Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Całkiem niedawno pisałam o „Zazi w metrze”. Były zachwyty. A dziś na blogu pojawia się inny członek grupy OuLiPo, Georges Perec i jego wspaniała książka „Rzeczy”. Ponownie mamy tu książeczkę na dwie godziny, ale treści i doskonałego stylu jest tyle, ile niejednemu nie uda się w ciągu życia włożyć we wszystkie napisane tomy.

Po raz kolejny okazuje się, że pisanie to przede wszystkim mozolna praca a nie, jak chcemy myśleć, wynik boskiego natchnienia. Perec ponoć przepisywał „Rzeczy” wielokrotnie, praca nad powieścią trwała cztery lata. Do tego, zanim wydał swoją debiutancką książkę miał już na koncie cztery odrzucone. Całe szczęście nie poddał się i możemy dziś cieszyć się „Rzeczami”, bardzo aktualnymi, mimo upływu 55 lat od pierwszego wydania.

Bohaterami powieści jest młoda para: Sylvie i Jérôme. Poznajemy ich jako studentów uniwersytetu, ale szybko rozstają się z uczelnią, bo nie interesuje ich żmudna praca. Nie chcą również wieloletnich zmagań z kredytem, czy jakiegokolwiek długotrwałego wysiłku, który być może zaprowadziłby ich do stawianych sobie celów, ale perspektywa jest zbyt odległa, żeby w to uwierzyć.

Nie ma w książce Pereca wielu wydarzeń. To nie jest powieść, którą czyta się dla akcji. Wyraźnie można podzielić ją na dwie części. Pierwsza skupiona jest przede wszystkim na poznawaniu pragnień młodej pary. Na ich wyobrażeniu tego luksusowego życia, do którego aspirują. Na śledzeniu ich poczynań, które choć trochę mają zbliżyć ich do wymarzonego życia. W drugiej, akcja nieznacznie przyspiesza, ale tylko na chwilę, żeby znów przynieść powolne tempo korespondujące ze stanem ducha bohaterów.

Perec tak pisze o rzeczach, że pragniemy ich razem z Sylvie i Jérômem. Z pewną niechęcią i zawstydzeniem obserwowałam swoje rosnące zainteresowanie tymi wszystkimi „luksusami”, o których mowa. Perec pisze o rzeczach z wyraźną ekscytacją, wręcz fascynacją. Czy nie wszyscy jej ulegamy? Pragniemy rzeczy nie tylko dla nich samych, ale dla wizji życia, którą tworzą. Nasi bohaterowie o tym właśnie marzą: o pewnym stylu życia, który wyobrażają sobie tylko i wyłącznie przez odpowiednie otoczenie. Sądzą, że tylko właściwe tło, odpowiednie przedmioty mogą stworzyć atmosferę, która zapewni im szczęście, da im poczucie spełnienia. Pragną coraz mocniej, szukają namiastek, nieustannie dyskutują o przedmiotach pożądania. Wymieniają się ze znajomymi spostrzeżeniami na temat tego co warte jest posiadania. Nieustannie skupiają się na realizacji swojej bogato inkrustowanej w różne przedmioty, wizji.

Najprostszym i najbardziej oczywistym odczytaniem „Rzeczy” jest krytyka konsumpcjonizmu. Tak też była odczytywana w latach 60., dlatego szybko doczekała się tłumaczenia na język polski. Mówiono o niej jako o niezwykle przekonującej wizji pustki kapitalizmu. Podkreślano, że krytykiem jest beneficjent zachodniego luksusu. Wisienką na torcie był koniec książki, zwieńczony cytatem z Marksa.

Nie chodziło chyba jednak Perecowi o samą krytykę konsumpcjonizmu, czy kapitalizmu. Ta pustka, która towarzyszy naszej parze, nie jest jedynie wynikiem pogoni za dobrami materialnymi. Jest raczej skupieniem się na nich jedynie. Sylvie i Jérôme nie mają innych pragnień poza tym, żeby ich życie „wyglądało” dobrze. Nieodparcie nasuwają się skojarzenia ze współczesnymi dążeniami do życia jak z Instagrama. Wśród pięknych rzeczy, pięknych miejsc, ludzi, z wykwintnym jedzeniem w tle, z doskonale dobraną garderobą. Nie ma w takim życiu miejsca na nadmierne emocje, na uczestnictwo w życiu społecznym, czy politycznym, na ambicje inne niż posiadanie, również doświadczeń jak podróże, ale koniecznie z możliwością nocowania w luksusowym lub chociaż egzotycznym miejscu. Tak i w życiu naszych bohaterów, wszystko co robili, czym się otaczali, było czymś w rodzaju konta instagramowego. Kiedy Jérôme wertuje Borgesa to nic z tego nie wynika, po prostu „zalicza” Borgesa, jako jedną z tych rzeczy, która dobrze wyglądałaby na liście odpowiednich dla ich stylu życia osiągnięć. Para zachowuje się tak, jakby brakowało im wizji na cokolwiek innego poza gromadzeniem rzeczy. Nawet ich związek jest pewnym porozumieniem, paktem, który zawarli w celach czysto praktycznych. Inne życie jest dla nich niedostępne z prostego powodu: nie potrafią go sobie wyobrazić, tym samym nie mogą go choćby zapragnąć.

Książka Pereca nie są zajadłą, czy złośliwą krytyką. Autor obserwuje parę ze spokojem, a nawet nie bez życzliwości, czy współczucia. Jednocześnie ze smutkiem. Łatwo jest ludzi oceniać, trudniej przeanalizować ich zachowania i je zrozumieć. „Rzeczy” są portretem wyjątkowo empatycznym, choć nie pozostawiającym żadnych złudzeń.

Tekst ukazał się tutaj: https://wmoimpokoju.pl/rzeczy/

Całkiem niedawno pisałam o „Zazi w metrze”. Były zachwyty. A dziś na blogu pojawia się inny członek grupy OuLiPo, Georges Perec i jego wspaniała książka „Rzeczy”. Ponownie mamy tu książeczkę na dwie godziny, ale treści i doskonałego stylu jest tyle, ile niejednemu nie uda się w ciągu życia włożyć we wszystkie napisane tomy.

Po raz kolejny okazuje się, że pisanie to przede...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Od pierwszych stron powieść Pascala Garniera „Teoria pandy” przywoływała obrazy z filmu „Czekolada” Lasse Hallströma. Ta wizja trzymała mi się głowy dość długo, no bo sami oceńcie: Gabriel przyjeżdża do małego miasteczka w Bretanii. Nikt nic o nim nie wie, ale mężczyzna bardzo szybko wchodzi w życie kilkorga mieszkańców. Okazuje się, że ma niezwykły talent do gotowania i rozpieszcza kulinarnie swoich nowych znajomych, przy okazji poznając historie ich życia i stając się świadkiem ważnych dla nich wydarzeń. Klimat nie tak słodki jak w „Czekoladzie”, ale nie jest trudno odnaleźć pewne zbieżności, prawda? Otóż nie, nieprawda. Kadry z filmu Hallströma błąkały mi się po głowie jeszcze przez jakiś czas, ale ta skromna książeczka nie ma wiele wspólnego z uroczą opowieścią z innego małego francuskiego miasteczka. A piszę o tym dlatego, że zaskoczenie, którego doświadczyłam ma wiele odsłon, ale największym jest przewrotność fabuły.

Trudno nie polubić głównego bohatera. Niewiele wiemy o Gabrielu, co jakiś czas pojawiają się fragmenty jego wspomnień, ale dopiero pod koniec powieści dostajemy pełny obraz tego, co go spotkało. Gabriel jest tajemniczy a przy tym niezwykle spokojny i akceptujący. Wobec wszystkich napotkanych osób łagodny, wspierający, bez wysiłku przyjmujący ludzi takimi jacy są. Wchodzi w rolę tolerancyjnego obserwatora, którego ma się ochotę przytulić i powiedzieć mu o wszystkim co nas boli. Sam nie dzieli się informacjami na swój temat a jego nowi znajomi szybko przestają się nad tym zastanawiać. Właściwie bez wahania powierzają mu swoje sekrety, problemy. Z czasem, mimo rozluźnienia jakie funduje nam autor przy pomocy specyficznego poczucia humoru, rośnie atmosfera napięcia i podskórnie zaczynamy czekać na jakąś katastrofę.

Garnier w swojej przewrotnej powieści z wielką biegłością pokazuje fasadowość ludzkich relacji. Jak niewiele nam potrzeba, żeby się otworzyć, jak łatwo nas zmanipulować a jednocześnie jak bardzo chcemy uwierzyć w autentyczność naszych spotkań z drugim człowiekiem. Tak dramatycznie ich potrzebujemy, że bardzo szybko bierzemy za dobrą monetę każdy przejaw zainteresowania. Nie mam jednak uczucia, że powieść Garniera wyśmiewa ludzką naiwność. Wręcz przeciwnie, ufam, że autor, razem z Gabrielem spokojnie obserwują ludzkość i zupełnie bez satysfakcji szepczą „A nie mówiłem?”.

„Teoria pandy” jest niezwykła również dzięki umiejętnemu budowaniu niejednoznacznej atmosfery. Jest jednocześnie sielankowo, zabawnie, ale i niepokojąco, dramatycznie, filozoficznie, chociaż nie pompatycznie. Tych kilka ludzkich losów, które poznajemy prowadzą do pytań o sens życia, sens cierpienia, o to czym jest i co w nas pozostawia. Pojawia się też pytanie o szczęście i wyraźna wątpliwość dotycząca tego czy wszyscy mamy na nie szansę. Czy potrafimy je w odpowiednim czasie rozpoznać, czy mamy na to jakikolwiek wpływ?

Opowieść Garniera jest bardzo plastyczna. Każda scena była dla mnie jak filmowy kadr, którym nasiąkałam w zasadzie bez świadomości tego jak został zbudowany. Wracałam potem do niektórych akapitów, żeby przyjrzeć się jak autor to zrobił, jak sprawił, że przepłynęłam przez powieść myśląc o tej grupce ludzi, o Gabrielu, ale nie poświęcając specjalnie uwagi językowi. Niewątpliwie swój udział miał tu świetny przekład pani Grażyny Hałat.

