-
Artykuły
Sherlock Holmes na tropie genetycznego skandalu. Nowa odsłona historii o detektywie już w StorytelBarbaraDorosz1 -
Artykuły
Dostajesz pudełko z informacją o tym, jak długo będziesz żyć. Otwierasz? „Miara życia” Nikki ErlickAnna Sierant2 -
Artykuły
Magda Tereszczuk: „Błahostka” jest o tym, jak dobrze robi nam uporządkowanie pewnych kwestiiAnna Sierant1 -
Artykuły
Los zaprowadzi cię do domu – premiera powieści „Paryska córka” Kristin HarmelBarbaraDorosz1
Biblioteczka
2021-11-06
2021-11-16
Kate i Gus są najlepszymi przyjaciółmi od zawsze. Gus nazywa ją "Promyczkiem", ponieważ Kate — jak wiele trudów nie musiałaby znosić w swoim życiu — zawsze idzie przed siebie z uśmiechem i pozytywnym nastawieniem. Nadchodzi czas na nowy rozdział w życiu, kiedy to Kate opuszcza rodzinną Kalifornię na rzecz studiów w chłodniejszej Minnesocie. I kto wie, może w tym nowym rozdziale życia po raz pierwszy od dawna zapuka do jej drzwi odwzajemniona miłość?
"Promyczek" to już chyba taka legenda Internetu. Gdzie nie natykam się na tę nazwę, czytelnicy ostrzegają jak to nie da się tej książki czytać bez paczki chusteczek obok, albo że to najbardziej wzruszająca powieść, jaka istnieje. Bądź co bądź, narobiłam sobie oczekiwań — i kiedy tylko zobaczyłam "Promyczka" na bibliotecznej półce, nie zastanawiałam się zbyt długo. I szczerze mówiąc, moje odczucia są wyjątkowo mieszane — tak mieszane, że nie wiem od czego recenzję zacząć.
No ale dobrze, skupmy się najpierw na tej jaśniejszej stronie medalu, czyli pozytywach. "Promyczek" swoją historią rzeczywiście urzeka. Z każdym dniem upływającym na kartach obszernego tomu poznajemy życie Kate oraz skrywane przez nią tajemnice; dowiadujemy się, że za uśmiechem i optymizmem kryje się żal dawnych nieszczęśliwych lat, podążający za główną bohaterką niczym cień. Abstrahując od osobistych aspektów, na drodze napotykamy wiele postaci pobocznych — w tym Claytona, Shelly i właśnie Gusa, czyli najlepszego przyjaciela Kate oraz poniekąd "miłość życia". Każda z tych postaci miała swoje własne perypetie i problemy, z którymi toczyli nieustającą walkę; tak naprawdę to właśnie ci przyjaciele dodają tej historii najwięcej magii, nadziei na lepsze jutro.
Opisy autorki chwytały za serce wtedy, kiedy miały chwytać — a mimo wszystko jednak nie byłam, niestety, w stanie uronić ani jednej łzy. I tutaj przechodzimy do minusu numer jeden: Kate. Kate jako protagonistka z czasem zyskuje, jednak pierwsze kilkadziesiąt stron to dosłownie marysuizm w najczystszej postaci. Kate "nie jest taka jak inne", nie ma wad, wszyscy ją kochają — i z jednej strony rozumiem że faktycznie miała grać rolę takiego pozytywnego Promyczka, z drugiej autorka nawrzucała tutaj za dużo cech mających czynić ją "wyjątkową". Czytając jak to Kate nie surfuje, umie w muzykę, szyje własne ubrania i śpiewa czekałam tylko, aż zrobi salto z kubkiem kawy w ręce na parkingu przed kawiarnią. Inną kwestią są niektóre z myśli Kate, które w kontekście tego jak wygląda świat po siedmiu latach od premiery książki brzmią dosyć karykaturalnie. Kate wcale nie wypada na tak otwartą, jaką twierdzi że jest.
