rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Na prawdę nie wiem co skłoniło mnie do lektury Pięknych złamanych serc. Na pewno nie był to opis ani tematyka, bo ostatnio coraz rzadziej sięgam po młodzieżówki. Znudziły mi się już w większości przewidywalne schematy i banalne romanse. Postanowiłam jednak dać szansę tej pozycji (nie ukrywajmy, że okładka miała duży wpływ na moją decyzję) i zobaczyć, czy może mnie czymś zaskoczyć.

Historia skupia się wokół dwóch nierozłącznych przyjaciółek - Caddy (nieśmiałej, zwyczajnej szarej myszki) i Rosie (jej przeciwieństwa) - oraz Suzanne, ich nowej przebojowej koleżanki, która pod promiennym uśmiechem skrywa mroczną przeszłość. Wraz z biegiem akcji obserwujemy burzliwe zmiany, jakie zachodzą w przyjaźni głównych bohaterek oraz problemy, z jakimi muszą się zmierzyć dorastające nastolatki.

Opis fabuły wskazywałby na lekką i przyjemną powieść młodzieżową. Nie potrafię się jednak zgodzić z tym stwierdzeniem. Rzeczywiście czyta się ją szybko - co zawdzięczamy nieskomplikowanemu stylowi pisania - ale nie określiłabym jej mianem pogodnej czy przyjemnej. Porusza ona problem przemocy w rodzinie, z jakim codziennie muszą zmagać się tysiące dzieci na całym świecie. Spodobał mi się sposób, w jaki został on ujęty; autorka przedstawiła go jako coś, od czego nie można tak po prostu uciec, niezależnie od tego, jak bardzo się staramy.

Inny wątek książki, czyli przyjaźń i typowe nastoletnie problemy głównych bohaterek uważam za mocno średni. Tutaj nie było żadnego zaskoczenia - autorka ukazała młode nastolatki jako nieodpowiedzialne, pijące i imprezujące dziewczyny, które w wolnym czasie zajmują się jedynie szukaniem chłopaka i wymykaniem się z domu przez okno. Jest to bardzo stereotypowy i powielany obraz młodzieży, który zakłada, że największym marzeniem każdej nastolatki jest stracenie dziewictwa na pierwszej lepszej imprezie


Jeśli chodzi o kreację bohaterów, jest jeszcze gorzej niż z fabułą. Na pierwszy plan wychodzi Caddy, dziewczyna w każdym możliwym tego słowa znaczeniu nijaka. Jej nieustanne użalanie się nad sobą i narzekanie na swoje zwyczajne życie były wręcz nie do zniesienia. Jedyną postacią, która była nieco bardziej złożona i realistyczna, była Suzanne - chociaż nie zawsze rozumiałam motywy jej działań, przynajmniej miałam wrażenie, że taka osoba mogłaby istnieć w prawdziwym świecie - w przeciwieństwie do Caddy.

Ogólnie rzecz biorąc, nie jestem zachwycona. Oprócz dobrze poprowadzonego wątku Suzanne i jej przeszłości, cała reszta do mnie nie przemawia. Sara Barnard nie potrafi odpowiednio rozwinąć swoich pomysłów, czy to na bohaterów, czy na przebieg fabuły. Nie mogę jednak powiedzieć, że się zawiodłam, ponieważ nie miałam zbyt wysokich oczekiwań związanych z tą pozycją. Jeśli więc wciąż chcecie po nią sięgnąć, nie oczekujcie fajerwerków.

Na prawdę nie wiem co skłoniło mnie do lektury Pięknych złamanych serc. Na pewno nie był to opis ani tematyka, bo ostatnio coraz rzadziej sięgam po młodzieżówki. Znudziły mi się już w większości przewidywalne schematy i banalne romanse. Postanowiłam jednak dać szansę tej pozycji (nie ukrywajmy, że okładka miała duży wpływ na moją decyzję) i zobaczyć, czy może mnie czymś...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Cabin Porn. Podróż przez marzenia - lasy i chaty na krańcach świata Noah Kalina, Zach Klein, Steven Leckart
Ocena 7,6
Cabin Porn. Po... Noah Kalina, Zach K...

Na półkach:

Muszę przyznać, że ostatnimi czasy jestem dosyć wybredna w stosunku do tytułów, po które sięgam - nie daję się już nabrać na wytłuszczony napis 'bestseller', ani na błyszczącą okładkę (w większości przypadków). Gdy jednak obejrzałam i przeczytałam opis książki Cabin Porn, wiedziałam, że muszę się za nią jak najszybciej zabrać - zakochałam się w minimalistycznej oprawie graficznej i nietypowej tematyce. Wiem, że dla niektórych opisy i fotografie leśnych chatek nie wydają się być interesującym tematem, ja jednak skrycie noszę w sobie potrzebę odcięcia się od dzisiejszego świata i powrotu do natury, za to architektura zawsze była czymś, co mnie interesowało.

Ale zacznijmy od początku: czym tak właściwie jest Cabin Porn? Oryginalnie była to strona internetowa, na której grupka przyjaciół publikowała fotografie położonych w lesie prostych kabin, chatek i domków, które razem sukcesywnie budowali. Z czasem jednak projekt ten wypełnił się także zdjęciami czytelników, którzy podsyłali autorom swoje własne budowle umiejscowione w najróżniejszych zakątkach świata. I tak oto powstała ta książka, a raczej album zawierający dziesięć historii dotyczących dziesięciu różnych domków i ich właścicieli wzbogacony o całą masę zdjęć i inspiracji.

Cabin Porn jest przykładem publikacji, w której mniej znaczy więcej. Książka ta skupia się bardziej na przekazaniu idei minimalistycznego stylu życia i zainspirowaniu odbiorcy, niż na szczególnie wyjątkowym stylu pisania. Dlatego też po jej otwarciu wyraźnie widać, że to zdjęcia grają tu pierwsze skrzypce. Jest ona wypełniona mnóstwem przepięknych fotografii, które zachwycają prostotą i klimatem.

Jeśli zaś chodzi o teksty, nie spodziewajcie się fajerwerków. Historie zawarte w Cabin Porn zostały napisane dosyć suchym i rzeczowym językiem, wypełnione były także budowlanymi szczegółami i opisami konstrukcji, które przy moim bardzo ogólnym zainteresowaniu architekturą, były po prostu nudne. Zakładam, że wynika to z talentu autora do opowiadania historii poprzez zdjęcia, a nie słowo pisane. Myślę jednak, że gdyby rozwinąć opowieści pod kątem samej koncepcji powrotu do natury i prostoty życia, całość czytałoby się o wiele lżej i przyjemniej.

Jak wcześniej wspominałam, zdecydowanie nie jest to pozycja dla każdego. Jeśli nie potrafisz sobie wyobrazić życia bez nowoczesnych technologii, a w naturze tylko się męczysz, nie trać czasu na tę pozycję. To książka dla tych wszystkich zmęczonych codziennym pośpiechem i konsumpcjonizmem. Dla tych, którzy w naturze potrafią znaleźć wewnętrzny spokój. Jeśli zaliczasz się do tej grupki, na pewno odnajdziesz w tej książce coś dla siebie.

Muszę przyznać, że ostatnimi czasy jestem dosyć wybredna w stosunku do tytułów, po które sięgam - nie daję się już nabrać na wytłuszczony napis 'bestseller', ani na błyszczącą okładkę (w większości przypadków). Gdy jednak obejrzałam i przeczytałam opis książki Cabin Porn, wiedziałam, że muszę się za nią jak najszybciej zabrać - zakochałam się w minimalistycznej oprawie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Recenzja ta nie będzie typowa, gdyż i jej przedmiot można nazwać wyjątkowym. Chciałabym opowiedzieć wam o "mleku i miodzie" rupi kaur, czyli pierwszym tomiku poezji, po który sięgnęłam z własnej, nieprzymuszonej woli. A więc? O co tak naprawdę chodzi w tym światowym fenomenie, krótkim zbiorze jeszcze krótszych wierszy?

O "mleku i miodzie" mówili prawie wszyscy i prawie wszyscy byli równie zachwyceni. Pozycja ta wychwalana była za jej piękno, przekaz i dosadność. Wiele osób twierdziło, że czują z autorką autentyczną więź opartą na zrozumieniu i podobnym punkcie widzenia. Ja, jako amatorka poezji byłam naprawdę zaciekawiona tym, co pani kaur zawarła w swojej publikacji.


