „Nocny telefon”, czy odcinki z nowszej wersji z lat 80-tych jak nieśmiertelny „Guzik” z którego powstał po latach film pełnometrażowy, ale niestety kiepskiej jakości.

„Gdzieś w czasie” raczej nie zaskakuje. Jest to historia miłosna, której motywem istotnym jest czas. Czy można pokonać jego dystans, przemierzyć go wzdłuż i wszerz, by doznać najszczerszego uczucia do kogoś, kto od dawna już nie żyje, kogo w zasadzie się zna jedynie z fotografii i różnych zapisków? Czy jest możliwe takie uczucie? Powiem szczerze, że nie spodziewałem się rewelacji, więc nie jestem też rozczarowany. Ot podróż w czasie, w przeszłość, by połączyć się z ukochaną o której wiemy jednak tak niewiele, a jednocześnie serce nam podpowiada, że to ta jedyna. Nie powiem: były momenty gdy kibicowałem bohaterowi i aż do końca byłem ciekaw jak to się wszystko skończy, acz podświadomie jednak znałem odpowiedź. Książka jest jednak zbyt jednolita, nie zaskakuje.
Po pierwsze wstęp. Pierwsze 30 stron jest zbędne. Powinna się zacząć, gdy nasz bohater się właśnie wtedy przedstawia, a jego miotanie się bez celu po mieście niczego nie wnosi. Dalej: pewne dłużyzny w tekście. Zamiast tego można by jakoś fabułę urozmaicić. I wreszcie nadmierna ckliwość. Wyrażenie „Kocham Cię” po pewnym czasie zaczyna irytować. Czy to harlequin? Owszem, są momenty mrożące krew w żyłach, sensacyjne wręcz, lecz dalej jest to historia miłosna. Taka ma być oczywiście, ale nadmierne eksplorowanie uczucia przyprawia jednak po jakimś czasie o mdłości. Mimo to muszę jednak oddać honor pisarzowi, bo koniec końców potrafił mnie wciągnąć i sprawić, że do samego końca śledziłem losy opowieści, trzymając kciuki za pomyślne jej zakończenie. Myślę, że nie traktuję tego czasu za stracony, bo choć dostałem produkt nieco za słodki w pewnych miejscach, troszkę bezbarwny w niektórych innych, to pożywny i z pewnością długo nie go zapomnę. Choć naiwny i nadmiernie przesycony, że tak powiem "miłością bez granic", to jednak miło jest się przenieść do tej innej trochę epoki, odkrywać z bohaterem różnice między jego światem, a tym zamierzchłym. To świadczy o niewątpliwym talencie Mathesona, że bardzo plastycznie to przedstawił, że w tych kilku momentach wciągnął mnie w swoją wizję. Za to dziękuję i proszę o więcej.

Richard Matheson. To nazwisko zobowiązuje. Aczkolwiek w Polsce nie jest chyba aż tak znany jak za granicą. A to błąd, gdyż moim zdaniem wcale nie ustępuje takiemu weteranowi jak Stephen King (który przy okazji chwalił go pod niebiosa w swej książce „Danse Macabre”), a nawet go przewyższa pod wieloma względami. Przypomnieć należy jego ogromny wkład w scenariusze filmowe,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Do opowiadań podchodzę bardzo pozytywnie. Szczególnie jak autor potrafi na tę krótką chwilę „zaczarować” czytelnika i na tych kilku, kilkunastu lub kilkudziesięciu stronach wprowadzić nas w jego niekiedy zwichrowany świat. Ta sztuka niewielu się udaje. Dłuższa forma zwykle jest łatwiejsza do osiągnięcia danego efektu, ale to krótkie teksty mają tę przewagę, że zanim czytelnik zdąży się znudzić, następuje koniec pieśni. To bardzo wygodne, gdy chcemy na moment przenieść się do wymyślonego świata. Aby tam zajrzeć na chwilkę.

