Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Jest to strumień nie tyle świadomości, co szczerkowatości. Jeżeli Autora się nie lubi – nie porwie.

A Szczerek jest specyficzny. Egotyczny, pisarsko filtrujący zdarzenia na swój nonszalancki sposób. Używający języka żargonowego, niekiedy dzikiego, ale – przynajmniej dla mnie – zrozumiałego i ekspresyjnego.

Mało tu antropologizowania. Autor pisze głównie o swoich pobytach we Lwowie, co mnie, jako częstego bywalca tego miasta do 2012 roku, melancholijnie cofało w czasie. Też pamiętam cytrynowożółte rury gazowe puszczane nad ziemią, „płożąca się” zieleń czy męczeńskie przejście graniczne w Medyce. Co prawda niektóre tematy wydają się dłużyć (przypowieść o parku jezuickim), ale ogólne czytelnicze wrażenie jest skrajnie dalekie od nudy.

Wracając do strumienia: w trakcie lektury pomyślałem, że ten potok słów, wrażeń, myśli, które serwuje Szczerek ma – świadomie bądź nie – zastąpić wątłą, skanalizowaną, nieobecną, ale historycznie dumną, lwowską rzekę Pełtew. Może na tym polega tajemnica Grodu Lwa? Burzliwość na hydrologicznej pustyni. Ożywiło mi to pamięć o pulsującym, nieśpiącym, ale też jakoś rzewnym, a dziś zapewne smutnym – przez wojnę, mieście. I za ten haust Lwowa jestem Autorowi wdzięczny.

Jest to strumień nie tyle świadomości, co szczerkowatości. Jeżeli Autora się nie lubi – nie porwie.

A Szczerek jest specyficzny. Egotyczny, pisarsko filtrujący zdarzenia na swój nonszalancki sposób. Używający języka żargonowego, niekiedy dzikiego, ale – przynajmniej dla mnie – zrozumiałego i ekspresyjnego.

Mało tu antropologizowania. Autor pisze głównie o swoich pobytach...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pierworodnym grzechem Autorki jest to, że myli zaszufladkowanie z dyskryminacją. A to jednak dwa inne zjawiska, o innym kalibrze dolegliwości.

Głównym zarzutem eseju (bo to chyba esej, raczej nie reportaż) przeciw Norwegom jest to, że często dopytują osoby z nietypowym akcentem, z jakiego są kraju. I tyle. Sam kiedyś mieszkałem w Czechach i też mnie o to pytano. Nigdy jednak nie przyszłoby mi do głowy, że to działanie ofensywne, obraźliwe, naganne.

I to jest clue: Autorka uporczywie chce dostrzegać w zachowaniach innych zły zamiar. Zachłystuje się ideą nieracjonalnej narodowej wiktymizacji, legitymizując ją twórczością Jamesa Baldwina, co dodatkowo razi.

Styl Autorki, niemający z rzeczonym Baldwinem nic wspólnego, też odpycha. Co jakiś czas stawia ona sobie klasowy ego-totem, czy to wspominając o doktoracie w Chile, raucie w ambasadzie, pracy w międzynarodowym NGO-sie czy w końcu o dziecku mówiącym w czterech językach. Rozmowy z innymi są jedynie przyczynkiem do jej, noszących znamiona egzaltacji, rozterek (powracające: „Myślę o…”). Odważyłbym się powiedzieć, że widać w tym pewien kompleks niższości – co też może tłumaczyć przesadną wrażliwość na norweskie zapytania o pochodzenie.

Jedyny ciekawy fragment książki dotyczy tego, że – dość powszechnie – pracownicy z Europy Wschodniej pracują w Norwegii poniżej swoich kwalifikacji. Jest to jednak problem systemowy, koordynacji czy wręcz natury praktycznej (chociażby system egzekucji praw jest zwykle sprawny tylko w stosunku do obywateli danego kraju, a nie cudzoziemców). W każdym razie trudno tu dostrzec rasizm, który widzieć chce Autorka. Zresztą kraje świata otwierają się na imigrantów nie po to, by spełniać ich zawodowe marzenia, ale by korzystać z ich pracy. Tak jest i jest to racjonalne.