Następny na liście jest Keller. Keller, czyli tak naprawdę właściwy obiekt westchnień głównej bohaterki podczas lektury "Promyczka". Keller jako postać sama w sobie jest naprawdę ciekawym człowiekiem ze smutną i jednocześnie interesującą historią o kimś, kto stracił lub może jeszcze stracić. Mimo wszystko, jestem zdania że jego romans z Kate jest dosyć niepotrzebnym aspektem. Jasne, są słodcy razem (pomijając obleśne opisy podczas rozdziału z koncertem — udajmy że one nie istnieją), jednak w raz z wejściem we właściwy związek wszystkie inne wątki nagle znikają, ucinają się. W pewnym momencie są już tylko Keller i Kate, Kate i Keller.
To prowadzi do ostatniej wady, czyli do urwania wątków. Przez mniej-więcej pół książki poznajemy postacie z otoczenia Kate, ich problemy i historie. Tutaj mamy ciotkę z bulimią, tam gnębionego przez swoją orientację przyjaciela, gdzieś po drodze jest zespół Gusa, a na koniec dochodzi jeszcze kilka rozdziałów o aborcji. Wszystkie te wątki zostają urwane, kiedy tylko pojawia się "love story" Kellera i Kate. Przez ten zabieg niektórzy bohaterowie nie dostali nawet swojego domknięcia, a jeżeli już to jest to zwykłe "[x] pojechałx tam z tą osobą i tamtą".
Reasumując, "Promyczek" to dobra książka, która — jak już mówiłam — szczerze chwyta za serducho; mam jednak wrażenie, że gdyby Kim Holden napisała ją w dzisiejszych czasach (jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało) to wypadłaby ona znacznie lepiej. Z wrażliwszym podejściem do niektórych tematów (i nie mam tu na myśli chorób) i poniekąd przekonaniem, że nie każda książka potrzebuje romansu kradnącego czas antenowy, żeby wzruszyć.
Kate i Gus są najlepszymi przyjaciółmi od zawsze. Gus nazywa ją "Promyczkiem", ponieważ Kate — jak wiele trudów nie musiałaby znosić w swoim życiu — zawsze idzie przed siebie z uśmiechem i pozytywnym nastawieniem. Nadchodzi czas na nowy rozdział w życiu, kiedy to Kate opuszcza rodzinną Kalifornię na rzecz studiów w chłodniejszej Minnesocie. I kto wie, może w tym nowym...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-10-20
Historia Achillesa to jeden z najbardziej znanych greckich mitów — związek frazeologiczny o jego pięcie zna każdy, wiedząc że odnosi się on do słabego punktu. Achilles, jako syn bogini i człowieka miał być wielkim wojownikiem, żyjącym krótko acz w chwale; to on miał poprowadzić Greków podczas wojny trojańskiej, ginąc od strzały Parysa. Madeline Miller, autorka będąca jednocześnie miłośniczką mitologii, przedstawia nam historię tej postaci widzianą okiem Patroklosa.
Patroklos zaczyna swoją — lub nie do końca swoją — opowieść jako książę, wygnany przez ojca po tym jak przypadkowo zabił najstarszego syna pokrewnego rodu. Zostaje przygarnięty przez króla Peleusa i szybko staje się towarzyszem jego syna, Achillesa. Młodzieńców wkrótce zaczyna łączyć romantyczna więź, której niestety nie sprzyjają okoliczności; wkrótce bowiem ma rozpocząć się trwająca dekadę wojna trojańska, podczas której Achillesowi jest przeznaczona śmierć.
Szczerze mówiąc, na początku trochę się tej książki bałam. Bardzo lubię mitologiczne nawiązania, sama mitologia jednak należy do dosyć skomplikowanych historycznych dziedzin — a "Pieśń o Achillesie" nie ogranicza się przecież do tych powszechnie znanych nazwisk. Z perspektywy czasu zmieniłam nastawienie: książka jest napisana bardzo pięknym językiem, wcale nie tak trudnym do zrozumienia. Perspektywa Patroklosa daje nam ciekawy wgląd w dzieje Achillesa, przedstawiając go takim jaki mógłby być naprawdę; widzimy jego przemianę z beztroskiego księcia w wojownika przepełnionego gniewem, który ostatecznie poddaje się swojej "słabości".