Mówiąc krótko, rzeczywistość przerosła wszystkie moje oczekiwania i nadzieje. Liczyłam jedynie na intrygujący tomik, a dostałam małe arcydzieło, które swoją realnością dotknęło mnie do żywego. Byłam naprawdę zaskoczona efektem, z jakim oddziaływały na mnie te kilkuwersowe wiersze. Żadna poezja, z którą miałam wcześniej do czynienia nie wywołała we mnie tylu emocji.

W wielu opiniach, które wcześniej czytałam, prostotę wierszy rupi przedstawiano jako wadę. Fakt, nie są one ani skomplikowane, ani nie poruszają tematów, o których nigdy wcześniej nie słyszeliśmy. Czy jednak jest to minusem? Ja, jako wewnętrzna minimalistka, byłam poruszona sposobem, w jaki autorka stworzyła swoje wiersze. Bardzo silne i często trudne do opisania emocje zostały zawarte w kilkunastu, czasem nawet kilku małych słowach. Nie powiedziałabym, że stanowi to jakikolwiek minus.

Na prawdę ciężko przychodzi mi recenzowanie pozycji, która tak bardzo na mnie wpłynęła. Rupi kaur pokazała mi, że nie jestem sama we wszystkich moich wewnętrznych rozterkach i problemach. Że sztuka polega nie na wielkości i podniosłości, ale przekazie oraz emocjach, jakie budzi w odbiorcy.

Jeśli chodzi o porównanie oryginału z polskim tłumaczeniem, stawiam na angielską wersję. Jak powszechnie wiadomo, przekładanie poezji jest zajęciem niezwykle trudnym, gdyż nie należy jedynie sucho tłumaczyć linijki po linijce, ale pojąć cały sens wiersza i ubrać go w słowa, które będą jak najbardziej zbliżone do znaczenia tych oryginalnych. I chociaż nie mam nic do zarzucenia polskiemu przekładowi, to przy ich lekturze po prostu nie czułam tego samego co w przypadku anglojęzycznej wersji. Polecam więc zapoznać się z wydaniem dwujęzycznym (w twardej oprawie!), którym uraczyło nas wydawnictwo otwarte.

Recenzja ta nie będzie typowa, gdyż i jej przedmiot można nazwać wyjątkowym. Chciałabym opowiedzieć wam o "mleku i miodzie" rupi kaur, czyli pierwszym tomiku poezji, po który sięgnęłam z własnej, nieprzymuszonej woli. A więc? O co tak naprawdę chodzi w tym światowym fenomenie, krótkim zbiorze jeszcze krótszych wierszy?

O "mleku i miodzie" mówili prawie wszyscy i prawie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

O twórczości Jessie Burton słyszałam już co nieco wcześniej. Jej poprzednia powieść, Miniaturzystka, była wychwalana przez dziesiątki blogerów, vlogerów i nie tylko. Jeśli chodzi o mnie, jeszcze jej nie czytałam, chociaż stoi u mnie na półce już długo. Dlatego kiedy tylko usłyszałam, że wychodzi u nas jej najnowsza powieść, Muza, byłam więcej niż ciekawa tego, co skrywa się za tą boską okładką. Czy dorównała moim oczekiwaniom? Tego przekonacie się, czytając dalej.



Jeśli ktokolwiek spytałby mnie, o czym właściwie jest Muza, nie potrafiłabym takiej osobie odpowiedzieć. Jest powieść jednocześnie prosta i niezwykle złożona. Opowieść zawarta w tej książce opowiada dwie historie, na pierwszy rzut oka ze sobą niezwiązane. Na początku poznajemy Odelle - 26-letnią aspirującą pisarkę, chcącą zmienić coś w swoim życiu. Jednak po kilkudziesięciu stronach przenosimy się trzydzieści lat wstecz i zaznajamiamy się z utalentowaną Oliwią i jej rodziną. I chociaż pozornie te dwie historie nie mają ze sobą nic wspólnego, spoiwem je łączącym okazuje się być... obraz.



Muza jest opowieścią o sztuce, przyjaźni, miłości i złudnych nadziejach. Uświadamia nam, że za jednym obrazem może kryć się coś znacznie więcej, niż by się nam wydawało.



Co się tyczy bohaterów - nie bardzo ich polubiłam. Nie chodzi mi o to, że byli dwuwymiarowi i sztuczni, bo wcale takowi nie byli. Po prostu nie przekonały mnie ich charaktery. Ani wiecznie niepewna siebie Odelle, ani niedojrzała emocjonalnie Oliwia nie zdobyły mojej sympatii. Jeśli już musiałabym wskazać swoją ulubioną postać, postawiłabym na Teresę - jej upór i poświęcenie naprawdę mi zaimponowały.


Tym, co mnie najbardziej do pani Burton przekonuje, jest jej styl pisania. Bo, podobnie jak Donna Tartt, autorka Muzy nie pisze, ale maluje słowami historię, którą odkrywamy z tym większą przyjemnością. A jest to sztuka niecodzienna, gdyż przy braku wyróżniającego się pióra, nawet najciekawsza fabuła blednie w oczach.


Największym minusem, jakiego doszukałam się w Muzie, jest jej w dużej mierze, nudnawa akcja. Nie za dużo się tam dzieje, i chwilami wręcz nie dałam rady przebrnąć przez ciągnące się dialogi i opisy. Myślę, że autorka spokojnie zmieściłaby się w książce dwa razy krótszej i to bez pomijania ważnych wydarzeń.


Podsumowując - uważam, że dzieło pani Burton jest jedyną w swoim rodzaju publikacją. Mimo kilku niedociągnięć i wad, przyjemnie mi się ją czytało. Teraz tylko pozostało mi sięgnąć po Miniaturzystkę!

O twórczości Jessie Burton słyszałam już co nieco wcześniej. Jej poprzednia powieść, Miniaturzystka, była wychwalana przez dziesiątki blogerów, vlogerów i nie tylko. Jeśli chodzi o mnie, jeszcze jej nie czytałam, chociaż stoi u mnie na półce już długo. Dlatego kiedy tylko usłyszałam, że wychodzi u nas jej najnowsza powieść, Muza, byłam więcej niż ciekawa tego, co skrywa się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jak wiadomo, Harry Potter jest najlepszą serią na świecie. Dlatego tak bardzo cenię sobie wydania ilustrowane: oprócz naszej ulubionej książki, mamy w zestawie mnóstwo pięknych, magicznych i klimatycznych obrazków. Uwielbiam kreskę Jima Key'a - jego wyobrażenia prawie zawsze pokrywają się z moimi własnymi. Absolutny must-have dla wszystkich potterheads!

Jak wiadomo, Harry Potter jest najlepszą serią na świecie. Dlatego tak bardzo cenię sobie wydania ilustrowane: oprócz naszej ulubionej książki, mamy w zestawie mnóstwo pięknych, magicznych i klimatycznych obrazków. Uwielbiam kreskę Jima Key'a - jego wyobrażenia prawie zawsze pokrywają się z moimi własnymi. Absolutny must-have dla wszystkich potterheads!

Pokaż mimo to


Na półkach:

Gdy po raz pierwszy przeczytałam definicję słowa hygge, byłam w lekkim szoku. Bo oto pewne niezdefiniowane uczucie, chwila czystej przyjemności, atmosfera przytulności i ciepła, coś, co całe życie tak bardzo rozwijam i praktykuję, zostało streszczone jednym, malutkim duńskim słówkiem.

hygge

Nie znajdziesz dokładnej definicji tego wyrażenia w słowniku. Bo jest to coś nieprzetłumaczalnego. Mimo to, dobrze znasz to uczucie. Pojawia się, gdy czytasz zajmującą powieść przy blasku świec, a za oknem szaleje śnieżyca. Gdy odwiedzasz dziadków i wspólnie jecie świeżo upieczoną szarlotkę. Myślę, że każdy ma swoje własne, osobiste hygge. Jednak niezależnie od tego, jakie ono dokładnie jest, zawsze towarzyszy mu ta jedyna w swoim rodzaju atmosfera. Atmosfera hygge.
Książka Marie Tourell Søderberg jest poradnikiem, słowniczkiem i zbiorem inspiracji w jednym. Została ona podzielona na dziesięć rozdziałów takich jak 'skąd pochodzi hygge', 'hygge przez cały rok', czy 'zaproś hygge do stołu'. Bo hygge jest tak naprawdę obecne wszędzie - od pór roku, przez jedzenie na wystroju wnętrz kończąc. Autorka przedstawia nam różne historie oddające ducha hygge, poleca nam swoje ulubione przepisy i pomysły na do it yourself oraz udowadnia, że nie trzeba wielkiego starania czy przygotowania, żeby osiągnąć hygge.