To pierwsza powieść Garniera jaką przeczytałam i niewiele wiedziałam o pisarzu zanim sięgnęłam po tę książkę. Pascal Garnier nie jest pisarzem szeroko znanym w Polsce. Do tej pory po polsku ukazały się tylko dwie jego powieści a ma ich na koncie sporą kolekcję. Mam nadzieję, że znajdą się wydawcy, którzy zapełnią tę lukę, myślę, że warto. Tymczasem czeka na mnie „Jak się ma twój ból” i liczę na równie ciekawie spędzony czas jak w przypadku „Teorii pandy”.

Tekst ukazał się tutaj: https://wmoimpokoju.pl/teoria-pandy/

Od pierwszych stron powieść Pascala Garniera „Teoria pandy” przywoływała obrazy z filmu „Czekolada” Lasse Hallströma. Ta wizja trzymała mi się głowy dość długo, no bo sami oceńcie: Gabriel przyjeżdża do małego miasteczka w Bretanii. Nikt nic o nim nie wie, ale mężczyzna bardzo szybko wchodzi w życie kilkorga mieszkańców. Okazuje się, że ma niezwykły talent do gotowania i...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Reportaż „Król darknetu” to historia Rossa Ulbrichta, założyciela platformy Silk Road, sklepu internetowego, który umożliwiał zakup wszystkiego co nielegalne. Ulbricht sam mówił o nim jako o „Amazonie z narkotykami”. Faktycznie, zaczęło się od grzybków halucynogennych, skończyło na broni i ludzkich organach.

Rossa Ulbrichta poznajemy jako sympatycznego, choć dość ekscentrycznego studenta fizyki, amatora gry na bębnach, randkującego przystojniaka. Chłopak ma dość szczególne poglądy. Jest libertarianinem, czyli uważa, że należy minimalizować wpływ władzy państwa na życie jednostki. To, między innymi, oznacza, że Ross był głęboko przekonany, że nie jest rolą państwa mówienie obywatelom, co na przykład mogą wprowadzać do swojego organizmu, tym samym decydować jaka substancja jest, lub nie jest, legalna. Podejmowanie takich rozważań wydaje się dość powszechne. Reportaż opowiada o człowieku, który posunął się dalej niż dysputy na ten temat i swoje radykalne poglądy przełożył na konkretne działania.

Ross po zakończeniu studiów nie potrafił dłużej skupić się na żadnym projekcie, czy pracy. Marzyło mu się coś wielkiego, coś przełomowego, coś co zapisze go na zawsze w historii. Chciał mieć realny wpływ. I tak właśnie to pragnienie wielkości i wiara w libertariańskie ideały zaprowadziły go do stworzenia Silk Road.

Najciekawsza w reportażu Biltona jest właśnie opowieść o drodze jaką przebył Ross Ulbricht. Jak sprzągł swoje przekonania z wolą zrealizowania swojego planu. Nie był programistą, nie był dilerem, nie miał znajomości w odpowiednich środowiskach, w zasadzie brał się za coś o czym nie miał pojęcia. A jednak niesamowita determinacja i wizja zaprowadziły go od obskurnej nory z grzybkami do miliardowego biznesu. Stało się tak być może również dlatego, że to nie pieniądze stanowiły siłę napędową projektu Ulbrichta. Oczywiście zyski z handlu były olbrzymie, ale samo zarabianie pieniędzy nie było motorem jego działań. Najważniejsze było przekonanie o tym, że realizuje ważną misję, że ratuje świat spod opresji tyranizujących rządów. Z czasem podejmował coraz śmielsze decyzje, które łączyły się bezpośrednio ze śmiercią ludzi. Jednak radził sobie z dysonansem poznawczym, który bez wątpienia pojawiał się w jego rozważaniach o przyszłości Silk Road, bez większego problemu. Wszystko potrafił usprawiedliwić tzw. „dobrem wyższym”. Nie on pierwszy, nie ostatni.

Uznałabym reportaż Biltona za dobry, ale nie pozwala mi w tym styl autora. Używa nieznośnej maniery zaczerpniętej z tanich sensacji. Nie obejdzie się bez przewracania oczami. Bilton raczy nas regularnie takimi frazami:

"Nieco ponad godzinę później, około siedemnastej trzydzieści, Preston wyszedł ze swojego pokoju, jak się miało okazać, po raz ostatni w życiu."

albo:

"(…) wreszcie mógł się skupić na dwóch z tych kwestii. Choć jedna miała niebawem narazić drugą na niebezpieczeństwo."

było też tak:

"Gra szła o zbyt dużą stawkę. Nie zamierzał pozwolić, żeby znów coś się zjebało. Nadeszła pora, aby wyruszyć na wojnę."

Słabo, prawda? Co chwila „badum tss…!”, wulgaryzmy wrzucane ot tak, bo czemu nie a ja dawno już nie jestem nastolatką, więc bywało ciężko. Rozdziały są bardzo krótkie i wiele z nich kończy się w tym stylu. Taki zabieg, dawkowany ostrożnie jest do zniesienia, ale w takiej ilości staje się męczący i brzmi wyjątkowo infantylnie. Nie, zdecydowanie nie jestem fanką stylu Nicka Biltona, ale potrafię odnaleźć zalety w tym reportażu.

Jak wspomniałam, najważniejsze wydaje mi się opisanie drogi jaką przeszedł Ulbricht. Poznajemy niewinnego chłopaka z ideałami, rozstajemy się z człowiekiem, który coraz częściej bez skrupułów zleca zabójstwa. Podoba mi się, że autor pokazuje Ulbrichta w możliwie obiektywny sposób. Powiedziałabym nawet, że jest mu przychylny, dostrzega jego przemianę, rozumie co stało za wydarzeniami prowadzącymi Ulbrichta do więzienia. Mamy też portrety ludzi po stronie władz. Oni też niejednokrotnie dali przykład nadzwyczaj elastycznego kręgosłupa. Sam mechanizm działania Silk Road jest dobrze i skrupulatnie opisany. Jednym słowem – nie żałuję czasu poświęconego na ten reportaż, ale czytelników wrażliwych literacko przestrzegam. Styl Biltona to próba uatrakcyjnienia wydarzeń przez przedstawienie ich w tani, sensacyjny sposób. Te wszystkie zawieszenia akcji, banalne szczegóły dotyczące didaskaliów, pompatyczne podsumowania. Czyta się to trochę jak pastisz powieści noir a nie reportaż. Wydaje mi się to dziwne, żeby wydarzenia takiej rangi podbijać w tak egzaltowany sposób. Po co? No cóż, skupiłam się na faktach i dzięki temu widzę jakąś korzyść dla siebie, jednocześnie szkoda mi, że Nick Bilton nie zdołał chociaż trochę powstrzymać się od tych wszystkich literackich wodotrysków.

Opinia ukazała się tutaj: https://wmoimpokoju.pl/krol-darknetu/

Reportaż „Król darknetu” to historia Rossa Ulbrichta, założyciela platformy Silk Road, sklepu internetowego, który umożliwiał zakup wszystkiego co nielegalne. Ulbricht sam mówił o nim jako o „Amazonie z narkotykami”. Faktycznie, zaczęło się od grzybków halucynogennych, skończyło na broni i ludzkich organach.

Rossa Ulbrichta poznajemy jako sympatycznego, choć dość...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Alex Kerr pierwszy raz zetknął się z Japonią kiedy miał dwanaście lat. Jego ojciec, oficer marynarki wojennej, został przeniesiony do Jokohamy. Był 1964 r. Japonia organizowała igrzyska olimpijskie, po odbudowie zniszczeń wojennych wchodziła w okres niesamowitej ekspansji gospodarczej. Mały Alex szybko nauczył się hiragany i katakany, sylabariuszy japońskich a znał już pismo chińskie, którego wcześniej uczył się w Waszyngtonie. To były czasy, kiedy stara Japonia była jeszcze wyraźnie obecna, mimo rozpoczynającego się gospodarczego boomu i postępujących za nim zmian. Zielone wzgórza, stare domy z dachami pokrytymi dachówkami, kobiety w kimonach, sandały geta stukające na ulicach. Tego wszystkiego mógł jeszcze wtedy doświadczać. Ta kultura, język, szybko wchłonęły Kerra i mimo, że już po dwóch latach wrócił z rodziną do Ameryki, postanowił rozpocząć studia japonistyczne. Okazały się rozczarowujące. Miał wątpliwości czy wiązać się z Japonią. Ruszył na dwumiesięczną wyprawę do Japonii w 1971 r., żeby odpowiedzieć sobie na to pytanie. Spotkała go wielka gościnność, ciekawość Japończyków i już zmieniona, ale wciąż „stara” Japonia. Podczas tamtej podróży Kerr trafia do Iya, miejsca, z którym zwiąże się na zawsze. Podejmuje decyzję, że Japonia to kraj, w którym chce zamieszkać.

„Japonia utracona” to zbiór felietonów, które Kerr zaczął pisać w 1991. Pierwsze wydanie (po japońsku) ukazało się w 1993 r. Jako pierwszy obcokrajowiec dostał za nią nagrodę literacką Shincho Gakugei. Felietony opowiadają historię autora, jego związki z Japonią, pojawiające się fascynacje, a także rozczarowania jakich doświadczał w związku ze zmianami w kraju Kwitnącej Wiśni.
Książka Kerra podoba mi się przede wszystkim dlatego, że jest bardzo osobista. Dla złaknionych wiadomości o kulturze Japonii, będzie to świetna informacyjna lektura, chociaż wielu zarzuca jej gorszący subiektywizm. A mnie w tej książce to właśnie pociąga. Spojrzenie zakochanego obcokrajowca. Kerr zahacza być może o sentymentalizm, ale czy o miłości można mówić beznamiętnie? Kerr podejmuje takie próby. Mimo emocji stara się przybliżyć nam tło różnych wydarzeń, tradycji, nie zostawia nas z pocztówkowym obrazkiem ukochanych miejsc, pozbawionych kontekstu. Emocje wyzierają zza każdej strony i nie ma potrzeby, żeby za to przepraszać.