Z drugiej strony, czy tak możnaby zdefiniować relację między Achillesem a Patroklosem? Poniekąd tak — to właśnie ona popycha Achillesa do słynnej walki z Hektorem, zwiastującej kres jego życia. Jednocześnie jednak ich uczucie przedstawiono niewinnie, jako coś co zasługiwało na narodzenie się w lepszych czasach, niezbrukanych krwawą wojną. Końcówka książki wzrusza i podkreśla jak okrutny jest świat greckich bogów, wyjątkowo dobitnie zresztą. Każda z tych postaci zasługiwała na lepszy żywot w lepszych czasach.
"Pieśń o Achillesie" jako literaturę piękną polecam miłośnikom zarównno takich książek, jak i mitologii — a nawet jeśli nie znacie się za bardzo na mitologii to zawsze możecie poszerzyć swoją wiedzę dzięki zamieszczonemu z tyłu słowniczkowi. Uważajcie tylko na "spoilery"!
Historia Achillesa to jeden z najbardziej znanych greckich mitów — związek frazeologiczny o jego pięcie zna każdy, wiedząc że odnosi się on do słabego punktu. Achilles, jako syn bogini i człowieka miał być wielkim wojownikiem, żyjącym krótko acz w chwale; to on miał poprowadzić Greków podczas wojny trojańskiej, ginąc od strzały Parysa. Madeline Miller, autorka będąca...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021
Kiedy byłam młodsza, uwielbiałam pisać opowiadania fanfiction — a dziś, będąc po dwudziestce, dalej je czytam. Wyznaję zasadę, że kiedy zawiedzie mnie "kanon" to pora przejść na "fanon", traktując go jak prawdziwą wersję wydarzeń — no i szczerze mówiąc to całkiem spoko "coping mechanism". Przepraszam z góry za sporą ilość angielskiego w tej recenzji, ale bądź co bądź na tym będzie opierać się książka.
"Fangirl" opowiada nam historię Cath — młodej dziewczyny, która wybiera się właśnie na pierwszy rok studiów ze swoją siostrą bliźniaczką, Wren. Obie dziewczyny uwielbiają czytać oraz, oczywiście, pisać; specjalizują się w fanficach do serii książek o Simonie Snow (co jest jawną aluzją do Harry'ego Pottera). Z nich obu to właśnie Cath jest bardziej nieśmiała i ma większe problemy z przyzwyczajeniem się do nowego życia. Stąd też, podczas gdy Wren korzysta z uroków studenckiego życia, Cath całe dnie spędza w pokoju, tworząc dalej swoje/nieswoje magiczne uniwersum.
Z perspektywy osoby, która była — i w sumie dalej jest — dość blisko powiązana ze społecznością twórców fanficów, książka naprawdę przypadła mi do gustu. Przyjemnie czytało mi się perspektywę Cath, z którą w wielu momentach szło się utożsamić. Z dumą uznaję ją za jedną z moich ulubionych protagonistek, przynajmniej jeżeli chodzi o młodzieżowe obyczajówki. To z kolei przekłada się na szybką lekturę.
Fabularnie mamy kilka ważniejszych punktów, wśród których znajdują się siostrzana relacja między Cath a Wren (w której nie brakuje problemów i pierwszych od lat różnic), wyścig z czasem w kończeniu fanficowego opus magnum naszej bohaterki, rozterki studenckie oraz Levi. Ach, Levi. Wątek miłosny tej książki.
Powiem szczerze, że naprawdę chciałabym lubić ten aspekt. Serio. Levi miał ogromny potencjał na chłopaka Cath, biorąc pod uwagę to jak uroczo ich relacja się zaczynała; niestety, nie wiem co autorce przyszło do głowy, by dać jedną — jedyną — scenę całkowicie psującą postać Leviego. Nie chcę tu oczywiście niczego zdradzać; czytelnicy na pewno będą wiedzieli, co dokładnie mam na myśli.
Pomijając jednak romans to książka jest naprawdę dobra! Lekka w obyciu i, można powiedzieć, życiowa dla każdego, kto chociaż przez chwilę próbował pisać coś swojego.