Nie sposób nie wspomnieć tu o przepięknym wydaniu tejże książki. Twarda, mieniąca się złotem i srebrem okładka i grube strony ozdobione ilustracjami zarazem zwykłymi jak i wyjątkowymi. Obecnie jest to jedna z najpiękniejszych książek na mojej półce Czyta się ją z wielką satysfakcją i przyjemnością - zupełnie jakby było to zamierzone.
Krótko mówiąc - jestem pozytywnie zaskoczona. Hygge jest bardzo klimatyczną i przyjemną książką. Może nie odkrywa ona czegoś spektakularnego, ale nie wydaje mi się, aby o to chodziło. Bo w życiu ważne są małe rzeczy.
Moja drobna podpowiedź: w związku z nadchodzącymi świętami, jest to jak najbardziej odpowiedni prezent pod choinkę. Podarujcie ją swoim przyjaciołom lub bliskim pokazując im, że są dla was ważni.

Gdy po raz pierwszy przeczytałam definicję słowa hygge, byłam w lekkim szoku. Bo oto pewne niezdefiniowane uczucie, chwila czystej przyjemności, atmosfera przytulności i ciepła, coś, co całe życie tak bardzo rozwijam i praktykuję, zostało streszczone jednym, malutkim duńskim słówkiem.

hygge

Nie znajdziesz dokładnej definicji tego wyrażenia w słowniku. Bo jest to coś...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Chyba jako jedyna nie rozpocznę swojej recenzji od słów "Kerstin Gier znam przede wszystkim z jej magicznej trylogii czasu". Dlaczego? Bo mnie do siebie te książki po prostu nie przekonały. Mimo to byłam więcej niż zaciekawiona, gdy dowiedziałam się, że zupełnie inna powieść tej autorki będzie wydana w Polsce. Dodając niesamowitą oprawę graficzną i wydanie Silver, chciałam się zabrać za nią jak najszybciej.

Już po pierwszych kilku rozdziałach byłam nieco negatywnie nastawiona. Otóż oczekiwałam czegoś nowego, niesztampowego i oryginalnego. A co dostałam? Nie mogę tego ująć inaczej niż miks Plotkary (anonimowa blogerka opisująca sekrety i skandale pewnej społeczności) i Króla Kruków (czterech niezwykle tajemniczych i przystojnych chłopaków uczęszczających do jednej szkoły maczających palce w prastarej magii). Brzmi znajomo? Jednak poza tą rzucającą się w oczy inspiracją, fabuła była zarówno ciekawa, jak i wciągająca.

Od razu można było odczuć, że powieść ta pisana jest w sposób, mający trafiać do młodszych odbiorców. Postać 15-letniej Liv była dla mnie największym rozczarowaniem. Mimo, że jest ona moją rówieśniczką, na prawie żadnym poziomie nie mogłam się z nią utożsamić. To bohaterka nie tylko infantylna, ale także mało rzeczywista. Co do pozostałych postaci - moją sympatię zdobyli jedynie Henry i Grayson. Młodsza siostra Liv - Mia - była bardzo podobna do młodszej siostry Lary Jean z Do wszystkich chłopców, których kochałam, co zaczęło działać mi na nerwy. Mama Liv stanowiła dla mnie charakter wyjątkowo przerysowany i, ponownie, nierzeczywisty. Pozostali chłopcy - Jasper i Arthur - nie byli aż tak dwuwymiarowi, ale nie powiedziałabym, że ich polubiłam. Jak widać, nad tym aspektem autorka powinna jeszcze popracować.

Plusem nieskomplikowanego stylu pisania pani Gier, była szybkość czytania tejże książki. Ponadto całkiem spora czcionka sprawia, że całość czyta się wręcz błyskawicznie. I mimo wszystkiego co napisałam powyżej, naprawdę czerpałam przyjemność z jej lektury - była zupełnie niewymagająca i prosta w odbiorze.

Największe nie tyle rozczarowanie, co zdziwienie stanowił dla mnie punkt kulminacyjny całej historii. Zawiązanie akcji się trwało nie dłużej niż, ile, dziesięć, dwadzieścia stron? W zdecydowanej większości tego typu powieści, moment ten rozciąga się od pięćdziesięciu do nawet stu stronic. I chociaż dla niektórych stanowiłoby to wadę, dla mnie jest to zaleta - po prostu nie przepadam za tą częścią w książkach.

Odnoszę wrażenie, że Pierwsza księga snów była tylko prologiem, wprowadzeniem do całej opowieści. I chociaż doszukałam się dziesiątek wad, całość, jak już pisałam, czytało się naprawdę przyjemnie. Być może nie zapadnie mi w pamięć na kolejne lata, ale nie żałuję tych kilku godzin poświęconych na jej przeczytanie. Czy jest to powieść dla was, musicie przekonać się sami...

Chyba jako jedyna nie rozpocznę swojej recenzji od słów "Kerstin Gier znam przede wszystkim z jej magicznej trylogii czasu". Dlaczego? Bo mnie do siebie te książki po prostu nie przekonały. Mimo to byłam więcej niż zaciekawiona, gdy dowiedziałam się, że zupełnie inna powieść tej autorki będzie wydana w Polsce. Dodając niesamowitą oprawę graficzną i wydanie Silver, chciałam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pamiętacie zabawę z dzieciństwa polegającą na łączeniu kilkudziesięciu kropek w celu stworzenia obrazka? Właśnie tym są 1000x połącz kropki - oczywiście na znacznie większą skalę. Po pierwsze - świetne wydanie. Duży format, sprawia, że efekt końcowy jest jeszcze lepszy. Zaś dzięki grubym kartkom, tusz cienkopisa nie przebija. Jest to bardzo, powtarzam, bardzo uzależniające zajęcie. Końcowy rezultat zachwyca, przypomina małe dzieło sztuki. Zdecydowanie polecam!

LINK DO PEŁNEJ RECENZJI: https://www.youtube.com/watch?v=gSYnOgyu92A

Pamiętacie zabawę z dzieciństwa polegającą na łączeniu kilkudziesięciu kropek w celu stworzenia obrazka? Właśnie tym są 1000x połącz kropki - oczywiście na znacznie większą skalę. Po pierwsze - świetne wydanie. Duży format, sprawia, że efekt końcowy jest jeszcze lepszy. Zaś dzięki grubym kartkom, tusz cienkopisa nie przebija. Jest to bardzo, powtarzam, bardzo uzależniające...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kwerkle, czyli kolorowanka inna niż wszystkie...

Poczynając od wydania, na każdej kolorowance z osobna kończąc, Kwerkle zdobyły moją sympatię. Duży format i grube kartki ułatwiają kolorowanie pod każdym względem. Kolorowanie sprawia mnóstwo frajdy, gdyż dopiero wypełniając ostatnie kółko, widzimy efekt końcowy. A jaki jest ów efekt końcowy? Świetny! Dzięki używaniu różnych odcieni prezentuje się ona naprawdę fenomenalnie. Zdecydowanie polecam!

LINK DO PEŁNEJ RECENZJI: https://www.youtube.com/watch?v=gSYnOgyu92A

Kwerkle, czyli kolorowanka inna niż wszystkie...