Kilka motywów wybrzmiewa w „Japonii utraconej” wielokrotnie. Ten o łączeniu dwóch biegunów japońskiej kultury pojawia się kilkakrotnie. Tak też autor tłumaczy genezę teatru kabuki. Kerr uważa, że te dwa wspomniane bieguny – rytuał i zmysłowość, znalazły w kabuki rozwiązanie. Japończycy, z jednej strony oddani żywiołowej seksualności z kurtyzanami, „świętem golasów”, bogatymi strojami, cenią jednocześnie tanią, ostentacyjną wrażliwość. Nieustannie więc splatają się dwie tendencje: złote parawany i proste czarki do herbaty. Kabuki czerpie z obu tych tendencji. To ścieranie się trwa nadal. Jest pachinko i pornografia obok ogrodów wysypanych kamykami, i betonowych budowli. Nieustanny taniec hedonizmu i wyrafinowania. Do tego dochodzi umiłowanie tego co zewnętrzne. Tatemae (oficjalne stanowisko) i honne (prawdziwa intencja) to dwa światy, których istnienia trzeba mieć świadomość, żeby rozumieć Japonię. Kerr wspomina książkę innej osoby spoza Japonii, która wywarła wielki wpływ na rozumienie tego kraju. Chodzi oczywiście o „Chryzantemę i miecz” Ruth Benedict. Ona pisze o tatemae i honne w kontekście wyrzutów sumienia. Zauważa, że Japończyk będzie żałować jakiegoś działania tylko wtedy, gdy przynosi ono zewnętrzny wstyd.

Jedną z kwestii, która nieodmiennie fascynuje ludzi Zachodu jest oczywiście język. Po II wojnie światowej pisany język japoński przeszedł wielkie zmiany. Wiele znaków kanji wyszło z użycia, uległa zmianie gramatyka. Czytanie prozy przedwojennej dla młodych ludzi jest bardzo trudne, a dla starszych i wykształconych Japończyków przeczytanie czegokolwiek sprzed 1868 r. (kiedy miała miejsc pierwsza ważna rewolucja językowa związana z obaleniem szogunatu), jest prawie niemożliwe. Kerr mówi o „skali historycznej pamięci”, która właśnie przez te wydarzenia uległa w Japonii poważnemu zawężeniu.

Oprócz kultury Kerr pisze obszernie o samym społeczeństwie: o licznych zasadach jakimi się rządzi, o tradycji przeciętności i posłuszeństwa, o uwielbieniu sekretów i funkcjonalności, o charakterze japońskich miast. Mogłabym tu przywoływać jeszcze liczne ciekawostki, ale nie chciałabym nikomu dawać złudzenia, że co ciekawsze rzeczy już poznał i tym odwieść go od zamiaru przeczytania „Japonii utraconej”. Bez względu na to jak ocenicie stosunek autora do Japonii, warto książkę przeczytać. Ten zbiór jest dla mnie pięknym wyrazem patriotyzmu. Tak sobie wyobrażam największą miłość do kraju. Człowiek, który przybywa z zewnątrz zakochuje się w miejscu, ludziach, kulturze tak bardzo, że postanawia zostać. Miłość jest ślepa? Poniekąd, albo raczej do pewnego momentu. Kerr nie poprzestaje na taniej symbolice, egzotycznych obrazkach dla turystów. Dostrzega wady ukochanego kraju, ubolewa nad wieloma zmianami, jednocześnie dba o pamięć wielu elementów kultury, pragnie zachować jak najwięcej dla przyszłych pokoleń, podkreśla wyjątkowość niektórych zjawisk. Nie mam wątpliwości, że to zbiór napisany przede wszystkim z miłości, która nie jest jednak ślepa.

Dodam jeszcze, że wydawnictwo Karakter, które przygotowało drugie wydanie książki w języku polskim, również nie poskąpiło jej uczuć. Książka jest pięknie przełożona (dzięki pani Marii Kwiecińskiej-Decker) i pięknie złożona. Wydana jest z wielkim smakiem - ma luksusowe, obszerne marginesy, elegancki krój pisma, twardą oprawę, skromną czarną wyklejkę, piękny, kremowy papier a ilustrowana jest grafikami dawnych japońskich artystów. Szyk bez nadmiernego przepychu – rytuał i zmysłowość. Znów wielkie brawa dla Karakteru.

Opinia ukazała się również tutaj: https://wmoimpokoju.pl/japonia-utracona/

Alex Kerr pierwszy raz zetknął się z Japonią kiedy miał dwanaście lat. Jego ojciec, oficer marynarki wojennej, został przeniesiony do Jokohamy. Był 1964 r. Japonia organizowała igrzyska olimpijskie, po odbudowie zniszczeń wojennych wchodziła w okres niesamowitej ekspansji gospodarczej. Mały Alex szybko nauczył się hiragany i katakany, sylabariuszy japońskich a znał już...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Sylwia Aran, pracuje jako menadżerka w wielkiej korporacji. Kilka ostatnich lat spędziła za granicą. Jej córka, 15-letnia Mila, popełnia samobójstwo. Zrozpaczona Sylwia prowadzi coś w rodzaju samodzielnego śledztwa, jednocześnie próbując wydobyć się z żałoby. Idzie śladami Mili – zakłada profil na nielegalnym portalu Karaluch, na którym publikuje filmy, w których prowadzi swoistą autoterapię. Jednym z kont obserwujących jest YZBL2, która śledziła również jej córkę. Teraz staje się dla Sylwii tropem, który daje nadzieję na rozwikłanie zagadki samobójczej śmierci córki.

Powieść jest wędrówką Sylwii po odmętach internetu, własnej wyobraźni, strzępów życia. W zasadzie nigdy nie możemy być pewni gdzie jesteśmy – czy jeszcze w necie, czy już w oszalałej z bólu głowie bohaterki. Z czasem granice zacierają się coraz bardziej dostarczając nam pulsującej, transowej, czasem oślepiająco barwnej a czasem bezbarwnej wizji. Autor przywołuje ulubioną książkę Mili – „Zamek” Kafki. Wiele z tego hipnotycznego klimatu nieustannego braku bezpieczeństwa i nieprzewidywalności odnajdziemy w powieści Kamińskiego.

Jeżeli jednak spodziewacie się, że to jest proste „oskarżam” w stronę internetu, to nie, nic z tych rzeczy. Autor mówi raczej: to tylko kolejne narzędzie, ten nowy świat, to świat, który już dawno stał się nieodłączną częścią naszej rzeczywistości albo, po prostu, naszą rzeczywistością. Już nic nigdy nie będzie takie jak przedtem. Ale co będzie zamiast tego? Powieść jest próbą pokazania jakiejś wersji życia, które może stać się naszym udziałem. Życia, gdzie motywacje ze świata wirtualnego są równie ważne jak te z realnego.

(…) w internecie nawet nieistotne dane na nasz temat stają się częścią wielkiej fabuły. Do tego tak nasyconej życiem, że wydaje się prawdziwa.

„Psy” to również opowieść o bullyingu wśród nastolatków i generalnie o tzw. bólach dorastania. Autor nie szacuje poziomu trudności dorastania w XXI w., po prostu pokazuje nam jak bardzo różni się ta rzeczywistość od tej trzepakowo-podwórkowej, a jednocześnie jak bardzo jest do niej podobna.

Kamiński ma świetne ucho i doskonale to słychać kiedy udziela głosu młodemu pokoleniu. Nie znajdziemy tu żadnego upupiania. Głos młodych owszem, bywa typowym młodzieńczym hypem, ale nie jest pustym żargonem. Jest dramatycznym krzykiem kolejnego pokolenia tyle, że w nowej odsłonie.

Świat stoi wyjebany do góry nogami. Weź takie ambicje. Maskują banał pragnień. Każdy wie najlepiej jakich. Banalnych, bana… kurwa… nalnych i analnych. Ale banał brzmi poważnie, gdy nazwie się go „prawdą”. Fuck! Jakby ktoś kilofem przypierdolił w ścianę. Nie podskoczysz takiemu. Nie zakwestionujesz.

I jeszcze się domaga wierności mimo dowodów zdrady… Ta cała prawda z kilofem w dłoni.

A wierność? Coś dla zblazowanych, jak się znużą kolejnymi atrakcjami w życiu, nagle stają się wierni. Sprawie, Kobiecie, Korporacji, Polsce. Takie życie.

To kolejna powieść autora z silną kobiecą postacią i jestem pod wielkim wrażeniem jak po raz kolejny przekonująco buduje postać głównej bohaterki. Postacie męskie są zarysowane dość mgliście, to osoby niekoniecznie najsilniejsze, albo, co jeszcze ciekawsze, silne nie w ten najbardziej rozpowszechniony stereotypowo-męski sposób.

Jeszcze słowo na temat samej okładki, która jest dla mnie doskonałą ilustracją fabuły. Chcesz zobaczyć twarz dziewczyny (kobiety?), coś podejrzewasz, wyobraźnia potrafi dośpiewać wiele, ale nigdy nie dowiesz się do końca jak jest. Nigdy nie poznasz wszystkich szczegółów. Twarz zasłaniają kolorowe mazaje. Same w sobie ładne, co poniekąd rekompensuje brak twarzy. Ale mózg niezmordowanie szuka szczegółów. Ta pogoń się nie skończy, chociaż zdarzają się momenty ukojenia czy pogodzenia. Ładna metafora głównego wątku i kto wie, może naszego życia?

Kamiński od swojego debiutu „Rozwiązłą” nie obniża poziomu. Nie boi się eksperymentować, szukać nowych rozwiązań, nowych tematów. Komentuje współczesność, chociaż nie unika sięgania po wątki historyczne. Ubiera swoje opowieści w różne formy, nie pozwala sobie (i nam) na opuszczenie gardy – czekając na kolejną powieść autora nie wiesz na co czekasz a odkrywanie tego, to jedna z większych przyjemności z lektury.