Czy ta broszura jest warta uwagi? Na pewno nie takiej, jaką na siebie zwróciła.

Pierworodnym grzechem Autorki jest to, że myli zaszufladkowanie z dyskryminacją. A to jednak dwa inne zjawiska, o innym kalibrze dolegliwości.

Głównym zarzutem eseju (bo to chyba esej, raczej nie reportaż) przeciw Norwegom jest to, że często dopytują osoby z nietypowym akcentem, z jakiego są kraju. I tyle. Sam kiedyś mieszkałem w Czechach i też mnie o to pytano. Nigdy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Reportaż historyczny – o tyle nietypowy, że uczestniczący.

Autor przeplata losy swojej rodziny z opowieścią o dziejach Górnego Śląska. Niby nic nowego, a jednak: Rokita zanurza się w przeszłość regionu i familijne przejścia bardziej niż inni. Wszystko kończy mocnym – osobistym – twistem.

Autor wyrozumiale prowadzi za rękę przez Górny Śląsk nawet takiego laika jak ja – niezwiązanego z południem Kraju w zasadzie w ogóle. Kreśli granice regionu, historyczne animozje, biografię podzielonej między Polskę a Niemcy Silesii. Nie wiem tylko, czemu całkowicie pomija w reportażu Dolny Śląsk – ale, jako laik właśnie, nie mam śmiałości pytać.

Dodaje do tego pogmatwane, często bardzo trudne, losy swojej śląskiej rodziny – i tej spolszczonej, i zniemczonej. Pisze obrazowo, za punkt wyjścia zwykle mając fotografie, w taki sposób, że przodkowie z wyblakłych zdjęć zdają się nabierać rumieńców.

To wszystko starczyło na Nike. Raczej słusznie.

Reportaż historyczny – o tyle nietypowy, że uczestniczący.

Autor przeplata losy swojej rodziny z opowieścią o dziejach Górnego Śląska. Niby nic nowego, a jednak: Rokita zanurza się w przeszłość regionu i familijne przejścia bardziej niż inni. Wszystko kończy mocnym – osobistym – twistem.

Autor wyrozumiale prowadzi za rękę przez Górny Śląsk nawet takiego laika jak ja –...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Ta książka to – nomen omen – humbug, literacka wydmuszka z ledwie zarysowaną fabułą i płaskimi postaciami. Sprawia wrażenie licealnej wprawki, a z pełnokrwistą powieścią (np. dickensowską) ma tyle wspólnego co fakt wydrukowania na papierze i osnucie okładką.

Ciężko się tutaj do czegoś nie przyczepić. Autor używa współczesnego języka w wiktoriańskiej Anglii, miejsce akcji – Londyn – jedynie zarysowuje, w zasadzie sprowadzając wszelką zmysłowość miasta do cuchnięcia szczynami. Zamiast rozdziałów mamy jedno-dwu stronicowe slajdy, na których, naturalnie, żadna pogłębiona refleksja po prostu nie może się technicznie rozwinąć. Zresztą, sądzę, nawet przy innej strukturze książki do tego by nie doszło: strumień świadomości pierwszoosobowego narratora jest płytki i banalnie zabarwiony czarną rozpaczą, od pierwszej do ostatniej strony (choć zdarzają się momenty, w których Autor zdradza pewną językową kompetencję). Przez to bohater wydaje się odległy, nie-mój, osobny, nawet irytujący. Serwuje się nam też nieuzasadnioną fabularnie przemoc: nagle odcięte łby, spektakularne uduszenia, odzieranie ze skóry. Po co to wszystko? Po co ta książka powstała?

Widzę, że Autor wcześniej pisał wiersze. Może – sugeruję bez ironii, bo miejscami zdarza się w „Humbugu” intrygujące stylistycznie zdanie – zostać przy poezji?