Lafferty to tego typu twórca co ma naprawdę zwichrowaną wyobraźnię! Praktycznie każdy jego utwór to miniatura dziwaczności, abstrakcji, zabawy w wymyślanie coraz to nowych zdarzeń, odmiennych form przekazu. Nie ma powtarzalności, jednakże jest też druga strona medalu: trudność w czytaniu zawiłych fabuł, oderwanych od naszego postrzegania rzeczywistości. Generalnie lubię udziwnienia, ale nie każdego rodzaju. I tak: jak czytam utwory Philipa K. Dicka to wręcz chłonę jego zwariowane pomysły. A to autor, który zadziwia nie jeden raz i potrafi odrzucić nastawionych na konwencjonalną fabułę. Pozornie Lafferty powinien spełnić te same kryteria, a tak nie jest. Utwory Rogera Zelaznego też bywają nieraz zagmatwane, pełne filozofii, łączące gatunki science fiction z fantasy i także nie potrafię szczególnie ich docenić. Lafferty w przeciwieństwie do Zelaznego jednak nie skupia się na bohaterach, bo jego postacie są raczej płaskie. Tu liczy się poziom abstrakcji, wymyślna fabuła, szukanie kolejnych możliwości wpasowania utworu. Mógłbym go nazwać rewolucjonistą. Podobny do niego jest chyba Harlan Ellison, którego opowiadania czytałem jakiś czas temu i powiem szczerze: zostałem nimi „zmiażdżony”. Ten pierwszy jest nieco delikatniejszy od bezwzględnego Ellisona, ale poziomem dziwaczności mu nie ustępuje.
Co ciekawe najlepiej podobały mi się jego bardziej konwencjonalne utwory, choć pisząc konwencjonalne nie odnajdziemy tutaj niczego w pełni zwyczajnego.

Najlepsze to moim zdaniem nagrodzone Hugo „Matka Euremy”, gdzie jest mowa o największej ofermie, frajerze, ofierze losu i gamoniu (tak mniej więcej opisał go autor, co nie do końca jest oczywiste), który żyje w bardzo osobliwym świecie.

Równie dobre jest „Siedem strasznych dni”, znane mi już z jakiejś antologii. Wyobraźcie sobie zabawkę, która potrafi sprawić, że dana rzecz zniknie. Utwór naprawdę zabawny, ale jednocześnie budzący niepokój.

Muszę przyznać, że autor potrafi przedstawić skrajne emocje w swych utworach. Pokazuje coś sympatycznego, humorystycznie, ale czytelnika po jakimś czasie ogarnia przestrach, czy niepewność, gdy treść zaczyna być „groźna”. Tak było w absurdalnej „Planecie złodziejskich misiów”, gdzie nic nie jest tak do końca oczywiste. Tutaj następuje eksploracja planety na której żyją roześmiane istoty, przypominające tylko troszkę włochate niedźwiadki. Bardzo oryginalne.

Lubicie podróże w czasie? Tutaj też są obecne. „Tak się krzyżuje szyki Karolowi Wielkiemu” jest mniej więcej o próbach zmiany historii. Ubaw na całego.

W gorzkie tony uderza „Podróż w blaszanej puszce”. Pozornie jest to kolejna humorystyczna bajeczka, okraszona dziwacznymi opisami zupełnie nam nieznanego świata, a w istocie okrutna i budząca trwogę, gdy poznamy znaczenie tytułu tej opowiastki.

I jeszcze „Wąska dolina” ma coś takiego w sobie, że sprawia niewymowną radość w czytaniu. Jest to o tym jak błędna potrafi być percepcja i nasze zmysły zostają oszukane.

„Na naszej ulicy” to o miejscu, gdzie z niczego powstaje coś, czyli magiczna ulica pełna niewytłumaczalnych zdarzeń.

Jak dla mnie cała reszta jest albo przeciętna, albo zwyczajnie słaba.

„Dni trawiaste, dni słomiane” to historia człowieka przeniesionego do całkiem innej rzeczywistości. Zaczyna się nieźle, ale w końcu poziom dziwaczności mnie przerósł i z trudem dobrnąłem do końca.

Podobnie wygląda „Niebo”. Jest to o narkotycznym tripie kilku osób, ale jako całość złożona z licznych wizji halucynogennych po prostu męczy.

A już „Selenowe duchy lat 70. XIX wieku” ciągnie się niemiłosiernie, bo autor każe nam oglądać przedstawienia kolejnych fikcyjnych przedstawień telewizyjnych, co nie jest ani zabawne, ani wciągające, jedynie irytuje.

Ciekawe, ale tak udziwnione, że mam sprzeczne uczucia jest „Świat jako wola i tapeta” (Świat-miasto jako jedna wielka tapeta).

Także zaskakujące jest „Ciąg dalszy na następnym kamieniu” o archeologach, którzy wykopują skamieliny nie tylko będące pozostałością po zdarzeniach przeszłych, ale... też takie co dopiero nadejdą. Ale sposób prowadzenia akcji nie przypadł mi do gustu, stąd moje mieszane uczucia.

Tak mniej więcej to wygląda. Moim zdaniem jest duży potencjał, ale trzeba jednak lubować się w tego typu literaturze, która wymaga zawieszenia wszelkich praw, które znamy na co dzień i zatopienia się w czymś całkiem nowym. Nie każdy jest gotów na to. Niektórzy utoną. Ja trzymałem się na powierzchni długo, ale też pochłonęła mnie mroczna toń i nie dałem rady ogarnąć bogatego w pomysły materiału, mimo najszczerszych chęci.