P.S. Na Spotify znalazłam ścieżkę dźwiękową do powieści, użytkownika jarek1968 (https://open.spotify.com/playlist/46OQzTvta19Nwk5DemKxHR). Sądzę, że to autor książki. Może słuchał jej podczas pisania – ich klimat razem z duchem Kafki przeniknął do powieści.

Opinia ukazała sie tutaj: https://wmoimpokoju.pl/psy-pozra-cialo-jezebel/

Sylwia Aran, pracuje jako menadżerka w wielkiej korporacji. Kilka ostatnich lat spędziła za granicą. Jej córka, 15-letnia Mila, popełnia samobójstwo. Zrozpaczona Sylwia prowadzi coś w rodzaju samodzielnego śledztwa, jednocześnie próbując wydobyć się z żałoby. Idzie śladami Mili – zakłada profil na nielegalnym portalu Karaluch, na którym publikuje filmy, w których prowadzi...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Ta powieść mnie udręczyła. Czyta się to owszem, bardzo dobrze, ale jak trudno się po tym podnieść.

Kilka słów o samej fabule:

Florent-Claude Labrouste ma 46 lat, nie znosi swojego imienia i faszeruje się captorixem, lekiem antydepresyjnym wyzwalającym serotoninę, który ma trzy działania niepożądane: mdłości, utrata libido i impotencja. Jego podróż zaczyna się w Almerii, prowadzi przez Paryż i Normandię, gdzie rolnicy szykują się do ulicznej wojny. Francja idzie na dno, Unia Europejska idzie na dno, na dno idzie bezcelowe życia Florenta-Claude’a. Miłość to mrzonka. Seks-katastrofa. Nawet kultura, dzieła Prousta czy Manna, nie jest ostatnią deską ratunku.

W zasadzie nie powinnam być zaskoczona, znam powieści Houellebeq’a, a wiadomo nie od dziś, że każda z nich jest w gruncie rzeczy o tym samym bohaterze. jednak byłam zgnębiona ilością beznadziei w tej powieści. To nawet nie jest książka pesymistyczna, to prosta droga w dół, bez żadnej nadziei na zmianę trasy. Wprawdzie po drodze bohater markuje jakieś ruchy, które niby mogą go z tej beznadziei wyciągnąć, ale wiemy i my, i on, że tak nie jest, że to ostatnie dramatyczne gesty tonącego.

Wiemy, że tonie mniej więcej po kilkudziesięciu stronach – kiedy wprowadza nas w detale swojego życia – pustego związku, pracy wykonywanej w poczuciu bezsensu, w życie złożone z nic nieznaczących gestów, rytuałów.
Obserwujemy dialog wewnętrzny patologicznego narcyza. Nie da się go lubić, ale jego komentarze do współczesności są celne i zabawne. Im dalej, tym jest gorzej – nie tylko go nie lubimy, ale przerażają nas niektóre jego decyzje. A jednak towarzyszymy mu, nie bez pewnego zażenowania, jak przy czytaniu o chorych ekscesach gwiazd.

Houellebeq daje nam tradycyjnie próbkę swojego romantyzmu. Bohater wspomina swoje miłości i o tej najważniejszej pisze wyjątkowo dojrzale i namiętnie. Bohater wychodzi ze swojego egocentryzmu i naprawdę widzi swoją partnerkę.

Inaczej już w przypadku swojego najlepszego przyjaciela, chociaż nazywanie go przyjacielem to tylko figura stylistyczna, bo bohater nie jest zdolny do przyjaźni, być może jego znajomy również nie. Uprawiają jedynie jakiś rodzaj gry towarzyskiej, spędzają wspólnie czas, ale naprawdę nic o sobie nie wiedzą.

Podczas lektury czułam się jakbym oglądała zapis gry w Simsy. Przyszedł, poszedł, zjadł, obejrzał. Wszystko to po nic, poziom ‘funu’ zero, bo nie ma skali ujemnej.
I jeszcze jedno – wydanie powieści we Francji zbiegło się z ruchem “żółtych kamizelek” co natychmiast wywołało kolejną histeryczną reakcję – po raz kolejny nazwano Houellebecq’a prorokiem. W powieści jest bowiem wątek protestujących rolników, przedstawicieli dawnego świata. Houellebecq jest z pewnością doskonałym obserwatorem (zaledwie, czy aż, o to można się spierać), ale nazywanie go prorokiem wydaje mi się mocno przesadzone. Być może to wydawca celowo buduje taki wizerunek, to z pewnością może pomóc w sprzedaży.

Z mojego podsumowania może ktoś wysnuć wniosek, że powieści nie polecam. Jednak jest dokładnie odwrotnie. Nie jest to lektura wakacyjna (chociaż większą jej część przeczytałam bujając się na hamaku), jeżeli przyjąć, że na wakacje wybieramy coś lekkiego i niezobowiązującego. To jest lektura, która zadaje cios za ciosem, przerwa na westchnięcie, czy chichocik a potem znów i znów, Houellebecq bezlitośnie, bez żadnego ostrzeżenia i prób zmiękczenia obrazu jakimkolwiek ciepłym gestem, podaje nam obraz dekadencji, nihilizmu, autodestrukcji.

Ostatnie dwie strony książki są mistrzowskie. Doskonały opis depresji, leków antydepresyjnych, ich działania. Precyzyjna autodiagnoza bohatera. A w końcu, jakiś rodzaj nadziei albo, zależnie od interpretacji, braku nadziei dla ludzkości.

Houellebeq, nie po raz pierwszy, zmęczył mnie, ale nie rozczarował.

Opinia ukazała się pod adresem: https://wmoimpokoju.pl/serotonina/

Ta powieść mnie udręczyła. Czyta się to owszem, bardzo dobrze, ale jak trudno się po tym podnieść.

Kilka słów o samej fabule:

Florent-Claude Labrouste ma 46 lat, nie znosi swojego imienia i faszeruje się captorixem, lekiem antydepresyjnym wyzwalającym serotoninę, który ma trzy działania niepożądane: mdłości, utrata libido i impotencja. Jego podróż zaczyna się w Almerii,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Książka Michała Tabaczyńskiego będzie prawdziwą ucztą dla wszystkich, którzy kochają czytać o książkach i czytaniu. „Pokolenie wyżu depresyjnego” czaruje erudycją, wyobraźnią, przenikliwością i świetnym, ironicznym poczuciem humoru.

Tabaczyński, już na początku, wobec swojej próby opisania depresji dystansuje się przynajmniej na długość ramienia:

Bibliografia depresji narasta szybciej niż możliwości tych wszystkich rozkosznych dewiantów po kursach szybkiego czytania, którzy biegną na wyścigi przez grube powieścidła, przesuwając po ich stronach patyczkiem do szaszłyków w roli podręcznego wskaźnika. Proza fikcjonalna, wspomnienia, eseje, literatura popularnonaukowa, wreszcie literatura naukowa i naukawa – nieprzebrane bogactwo, które wpędzi w depresję każdego, kto zechce się z nim zmierzyć.

Jak możemy przeczytać w bardzo ładnej laurce Marka Bieńczyka na okładce książki, mamy do czynienia z „kapitalnym esejem, który mówi o 16 godzinach z życia jednego człowieka”. Rzeczywiście, narrator prowadzi nas od godzin „prześwitu dnia” do późnych wieczornych, nocnych w zasadzie, kiedy zasypia nad książką. Towarzyszymy mu we wszystkich prozaicznych czynnościach jak przygotowania do wyjścia, wizyta u lekarza, zakupy, praca, obiad, przejazd w godzinach szczytu, odwiedziny u chorej. Każda pora dnia dostaje swoją porcję uwagi, swoje miejsce na osobistej literackiej mapie.

Bardzo lubię kiedy autorzy wkładają książki w ręce swoich bohaterów. Nie dość, że to efektowny środek do zbudowania duchowego pokrewieństwa to jeszcze, po zakończeniu, mogę sięgnąć po odpowiednie lektury i znaleźć się trochę bliżej ulubionych fikcyjnych istot. Tutaj, w tej „łże-autobiografii”, jak swoją książkę nazywa Tabaczyński, dostajemy tekst na każdy odcinek naszej nużącej codzienności. Czego tu nie ma: Perec, Barthes, Foster Wallace, DeLillo, Woolf, Fisher, Hustvedt, Dagerman… To tylko kilka, naprędce wyłapanych przy kartkowaniu „Pokolenia”, nazwisk. A jest tego dużo więcej. Całe szczęście autor nie zostawia w niepewności, tych, nie tak doskonale oczytanych jak on, i podaje rozpiskę do każdego rozdziału, gdzie dowiemy się dokładnie po jakie teksty sięgał.

Każdy rozdział to esej, który mógłby funkcjonować osobno i wciąż byłby świetną i zrozumiałą lekturą. Każdy skrzy się od autoironii, która idzie pod rękę z wielkim smutkiem a jednak nie wciąga nas w żadną czarną dziurę, właśnie dzięki poduszce humoru. I tak lawirujemy między refleksjami autora na temat swojego życia a rozważaniami o literaturze, okraszonej zręcznie wybranymi cytatami. Autor bawi się wszystkimi, nawet najbardziej banalnymi aspektami życia i nadaje im nowe sensy, albo bez skrupułów obnaża groteskowość i bezcelowość pewnych zachowań. Nieustannie balansuje na tej cienkiej linii, na której, mam wrażenie, wielu z nas (my, z pokolenia wyżu depresyjnego?) na co dzień balansuje. Chwiejemy się niezdarnie między poczuciem misji/powinności a poczuciem bezsensu.

„Pokolenie wyżu depresyjnego” to również, a może przede wszystkim, wielki hołd (choć to słowo brzmi tu cokolwiek niezręcznie) złożony literaturze. Literaturze, która jest realnym życiowym wsparciem, pomaga wiele rzeczy zrozumieć, przeżyć, co dla nas niedostępne, czasem zmienić punkt widzenia, zawsze – pomoże pełniej żyć.