Kiedy byłam młodsza, uwielbiałam pisać opowiadania fanfiction — a dziś, będąc po dwudziestce, dalej je czytam. Wyznaję zasadę, że kiedy zawiedzie mnie "kanon" to pora przejść na "fanon", traktując go jak prawdziwą wersję wydarzeń — no i szczerze mówiąc to całkiem spoko "coping mechanism". Przepraszam z góry za sporą ilość angielskiego w tej recenzji, ale bądź co bądź na tym...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-12-29
2021-12-25
2021-12-22
2021-12-20
2021-12-18
2021-12-16
2021-12-14
2021-12-08
2021-12-05
2021-12-01
Uniwersum Griszów ostatnimi czasy stało się bardzo popularne — gdzie się nie obejrzę, ludzie piszą o duologii Wron, a sama "Cień i Kość" doczekała się swojej netflixowej adaptacji. Nie ukrywam też, że jednym z powodów, dla których bardzo chciałam przeczytać (a przy okazji też posiadać) tę serię jest śliczna grafika na okładkach. Tak czy siak, zrobiłam sobie wczesny prezent świąteczny i rozpoczęłam przygodę z książkami Bardugo.
"Cień i Kość" jest pierwszym dziełem tej autorki; historią Aliny, dziewczyny która wychowywała się w sierocińcu wraz ze swoim najlepszym przyjacielem, Malem. Razem wstępują do armii, przy czym to Alina zawsze skrywała się w cieniu. Pozornie przeciętna kartografka okazuje się być pierwszą od dawna Przywoływaczką Światła — tym sposobem nasza główna bohaterka ląduje w pałacu griszów, gdzie ma być wyszkolona na czarodziejkę z prawdziwego zdarzenia pod okiem Darklinga (lub, jak kto woli wedle polskiego tłumaczenia, Zmrocza).
Na wstępie chciałabym powiedzieć, że nigdy wcześniej nie miałam do czynienia z tą książką — ani w serialowej formie, ani w oryginalnym polskim tłumaczeniu, stąd też żadne "tłumaczeniowe nowinki" mi nie przeszkadzały. Pierwszy tom trylogii jest króciutki i przystępny w swoim stylu, dzięki czemu skończyłam go naprawdę szybko. Urzekł mnie sposób, w jaki zbudowano świat przedstawiony bazowany na rosyjskiej kulturze; nie jest to dość szczególnie spotykanego, a Bardugo udało się ze swojego pomysłu porządnie wybrnąć. Fabularnie historia przynosiła mi na myśl skojarzenia z anime "Attack on Titan" — mamy tutaj wojnę, tajemnice stworzenia zagrażające ludzkości oraz młodziutkich żołnierzy.
Jednocześnie mam wrażenie, że "Cień i Kość" — jako powieść z gatunku fantastyki — jest stanowczo za krótka. Niecałe trzysta stron to za mało, by zbudować świat oraz zapoznać czytelnika z postaciami, którym powinniśmy w pewnym momencie współczuć. Nie twierdzę tutaj, że Alina jest złą protagonistką (chociaż fakt faktem, niektóre z jej wyborów idzie nieźle kwestionować), czy że jej więź z Malem tudzież Darklingiem jest kiepska. Po prostu autorka daje nam zbyt mało czasu na bliskie poznanie bohaterów; wydarzenia idą szybkim ciągiem, przez co z nikim nie idzie się porządnie zżyć. Emocjonalnie nie czułam się porwana.
Niemniej, "Cień i Kość" to dobry debiut. Książka nie jest idealna, ale wierzę że stanowi ciekawy wstęp do całego uniwersum griszów, na którym bazowane są kolejne twory.
Uniwersum Griszów ostatnimi czasy stało się bardzo popularne — gdzie się nie obejrzę, ludzie piszą o duologii Wron, a sama "Cień i Kość" doczekała się swojej netflixowej adaptacji. Nie ukrywam też, że jednym z powodów, dla których bardzo chciałam przeczytać (a przy okazji też posiadać) tę serię jest śliczna grafika na okładkach. Tak czy siak, zrobiłam sobie wczesny prezent...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-11-27
Seria "Dworów" Sarah J. Maas stała się poniekąd internetowym fenomenem — wszędzie można natknąć się na kogoś, kto jest z tymi książkami zaznajomiony. Z jednej strony ciekawiły mnie te książki (zwłaszcza że uwielbiam re-tellingi baśni), z drugiej bałam się że natrafię prosto na erotyk w świecie fantasy (bo takich opinii również się wcześniej nasłuchałam). Idąc za ciosem, wypożyczyłam egzemplarz i zabrałam się za czytanie.