Poczynając od wydania, na każdej kolorowance z osobna kończąc, Kwerkle zdobyły moją sympatię. Duży format i grube kartki ułatwiają kolorowanie pod każdym względem. Kolorowanie sprawia mnóstwo frajdy, gdyż dopiero wypełniając ostatnie kółko, widzimy efekt końcowy. A jaki jest ów efekt końcowy? Świetny! Dzięki używaniu różnych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przyznajcie sami, opis książki, chociaż zakrawa na miks Igrzysk Śmierci z Więźniem Labiryntu, jest niezwykle intrygujący - główna bohaterka ni stąd ni zowąd budzi się w ciemnej trumnie i kawałek po kawałku, wraz z innymi takimi jak ona, odkrywa czemu tak naprawdę w tej trumnie się znalazła. I, mimo iż zamysł jest bardzo ciekawy, moim zdaniem autor nie podołał zadaniu jego realizacji. Dlaczego? Tego dowiecie się za chwilę.


Jak już wspominałam, fabuła jest bardzo wyraźnie inspirowana trylogią Jamesa Dashnera. Grupa młodych ludzi nieposiadająca żadnych wspomnień z przeszłości stara się zrozumieć, dlaczego są w takiej sytuacji jakiej są. Za to leci pierwszy minus, ponieważ zapożyczanie niektórych wątków z innych popularnych serii naprawdę robi się już męczące. Jednak poza tym to bardzo fajny pomysł na dystopię - dzięki niemu odkrywamy całą tajemnicę razem z bohaterami, strona po stronie.


Bohaterowie są chyba największą wadą powieści - chodzi mi przede wszystkim o naszą narratorkę - Em Savage. Ta dziewczynka doprowadzała mnie do szewskiej pasji swoimi głupimi myślami i zachowaniem, które niestety towarzyszą nam przez całą historię. Co z tego, że Em ledwo dziesięć minut wcześniej wydostała się z trumny, będzie teraz zachwycać się urodą jakiegoś przystojniaka! Co z tego, że prawie nikt tak naprawdę nie chciał jej odebrać przywództwa, Em już planuje wymordowanie ich wszystkich! Nie zapominajmy, że przez kolejne pół książki będzie mieć przez to poczucie winy. Uwierzcie mi, mogłabym tak jeszcze długo. Główna bohaterka momentalnie awansowała na pierwsze miejsce listy Najbardziej irytujących bohaterek EVER.


Czuję się tą powieścią naprawdę zawiedziona. Przez 3/4 książki prawie nic ciekawego się nie dzieje, dopiero w ostatnich stu stronach akcja nabiera jakiegoś tempa, chociaż wydarzenia tam przedstawione i tak w pełni mnie nie usatysfakcjonowały. Ani mnie nie wcisnęły w fotel, ani nie sprawiły, że natychmiast zapragnęłam sięgnąć po kolejny tom - wręcz przeciwnie - zdecydowanie mnie od tego zamiaru odwiodły.


Ogólnie rzecz biorąc, nie polecam. Jasne, może i zamysł był ciekawy, a cała książka została napisana lekkim i prostym językiem, dzięki czemu szybko się ją czyta, ale i tak nie przeważa to nad tak wieloma wadami i niedociągnięciami. Jedna z gorszych młodzieżówek, jakie miałam okazję czytać.

Przyznajcie sami, opis książki, chociaż zakrawa na miks Igrzysk Śmierci z Więźniem Labiryntu, jest niezwykle intrygujący - główna bohaterka ni stąd ni zowąd budzi się w ciemnej trumnie i kawałek po kawałku, wraz z innymi takimi jak ona, odkrywa czemu tak naprawdę w tej trumnie się znalazła. I, mimo iż zamysł jest bardzo ciekawy, moim zdaniem autor nie podołał zadaniu jego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie jestem fanką powieści rozgrywających się w kosmosie. Co dziwne, sama jego tematyka jest dla mnie bardzo interesująca. Może więc nie lubię ograniczeń, jakie narzuca prowadzenie akcji w przestrzeni kosmicznej? Nie wiem, z resztą - nieważne. W każdym razie dzisiaj chciałabym opowiedzieć Wam o pewnej wyjątkowej młodzieżówce, która wczoraj oficjalnie pojawiła się na półkach księgarni, o książce, która bardzo mnie zaskoczyła, a mianowicie o powieści Fobos Victora Dixena.

Chcąc w wielkim skrócie opisać tę lekturę, powiedziałabym, że jest to połączenie reality show na olbrzymią skalę, podróży kosmicznych i młodzieżowego romansu. Nie wiem jak Wy, ale ja się na to piszę! Czy jednak mogę powiedzieć, że autor umiejętnie połączył wszystkie wątki? Zdecydowanie tak. Może i nie jest to kombinacja idealna, bo ten cały program był nieco przesadzony, techniczne opisy nie do końca dopracowane, a romans (a właściwie trójkąt...) zbyt oczywisty. Ale wiecie co? Mnie się podobało, ba, nawet bardzo!

Chociaż fabuła sama w sobie jest bardzo interesująca, nie mogę się nie przyczepić. Bo to wszystko już było. Zarówno tak powszechnie nielubiany wątek trójkąta miłosnego jak i historia grupki młodych ludzi, których życie jest obnażone przed szeroką publiką (oczywiście Igrzyska Śmierci, bo jakżeby inaczej?). Słyszałam też, że można tu również znaleźć wątek pojawiający się w powieści Misja 100, jednak jeszcze jej czytałam, więc nie mi dane jest ocenianie. Poza oczywistą inspiracją popularnymi motywami, naprawdę bardzo przypadł mi do gustu cały zamysł, szczególnie te wszystkie Posagi czy Listy Serc - myślę, że jest to świetne urozmaicenie.

Co do bohaterów... niektórzy wydali mi się trochę zbyt stereotypowi - dla przykładu super sumienna i ambitna Fangfang, albo olśniewający swym śnieżnobiałym uśmiechem Aleksiej. Na całe szczęście nie wszystkie postaci były dwuwymiarowe - weźmy chociażby główną bohaterkę - Léonor. Do końca książki pozostała dla mnie zagadką, nie potrafiłam przewidzieć jej następnego ruchu czy decyzji. Taką samą tajemnicę stanowi dla mnie jeden z obiektów sercowych rozterek Léo, czyli wychowany w fawelach Mozart.

Największym minusem powieści są zdecydowanie niedociągnięcia. Niestety pojawiały się one stosunkowo często. Brakowało mi dokładniejszych opisów działania niektórych dziwnych urządzeń albo przebiegu selekcji. Wydaje mi się, że autor miał bardzo fajny zamysł, ale nie rozwinął go zadowalająco. Chodzi mi np. o fakt, że główne bohaterki bardzo często się ze sobą kłóciły. Wynikało to przede wszystkim z konfliktu charakterów. Co mi nie pasowało? A to, że jaka wielka korporacja przeprowadziłaby selekcję nie uwzględniając takiego ważnego aspektu jak zgodność charakterów? Żadna. Pewnie się czepiam, ale przeczytajcie Marsjanina, a zrozumiecie o co mi chodzi.

Wydarzenia rozgrywające się na kartach Fobosa śledzimy z dwóch punktów widzenia - raz są to mieszkańcy statku Cupidio, a raz obywatele Ziemi. Mimo że tajemnice i intrygi rozgrywające się na naszej planecie były bardzo ciekawe, jednakże moja (romantyczna i lubiąca oglądać reality show) dusza zdecydowanie wolała śledzić rozterki astronautów.

Styl pisania Victora Dixena jest prosty i nieskomplikowany. Powieść czyta się błyskawicznie, a już zwłaszcza ostatnie sto stron, które są po prostu jak ładunek wybuchowy. Totalnie wcisnęło mnie w fotel i zamurowało - bynajmniej nie tego się spodziewałam, także moje gratulacje!

To chyba najdłuższa recenzja, jaką w życiu napisałam! W każdym razie, zbierając to wszystko do kupy - Fobos jest naprawdę wciągającą i wartą uwagi młodzieżówką. Posiada kilka wad takich jak stereotypowi bohaterowie i opisowe niedociągnięcia, ale ogólnie rzecz biorąc, gorąco Wam ją polecam!

★★★★★★★★☆☆

Nie jestem fanką powieści rozgrywających się w kosmosie. Co dziwne, sama jego tematyka jest dla mnie bardzo interesująca. Może więc nie lubię ograniczeń, jakie narzuca prowadzenie akcji w przestrzeni kosmicznej? Nie wiem, z resztą - nieważne. W każdym razie dzisiaj chciałabym opowiedzieć Wam o pewnej wyjątkowej młodzieżówce, która wczoraj oficjalnie pojawiła się na półkach...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Listy niezapomniane. Tom II Shaun Usher, praca zbiorowa
Ocena 7,6
Listy niezapom... Shaun Usher, praca ...