Ta książka to – nomen omen – humbug, literacka wydmuszka z ledwie zarysowaną fabułą i płaskimi postaciami. Sprawia wrażenie licealnej wprawki, a z pełnokrwistą powieścią (np. dickensowską) ma tyle wspólnego co fakt wydrukowania na papierze i osnucie okładką.

Ciężko się tutaj do czegoś nie przyczepić. Autor używa współczesnego języka w wiktoriańskiej Anglii, miejsce akcji –...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Intymna, choć nieegzaltowana, przechadzka po impresjach Autora. Stylistycznie mocno poetycka. Miałem wrażenie, że gdyby podzielić treść na wersety, to miejscami wyszedłby klasyczny wiersz.

Autor sięga do swoich dawnych wspomnień, często wakacyjnych, rodzinnych, ale też aktualniejszych obserwacji przeważnie wiejskiej codzienności – z plejadą archetypicznych postaci: sąsiadów, kloszardów czy też ukochanego psa. Pisze o nagłej chorobie. Widać, że przemijanie, zmiana, śmierć – nie tyle mu ciążą – co są w nim obecne. Wbrew tytułowi szczęścia w tej prozie nie ma zbyt wiele, nie ma też jednak beznadziei.

Widać także, że książka – co wiem po jednym ze spotkań autorskich – powstawała na przestrzeni lat, stąd brak w niej pewnej spójności, myśli przewodniej czy motywu. Późniejsza tematyka staje się zbyt doraźna, zbyt urlopowo-chwilowa, jakby przesadnie doczesna, co nie koresponduje z początkowymi rozdziałami osadzonymi głęboko w przeszłości i też głęboko urefleksyjnionymi.

Ostatnio czytam mniej literatury pięknej, ale do takiej mogę wracać. Jest swoiście piękna.

Intymna, choć nieegzaltowana, przechadzka po impresjach Autora. Stylistycznie mocno poetycka. Miałem wrażenie, że gdyby podzielić treść na wersety, to miejscami wyszedłby klasyczny wiersz.

Autor sięga do swoich dawnych wspomnień, często wakacyjnych, rodzinnych, ale też aktualniejszych obserwacji przeważnie wiejskiej codzienności – z plejadą archetypicznych postaci:...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Bliskie jest mi stanowisko przedstawiciela Komitetu Noblowskiego, który na pytanie, co by powiedział wszystkim osobom z krajów trzeciego świata, którzy nie otrzymali w 2022 r. Nobla, rzekł: „Jest tylko jedno kryterium: literatura”. Obawiam się, że w przypadku „Mondo Cane” niekoniecznie o samą literaturę szło, kiedy wygrywało zeszłoroczne Nike.

Nie lubię, kiedy pisarstwo docenia się za temat, a nie wyłącznie jego – wiadomo: mierzoną bardzo subiektywnie, ale jednak – wartość. A wydaje się, że Jarniewicz Nike dostał w głównej mierze za skupienie się na homoseksualnej i queerowej intymności, nie za samą poezję. Oczywiście prawa mniejszości nieheteronormatywnych są kardynalnie istotne, ale nie oznacza to, że w liryce to sama liryka nie jest najważniejsza.

A ta u Jarniewicza jest językowo i treściowo dość mdła. Poeta serwuje nam błyski, czy może nawet coś bardziej ulotnego – bliki, rzeczywistości: omiatanie wzrokiem mieszkania ekspartnera przed definitywny rozstaniem („Elegia na odejście”), upatrzone w tramwaju osoby („Chłopiec w zieleni”, „Bagaż, rzeczy osobiste”), przemilczane romantyczne niezręczności („Wenn kommt das schone: Nun!”), akcenty doprawione polityką (Piesiewicz, Agent Tomek, Jan Lityński) czy rzeczone sytuacje erotyczne („Opóźniony pociąg do Rybnika...”, „Historia miłosna”, „Sezon copywriterów”, „Bolidy nad Polską”, „Wiersz z cytatem z Mickiewicza”). Wszystkie te krótkie lśnienia są przyczynkiem do refleksji podmiotu lirycznego. Nieprzesadnie głębokiej, nieprzesadnie językowo sprawnej.