"Dwór Cierni i Róż", czyli tom pierwszy, opowiada historię dziewczyny imieniem Feyra. Po fiasku związanym z utratą majątku, rodzina Feyry jest zmuszona żyć w rozpadającej się leśnej chacie, żyjąc od grosza do grosza. Główna bohaterka, mimo bycia najmłodszą, odpowiada za wyżywienie dwójki sióstr i ojca. Los chce, że podczas jednego z polowań przypadkiem zabija fae — osobę z gatunku długowiecznych stworzeń, żyjących w cichym konflikcie z ludźmi. W ramach kary, Feyra zostaje zabrana na zaklęty Dwór Wiosny, któremu przewodzi książę Tamlin.
Ponieważ pierwszy tom ma być interpretacją wspomnianej już baśni o Pięknej i Bestii, podczas lektury możemy doszukiwać się pewnych nawiązań do pierwowzoru historii. Bądź co bądź jednak, Dwory są bardzo luźnym odzwierciedleniem tej opowieści. Owszem, mamy dziewczynę z biednego domu, która by ratować rodzinę zgadza się zamieszkać z przeklętym księciem, którego piętno może zdjąć jedynie prawdziwa miłość; widać tu jednak sporą inwencję twórczą autorki. Taki re-telling nie jest zły bo jednak idzie doszukać się kolejnych powiązań (chociażby ironiczne wtrącenie biblioteki, mimo że Feyra nie umie czytać).
Szczerze mówiąc, książkę czytało mi się naprawdę przyjemnie i — mimo wszystko — podobała mi się. Fabuła idzie powoli, mi to jednak nigdy nie przeszkadzało; w ten sposób lepiej poznajemy bohaterów i możemy się z nimi rzeczywiście zżyć. Jakby miało to ode mnie zależeć, Dwory zamknęłabym na jednym tomie ze szczęśliwym (jak to na taką disneyowską baśń przystało) zakończeniem. Jedyne wady, jakie chciałabym tutaj wymienić to niektóre sytuacje w starciu z główną antagonistką książki, które czytało się niezręcznie i wręcz odrażająco (chociaż, może to był celowy zabieg, żebyśmy znienawidzili tę postac?) oraz rodzina Feyry. Nie rozumiem, dlaczego Maas opisała siostry i ojca bohaterki tak negatywnie; rozumiem że miał to być nacisk na fakt, że rodzina ma tylko jedną żywicielkę, jednak w ostatecznym rozrachunku te osoby — z Nestą na czele — nie zasługiwały na pieniądze, które Feyra jako jedyna przynosiła do domu.
Niemniej jednak, "Dwór Cierni i Róż" oceniam pozytywnie i mam nadzieję, że kolejne tomy mnie nie zawiodą.
Seria "Dworów" Sarah J. Maas stała się poniekąd internetowym fenomenem — wszędzie można natknąć się na kogoś, kto jest z tymi książkami zaznajomiony. Z jednej strony ciekawiły mnie te książki (zwłaszcza że uwielbiam re-tellingi baśni), z drugiej bałam się że natrafię prosto na erotyk w świecie fantasy (bo takich opinii również się wcześniej nasłuchałam). Idąc za ciosem,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-11-19
Życie trzech sióstr — Jude, Taryn oraz Vivienne — zmienia się o sto osiemdziesiąt stopni, kiedy zostają zabrane do Elysium; krainy elfów (bynajmniej nie tych "tradycyjnych" rodem z "Władcy Pierścieni"), pięknej i jednocześnie okrutnej. Dziewczyny uczą się jak funkcjonować w nowej rzeczywistości, która po latach dla niektórych z nich staje się czymś normalnym, czyniąc z ludzkiego świata coś obcego. Pragnieniem Jude jest zostanie rycerzem w świcie jednego z królewskich dzieci — nim jednak będzie mogła spełnić swoje marzenie, musi uporać się z innymi elfami, nie do końca zadowolonymi z obecności człowieka.