Na półkach:

W Listach niezapomnianych zdążyłam się zakochać już rok temu, kiedy to premierę miał pierwszy tom tej wyjątkowej korespondencji. Urzekło mnie w niej wiele rzeczy - ich różnorodność, a także świadomość, iż to wszystko są prawdziwe, napisane w rzeczywistości listy. I chociaż z jednej strony cieszę się, iż autor postanowił wydać drugi tom, uważam, że równie dobrze mógłby poprzestać na jednym. Dlaczego? O tym za chwilę.

Jeśli jeszcze nie orientujecie się, czym właściwie są Listy niezapomniane, szybko wyjaśnię - jest to zbiór ponad stu listów napisanych zarówno tysiąclecia wstecz jak i kilka lat temu, których autorami są ludzie znani, a także Ci, których nikt nie pamięta. Aspektem, który łączy je ze sobą, jest ich wyżej wspomniana realność - każdy z nich został naprawdę napisany.

Nawet nie wiece jak przyjemnie było mi ponownie rozkoszować się lekturą listów - miałam wrażenie, jakbym powróciła do dawnego przyjaciela. Może wam się wydawać, iż przesadzam i to wyolbrzymiam, ale tak właśnie było - najzwyczajniej w świecie się za nimi stęskniłam! Jak już pisałam, pierwszy tom był naprawdę rewelacyjną pozycją. Lektura obowiązkowa.

Jednak nie wszystkie listy podobały mi się jednakowo. Jedne czytałam z szerokim uśmiechem na twarzy (m.in. przeuroczy list Janis Joplin do rodziców) lub łzami spływającymi po policzkach (ostatnie słowa ofiar katastrofy lotniczej skierowane do najbliższych). Inne zaś mnie nudziły, nie ukrywam, że kilka nawet pominęłam - odstraszyła mnie ich obszerność i nieciekawy temat.

Dużym plusem Listów niezapomnianych są krótkie opisy umieszczone z boku każdego listu - wyjaśniają nam one kim jest autor, a kim adresat i dlaczego właśnie jeden pisał do drugiego - dzięki temu nawet nie znając korespondentów, czerpiemy przyjemność z lektury.

A więc dlaczego uważam, że wszystko mogło zakończyć się na jednym tomie? Z kilku powodów. Po pierwsze, wiele z zawartych tu listów, było długich na kilka stron. Wiem, że czasami fajnie jest przeczytać coś dłuższego, ale jednak wielostronicowa korespondencja nie zawsze jest plusem. Po drugie, nie znałam dziewięćdziesięciu pięciu procent autorów listów. Mam świadomość, iż nie jestem jakoś super oczytana i nie znam wszystkich słynnych naukowców czy aktorów. Po prostu wydaje mi się, iż te naj najciekawsze listy znalazły się w pierwszym tomie.

Podsumowując - drugi tom Listów niezapomnianych poleciłabym wszystkim ciekawskim - tym, którzy po pierwszej części błagali o więcej. Jeśli jednak robicie komuś prezent czy sami nie jesteście stuprocentowo pewni co do zakupu, polecam wam lekturę poprzedniego tomu, moim zdaniem lepszego. Co nie zmienia faktu, iż część druga to także przyjemna i interesująca pozycja, z którą prędzej czy później warto się zapoznać.

W Listach niezapomnianych zdążyłam się zakochać już rok temu, kiedy to premierę miał pierwszy tom tej wyjątkowej korespondencji. Urzekło mnie w niej wiele rzeczy - ich różnorodność, a także świadomość, iż to wszystko są prawdziwe, napisane w rzeczywistości listy. I chociaż z jednej strony cieszę się, iż autor postanowił wydać drugi tom, uważam, że równie dobrze mógłby...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mała ciekawostka o mnie - z natury jestem spokojna. Nie lubię hałasu, zbyt wysokich dźwięków czy harmidru. Nigdy nie rozumiałam powszechnego pośpiechu, stresu i niepotrzebnych nerwów. Dlatego właśnie zainteresował mnie Dziennik Uważności, czyli zbiór ćwiczeń i cytatów, które mają nam pomóc odnaleźć spokój wewnątrz nas samych. Z reguły jestem przeciwna nie-książkom typu Zniszcz ten dziennik, jednak tym razem postanowiłam spróbować i dać im szansę. Czy był to jednak dobry wybór?



Chciałabym zacząć od plusów tegoż dziennika. Po pierwsze, minimalistyczne, utrzymane w chłodnych barwach wydanie cieszy oko - idealnie wpasowuje się w treść naszego poradnika. Po drugie, jest bardzo lekki i poręczny, dzięki czemu możemy go zawsze mieć przy sobie. I po trzecie, przypomina nam, że niezależnie w jak negatywnej czy stresującej sytuacji się znajdziemy, zawsze powinniśmy wziąć kilka głębokich wdechów i spojrzeć na sprawy z innej perspektywy.

Teraz czas na minusy, które niestety przeważają. Obok cytatów czy ćwiczeń znajdziemy naprawdę wiele pustych miejsc - rozumiem, iż ma nam służyć do notatek, jednak uważam, iż jest go stanowczo za dużo. Kolejnym negatywnym aspektem dziennika, jest jego powtarzalność. Praktycznie w każdej sytuacji radzi nam to samo - oddal się od źródła swoich dolegliwości, usiądź wygodnie, poczuj swoje ciało (koniecznie sprawdź czy nic cię nie boli, czy nie jesteś głodny lub spragniony), i punkt obowiązkowy - oddychaj głęboko. Z jednej strony sądzę, iż ochłonięcie i powolne oddychanie jest rzeczywiście pomocne, z drugiej zaś nie wydaje mi się, aby istniała potrzeba wydania całej książki dotyczącej właśnie tej metody.

Podsumowując - nie polecam. To raczej zbędny poradnik, z którego wiele się nie nauczycie. Jeśli jednak naprawdę macie problemy z relaksem czy koncentracją, takie luźne i spokojne ćwiczenia mogą wam pomóc. Dlatego nie powiem wam czy kupić go czy nie - o tym musicie zadecydować sami.

Mała ciekawostka o mnie - z natury jestem spokojna. Nie lubię hałasu, zbyt wysokich dźwięków czy harmidru. Nigdy nie rozumiałam powszechnego pośpiechu, stresu i niepotrzebnych nerwów. Dlatego właśnie zainteresował mnie Dziennik Uważności, czyli zbiór ćwiczeń i cytatów, które mają nam pomóc odnaleźć spokój wewnątrz nas samych. Z reguły jestem przeciwna nie-książkom typu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Coś niebywałego. Coś wspaniałego. Coś przepięknego i straszliwego zarazem. Coś, co poruszy. A także coś, co pokruszy Ci serce na milion kawałeczków. To coś to Miłość w czasach zagłady.



Mam dziwne wrażenie déjà vu. Pamiętacie, jak po lekturze Osobliwych i cudownych przypadków Avy Lavender miałam kompletną pustkę w głowie i nie potrafiłam się porządnie wysłowić? Cóż, tak właśnie czuję się teraz, gdy przeczytałam powieść pewnej niemieckiej pisarki - Hanni Münzer.


Czytając tę książkę jesteśmy świadkami historii odkrytej po latach. Historii matki i córki z II wojną światową w tle. Dlaczego w tle? Bo na pierwszy plan wysuwa się miłość. Zarówno ta piękna i naturalna między członkami rodziny, jak szaleńcza i gwałtowna, którą dzielą ze sobą kochankowie. Ta wyjątkowa powieść uświadamia, jak wiele jeden człowiek jest w stanie poświęcić dla drugiego człowieka, którego kocha. Że chociaż na świecie szerzą się wojny i nienawiść, to miłość zawsze wygrywa.