Bliskie jest mi stanowisko przedstawiciela Komitetu Noblowskiego, który na pytanie, co by powiedział wszystkim osobom z krajów trzeciego świata, którzy nie otrzymali w 2022 r. Nobla, rzekł: „Jest tylko jedno kryterium: literatura”. Obawiam się, że w przypadku „Mondo Cane” niekoniecznie o samą literaturę szło, kiedy wygrywało zeszłoroczne Nike.

Nie lubię, kiedy pisarstwo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przed jakąkolwiek peregrynacją do obcego kraju poszukuję literackiego wprowadzenia. Czytam więc – w zależności od sytuacji – powieść, reportaż, nawet monografię historyczną związaną z odwiedzanym państwem. Jako że w tym roku wybierałem się do Włoch, ale też nie dysponowałem przesadnie wolnym czasem – poszukiwałem książki, która możliwie skrótowo, ale w sposób optymalny, dostatecznie pogłębiony, przedstawi mi świat Italii. Trafiłem na zbiór esejów (a może to szkice czy reportaże) o obyczajowości, historii czy mentalności Włochów Hoopera – i nie mogłem lepiej.

Autor kreśli wizerunek Włochów, korzystając ze swoich wieloletnich obserwacji jako korespondent brytyjskiej prasy. Jest przy tym przenikliwy: dostrzega bowiem zjawiska pozornie błahe (np. czwartkowe gnocchi, cytaty z filmów, przesadną dbałość o ubiór, tradycje rodzinne, pozycję kościoła) – i odważny – wywodząc z nich cechy narodowe mieszkańców Półwyspu Apenińskiego (jak chociażby przesadne przywiązanie do tradycji, swoisty oportunizm polityczny, powierzchowność, familizm przedsiębiorców, zbytnią łaskawość sądów). Wszystko to, uzupełnione statystyką, powoduje, że malowany przez niego obraz wydaje się nie tylko interesujący, ale i rzeczywisty.

Polski czytelnik, wychowany na reportażu literackim, może mieć jednak problem z oszczędną stylistyką Autora. „Włosi” mogą się wydawać zbyt faktograficzni, analityczni, za mało beletrystyczni. Nie poczytuję tego za kardynalną wadę, z pewnością jednak sposób opowiadania jest inny niż w reportażach z Czarnego.

A więc „Włosi” to świetne zaproszenie do świata Italii – pogłębione, bystre. Jednak pozbawione, jak dla mnie, odpowiedniej dozy pisarskiej swady.

Przed jakąkolwiek peregrynacją do obcego kraju poszukuję literackiego wprowadzenia. Czytam więc – w zależności od sytuacji – powieść, reportaż, nawet monografię historyczną związaną z odwiedzanym państwem. Jako że w tym roku wybierałem się do Włoch, ale też nie dysponowałem przesadnie wolnym czasem – poszukiwałem książki, która możliwie skrótowo, ale w sposób optymalny,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Juul promuje wśród rodziców autentyczność postaw, potrzebę poszanowania swoich wartości (nazywaną tutaj integralnością) i – jakkolwiek niewypowiedzianą wprost – racjonalną hierarchiczność w relacjach z dziećmi. Nie są to pomysły nowe, książka przemyca chociażby wiele treści z poprzedniej „Nie z miłości”, ale tutaj zyskują nową perspektywę, zostają usystematyzowane.

I ze wszystkimi powyższymi postulatami się zgadzam. Problem w tym, że Juul proponuje realizację każdego z nich w sposób, powiedziałbym, karkołomny. Autor stoi na stanowisku, że najlepszą metodą wychowawczą jest osobisty autorytet. Dziecko przyjmie nas takimi, jakimi jesteśmy, jeżeli będziemy w relacjach z nim prawdziwi, jeżeli po prostu będziemy sobą. Wydaje się, że taki koncept oparty jest na wielkim niedopowiedzeniu – znam bowiem przykłady ojców-dandysów, utracjuszy czy matki-histeryczki, którym nie można zarzucić braku autentyczności. Nie oznacza to jednak, że zaskarbiali sobie miłość i szacunek swych dzieci, że te podążają za ich systemem wartości. Zresztą sam pamiętam ze szkoły podstawowej, że lubiłem nauczycielki przede wszystkim sympatyczne, a nie autentyczne. Sama przez się szczerość zachowań nie gwarantuje rodzicielskiego sukcesu, musi za nim stać coś jeszcze. Coś, o czym Juul nie wspomina.