Do opowiadań podchodzę bardzo pozytywnie. Szczególnie jak autor potrafi na tę krótką chwilę „zaczarować” czytelnika i na tych kilku, kilkunastu lub kilkudziesięciu stronach wprowadzić nas w jego niekiedy zwichrowany świat. Ta sztuka niewielu się udaje. Dłuższa forma zwykle jest łatwiejsza do osiągnięcia danego efektu, ale to krótkie teksty mają tę przewagę, że zanim...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka stanowi pewien dziwny fenomen: jest nieznana, a jej treść mogłaby uchodzić za coś co zwie się klasyką literatury. Motyw wyjściowy jest prosty: główny bohater przez przypadek (a raczej wskutek pomyłki) trafia do obcego mu kraju, w którym ludzie posługują się zupełnie niezrozumiałym językiem. Mimo tego, iż jest ligwistą, nie potrafi przyporządkować tej dziwnej mowy do żadnego ze znanych mu języków. I tak nasz bohater błąka się po tym tłocznym, dusznym świecie, próbując przetrwać, wydostać się z niego, lecz na wskutek bariery językowej jest to nieomal niemożliwe... Od razu mi się przypomina Franz Kafka, bo nawet delikatnie utwór przypomina duszną atmosferę „Procesu” czy „Zamku”. Może dlatego tak bardzo mi się powieść spodobała, gdyż gustuję w takich klimatach. A tutaj nie zaznałem wcale rozczarowania treścią (bo często w wielu znanych utworach pojawiają się elementy psujące kompozycję), co skłania mnie do uznania „Epepe” (co oznacza tytuł wyjdzie w tekście) za spore odkrycie. Jest tajemniczo i przez co razem z bohaterem próbujemy wyjaśnić o co w tym wszystkim chodzi, próbujemy wydostać się z matni, przeżyć, gdy kurczą się zasoby pieniężne. Bardzo wciągająca lektura. Dla kogoś kto szuka czystej rozrywki, łatwej i przyjemniej – odradzam. Ale dla tych co poszukują w literaturze czegoś więcej, którzy lubują się w klimatach niewiadomej, nie boją się wejść w grząski teren i broczyć w nim – będą zachwyceni.

Książka stanowi pewien dziwny fenomen: jest nieznana, a jej treść mogłaby uchodzić za coś co zwie się klasyką literatury. Motyw wyjściowy jest prosty: główny bohater przez przypadek (a raczej wskutek pomyłki) trafia do obcego mu kraju, w którym ludzie posługują się zupełnie niezrozumiałym językiem. Mimo tego, iż jest ligwistą, nie potrafi przyporządkować tej dziwnej mowy do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Niewiele jest do dodania, prócz tego, że wizja, którą snuje autor jest bardzo aktualna, a z uwagi kiedy książka została napisana (to początek XX wieku!) budzi szacunek. Niestety należę do grupy czytelników znudzonych tym co przeczytałem, bo język i generalnie sposób przedstawienia wydarzeń (nieszczególnie nawet atrakcyjnych) jest delikatnie mówiąc nieznośny. Całość jest monotonna, pozbawiona emocji, wręcz napisana w sposób akademicki, ze szczegółami, dłużyznami, przez co traci na tym w moich oczach. Bo sztuką jest zainteresować, zaintrygować czytelnika, by nie chciał oderwać się od lektury i wszedł w świat widziany oczami autora. Chociaż w jakimś stopniu poczuł się jakby utkwił na kartach książki. Podczas czytania "Władcy świata" poczułem się jakbym tonął w jakiejś przydługiej rozprawie, która ze strony na stronę coraz mocniej mi ciążyła i koniec końców z trudem przebrnąłem przez ciężki jak ołów tekst. Nie tego oczekiwałem. U Orwella w "Roku 1984" czułem ciarki chodzące po grzbiecie. U Huxleya i jego "Nowym Wspaniałym Świecie" także w jakimś stopniu wniknąłem w struktury świata. Nawet "My" Zamiatina, choć ciężka w odbiorze, sprawiło mi większą radość w obcowaniu w ponurej antyutopii. Tutaj ani krzty emocji nie zostało we mnie wzbudzonych. I stąd moja niska ocena.