Zanim sięgnęłam po "Okrutnego Księcia", myślałam że będzie to kolejne młodzieżowe fantasy oparte o główną bohaterkę i przystojnego księcia z bajki, który otwiera dla niej swe skute lodem serce. Tymczasem... naprawdę miło się zaskoczyłam! Już sam prolog wywołał u mnie lekki szok, a z czasem ten szok stawał się coraz większy; "Okrutny Książę" to wbrew pozorom dość brutalne uniwersum, będące czymś pokroju prościej opisanej "Gry o Tron". Mamy królewskie intrygi między licznymi dziećmi króla elfów, spośród których tylko jedno będzie mogło przywdziać koronę; życie Jude (czyli głównej bohaterki) w pewnym momencie staje się jedynie tłem do dalszych wydarzeń, mających niepozornie zagłębić czytelnika w historię.
Książka jest napisana przyjemnym językiem, a świat przedstawiony można sobie łatwo wyobrazić — nawet jeśli spora część opisów wydaje się na początku "dziwna". Mamy tutaj do czynienia z postaciami o niecodziennych kolorach włosów i skórach barwy kwiatów, z wystającymi rogami lub ogonami. Język, jak już wspomniałam, był o tyle prosty, że całość fabuły dało się bardzo szybko przeczytać, nawet jeśli mamy do czynienia z tego rodzaju uniwersum.
Jedyna wada pierwszego tomu to w moim odczuciu ciąg wydarzeń. Jude, jako główna bohaterka, jest całkiem w porządku; mam jednak wrażenie, że jej rozwój postaci przebiegł wyjątkowo szybko. W jednym momencie jest nieco zbyt wygadaną "ludzką istotą", która prawie że błyskawicznie ewoluuje do roli kogoś sprytnego, stanowiącego rzeczywiste zagrożenie dla elfów. Mimo wszystko wolałabym, by autorka poświęciła więcej czasu na ten aspekt fabuły; inaczej ewolucja Jude wygląda na zbyt przyśpieszoną.
Nie licząc tej drobnostki, "Okrutny Książę" był przyjemną niespodzianką i chętnie sięgnę po dalszy ciąg fabuły!
Życie trzech sióstr — Jude, Taryn oraz Vivienne — zmienia się o sto osiemdziesiąt stopni, kiedy zostają zabrane do Elysium; krainy elfów (bynajmniej nie tych "tradycyjnych" rodem z "Władcy Pierścieni"), pięknej i jednocześnie okrutnej. Dziewczyny uczą się jak funkcjonować w nowej rzeczywistości, która po latach dla niektórych z nich staje się czymś normalnym, czyniąc z...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-11-12
"Cesarstwo Masek" jest, pod kanonicznym względem, czwartą powieścią z uniwersum Dragon Age'a mającą wprowadzić czytelnika w klimat krainy zwanej Thedas oraz poszerzyć nieco wiedzę na temat wydarzeń będących katalizatorem paru misji w grze. Tym razem przenosimy się do Orlais — krainy, którą rządzi cesarzowa Celene, znanej z naddwornej Gry (będącej niepozorną nazwą na szereg naddwornych intryg mogących obalić władzę tudzież ją umocnić). Całe Thedas pogrąża się w narastającym konflikcie pomiędzy magami a templariuszami, prowokując Orlais do głębiej leżących politycznych problemów.
Ta książka różni się od pozostałych z serii, które wydano w Polsce pod paroma względami — m.in. autorskimi. "Cesarstwo Masek" zostało napisane przez Patricka Weekesa, i szczerze mówiąc, różnicę da się odczuć nawet w tłumaczeniu. Weekes prowadzi fabułę historii nieco lepiej niż David Gaider; ani razu nie czułam się tak jakbym czytała poradnik do gry, wydarzenia są opisane w bardzo przystępny sposób i gdyby nie łatka "Dragon Age" to lektura mogłaby ujść za normalną książkę z gatunku fantasy. Pod samym względem tekstu mogłabym wymienić jedynie dwie wady — pierwszym z nich są błędy stylistyczne. Nie psują one co prawda całości, jednak były na tyle liczne, że rzucały się w oczy.