Publicystycznie nieudane i po prostu niepotrzebne merytorycznie były też porównania rodziny do wilczego stada. Zakładam, że ten wilczy aspekt miał być po prostu lśniącym tokenem na okładkę, niczym więcej.

Jak już gdzieś kiedyś pisałem: szanuję Juula – zgadzam się z jego optyką na rodzicielstwo, ale wydaje mi się, że nie dostrzega ona wielu wychowawczych niuansów, jest mocno uproszczona, wyidealizowana. Być może dałoby się temu zaradzić, gdyby książka nie miała objętości broszurki?

Juul promuje wśród rodziców autentyczność postaw, potrzebę poszanowania swoich wartości (nazywaną tutaj integralnością) i – jakkolwiek niewypowiedzianą wprost – racjonalną hierarchiczność w relacjach z dziećmi. Nie są to pomysły nowe, książka przemyca chociażby wiele treści z poprzedniej „Nie z miłości”, ale tutaj zyskują nową perspektywę, zostają usystematyzowane.

I ze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Fundamentem metody wychowawczej Juula jest akcentowanie suwerenności i – oczywistej, choć w dzisiejszych czasach niekoniecznie – dominującej pozycji rodzica w relacji z dzieckiem. Rodzic nie jest poddanym swoich pociech, a celem ich prawidłowego wychowania powinien zachować swą autonomię i charakter, nie wchodzić w kuszącą (i sztuczną) formę zawsze-poważnego-taty czy super-przesłodzonej-mamy. Rodzic ma być sobą, a nie rolą społeczną, którą pełni. Ta autentyczność zbuduje, jak sądzi Autor, poczucie własnej wartości i godności u dziecka. Dalej – skoro rodzic ma być autentyczny, to powinien też umieć szczerze odmawiać. Mówić „nie”, kiedy coś mu nie odpowiada, a nie stawać się zakładnikiem – nazwijmy to – pieluszkowej poprawności.

Wszystko powyższe brzmi prawdziwie przekonująco. Problem w tym, że praktyczne wdrożenie tego konceptu odbywa się u Juula w sposób – powiedziałbym – przesadnie skandynawski. Odmowa ma polegać na pierwszoosobowym komunikacie, bez potrzeby uzasadnienia motywacji: „Nie, nie kupię ci dzisiaj słodyczy”, „Nie chcę, żebyś wyjmował teraz garnki z szafki”. Ba, Autor daje rodzicowi prawo do odmów nieracjonalnych, spontanicznych, nieprzemyślanych, a nawet zachęca do odmów „zdecydowanych”.

Moja wewnętrzna higiena podsuwa mi tutaj szereg wątpliwości. Skoro mamy wpływać na dziecko, to może jednak warto nie tylko oddziaływać na nie, nawet najbardziej spektakularną, osobowością, ale też racjonalnie tłumaczyć, chociażby skrótowo, motywację naszych decyzji, tym bardziej odmów – które zwykle są zarzewiem konfliktu. Przecież wiemy, że wyrok sądu bez uzasadnienia nie spełnia dostatecznej funkcji informacyjnej, nikogo do niczego nie przekona, wręcz podsyci spory. Tak samo milczący rodzic, który abdykuje od racjonalizowania swoich decyzji, a w konsekwencji od myślenia.

Cieszę się, że trafiłem na Juula – zgadzam się z jego pomysłami, ale mam wątpliwość, czy ich implementacja nie jest oderwana od polskiej rzeczywistości, zbyt zimna, jakaś taka nie nasza.