Nie pamiętam już kto w ten sposób odpowiedział na pytanie o rodzaj ulubionych osób: „smutni ludzie z dużym poczuciem humoru”. Michał Tabaczyński wpisuje się idealnie w tę kategorię. Jego książka o depresji nie jest w żaden sposób depresyjna, chociaż nie stroni od smutku, zwątpienia, rozpaczy nawet, natomiast unika patosu, sentymentalizmu i użalania się nad sobą. Fantastycznie napisana, lekka a przecież głęboka, opowieść o wielu za nas. Wspaniała rzecz, bardzo polecam.

Opinia ukazała się pod adresem:
https://wmoimpokoju.pl/pokolenie-wyzu-depresyjnego/

Książka Michała Tabaczyńskiego będzie prawdziwą ucztą dla wszystkich, którzy kochają czytać o książkach i czytaniu. „Pokolenie wyżu depresyjnego” czaruje erudycją, wyobraźnią, przenikliwością i świetnym, ironicznym poczuciem humoru.

Tabaczyński, już na początku, wobec swojej próby opisania depresji dystansuje się przynajmniej na długość ramienia:

Bibliografia depresji...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to

Okładka książki Ballada o dziewczynie Ewa Frysztak, Janusz Górski
Ocena 7,4
Ballada o dzie... Ewa Frysztak, Janus...

Na półkach:

Ewa Frysztak mogła zostać lekarzem. Całe szczęście po pół roku studiowania medycyny stwierdziła, że jednak to, czego chce bardziej, to Akademia Sztuk Pięknych. Dzięki temu mogliśmy cieszyć się przez lata jej świetnymi okładkami i ilustracjami. Jednak choć jej prace są bardzo popularne, jej nazwisko nie jest powszechnie rozpoznawane.

Najpierw (już w czasie studiów) pracowała w PIW-ie, potem współpracowała z Wydawnictwem Literackim i Wydawnictwem Poznańskim. Zaczynała od okładek literniczych, dopiero z czasem pojawiły się okładki malarskie. Nie było w nich nigdy rozgadania – jej prace są najczęściej bardzo syntetyczne, była mistrzynią skondensowanych, często symbolicznych form. Jest autorką takich serii wydawniczych jak PIW-owski Klub Interesującej Książki, seria „z ptaszkiem”, czy serii Biblioteka Krytyki Współczesnej.

W rozmowie z Januszem Górskim najwięcej mówi o innych, nie o sobie. Pytana, wspomina kolegów z którymi studiowała lub których znała, a jest o kim mówić: Wilkoń, Starowieyski, Cieślewicz, Młodożeniec, Fangor, Świerzy, Grabiański, żeby wymienić tych najznakomitszych.

Ma bardzo duży dystans do swoich prac, często wyraża się nawet lekceważąco o niektórych projektach, bywa, że coś chwali. W rozmowie brzmi jak harda, młoda, niezależna dziewczyna, używa dosadnego języka. Nie ma skrupułów również wobec innych – bezwzględnie ocenia ich prace i nie bawi się w konwenanse. Rozmowa zbacza również w stronę plotek i opowieści o realiach życia w czasach młodości.

Najbardziej podobały mi się te fragmenty gdzie Frysztak mówi o samej pracy, o technice, o procesie. Niestety te fragmenty są nieliczne, odniosłam wrażenie, że zbywa pytającego jakby ciut zażenowana tego typu pytaniami, podkreśla, że „przecież nie była Tomaszewskim”. Imponująca jest ilość technik jakie wypróbowała w swoich projektach. Nie dorobiła się nigdy swojego charakterystycznego stylu. Wciąż odkrywała na nowo, szukała odpowiedniego języka, podkreślała, że to tekst narzucał jej technikę. Bardzo skrupulatnie przygotowywała się do pracy, każdą książkę czytała i analizowała, żeby właściwie oddać jej klimat.

Oprócz okładek i ilustracji w książkach dla dorosłych, tworzyła ilustracje do książek dla dzieci, plakaty, kartki pocztowe. Zdarzało jej się robić liternictwo do projektów innych artystów, jak choćby samego Szancera.

Z całej rozmowy wybrzmiewa niesamowita skromność Ewy Frysztak. O swojej pracy opowiada jak o zwyczajnej pracy biurowej a nie pracy twórczej. Z niejaką tęsknotą mówi o tym, że zawsze chciała malować, ale to grafika pozwalała jej się utrzymać, więc siłą rzeczy tym się zajmowała. Nie ma w tej rozmowie śladu, tak typowego dla wielu artystów, narcyzmu. Może to odpowiedź na pytanie dlaczego Ewa Frysztak pozostawała w cieniu swoich wielkich kolegów?

To ciekawa, choć niestety nie dość rozbudowana rozmowa, ładnie zilustrowana pracami artystki, pięknie wydana. Mam nadzieję, że „Sztuka książki – biblioteka pod redakcja Janusza Górskiego” to zapowiedź serii wydawniczej, która uraczy nas jeszcze wieloma perełkami.

Opinia ukazała się pod adresem:
https://wmoimpokoju.pl/ballada-o-dziewczynie/

Ewa Frysztak mogła zostać lekarzem. Całe szczęście po pół roku studiowania medycyny stwierdziła, że jednak to, czego chce bardziej, to Akademia Sztuk Pięknych. Dzięki temu mogliśmy cieszyć się przez lata jej świetnymi okładkami i ilustracjami. Jednak choć jej prace są bardzo popularne, jej nazwisko nie jest powszechnie rozpoznawane.

Najpierw (już w czasie studiów)...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Gdybym miała opisać „Granicę zapomnienia” jednym słowem na pewno wybrałabym „intensywność”. To o takich książkach powinno się mówić, że to proza niezwykle gęsta, nasycona obrazami, bardzo zmysłowa. Brzmi banalnie, ale z tym właśnie mamy tutaj do czynienia.

Lebiediew jest z wykształcenia geologiem, przez długie lata brał udział w ekspedycjach geologicznych na północy Rosji i w Kazachstanie. Jest też dziennikarzem, poetą, prozaikiem. To wiele wyjaśnia, bo język powieści zaskakuje celnością, precyzją a przy tym poetycką lekkością i w żaden sposób nie brzmi jak powieściowy debiut, którym jest. „Granica zapomnienia” była nominowana do wielu nagród, również w Rosji, co nie jest wcale oczywiste biorąc pod uwagę to, że autor rozprawia się w niej z historią swojego kraju. Zebrał za to krytyczne opinie recenzentów rosyjskich, którzy zarzucali mu, że powieść jest zbyt radykalna. Widać wszystkie narody cierpią na tę samą chorobę – o swojej historii należy albo milczeć albo mówić jedynie o najpiękniejszych kartach.

Lebiediew „dorastał” do książki przez wiele lat. Już jako nastolatek uczestniczył w pierwszych wyprawach geologicznych i tam po raz pierwszy natknął się na opuszczone gułagi. Miał 15 lat i niejasną tylko świadomość z czym ma do czynienia. Z czasem wiedział coraz więcej. Jednocześnie żył w poczuciu, że jego rodzina to tylko ofiary stalinowskiej represji, nie spodziewał się, że znajdzie wśród swoich, także oprawców. Właśnie poszukiwania dotyczące własnej rodziny doprowadziły finalnie do napisania powieści, w dużej mierze autobiograficznej.

Razem z bohaterem ruszamy w głąb Rosji, na daleką północ a nawet za koło podbiegunowe, w poszukiwaniu prawdy o pewnym człowieku, zwanym Drugim Dziadkiem, który naznaczył jego dzieciństwo, a przez to, również jego życie. Jednocześnie podróżujemy w głąb historii kraju, do łagrów, tych wciąż działających i tych opuszczonych. Wędrujemy razem z narratorem przez wielkie pustkowia, opuszczone kopalnie, zapomniane przez wszystkich wioski, spotykamy zapomnianych przez wszystkich ludzi. I o tym jest przede wszystkim ta powieść. Jak historia tego kraju ulega zapomnieniu przez zwykłych ludzi. Jak wszyscy, ofiary i kaci, nie ustają w wysiłkach, żeby o pewnych rzeczach nie pamiętać, wyciąć je ze świadomości. To nie jest klasyczna powieść łagrowa. Mimo, że autor niejednokrotnie wraca do wydarzeń z tamtych czasów, to jednak przede wszystkim jest to opowieść o pamięci narodu.

Mimo, że to proza, towarzyszyło mi nieustannie uczucie, że czytam poezję. Język autora jest niezwykle sugestywny: wydaje się, że oglądamy etiudę filmową a nie czytamy powieść. Namalowane krajobrazy są, jak łatwo się domyślić, zimne i nieprzystępne a jednocześnie towarzyszy im intensywność buzującego ognia. Forma jaką wybrał autor to coś na kształt „strumienia świadomości”, co jeszcze podnosi intensywność tekstu. Niesamowicie sensualna, przejmująca proza.

Lebiediew nie wyraża w „Granicy” prostego aktu oskarżycielskiego. Bardziej niż opowiadaniem o potwornościach tamtych lat, szokuje ludzkim zobojętnieniem na historię, niefrasobliwym zacieraniem śladów przeszłości. Grozę swoistego zamrożenia w jakim tkwią ludzie, podkreśla groza natury, która staje się pełnoprawnym bohaterem powieści. Lebiediew pisząc „Granicę” zapewnił sobie prawdopodobnie coś w rodzaju terapii. Myślę, że nie tylko sobie, ale rzeszom ludzi, którzy tak jak on, mają w swoich historiach rodzinnych nie tylko bohaterskie czyny.

Oprócz nadzwyczajnej wartości literackiej i garści wiedzy o Rosji, „Granica zapomnienia” dostarcza solidnego materiału do rozważań uniwersalnych: czym jest dla narodu i rodziny historia, gdzie jest jej miejsce, czy warto ją pielęgnować, jakie są konsekwencje utraty pamięci. Powieść bardzo wymagająca, ważna i piękna.

Opinia ukazała się pod adresem: https://wmoimpokoju.pl/granica-zapomnienia/

Gdybym miała opisać „Granicę zapomnienia” jednym słowem na pewno wybrałabym „intensywność”. To o takich książkach powinno się mówić, że to proza niezwykle gęsta, nasycona obrazami, bardzo zmysłowa. Brzmi banalnie, ale z tym właśnie mamy tutaj do czynienia.