Inna kwestia to ciąg fabularny. Przez jakiś czas fabuła rozwijała się stopniowo, po czym — podobnie jak w takim "Powołaniu" z resztą — drastycznie przyśpieszyła na czas kilku ostatnich rozdziałów. Nie podoba mi się taki zabieg, szczerze mówiąc; sprawia że opowieść z góry staje się bardziej chaotyczna i cięższa do przyswojenia. Niemniej jednak "Cesarstwo Masek" to wciąż ciekawa historia przedstawiająca zalążek konfliktu w Zimowym Pałacu, który przyjdzie nam rozwiązać w trzeciej części gry.
Tym samym przechodzimy do głównych bohaterów. Książka skupia się na losach trzech postaci: cesarzowej Celene, księcia Gasparda (jej kuzyna) oraz Briali (elfiej służącej i jednocześnie kochanki władczyni). Każda postać ma swoje osobiste motywy, dla których — prędzej czy później — będzie chciała zasięgnąć po tron. Gaspard wierzy że cesarstwo potrzebuje "twardszej" ręki, Briala z kolei chce zapewnić swoim pobratymcom lepsze życie, którego nigdy nie zyskają w trakcie ludzkich rządów. Cały konflikt przedstawiono świetnie ze strony psychologicznej i jedyna wada to tak naprawdę "czas ekranowy" Gasparda, którego jest mniej w porównaniu z Celene i Brialą.
"Cesarstwo Masek" to ciekawa pozycja, którą jestem skłonna polecić nawet osobom niezaznajomionymi z grami! Chwilowo jest to moja ulubiona część serii i z chęcią poczekam na kolejne dziela Weekesa.
"Cesarstwo Masek" jest, pod kanonicznym względem, czwartą powieścią z uniwersum Dragon Age'a mającą wprowadzić czytelnika w klimat krainy zwanej Thedas oraz poszerzyć nieco wiedzę na temat wydarzeń będących katalizatorem paru misji w grze. Tym razem przenosimy się do Orlais — krainy, którą rządzi cesarzowa Celene, znanej z naddwornej Gry (będącej niepozorną nazwą na szereg...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-10-26
Życie Astrid nie jest usłane różami. Jej licealna przygoda rozpoczęła się od śmierci starszej siostry w wypadku — od tamtego czasu minęły trzy lata, a nasza bohaterka zdążyła skończyć szkołę oraz zrezygnować z ukochanej gry na pianinie. Pewnego wieczoru, Astrid poznaje Plutona; młodego chłopaka walczącego od kilku lat z chorobą, mającego małą listę rzeczy, które chciałby zrobić przed śmiercią. Astrid i Jajo, jej najlepszy przyjaciel, postanawiają pomóc mu w realizacji tych celów podczas najdłuższych wakacji życia.
W książce zakochałam się od razu, kiedy tylko ujrzałam okładkę — i po jakimś miesiącu cierpliwego przeklikiwania stron księgarni udało mi się zdobyć swój własny egzemplarz! Fabularnie spodziewałam się historii pokroju "Gwiazd naszych wina", toteż byłam świadoma że moja przygoda zakończy się złamanym sercem... ale i słodko-gorzkim domknięciem. "Opowiem o tobie gwiazdom" jest prostą acz poruszającą historią, w sam raz dla każdego kto lubi się wzruszyć na książce.
Sama trójka głównych bohaterów — Astrid, Jajo oraz Pluton — to sympatyczne osobowości, które nie wyróżniają się co prawda w szczególny sposób, a jednak całkiem dobrze ze sobą współgrają. Od ich interakcji robiło mi się wręcz ciepło na serduchu, czytając potrafiłam uśmiechnąć się pod nosem mimo lektury w miejscu publicznym (tj. w autobusie). Jedyną wadą pod względem rozwoju jest tutaj moim zdaniem ciąg fabularny; mam wrażenie, że w pewnym momencie historia szybko się urywa, podążając do kolejnego punktu. Podejrzewam, że sam zabieg był poniekąd zamierzony, czułam jednak pewien niedosyt.
Oprócz tego momentami zdarzają się powtórzenia niektórych fraz, przy czym na myśl od razu przychodzi mi "zaciskanie ust w kreskę" przez Astrid. Nie licząc błędu początkującego jednak, tekst czyta się bardzo szybko i przyjemnie! Aż chciałoby się, żeby z ukrycia wyszedł dodatkowy rozdział. "Opowiem o tobie gwiazdom" z radością zaliczę do moich ulubionych książek tego roku oraz ustawię w honorowym miejscu na domowej półeczce. Autorka nie boi się poruszać trudnych tematów, uważanych poniekąd za tabu w młodzieżówkach.