Jednak wcale nie jest tu tak ślicznie i kolorowo. Poznajemy też realia życia w tamtych czasach. Wielkiej niesprawiedliwości, na której mocy niehumanitarnie mordowano miliony niczemu niewinnych ludzi. Okrucieństwa, z jakim traktowano żydów. Brutalności, braku serca, człowieczeństwa czy współczucia. I chociaż nie doszukałam się tu szczególnie krwawych opisów, to jednak poleciłabym tę książkę starszym czytelnikom.


Niesamowicie zżyłam się z bohaterami tej powieści. Z piękną śpiewaczką operową Elisabeth, która zawsze stawiała dobro rodziny na pierwszym miejscu i z jej synkiem Wolfgangiem, który był szczególnie mądry jak na swój wiek. Z ciepłą Marlene, która była swojego rodzaju promyczkiem słońca w tej smutnej historii. A w szczególności z Deborą - to jej opowieść najbardziej mnie dotknęła. Chociaż nie zawsze rozumiałam jej wybory, nie mam najmniejszych podstaw, aby ją osądzać - nigdy nie żyłam i mam nadzieję nie będę żyć w czasach tak brutalnej wojny. Obserwowałam jak dorasta i pod wpływem otoczenia zmienia się nie do poznania.


Chociaż z początku trochę trudno wbić się w fabułę, nie rezygnujcie z niej w żadnym wypadku. Ani się obejrzycie i pochłoniecie całą tę książę w jeden wieczór. Niech nie zraża was też historyczne tło. Ja sama nie lubię książek o II wojnie światowej, a widzicie przecież, co teraz czuję. Dlatego jeśli czujecie się na to emocjonalnie gotowi, koniecznie sięgnijcie po Miłość w czasach zagłady. Uwierzcie mi, nie pożałujecie.



Miłość jest jedyną miarą ludzkich pragnień, tylko miłość jest zdolna znieść granice między bogactwem a biedą, arystokracją a mieszczaństwem, a nawet między rasami. Tylko ona sięga aż poza śmierć.


★★★★★★★★★★

Coś niebywałego. Coś wspaniałego. Coś przepięknego i straszliwego zarazem. Coś, co poruszy. A także coś, co pokruszy Ci serce na milion kawałeczków. To coś to Miłość w czasach zagłady.



Mam dziwne wrażenie déjà vu. Pamiętacie, jak po lekturze Osobliwych i cudownych przypadków Avy Lavender miałam kompletną pustkę w głowie i nie potrafiłam się porządnie wysłowić? Cóż, tak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Powiem otwarcie: sięgnęłam po tę książkę z czystej ciekawości. Historia chłopaka, który nie tylko przeżył przeszczep całego ciała od szyi w dół, ale także obudził się po pięciu latach w rzeczywistości, w której jego dziewczyna, znajomi i rodzina znacząco się postarzali, zainteresowała mnie na tyle, że zdecydowałam się na jej lekturę. Czy jednak otrzymałam to, czego oczekiwałam? Nie do końca, ale o tym za chwilę.

A więc jak już wspominałam, to właśnie fabuła sprawiła, że chciałam przeczytać Chłopaka, który stracił głowę. Nie spotkałam się wcześniej z tak dziwnym i jednocześnie oryginalnym pomysłem. Gdy po raz pierwszy przeczytałam opis, uznałam, że to wyjątkowo irracjonalna idea, jednak po głębszym zastanowieniu pomyślałam, że może w tym szaleństwie jest metoda.

Trudno mi określić, jakie uczucia żywię do Travisa, czyli głównego bohatera tej powieści. Z początku bardzo go polubiłam, ponieważ jak na wybudzenie się po pięciu latach śpiączki i do tego w nieswoim ciele, zachowywał się zaskakująco normalnie. Nie popadł w depresję, nie ześwirował - myślę, że nie każdy z nas by to potrafił. Jednak z czasem jego postać zaczęła mi działać na nerwy. A zwłaszcza decyzje, jakie podejmował - kompletnie nie potrafiłam ich zrozumieć! Niezupełnie wiem, czy go polubiłam czy nie - może na to pytanie nie ma jednej odpowiedzi?. Pozwolę sobie jednak zacytować samego Travisa:

Jak można zrozumieć coś, czego nie doświadczyło się na własnej skórze?

Jak na tak, moim zdaniem, poważny temat, książka napisana jest lekkim piórem, idealnie wpasowującym się w język młodzieżowy. Wszystkie medyczne zagadnienia są tak opisane, aby zrozumiał je każdy, co zdecydowanie idzie na plus - zwłaszcza dla osób takich jak ja. I chociaż nie ma tu nieskończonych pokładów akcji, to czyta się ją błyskawicznie. Bez problemu przeczytalibyście ją w jeden wieczór (chociaż ja nie miałam tyle czasu).

Podsumowując - liczyłam na coś trochę lepszego. Coś, co sprawi, że nie będę mogła przestać o niej myśleć. A dostałam całkiem ciekawą powieść dla młodzieży, o której zapomniałam następnego dnia. Nie był to fenomen, raczej ciekawe i nowe doświadczenie. Jeśli po mojej recenzji nadal chcecie po nią sięgnąć, to myślę, że wam się spodoba. A jeśli was zniechęciłam, to nie martwcie się - niewiele was ominie.

★★★★★★☆☆☆☆

Powiem otwarcie: sięgnęłam po tę książkę z czystej ciekawości. Historia chłopaka, który nie tylko przeżył przeszczep całego ciała od szyi w dół, ale także obudził się po pięciu latach w rzeczywistości, w której jego dziewczyna, znajomi i rodzina znacząco się postarzali, zainteresowała mnie na tyle, że zdecydowałam się na jej lekturę. Czy jednak otrzymałam to, czego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kilka ostatnich książek, które udało mi się przeczytać było naprawdę dobrych, ale jednocześnie pełnych mądrości i skłaniających do przemyśleń. Mój mózg potrzebował typowej lekkiej książki - i dlatego właśnie zdecydowałam się na sięgnięcie po przyjemny akademicki romans jakim jest Lato kolory wiśni.

Szczerze powiedziawszy, za dużo się w tej książce nie dzieje. Jasne, jest jakiś jeden czy dwa zwroty akcji, ale całość jest dosyć przewidywalna. Zamiast na akcji autorka skupia się na przeżyciach wewnętrznych Emely i jej uczuciach względem Elayas'a, a także tajemniczego nadawcy mailów, który urzeka dziewczynę swoją inteligencją i romantyzmem. I chociaż zazwyczaj powolna akcja jest mankamentem powieści, tutaj idzie na plus.

Co do bohaterów, to nie mamy ich tu zbyt wielu - jest oczywiście główna bohaterka Emely, która cechuje się rozbrajającym sarkazmem. Tak naprawdę to ona nadaje sens całej książce - bez niej wszystko byłoby nijakie. Nieraz śmiałam się na głos z jej planów zemsty/pobicia/morderstwa. Jednak czasami naprawdę irytowała mnie swoimi (zgadnijcie czym) irracjonalnymi decyzjami. Co do drugiego głównego bohatera, czyli Elayas'a, mam mieszane uczucia. Z początku bardzo mi działał na nerwy i zniechęcił do siebie arogancją, ale z czasem udało mu się zaskarbić moją sympatię.

Mimo całkiem sporej objętości, to lektura na jeden (bardzo długi) wieczór. Czyta się ją z prędkością światła wchłaniając całą jej treść, a dzieje się tak za sprawą lekkiego i prostego języka, jakim posługuje się autorka. Nie wymaga on od nas zbyt dużej uwagi czy skupienia - to dobra lektura na odstresowanie.

Możecie sobie pomyśleć, że to trochę naciągany i stereotypowy romans i w sumie się z tym zgodzę, ale myślę, że każdy z nas potrzebuje czasem takiego leciutkiego odmóżdżacza i czegoś niezobowiązującego i takie właśnie jest Lato koloru wiśni. Więc jeśli macie ochotę na coś w tym stylu, to naprawdę zachęcam, bo miło spędziłam czas przy jej lekturze.

Kilka ostatnich książek, które udało mi się przeczytać było naprawdę dobrych, ale jednocześnie pełnych mądrości i skłaniających do przemyśleń. Mój mózg potrzebował typowej lekkiej książki - i dlatego właśnie zdecydowałam się na sięgnięcie po przyjemny akademicki romans jakim jest Lato kolory wiśni.