Niewiele jest do dodania, prócz tego, że wizja, którą snuje autor jest bardzo aktualna, a z uwagi kiedy książka została napisana (to początek XX wieku!) budzi szacunek. Niestety należę do grupy czytelników znudzonych tym co przeczytałem, bo język i generalnie sposób przedstawienia wydarzeń (nieszczególnie nawet atrakcyjnych) jest delikatnie mówiąc nieznośny. Całość jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Guy N. Smith. Samo nazwisko autora już na wstępie nie zwiastuje wielkiej literatury. I to nie jest dobra książka, a w zasadzie zbiór krótkich tekstów. Autor ani nie ma dobrego pióra, ani jakoś nie potrafi zaangażować emocjonalnie czytelnika – w tym wypadku mnie. Przyznam, że czytając powieści tego pana zawsze czułem lekkie zażenowanie. Z kilkoma wyjątkami, które cokolwiek trzymały swój poziom, jak nieco nietypowy „Obóz”.
Krótka forma jednak nie wyszła dobrze. Ale jednak jest jedna zaleta – teksty nie są długie, a tym samym nie zdążą czytelnika znudzić. W zasadzie wszystkie utwory są jednakowo bezbarwne i słabe. Jeśli oceniałbym je w skali od 1 do 10, dałbym od 3 do 5. Czyli bardzo źle.
I tak „Piekielnica” opowiada o wiedźmie, która zwabia do siebie nieświadomą niczego kobietę. „Mieszkańcy mroku” o strachu zagnieżdżonym w starej szopie. „Trupojady” o złodziejach zwłok. „Dom pośród lasów” o nawiedzonym domostwie w... lesie. Prawda, że oryginalne? Ale idźmy dalej. „Wyspa żywych trupów” to taka historyjka o voodoo i plantacji, gdzie zagnieździły się żywe trupy. „TO” (nie mylić książki Kinga) to opowieść o lalce kontrolującej lalkarza. Tytułowy „Dom mordu” jest o domostwie w którym giną tajemniczo ludzie. „Czarny druid” o kulcie druidów. „Kat” o pewnym skazanym na śmierć facecie. A „Warszawska wiedźma” z kolei też o wiedźmie jak w pierwszym opowiadaniu, ale akcenty inaczej rozłożone. I ostatnie - „Skrzydlate zło” - o mieszkających w gnieździe ptakach-widmach.
Jak widać można je opisać w jednym zdaniu, bo każde skupia się na jednej sprawie, która też nie jest ciekawie opisana, a to jest wadą ogromną. Dlatego polecam te opowieści tylko wytrwałym i gotowym zobaczyć festiwal kiczu i tandety, którą nota bene nawet dobrze się czyta, jeśli przymkniemy oko na płycizny. To literatura czysto pulpowa.

Guy N. Smith. Samo nazwisko autora już na wstępie nie zwiastuje wielkiej literatury. I to nie jest dobra książka, a w zasadzie zbiór krótkich tekstów. Autor ani nie ma dobrego pióra, ani jakoś nie potrafi zaangażować emocjonalnie czytelnika – w tym wypadku mnie. Przyznam, że czytając powieści tego pana zawsze czułem lekkie zażenowanie. Z kilkoma wyjątkami, które cokolwiek...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kolejną wybitna książka w moich rękach! W zasadzie dobrych powieści nie brakuje, ale jednocześnie wciągających i ciekawych, z pomysłami, z intrygującą fabułą, wzruszających i zabawnych jednocześnie, już uświadczymy mniej. Gdzieś pisali, że to japońska Amelia. Fakt! Jest w niej sporo podobnych elementów. Ja widzę - przynajmniej po pierwszym rozdziale - podobieństwo do "Domku nad jeziorem". Był to film z Sandrą Bullock i Keanu Reevesem. O skrzynce na listy będącej portalem czasowym. Ale ta historia jest zdecydowanie bogatsza, bo to nie jedna, a kilka zaklętych w powieść, a co jeszcze lepsze, to wątki nachodzą na siebie, przenikają się, tworząc jednolitą całość. Bardzo ten pomysł przypadł mi do gustu. Opowiadania tworzące powieść. Powieść niebanalną, ciepłą. Często wywołującą w czytelniku wzruszenie, czasem go potrafiącą rozbawić, zaskoczyć niejednokrotnie, zadziwić, zmusić do refleksji. A wszystko w lekki, przystępny sposób, bez silenia się na tworzenie pseudofilozoficznej otoczki. Autor rewelacyjnie wszystko łączy, a dobre tempo sprawia, że ani na moment się nie nudziłem. Zadziwiające, że każdy element pasuje do układanki. Oczywiście biorąc wiarę w wątek portalu na listy... Lecz nawet bez wątku fantastycznego mielibyśmy do czynienia ze świetną książką, naładowaną po brzegi emocjami, do wielokrotnego użytku.