Lebiediew jest z wykształcenia geologiem, przez długie lata brał udział w ekspedycjach geologicznych na północy Rosji...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Dziś podzielę się z Wami frajdą jakiej dostarczyła mi lektura książki „Stany uprzywilejowane” Marcina Polaka. Tom opowiadań w którym jest bezczelna błyskotliwość, fajne poczucie humoru, wszystko w sosie filozoficznej zadumy, ale bez grama zadęcia, więcej nawet – wszelkie balony są tutaj skutecznie tropione i zręcznie nakłuwane. Jedyną przeszkodą jaką musicie pokonać w drodze do tych przyjemności jest koszmarna okładka, którą stworzył, no cóż, sam autor. Oczywiście możemy ją uznać za żart, cudzysłów itd., ale czy wtedy się obroni? Jeżeli nawet miał być to żart, to słaby, więc jestem na nie. Czym jednak jest ta mała kompromitacja wobec reszty talentów Marcina Polaka.

Sięgnęłam po tę książkę zachęcona opinią, że to świetna lektura dla fanów Bernharda. Faktycznie, strzał w dziesiątkę.

Jedno opowiadanie zdecydowanie wybija się na czoło („Instrukcja pisania powieści bernhardowskiej”) i stanowi oś całego zbioru, klucz do odczytywania reszty. Jest jedynym, które może nie być do końca czytelne dla osób nie znających twórczości Bernharda. Co nie znaczy wcale, że nie będą mieć z tej lektury przyjemności, bo opowiadanie jest po prostu zabawne, pomijając genezę powstania i wszystkie mrugnięcia okiem w stronę czytelników austriackiego mistrza.

Reszta sięga po bernhardowskie wątki i język, ale i bez ich znajomości można czytać te opowiadania z wielką przyjemnością.

Autor mocno uderza w otaczającą nas rzeczywistość. Jest bacznym obserwatorem i punktuje wszelkie absurdy, zło, głupotę, zakłamanie. Nie waha się uderzać w różne środowiska, pozwala sobie na krytykę autorytetów, śmieszki dość niewinne, ale nie błahe. Mini-fabuły przemieszane są z esejami, krytyka literacka z luźnymi wycieczkami po historii filozofii, całość naszpikowana jest postaciami znanych filozofów i ludzi sztuki, do tego dodaje mnóstwo smakowitego gadulstwa o prozie życia.

Całość napisana jest tak wartkim i lekkim językiem, że przechodzi się przez ten zbiór bardzo szybko. Chociaż wracałam niejednokrotnie do pewnych fragmentów, żeby sobie pocmokać z zachwytu lub pochichotać. Można też zaznać niegrzecznych przyjemności trollowania:

(…) dzisiaj też, nestle idzie ramię w ramię z heinekenem w każdym zdrowym polskim domu. Czasami udajemy taki dom, jest wtedy naprawdę świetnie, ludzie się do nas uśmiechają i nawet możemy poczuć się jak w wielkiej wspólnocie słuchającej Sławomira albo innego dźwiękowego śmiecia. W tej naszej wspólnocie można też poczuć dumę z własnej narodowości. Co do Krakowa, jest to miasto, w którym nie można nie popaść w depresję, a najlepszym poetą jest Świetlik, wiadomo, w nim bije źródło, z którego pił Maleńczuk.

Polak potrafi być zuchwale dowcipny, ale i zaskakująco poważny. Prozaiczny i metaforyczny. Smakowicie brawurowy. Bardzo dobra rzecz, zdecydowanie polecam!

Opinia ukazała się pod adresem: https://wmoimpokoju.pl/stany-uprzywilejowane/

Dziś podzielę się z Wami frajdą jakiej dostarczyła mi lektura książki „Stany uprzywilejowane” Marcina Polaka. Tom opowiadań w którym jest bezczelna błyskotliwość, fajne poczucie humoru, wszystko w sosie filozoficznej zadumy, ale bez grama zadęcia, więcej nawet – wszelkie balony są tutaj skutecznie tropione i zręcznie nakłuwane. Jedyną przeszkodą jaką musicie pokonać w...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Greer jest zaczytaną w klasycznych powieściach nieśmiałą kujonką. Spotyka Coriego, który jak ona, bardzo dobrze się uczy i również planuje studia na którymś z uniwersytetów Ivy League. A potem wszystko się komplikuje – nie trafiają na ten sam uniwerek a Greer przydarza się coś, co będzie, jak się potem okazuje, punktem zwrotnym w jej życiu. Wtedy na scenę wkroczy jej przyszła mentorka, ikona feminizmu, Faith Frank.

Wbrew zadziornemu tytułowi to nie jest powieść z tezą, całe szczęście. To nie jest sztampowa historia o silnych kobietach bez wątpliwości. To opowieść o ludziach pełnych sprzeczności, często niepogodzonych ze sobą, z losem, a jednak szukających, czasem po omacku, swojej drogi. Opowieść o dorastaniu i o roli autorytetów w tym żmudnym procesie. Również o tych pierwszych, którymi siłą rzeczy są rodzice. Także o ich zmaganiach z niełatwym zadaniem jakim jest sprawowanie tak wielkiej władzy.

Wolitzer porusza różne kwestie związane z samym feminizmem. Jaka jest jego rola dziś? Jak wygląda dialog międzypokoleniowy? Czy organizacje feministyczne są nam potrzebne? Czy idziemy w dobrym kierunku?

Najciekawsze rzeczy dzieją się na powieściowym drugim planie. Pierwszy okupują Greer wraz z jej mentorką. Działają na rzecz kobiet, jasno deklarują swoje przekonania, chcą działać, pomagać, są widoczne, aktywne i, w gruncie rzeczy, skupione przede wszystkim na sobie. Tymczasem w tle trwa zwyczajne życie, w którym ludzie dokonują po cichu heroicznych wyborów. Nawet jeżeli nie mają potrzeby manifestowania swoich przekonań, a czasem może nawet nie wykonali pewnych deklaracji sami przed sobą, to robią to właśnie poprzez swoje działania. Ten drugi plan, to Cory i przyjaciółka Greer, Zee. Poza światłem reflektorów tych dwoje bohatersko wybiera trudniejszy i mało spektakularny szlak, choć przychodzi im to bardzo naturalnie. I tylko nam, czytelnikom, prezentują swoją siłę.

Podoba mi się to, że tym razem Meg Wolitzer znalazła w swojej powieści więcej miejsca dla mężczyzn (moim zdaniem tylko pozornie w „Żonie” jest dużo o mężczyznach). Tych fajnych, tych mniej i tych całkiem niefajnych. Pisze o tym, jak istotna jest ich rola w życiu kobiet, jak wiele sobie nawzajem zawdzięczamy, jak bardzo siebie potrzebujemy, jak w końcu, bez udziału mężczyzn, walka kobiet o równouprawnienie jest walką z góry przegraną. Nie dlatego, że potrzebujemy do tej walki mężczyzn, ale dlatego, że bez ich zrozumienia problemu, ten problem będzie nieustannie karmiony.

Powieść ma w sobie coś z charakteru drugoplanowych postaci. Nie jest błyskotką, która olśniewa i przy okazji rzuca światło na różne tematy. Jest raczej cichym, spokojnym głosem, który zdaje relację z rzeczywistości. Bez upiększania, bez fajerwerków. Nawet najbardziej dramatyczne sceny „Ich siły” są rozegrane bardzo subtelnie.

Powieść Wolitzer warto przeczytać, choć nie dla jej wyjątkowej literackiej jakości. Napisana jest sprawnie, ale to po prostu przyzwoita literatura środka. Nie jest jednak tanią błyskotką, która ma szansę zostać bestsellerem. Jest głosem, który stawia niewygodne pytania a to jest jedna z tych rzeczy, które w literaturze cenię sobie najbardziej. Dlatego bez euforycznych westchnień, ale z pełnym przekonaniem, powieść Wam polecam.

Opinia ukazała się pod adresem: https://wmoimpokoju.pl/ich-sila/

Greer jest zaczytaną w klasycznych powieściach nieśmiałą kujonką. Spotyka Coriego, który jak ona, bardzo dobrze się uczy i również planuje studia na którymś z uniwersytetów Ivy League. A potem wszystko się komplikuje – nie trafiają na ten sam uniwerek a Greer przydarza się coś, co będzie, jak się potem okazuje, punktem zwrotnym w jej życiu. Wtedy na scenę wkroczy jej...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

„Kieślowski. Zbliżenie” Katarzyny Surmiak-Domańskiej to biografia napisana w formie reportażu. Mimo, że tytuł sugeruje coś innego powiedziałabym, że mamy do czynienia raczej z planem szerokim i mimo prób zbliżenia, nasz bohater pozostaje dość odległy. Po lekturze książki lepiej, być może, go rozumiemy, ale wciąż pozostaje za mgłą, bo to nie był człowiek z rodzaju tych, których łatwo odkryć i zrozumieć.

Autorka zrobiła fantastyczną rzecz. Uniknęła tego co staje się udziałem wielu autorów biografii – diagnoz, prowadzenia za rękę. Autorka przekazała nam relacje świadków. Znajdziemy tu nie tylko wypowiedzi sław, koleżanek i kolegów z planu filmowego, ale też kumpli z dzieciństwa, czy osób znanych, ale niekoniecznie wiązanych z nazwiskiem reżysera.

Forma książki jest swojego rodzaju pokłonem dla sposobu pracy Kieślowskiego – skupia się na ludziach, nie daje, albo daje minimalny, komentarz. Kiedy to konieczne robi zbliżenie na jakiś detal, który nadaje wydarzeniom inną, nową perspektywę. Tekst jest niezwykle przystępny, lekki a jednocześnie robi wrażenie pieczołowicie cyzelowanego, okrojonego z niepotrzebnych słów. Jest służebny wobec bogactwa faktów, wypowiedzi ludzi, jest tylko narzędziem, które ma pozostawać w cieniu i nie odciągać naszej uwagi.