Fundamentem metody wychowawczej Juula jest akcentowanie suwerenności i – oczywistej, choć w dzisiejszych czasach niekoniecznie – dominującej pozycji rodzica w relacji z dzieckiem. Rodzic nie jest poddanym swoich pociech, a celem ich prawidłowego wychowania powinien zachować swą autonomię i charakter, nie wchodzić w kuszącą (i sztuczną) formę zawsze-poważnego-taty czy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Miodnie napisana, wciągająca i nieprzytłaczająca opowieść o Sopocie i sopociaku - Autorze.

Słomczyńskiemu udaje się utrzymać wysoki poziom z reportażu o Kaszubach, widać też, że sukces poprzedniej książki spowodował powielenie jej rozwiązań. Dostajemy więc chronologiczny bieg dziejów, osobiste przeżycia i wspomnienia, dobry reporterski współczesny obraz miasta czy regionu, a wreszcie - co wciągające i jakoś intymne - sprawozdanie z obcowania z przestrzenią (w "Kaszebe" była to długa wanoga, tutaj jedynie noc spędzona na sopockich wzgórzach, ale jest).

Jest też, co dziś nieoczywiste, po prostu ciekawie, nawet dla czytelnika z sąsiedniego Gdańska. Nie miałem pojęcia o wieloletnim zakazie kąpieli w Kurorcie, skali problemów mieszkaniowych, wymiataniu mieszkańców przez imprezowe tsunami, niewielkiej skali szkód budowlanych w trackie wojny, czy nawet tego, że słynny Grand Hotel nie ma nawet stu lat!

Lektura szczerze zachęca do odwiedzenia willowego, zanurzonego w historii, zieleni, przybrudzonego plażowym piaskiem Sopotu. Po sezonie na pewno to zrobię.

Miodnie napisana, wciągająca i nieprzytłaczająca opowieść o Sopocie i sopociaku - Autorze.

Słomczyńskiemu udaje się utrzymać wysoki poziom z reportażu o Kaszubach, widać też, że sukces poprzedniej książki spowodował powielenie jej rozwiązań. Dostajemy więc chronologiczny bieg dziejów, osobiste przeżycia i wspomnienia, dobry reporterski współczesny obraz miasta czy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wydany pośmiertnie zbiór wywiadów Torańskiej. Warsztatowo niezły, treściowo miejscami intrygujący. Czy potrzebny? Raczej nie.

Po pierwsze rozmówcy zostali podobierani tu raczej dowolnie, wydaje się, że po prostu wyciągnięto z szuflady zapisane wcześniej rozmowy i nieco nadgorliwie upchano je w książkę. Trudno znaleźć jakiś, zwykle wyrażony wprost („My”, „Oni”, „Smoleńsk”), łącznik. Gdybym miał obstawiać, to powiedziałbym, że Torańska zbierała wywiady z działaczami partii demokraci.pl (Mazowiecki, Krzyżanowska, Frasyniuk), które ktoś potem wykorzystał. Po drugie – tytuł „Dalej” został nadany wbrew treści tych rozmów. Nie dotyczą one przyszłości, a są raczej wglądem w przeszłość, omówieniem dawnych zdarzeń i przeżyć. Po trzecie tempo książki spada przy fragmentach, które nazwano „sądami”, a więc debatach, prowadzonych przez Autorkę, zwykle z pomocą Haliny Bortnowskiej – o ważkich (i mniej ważkich) sprawach pierwszych dekad XXI wieku. Problem z tymi sądami jest taki, że często przypominają one chaotyczną wymianę zdań, bez sensownych konkluzji czy argumentacji innej niż emocjonalna. Pożytek z nich – literacki, intelektualny – żaden.

Zasadniczą obserwacją, z którą zostawiła mnie lektura „Dalej”, jest przesiąknięcie ówczesnych elit romantycznym lub wręcz poddańczym stosunkiem do kościoła katolickiego czy religii chrześcijańskiej. Zdumiał mnie fakt, że pierwszym telefonem Mazowieckiego po wyborze na premiera był ten do Jana Pawła Drugiego. Krzyżanowska i Konieczny po prostu ocierają się o dewocję, Bortnowska sugeruje, że o wspomnianym Janie Pawle Drugim można mówić „dobrze, albo wcale”, Kieres – rzekomo kokieteryjnie – opowiada o lęku przed Glempem. Dodajmy do tego fetyszystę czystości swego i innych krakowskich rodów – Zolla, a na końcu Mellera z akolitycznym uwielbieniem warszawskiej inteligencji i mamy zestaw totemów wczesnych lat III Rzeczypospolitej.