Kolejną wybitna książka w moich rękach! W zasadzie dobrych powieści nie brakuje, ale jednocześnie wciągających i ciekawych, z pomysłami, z intrygującą fabułą, wzruszających i zabawnych jednocześnie, już uświadczymy mniej. Gdzieś pisali, że to japońska Amelia. Fakt! Jest w niej sporo podobnych elementów. Ja widzę - przynajmniej po pierwszym rozdziale - podobieństwo do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kolejna z serii Biblioteki Grozy książka autora, który już gościł dwukrotnie. Poprzednie opowiadania jednak były nieco lepsze, ciekawsze, aczkolwiek i tu nie brakowało pomysłów. Momentami jednak wiele elementów kuleje, a autor choć starał się, to nie wyszło jak trzeba.
I tak zapowiadane z tyłu okładki opowiadanie „Obiekt numer 249” o ożywającej mumii jest w mojej opinii jednym z gorszych ze zbioru. Co zawiodło? W zasadzie historia jest standardowym przykładem znanym ze starych horrorów, gdzie martwe od wieków rzeczy nagle ożywają i już. To trochę za mało. Nie było suspensu ani elementu zaskoczenia. Mógł autor chociaż nieco zamotać fabułę, by oczywiste nie było aż tak oczywiste. Niestety poszło od nitki do kłębka bez żadnego zwrotu akcji.
Największe wrażenie zrobiło, moim zdaniem, okraszone naprawdę gęstym klimatem opowiadanie „Alpejska zgroza”. Toż to protoplasta późniejszych slasherów! Bardzo dobrze się bawiłem, obstawiając kim jest zamaskowany zbrodniarz. Nie tak trudno było to odgadnąć, ale liczył się przede wszystkim nastrój i operowanie suspensem. Brawo!
Ciekawe jest też „Fiasko w Los Amigos”, gdzie skazany na krzesło elektryczne dzięki zbyt wielkiemu natężeniu elektryczności zdobywa coś, co zaskakuje innych. Ale tego nie chcę zdradzać.
„Jak do tego doszło” to króciutka historyjka pewnego wypadku, którego finał jest miło zaskakujący.
„Srebrny topór” opowiada o przeklętej rzeczy, która wpływa na człowieka.
Są też opowiadania niby okraszone elementami grozy, ale w rezultacie okazują się czymś trywialnym, możliwym do wytłumaczenia, jak historia świateł w dolinie.
Jako całość wypada raczej mizernie, ale dla tych kilku opowiadań warto przeczytać. Zawsze tak było, że wśród gorszych utworów znajdą się perły. Tu są jedynie malutkie perełki. Ledwo świecące, ale dobre i to.

Kolejna z serii Biblioteki Grozy książka autora, który już gościł dwukrotnie. Poprzednie opowiadania jednak były nieco lepsze, ciekawsze, aczkolwiek i tu nie brakowało pomysłów. Momentami jednak wiele elementów kuleje, a autor choć starał się, to nie wyszło jak trzeba.
I tak zapowiadane z tyłu okładki opowiadanie „Obiekt numer 249” o ożywającej mumii jest w mojej opinii...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nic w tej książce nie zachwyciło. Już początek bogaty w opisy zdążył mnie zmęczyć, mimo naprawdę niewielkiej objętości książeczki i króciutkich rozdziałów. Ani historia nie porusza, nie skłania do refleksji, ani język, czy bohaterowie, którzy są nijacy, jak cały monotonny tekst. Powiedziałbym wielkie oszustwo, ale wtedy bym był trochę niesprawiedliwy. Są plusiki. Jest zachowany swojski klimat, który został oddany nieco topornie, ale on dalej tam jest. Powieść jest ponadto ciepła i optymistyczna. I tyle. Więcej pozytywów nie pamiętam.
Lubię japońską kulturę, ich zwyczaje, specyficzną aurę w wielu utworach jakie miałem przyjemność przeczytać. Tutaj tego nie odnalazłem, zaledwie kiepską namiastkę, stąd moje rozczarowanie. Na szczęście jest to rzecz krótka, na wieczór lub dwa.

Nic w tej książce nie zachwyciło. Już początek bogaty w opisy zdążył mnie zmęczyć, mimo naprawdę niewielkiej objętości książeczki i króciutkich rozdziałów. Ani historia nie porusza, nie skłania do refleksji, ani język, czy bohaterowie, którzy są nijacy, jak cały monotonny tekst. Powiedziałbym wielkie oszustwo, ale wtedy bym był trochę niesprawiedliwy. Są plusiki. Jest...

więcej Pokaż mimo to