Szczerze powiedziawszy, za dużo się w tej książce nie dzieje. Jasne, jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Szczerze mówiąc, to nie wiem co z tego wyjdzie. Nie wiem czy dam radę napisać przejrzystą i zrozumiałą recenzję po czymś takim. Niemożliwym byłoby oddać słowami, jak fenomenalna jest ta powieść. Ale cóż, spróbuję, a czy mi wyjdzie, to zobaczymy.

Właściwa fabuła tej powieści rozpoczyna się, gdy pradziadkowie Avy Lavender przeprowadzają się z Francji do Seattle w pogoni za amerykańskim marzeniem i postanawiają tam właśnie założyć rodzinę. Z kolejnymi kartami książki przesuwamy się coraz dalej, kolejno poznając tragiczną historię babki, mamy i samej Avy. Każda z tych kobiet obdarzona jest inną wyjątkową zdolnością - wyczulonym zmysłem węchu czy przeczuwaniem nadchodzących wydarzeń. Nic więcej wam nie powiem - resztę tajemnicy musicie poznać sami.

Dla wielu byłam wcieleniem mitu, uosobieniem najwspanialszej legendy i baśni. Inni uważali mnie za zmutowanego potwora. Ku mojemu nieszczęściu raz zostałam wzięta za anioła. Dla matki byłam wszystkim, dla ojca nikim. Babcia każdego dnia widziała we mnie wspomnienie ukochanych osób, które od niej odeszły. Ale ja znałam prawdę - głęboko w sercu zawsze to wiedziałam.
Byłam po prostu zwykłą dziewczyną.

Już sam prolog wystarczył, abym nie mogła się oderwać. Zafascynowana wydarzeniami przedstawionymi na kartach tej powieści chciałam czytać więcej i więcej. Autorka została obdarzona niesamowitą wyobraźnią i jednocześnie lekkim jak pióro stylem pisania - połączenie tych dwóch czynników sprawia, że czytając odczuwamy magiczną i niepowtarzalną atmosferę, której nijak nie da się opisać. Czytając, czułam się jakbym śniła, nie potrafiąc oddzielić fantazji od faktów. To właśnie z czytelnikiem potrafi zrobić pani Walton.

Bohaterowie tej książki nie są bohaterami tej książki. To prawdziwi ludzie, wyrwani ze stronic i przeniesieni do naszego świata. Ich kreacja jest szczególnie realistyczna - wspaniałe charaktery, które w życiu musiały się zmierzyć z wieloma przeszkodami, jakie świat im stawał. Pokochałam każdą kobietę, której historię miałam szansę odkryć. Od Emilienne, której tragedia rodzinna potłukła moje serduszko, przez nieszczęśliwie zakochaną Viviane, która nie mogła rozstać się z przeszłością i zacząć żyć pełnią życia, na uskrzydlonej Avie Lavender, której dar był zarówno jej przekleństwem kończąc. Zżyłam się z wszystkimi barwnymi bohaterkami i każdą z osobna.

To nie tylko książka o bolesnej i skomplikowanej miłości - to nietuzinkowa historia o smutku, rodzinnych relacjach, niespełnionych nadziejach i zaprzepaszczonych szansach. Nie pozwala pozostać obojętnym wobec jej tragizmu, chwyta czytelnika za serce i nie wypuszcza nawet po jej przeczytaniu. A wszystko w towarzystwie dotyku delikatnych piór i aromatu świeżo upieczonego chleba.

Doprawdy nie wiem, co mam tu napisać, abyście się nie zastanawiali i niezwłocznie sięgnęli po tę pozycję. Może to, że gdy ktoś pyta mnie co o niej sądzę, na język ciśnie mi się tysiąc słów, a żadne z nich nie potrafi oddać tego co w głębi serca czuję? A może fakt, że przeczytałam tę książkę dwa dni temu i uskrzydlona sylwetka Avy Lavender wciąż siedzi mi w głowie? Cokolwiek bym tu napisała i czegokolwiek bym tu nie napisała, chciałabym, abyście nie rozmyślali się nad ceną czy rosnącym stosem książek do przeczytania i po prostu to przeczytali. I nie wyobrażam sobie, żebyście nie pokochali jej tak mocno i bezwarunkowo jak ja.

Więc jaka naprawdę jest książka "Osobliwe i cudowne przypadki Avy Lavender"? Magiczna. Specyficzna, a zarazem wspaniała. Wyjątkowa i oryginalna. Inna niż wszystkie. Pełna łez i uśmiechów, wzlotów i upadków. Genialnie napisana. Fantastyczna i do bólu realistyczna. Druzgocząca. Dająca nadzieję. Chwytająca za serce, poruszająca do głębi. Osobliwa i cudowna. Brzydka i piękna zarazem. Zupełnie jak miłość...

Szczerze mówiąc, to nie wiem co z tego wyjdzie. Nie wiem czy dam radę napisać przejrzystą i zrozumiałą recenzję po czymś takim. Niemożliwym byłoby oddać słowami, jak fenomenalna jest ta powieść. Ale cóż, spróbuję, a czy mi wyjdzie, to zobaczymy.

Właściwa fabuła tej powieści rozpoczyna się, gdy pradziadkowie Avy Lavender przeprowadzają się z Francji do Seattle w pogoni za...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zdaje się, że wszyscy słyszeli o tej powieści, większość ma ją nawet za sobą. O jej wyciskających łzy właściwościach czytałam w niejednej recenzji. Nic dziwnego, że moje oczekiwania były bardzo wysokie. Czy więc rzeczywiście jest aż taka dobra, jaka być się wydaje?

Zanim zaczęłam lekturę tej powieści, jedyną rzeczą, którą o niej wiedziałam, był temat przemocy w rodzinie. Jak dotąd chyba żaden autor czy autorka książek dla młodzieży nie podjął się poruszenia tego trudnego tematu, więc pani Donovan od razu zdobyła moje uznanie. Na szczęście autorka dobrze poradziła sobie z tym wyzwaniem i dobrze rozwinęła ten wątek, nie pozostawiając czytelnika z pytaniami na ustach.

Przez pierwszą połowę książki byłam szczerze zawiedziona. Akcja toczyła się do bólu stereotypowo i wszystko było do przewidzenia. Nowy w szkole, arogancki aczkolwiek przystojny (bo jakżeby inaczej), miłość od pierwszego wejrzenia, bla, bla, bla. Jednak im więcej czytałam, tym bardziej zaczynałam mieć wrażenie, że autorka dopiero się rozgrzewa - wydarzenia zaczynały zaskakiwać, a akcja nabierała tempa. Przewracałam strony coraz szybciej, aż nie zauważyłam, kiedy skończyłam.

Bohaterowie są chyba największym minusem tej książki. To dwuwymiarowe i przewidywalne charaktery. O głównej bohaterce wolę nie wspominać - jej idiotyczny sposób rozumowania stale działał mi na nerwy. A już w szczególności jej powód do ukrywania prawdy - wydawał się być wymyślony na siłę. Tak naprawdę wszystkie postaci, od Emmy i Evana, przez Sarę i Carol na George'u i Drew kończąc, były bardzo, ale to bardzo stereotypowe.

Przed lekturą "Powodu by oddychać", byłam przekonana, że nie raz zapłaczę przy jej czytaniu. A jednak się myliłam, bo ani razu nie byłam nawet wzruszona. Co prawda jedyną książką, która dotychczas poruszyła mnie do łez, było "Gwiazd naszych wina", ale i tak nie sądzę, że płacz był kiedykolwiek potrzebny. Mimo tego uważam, że autorka posiada zdolność manipulacji uczuciami. Śmiałam się tam, gdzie miałam się śmiać, wściekałam się tam, gdzie miałam się wściekać. Pisze też w taki sposób, że całą książkę przeczytałam jednym tchem (ha, ha, nieśmieszne).

Sama nie wiem co o tej powieści sądzić - z jednej strony była to całkiem dobra książka, a z drugiej oczekiwałam od niej znacznie więcej. Ale czegokolwiek bym tu nie napisała, jestem bardzo ciekawa kontynuacji i dalszych losów Emmy i Evana.