Autorka patrzy na swojego bohatera wyjątkowo trzeźwo. Nie ma tu śladu bałwochwalstwa, jest za to aptekarska wręcz dokładność w relacjonowaniu zarówno tych pięknych i jasnych, jak i ciemniejszych stron bohatera.

Częścią, która kładzie najwięcej światła na postać reżysera jest ta opisująca jego dzieciństwo i wczesną młodość. Czytamy jego korespondencję z rodzicami, relacje kolegów, siostry, zapiski jego ojca. Choroba ojca Kieślowskiego odciśnie się mocno na jego życiu. Roman Kieślowski chorował już kiedy Krzysztof był dzieckiem. W zasadzie jego młodość upłynęła na wiecznym oczekiwaniu na wiadomości o stanie zdrowia ojca. Jednocześnie, widzimy jak kochanymi dziećmi byli reżyser i jego siostra, Ewa. Ile troski, uwagi i miłości otrzymywali.

Biografia jest dla mnie świadectwem jak mocno wrasta w nas to co przeżyjemy w dzieciństwie. Nasz charakter może ulegać zmianom, uginamy się pod wpływem środowiska, „pracujemy nad sobą”, jednak zasadniczy rys charakterologiczny pozostaje w gruncie rzeczy niezmienny. U młodego Krzysztofa można było zobaczyć jego upór, zapędy autorytarne, dziś chętnie opatrywane etykietą „naturalnego lidera”, pragmatyzm, krytycyzm, perfekcjonizm, wielką inteligencję, niezależność i melancholię, która z czasem stała się po prostu pesymizmem.

Wszystkie te cechy będziemy obserwować u naszego bohatera przez całe jego życie. Wszyscy zdający relację również je potwierdzą.

Mimo tak silnej osobowości był Kieślowski jednocześnie bardzo zakompleksiony, pełen wątpliwości, żarliwie pragnący sukcesu, choć jednocześnie pokpiwający z siebie, kiedy, ku jego niedowierzeniu, w końcu go osiągnął.

Reżyser zapłacił wysoką cenę za swoją niejednoznaczność i upór. Podkreślał w swojej twórczości rolę przypadku, ślepego losu. Zawsze pokazywał wielowymiarowość postaci, sytuacji. Jego obrazy nigdy nie były jednoznaczne a kiedy niebezpiecznie się do tego zbliżały, bardzo tego żałował, czuł się odpowiedzialny za losy bohaterów i to w zasadzie stało się powodem, dla którego zostawił kręcenie dokumentów.

Nawet kiedy nadeszły dni chwały i wielki sukces na Zachodzie, Kieślowski nigdy nie łudził się, że jest rozumiany, że na dłużej zagości na tym firmamencie gwiazd. Raczej podrwiwał z nieoczekiwanej kariery i mówił otwarcie, że teraz Zachód potrzebuje „proroka” i po prostu padło na niego.

Jego twórczość zyskała mu wielu zwolenników, ale i zapalczywych krytyków, a nawet wrogów, bo niektórzy, jak na przykład Zygmunt Kałużyński, wypowiedzieli mu otwartą wojnę. Interpretowana na wiele różnych sposobów, doczekała się również analiz ocierających się o absurd, szukających wszędzie nieistniejącej symboliki, mistycyzmu. Choć ten odgrywał w jego twórczości dużą rolę to sam Kieślowski określał siebie realistą i wyśmiewał „ezoterykę”. Jednocześnie niejednokrotnie wskazywał na istnienie rzeczy niewytłumaczalnych. O tym jest przecież „Podwójne życie Weroniki”, które mocno podzieliło krytyków.

Surmiak-Domańska napisała biografię nadzwyczajną. Wnikliwą, szczegółową, napakowaną treścią, pozbawioną niepotrzebnych ozdobników, dającą tylko tyle tła, ile było potrzebne, żeby przedstawić daną sytuację, rys charakteru. Nie ma tu spekulacji, taniej sensacyjności, jest niezwykła rzetelność, uczciwość, pasja do szczegółu, nieustanne stawianie pytań. Przy okazji dostajemy nie tylko portret reżysera, ale życia w powojennej Polsce, z jego codziennością, polityką, obrazem środowiska artystycznego. Ten obraz jest tak ciekawy, że poleciałabym książkę nie tylko tym, którzy interesują się filmem, czy samym Kieślowskim. To ciekawy reportaż o ludziach, po prostu.

Fantastyczna rzecz, bardzo Was zachęcam do przeczytania a gdyby ktoś przy okazji chciał sobie odświeżyć te mniej znane, dokumentalne filmy Kieślowskiego (choć nie tylko), to wiele znajdziecie na Ninatece, za darmo, bez logowania, nic tylko oglądać, o tu.

P.S. Wysłuchałam też obszernych fragmentów audiobooka w wykonaniu Artura Barcisia i również gorąco Wam polecam – mistrzowskie wykonanie.

Recenzja ukazała się pod adresem: https://wmoimpokoju.pl/kieslowski-zblizenie/

„Kieślowski. Zbliżenie” Katarzyny Surmiak-Domańskiej to biografia napisana w formie reportażu. Mimo, że tytuł sugeruje coś innego powiedziałabym, że mamy do czynienia raczej z planem szerokim i mimo prób zbliżenia, nasz bohater pozostaje dość odległy. Po lekturze książki lepiej, być może, go rozumiemy, ale wciąż pozostaje za mgłą, bo to nie był człowiek z rodzaju tych,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

„Zimowla” jest zbudowana na jednym, bardzo ładnym koncepcie, który trzyma całą opowieść w ryzach. Narratorka pokazuje nam świat swojego dzieciństwa i młodości przez wyjątkowy filtr. Przykłada oko do przydymionego szkiełka i opowiada nam co widzi. I są to cuda, niezwykłości, tajemnice. Czasem to szkiełko odsuwa a wtedy rzeczy, miejsca, ludzie wracają na swoje zwyczajne, znane nam miejsca a wydarzenia pozbawione magicznych oparów stają się prozą życia.

Zaczynało się to zwykle w pierwszym tygodniu sierpnia, zawsze od paznokci, które podbiegały ciemną obwódką. Potem zacieki i plamy rozszerzały się na place, opuszki, czerń biegła przez wnętrza rąk, wypełniając przykrótkie linie papilarne, wyciągała na jego skórze drobną siateczkę zmarszczek niewidocznych w innych porach roku, jakby ręce taty złowiono w sidła (…). Ojciec co roku chodził do brata i zbierał pełne skrzynki opadających orzechów. Wujek, zajęty pracą w warsztacie, był zadowolony, że ktoś go w tym wyręcza. Tata siadał potem w pokoju przed telewizorem, najczęściej przy jakimś filmie przyrodniczym, i całymi wieczorami cierpliwie uwalniał orzechy z zielonych, gąbczastych skorup, a potem rozbijał, jeden po drugim, małą metalową łupaczką. Dłonie zalewał mu sok i właśnie przez to ciemniały.

To był przykład mikro tajemnicy i jej rozwikłania, ale cała ponad 600-stronicowa powieść to tego rodzaju studium Cukrówki, małego miasteczka na południu Polski, oglądanego przez wyjątkowe szkiełko autorki. Wynikiem jest opowieść na pograniczu realizmu i baśni, która przesuwa się przed naszymi oczami jak sen, jak kadry z dziwnego filmu zanurzone w miodowej poświacie, która najzwyklejszym wydarzeniom nadaje rangę symboli i wsącza w nas niepokój.

Każdy z nas nosi w sobie takie powidoki dzieciństwa, odtwarzane w głowie pożółkłe fotografie, takie niepokoje, które, kiedy teraz je analizujemy, nie były niczym więcej niż niewiedzą, brakiem doświadczenia albo przerostem wyobraźni nad budującym się intelektem. Każdy ma swoją mniejszą lub większą Cukrówkę, ale ilu z nas potrafi o niej tak zajmująco opowiadać?

„Zimowla” nie ma dominujących wątków. Narratorka, wybiega w przyszłość, wraca do przeszłości, ale przede wszystkim opowiada o swojej nastoletniej perspektywie. O dziwnych wydarzeniach w swoim miasteczku, o tajemnicach, które niepokoją, a które z czasem zostają obnażone ze swojej cudowności. Jest tego bez liku: maryjne objawienia, lunatykująca nago nastolatka, która śpiewa w nieznanym języku, groźny, choć i groteskowy Pszczelarz tresujący roje, nieporadny wróż poszukujący znaków nadchodzącej apokalipsy, tajemniczy dyrektor muzeum. Tłem do wszystkich wydarzeń jest czas dorastania narratorki i jej dwóch kolegów a jednocześnie, bolesny dla wielu, czas polskiej transformacji.

Nie ma również w „Zimowli” jednej wiodącej postaci, jest cały korowód pysznych portretów. Tym najbardziej uwodzącym jest portret babki narratorki, towarzyszki Sareckiej, komunistki, nieoficjalnej królowej Cukrówki, trzęsącej całym miasteczkiem. To moja ulubiona postać, ale trzeba powiedzieć, że wszystkie pozostałe namalowane są równie skrupulatnie i z wielką uwagą. Nietrudno polubić też samą narratorkę, która spogląda na ludzi i wydarzenia z dużą empatią, wyrozumiałością i życzliwym zaciekawieniem, czasem z ironią, ale nigdy sarkazmem.

Muszę jednak uczciwie dodać, że mam z „Zimowlą” pewien kłopot. Owszem, bardzo przyjemnie spędziłam czas i jestem pod wrażeniem umiejętności młodej autorki, ale zabrakło twardej ręki redaktora. Mimo, że czyta się powieść doskonale, to sądzę, że mocne cięcie tekstu zrobiłoby tej książce dobrze i dostalibyśmy wtedy, kto wie, być może wyjątkową perełkę. Tymczasem bywa nudno, nie wszystkie wątki wydają się równie potrzebne, również nie wszystkie portrety pojawiających się bohaterów. Jednocześnie regularnie pojawiają się obserwacje, obrazki, myśli, które zachwycają.