Życie Astrid nie jest usłane różami. Jej licealna przygoda rozpoczęła się od śmierci starszej siostry w wypadku — od tamtego czasu minęły trzy lata, a nasza bohaterka zdążyła skończyć szkołę oraz zrezygnować z ukochanej gry na pianinie. Pewnego wieczoru, Astrid poznaje Plutona; młodego chłopaka walczącego od kilku lat z chorobą, mającego małą listę rzeczy, które chciałby...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2021-11-01
2021-10-30
"Alekstymia, czyli niemożność odczytywania i rozumienia własnych stanów emocjonalnych, to zaburzenie psychiczne opisane po raz pierwszy w periodykach medycznych w latach 70. XX wieku" — tym zdaniem rozpoczyna się historia Yunjae, młodzieńca chorującego na ów przypadłość. Yunjae od dziecka nie czuł; wychowywany przez mamę i babcię, uczył się jak rozpoznawać emocje u innych ludzi oraz odpowiednio na nie reagować, na tyle na ile pozwalała mu alekstymia. Wkraczając w piętnasty rok życia, rodzinę chłopca spotyka tragedia, a główny bohater musi zdać się na własne "nabyte umiejętności".
"Almond" jako książka powstał już w 2017 roku, jednak dopiero teraz doczekaliśmy się polskiego przekładu — i choć początkowo podchodziłam niepewnie do lektury, zdecydowalam się po nią sięgnąć (w końcu BTS, niegdyś mój ulubiony zespół, ją promowali!). W ostatecznym rozrachunku zakochałam się w historii Yunjae o odkrywaniu siebie oraz emocji; tego jak sobie z nimi radzić i czym jest przyjaźń.
Na pierwszym planie, oprócz przypadłości Yunjae, znajduje się jego relacja z Gonem — chłopcem, który "czuje za dużo"; wychowanym tak naprawdę przez ulicę i odrzucającym od siebie ludzi, ponieważ nikt nie jest w stanie go zrozumieć. Na starcie byłam do Gona sceptycznie nastawiona ze względu na jego zachowanie względem głównego bohatera oraz ogólną reputację "gnębiciela"; poznawanie go przypominało troszeczkę rozbijanie skorupy, którą sam stworzył — zarówno dla czytelnika, jak i dla innych postaci w świecie książki. Ich relacja, pod postacią nieco pokracznej przyjaźni, staje się piękna, co idealnie odzwierciedlają ostatnie strony.
Co ciekawe, polskie tłumaczenie "Almond" powstało na bazie angielskiej wersji, a nie oryginału — nie odczuwałam jednak większych różnic z tym związanych. Książka jest napisana przyjemnym językiem, a dzięki specyficznej konstrukcji rozdziałów czyta się ją naprawdę szybko; to praktycznie lektura na jeden dzień. I to tak naprawdę jedyna wada tej książki: szybko się kończy. Z jednej strony nie psuje to ogólnych wrażeń, z drugiej szkoda że rozwój relacji między Gonem a Yunjae przebiega tak błyskawicznie; kilka dodatkowych rozdziałów na pewno by tej książce nie zaszkodziło.
Mimo wszystko, "Almond" to cudowna historia przepełniona emocjami, nawet jeśli główny bohater ma problemy z ich odczuwaniem. Polecam ją każdemu — zarówno młodzieży (w dalszym ciągu bowiem mamy do czynienia z gatunkiem YA), jak i osobom dorosłym. Autorka zaserwowała nam porządną lekcję empatii.
"Alekstymia, czyli niemożność odczytywania i rozumienia własnych stanów emocjonalnych, to zaburzenie psychiczne opisane po raz pierwszy w periodykach medycznych w latach 70. XX wieku" — tym zdaniem rozpoczyna się historia Yunjae, młodzieńca chorującego na ów przypadłość. Yunjae od dziecka nie czuł; wychowywany przez mamę i babcię, uczył się jak rozpoznawać emocje u innych...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to