Zdaje się, że wszyscy słyszeli o tej powieści, większość ma ją nawet za sobą. O jej wyciskających łzy właściwościach czytałam w niejednej recenzji. Nic dziwnego, że moje oczekiwania były bardzo wysokie. Czy więc rzeczywiście jest aż taka dobra, jaka być się wydaje?

Zanim zaczęłam lekturę tej powieści, jedyną rzeczą, którą o niej wiedziałam, był temat przemocy w rodzinie....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Plaga samobójców". Już sam tytuł intryguje, sprawia, że chcemy dowiedzieć się czegoś więcej. Nie inaczej było ze mną - jak tylko po raz pierwszy o niej usłyszałam, wiedziałam, że w końcu ją przeczytam. Więc gdy tylko zobaczyłam ją na bibliotecznej półce, chwyciłam ją i nie wypuściłam aż do rozpoczęcia lektury. Czy rzeczywiście jest taka dobra, przekonacie się czytając dalej.

Zacznę od fabuły, która już od pierwszych stron zaskakuje oryginalnością. Poznajemy świat, w którym nastolatki masowo popełniają samobójstwa, tym samym szerząc zastraszającą epidemię. Jeśli przejawiasz najmniejsze objawy depresji, jesteś traktowany, jako zarażony. Trafiasz do placówki zwanej Programem, w którym dzień po dniu tracisz swoje wspomnienia. Można powiedzieć, że zaczynasz życie na nowo. Poprzez ukazanie takiego świata, uświadomiłam sobie, jak bardzo nasza przeszłość oddziałuje na naszą teraźniejszość. Wszystko co kiedyś przeszliśmy, zmienia nas jako ludzi. Bez tego jesteśmy puści od środka. Sam pomysł na fabułę przywodzi na myśl powieść "Delirium" Lauren Oliver, na szczęście autorka poprowadziła wątek w zupełnie innym kierunku, unikając tym samym wszelkich porównań.

Chyba wszyscy wiedzą, jak często w książkach występuje 'irytująca główna bohaterka' (ten zwrot powinien trafić do słownika). Czy w przypadku "Plagi samobójców" było tak samo? Niezupełnie. Co prawda Sloane nie zdobyła mojej sympatii, ale też nie sprawiła, że chciałam wyrzucić ją przez okno. Paradoksalnie, idzie to na plus. Za to drugi główny bohater, chłopak Sloane, James, nieodwracalnie mnie w sobie rozkochał. I nie zrobił tego poprzez 'mięśnie klatki piersiowej rysujące się pod koszulką' ani bycie 'aroganckim dupkiem', ale czułość, opiekuńczość i oddanie. Dzięki temu uplasował się wysoko na mojej obszernej liście fikcyjnych chłopaków.

Cała książka podzielona jest na trzy części - przed Programem, w trakcie jego trwania i po nim. Najbardziej spodobała mi się część druga, w której obserwujemy, jak Sloane zmienia się z kolejnymi stronami. Poznajemy też bardziej sam Program, jego strukturę i działanie. Powieść ta aż prosi się o ekranizację - kto wie może kiedyś się doczekamy?

Dodam jeszcze, że okładka tej książki jest naprawdę przecudna. Minimalistyczna i robiąca wrażenie. Plus wszechobecna biel kojarząca się z sterylnymi ścianami szpitala. Podoba mi się o wiele bardziej niż zagraniczna wersja, na której dominuje żółć.

Mimo, że nie jest to super lekka i wesoła książka na jeden wieczór, czyta się ją błyskawicznie, przewijając kartki z zapartym tchem i dudniącym w piersi sercem. Mogę wam polecić ją z czystym sumieniem, wiedząc, że wam się spodoba. Bo ja jestem w niej zakochana i już nie mogę doczekać się lektury drugiego tomu!

"Plaga samobójców". Już sam tytuł intryguje, sprawia, że chcemy dowiedzieć się czegoś więcej. Nie inaczej było ze mną - jak tylko po raz pierwszy o niej usłyszałam, wiedziałam, że w końcu ją przeczytam. Więc gdy tylko zobaczyłam ją na bibliotecznej półce, chwyciłam ją i nie wypuściłam aż do rozpoczęcia lektury. Czy rzeczywiście jest taka dobra, przekonacie się czytając...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Moja przygoda z twórczością Lauren Oliver rozpoczęła się od jej najbardziej znanej książki - "Delirium". Wciąż pamiętam uczucie towarzyszące mi po jej skończeniu, ten niedosyt i chęć odkrycia więcej. Wraz z ostatnim słowem powieści zamykającej trylogię, czyli "Requiem" autorka zrobiła sobie w moim sercu mały kącik, z którego wychodzić nie miała zamiaru. Jeśli wiecie o czym mówię. Gdy więc tylko usłyszałam o premierze "Paniki" w Polsce, jak najszybciej się za nią zabrałam. Czy słusznie? Tak, tak i jeszcze raz tak.

O fabule słów kilka. Na początek powiem tylko, że to NIE są drugie "Igrzyska Śmierci". Bo w dzisiejszych czasach zarzuca się to co drugiej młodzieżówce. Skoro już zamknęłam ten temat, mogę przejść do właściwej recenzji. Wiadomo, że pomysł nie jest jakiś super-hiper oryginalny, bo z tematem gry, w której wygraną jest chwała i kapitał mieliśmy się okazję zetknąć. Chociaż sam sposób, w jaki autorka to przedstawiła jest nieco inny, niż się spodziewałam. Niczego nie mogę jej zarzucić - ona po prostu potrafi pisać dobre książki.

Wydarzenia przedstawione na kartach tej powieści możemy obserwować z punktu widzenia dwóch głównych bohaterów - Heather i Dodge'a. I teraz największe zaskoczenie w całej książce - nie będą razem! Broń Boże, nie jest to żaden spojler. Losy tej dwójki nie mają w sobie ani krzty romantyzmu. Dlaczego? A dlatego, że każde z nich ma kogoś innego. Kogo, to będziecie musieli przekonać się sami. Heather polubiłam chyba najbardziej. Pod maską silnej i odpornej na wszystko dziewczyny, skrywa w sobie wrażliwą i delikatną duszyczkę, która pragnie kochać i być kochana. Dodge za to był najmniej lubianą przeze mnie postacią - jego chorobliwa wręcz żądza zemsty była czymś, czego nie potrafiłam w nim zaakceptować.

"Panika" jest książką, przy której akcja rozwija się bardzo stopniowo. Przez pierwsze dwieście stron czytałam wszystko z ciekawością, ale też lekkim zdezorientowaniem - wydarzenia były jakieś takie niespójne i przypadkowe. Gdy jednak miałam za sobą pierwszą połowę książki, nie mogłam się oderwać. To co się tam potem działo po prostu rozpierniczyło system (jak powiedziałaby Anitka)! Końcówka była istnym ładunkiem wybuchowym, pędziłam na łeb na szyję, byle tylko przekonać się, jak to wszystko się zakończy. I chociaż wydarzyło się coś oczywistego, nie mam tego autorce za złe. Wręcz przeciwnie - byłabym zawiedziona, gdyby wszystko skończyło się inaczej.

Zbierając to wszystko co wyżej napisałam do kupy, na język ciśnie się po prostu słowo 'rewelacyjna'. Może niektóre rzeczy są trochę przekoloryzowane przeze mnie, ale to wina tego, że piszę recenzję tego samego dnia, co skończyłam czytać książkę. Ale wiecie co? Najważniejsze jest to, co czuje się po przeczytaniu ostatniego rozdziału, a nie tydzień czy dwa później. Bo o to chodzi w książce - ma wywołać emocje i skłonić do refleksji .Wracając do tematu - "Panika" to naprawdę świetna powieść młodzieżowa. Lauren Oliver po raz kolejny udowodniła, że ma prawdziwy talent do pisania.

Moja przygoda z twórczością Lauren Oliver rozpoczęła się od jej najbardziej znanej książki - "Delirium". Wciąż pamiętam uczucie towarzyszące mi po jej skończeniu, ten niedosyt i chęć odkrycia więcej. Wraz z ostatnim słowem powieści zamykającej trylogię, czyli "Requiem" autorka zrobiła sobie w moim sercu mały kącik, z którego wychodzić nie miała zamiaru. Jeśli wiecie o czym...

więcej Pokaż mimo to