Na najpłytszym poziomie można opisać „Zimowlę” jako kryminał a przynajmniej powieść utrzymaną w tej konwencji. Jest przecież trup, jest przestępstwo a główna bohaterka jest kimś na kształt detektywa. Owszem, można tak opowiadać „Zimowlę”, ale będzie to bardzo powierzchowne. W powieści pojawia się książka, którą napisała matka narratorki i mam wrażenie, że powieść Dominiki Słowik jest odpowiedzią na tę publikację. Kto wie, być może istniejącą? Próbą polemiki z twardymi danymi, z zimnymi datami, trzeźwymi statystykami. Jest historią Cukrówki w Dolinie Zmornickiej, historią ludzi, którzy byli świadkami cudów, z których żaden nigdy się nie wydarzył.

Recenzja ukazała się pod adresem: https://wmoimpokoju.pl/zimowla/

„Zimowla” jest zbudowana na jednym, bardzo ładnym koncepcie, który trzyma całą opowieść w ryzach. Narratorka pokazuje nam świat swojego dzieciństwa i młodości przez wyjątkowy filtr. Przykłada oko do przydymionego szkiełka i opowiada nam co widzi. I są to cuda, niezwykłości, tajemnice. Czasem to szkiełko odsuwa a wtedy rzeczy, miejsca, ludzie wracają na swoje zwyczajne,...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach:

Walter Issacson napisał już biografie wielu niezwykłych ludzi Einsteina, Franklina, Kissingera, Jobsa. Tym razem wziął na warsztat człowieka, który jest, mam wrażenie, najczęstszym obok Einsteina, skojarzeniem jakie pada w odniesieniu do słowa „geniusz”.

Zacznę od swojej opinii – to książka niezwykle interesująca, ale nie jestem nią zauroczona. Nie pochłaniałam jej w każdej wolnej chwili, to nie ten typ lektury. To biografia raczej dostojna. Trzeba ją czytać z namysłem i wracać do najbardziej „gęstych” fragmentów. Jednocześnie książkę zdecydowanie polecam, bo jest niesamowitą kopalnią wiedzy i dostarcza wielu wzruszeń. Za jedną rzecz autora polubiłam już we wstępie – dystansuje się do słowa „geniusz”, którym określa się powszechnie Leonarda. Isaacson nie żałuje mu tego tytułu, ale tłumaczy, że efekty jakie uzyskał to lata pracy i niegasnąca ciekawość.

To bardzo ważny fragment:

Tak, Leonardo był geniuszem: szalenie pomysłowym, namiętnie ciekawym świata i niesłychanie twórczym w rozlicznych dziedzinach. Niemniej powinniśmy ostrożnie używać słowa „geniusz”. Rzecz w tym, że przyklejenie mu tej etykietki paradoksalnie umniejsza jego dokonania, sugerując nadnaturalną proweniencję zdolności.

Biografia jest zbudowana tradycyjnie – poznajemy życie Leonarda według chronologii wydarzeń w niektórych momentach zatrzymując się dłużej, żeby przeanalizować najbardziej znane, czy cenione dokonania mistrza. Jednocześnie dostajemy jego portret charakterologiczny – w jego i cudzej korespondencji, w dziełach biografów (wiele cytatów z Vasariego, który jednak, jak powszechnie wiadomo nie stronił od konfabulacji). Isaacson jest bardzo ostrożnym biografem i bardzo go za to cenię – nie znajdziemy tu jednoznacznych, stanowczych opinii, często powołuje się na różne głosy, zastrzega, że to o czym pisze jest wysoce prawdopodobne, tłumaczy na podstawie czego wnioskuje, ale nie jest w tym radykalny.

Leonardo da Vinci miał wszelkie możliwości ku temu, żeby stać się nikomu nieznanym nikim. Urodził się z nieślubnego związku, jego matka była bardzo młoda i nieustosunkowana. Ojciec nigdy nie uznał go za prawowitego syna. I ten zbieg okoliczności sprawił, że ludzkość dostała wspaniałego malarza i wynalazcę zamiast sfrustrowanego notariusza. Ponieważ ojciec Leonarda wykonywał ten zawód właśnie a w tamtych czasach najstarszy potomek męski brał go po ojcu. Podziękujmy więc dwudziestopięcioletniemu wtedy Piero, który porzucił swoją wiejską kochankę i nie uznał syna – dzięki niemu mamy „Damę z gronostajem” i „Ostatnią wieczerzę”.


Dzieciństwo spędził w Vinci, z matką i ojczymem, ale jako nastolatek Leonardo przeniósł się do ojca a ten postarał się o podstawową edukację dla niego. Kiedy Leonardo dorósł ojciec zapewnił mu zatrudnienie w jednej z pracowni malarskich we Florencji, u znanego wówczas Andrei del Verrocchio, artysty i inżyniera. Szybko okazało się, że uczeń przerósł mistrza.

Autor cały czas podkreśla:

(…) geniusz naszego bohatera był na wskroś ludzki, nabyty dzięki woli i ambicji. W przeciwieństwie do Newtona albo Einsteina nie otrzymał w darze od Boga czy też od natury wybitnego umysłu o mocy przetwarzania informacji tak ogromnej, że my, zwykli śmiertelnicy, nie jesteśmy w stanie nawet sobie tego wyobrazić. Nie odebrał też niemal żadnego formalnego wykształcenia; ledwo radził sobie z czytaniem po łacinie i z pisemnym dzieleniem. Jego geniusz (…) opierał się na cechach i umiejętnościach, które każdy z nas może w sobie rozwijać, to znaczy na ciekawości świata oraz uważnej obserwacji.”

Cała biografia jest dowodem na słuszność tej tezy. Leonardo z namiętną ciekawością, uporem, obsesyjnie nawet studiuje zagadnienia, które go interesują. Nie tworzy sztucznych barier, miesza dziedziny, szuka rozwiązań w nieoczywistych rejonach. Nie zawsze odnosi sukcesy. Ba, bardzo często ponosi porażki, wycofuje się, nie kończy rozpoczętych prac, nawet ponaglany i naciskany przez ówczesnych możnych. Jest prawdziwie wolny w swoich poszukiwaniach. Robi uniki kiedy próbuje się go zmusić do prac, które ocenia jako trywialne, czy niegodne uwagi. Przez całe życie kieruje się swoim wewnętrznym kompasem napędzanym ciekawością.

Przy całej swojej niezależności jest jednocześnie sprytny w swoich wyborach i nie jest otwarcie buntowniczy. Potrafi zabiegać o uwagę potencjalnych protektorów. Dba o opinię, pisze nawet laurki pochwalne na swój temat i podsuwa je innym do przekazania odpowiednim osobom. Wszystkie te zabiegi po to, żeby tworzyć. I należy to słowo rozumieć szeroko. Paradoksalnie, bo z tego najbardziej zasłynął, Leonardo nie pragnął tak bardzo kariery malarza jak inżyniera. Wiele jego wynalazków jednak była zupełnie bezużyteczna, najczęściej dlatego, że brakowało mu wiedzy odpowiedniej do przeprowadzenia właściwych obliczeń. Często się mylił i popełniał banalne błędy rachunkowe. Jednak jego pasja, zmysł obserwatorski, wytrwałość doprowadziły go niejednokrotnie do wniosków, które dla ludzi żyjących w tamtych czasach były nie do pojęcia. Niektóre konkluzje Leonarda zostały potwierdzone nawet pół wieku po jego śmierci! Nigdy nie przyjmował niczego tylko dlatego, że pochodziło z ust autorytetu. Sam sprawdzał, eksperymentował, oceniał. Nie podążał choćby za naukami swojego pierwszego nauczyciela, Verrocchia. Być może jego uporowi zawdzięczamy sfumato i chiaroscuro.

Jego zabiegi o byt nie sprowadzały się do zapewnienia sobie najprostszego bytowania. Wręcz przeciwnie, Leonardo kochał dostatek, piękne szaty, dobre jedzenie, książki. Zawsze też opiekował się innymi. Wielu jego podopiecznych, czy kochanków znalazło w nim wsparcie. Nie bał się swojego smaku (nosił np. krótsze niż powszechnie noszono, tuniki w kolorze różowym, który też nie był popularny), nie obawiał się swojej seksualności, chociaż to wcale nie był czas taki łaskawy dla nieheteroseksualnych (Savonarola), jednym słowem Leonardo był hedonistą i myślę, że to zjednywało mu ludzi, bo pokazywało im, że jest po prostu człowiekiem.

Był niezwykle popularny jako twórca teatralny – spektakle, które tworzył (scenografia, scenariusz, efekty specjalne, jak dziś byśmy to nazwali) zyskiwały mu olbrzymią popularność, a on skwapliwie wykorzystywał te okazje do wykorzystania swoich pomysłów inżynierskich.

Jak napisałam we wstępie, ta książka nie chwyciła mnie za serce, z małym (dużym?!) wyjątkiem. Niezwykle wzrusza mnie postać Leonarda – jego nieukojona ciekawość, jego wytrwałość, jego umiłowanie wiedzy dla samej wiedzy, jego żywotność (nie widać żadnego schyłku w twórczości w zaawansowanym wieku, wręcz przeciwnie), jego wytrwałość i cierpliwość, nieustające poszukiwania i bezustanne stawianie sobie nowych pytań. Jego dziecinna radość odkrywania, brak strachu przed pomyłkami. Taką postawą powinni charakteryzować się wszyscy ludzie nauki i sztuki. Ba, wszyscy powinniśmy postawić go sobie za wzór i stawiać przed sobą pozornie tylko, naiwne zadania w rodzaju słynnego „opisz język dzięcioła”.

Opinia ukazała się pod adresem: https://wmoimpokoju.pl/leonardo-amore-mio/

Walter Issacson napisał już biografie wielu niezwykłych ludzi Einsteina, Franklina, Kissingera, Jobsa. Tym razem wziął na warsztat człowieka, który jest, mam wrażenie, najczęstszym obok Einsteina, skojarzeniem jakie pada w odniesieniu do słowa „geniusz”.

Zacznę od swojej opinii – to książka niezwykle interesująca, ale nie jestem nią zauroczona. Nie pochłaniałam jej w...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to