Najciekawsze okazały się rozmowy z Frasyniukiem i, uwaga, Hanną Gucwińską. Pierwszy zdradza rzeczywiście szokujące informacje o polityce lat dziewięćdziesiątych i opozycyjnych szykanach, druga zaś opowiada – po prostu – o różnych gatunkach zwierząt i ich naturze. Te rozmowy wydają się najbardziej szczere, najmniej wydumane. Jako jedyne z całego „Dalej” – potrzebne.

Wydany pośmiertnie zbiór wywiadów Torańskiej. Warsztatowo niezły, treściowo miejscami intrygujący. Czy potrzebny? Raczej nie.

Po pierwsze rozmówcy zostali podobierani tu raczej dowolnie, wydaje się, że po prostu wyciągnięto z szuflady zapisane wcześniej rozmowy i nieco nadgorliwie upchano je w książkę. Trudno znaleźć jakiś, zwykle wyrażony wprost („My”, „Oni”, „Smoleńsk”),...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jakkolwiek to banalnie zabrzmi: lektura inna niż wszystkie. Twórczość dalece osobna. Przeplatająca trzecioosobową mnogą narrację („czytało się...”, „jadło się...”) z intymnym (ale też trzecioosobowym) pamiętnikiem.

Makrospojrzenie na dziejącą się i płynącą historię Francji miesza się tutaj z mikronarracją powszedniego życia. Tworzy to – chyba krzepiące, na pewno zdumiewające – poczucie wspólnie, grupowo, generacyjnie przeżywanych zjawisk (makro), ale też bliskość znajdowaną wraz z Autorką w codziennym doświadczeniu (mikro). Nie ma tu fabuły, ale ta zdumiewająco nie wydaje się potrzebna.

Dziwne to uczucie, kiedy odkrywa się, jak wiele można mieć wspólnego z dziewięćdziesięcioletnią Francuzką. I jak nasze życia były, są i będą – razem.

Jakkolwiek to banalnie zabrzmi: lektura inna niż wszystkie. Twórczość dalece osobna. Przeplatająca trzecioosobową mnogą narrację („czytało się...”, „jadło się...”) z intymnym (ale też trzecioosobowym) pamiętnikiem.

Makrospojrzenie na dziejącą się i płynącą historię Francji miesza się tutaj z mikronarracją powszedniego życia. Tworzy to – chyba krzepiące, na pewno...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kilka miesięcy po lekturze pamiętam przede wszystkim fabularną sekwencję z końca książki: peregrynację tytułowego Aloisa Pokory do rodzinnego, śląskiego domu i z nim spektakularną konfrontację. Wszystko co działo się wcześniej – zbledło: trudne pensjonarskie dzieciństwo, okopowy koszmar, rewolucyjny Berlin. Szczególnie losy bohatera w opętanej komunistyczną ekscytacją stolicy Niemiec dłużyły się niemiłosiernie i znalazły się w książce raczej nie z artystycznej potrzeby Autora, a z uwagi na niemiecki mecenat.

A może po prostu trzy poprzednie powieści Autora – Morfina, Król i Królestwo – osiągnęły poziom tak wybitny, że nawet proza bardzo dobra wydaje się z tej perspektywy t y l k o dobra? Może Twardoch mnie przesadnie rozpuścił?

Akcja w „Pokorze” płynie wartkim strumieniem – jak to u Twardocha – świadomości i spowalnia jedynie na kilku mieliznach (wspomniany rewolucyjny Berlin, raczej pustawy wątek Agnes). O ile jednak we wcześniejszych książkach Autora wejście w głowę czy duszę bohatera literackiego odbywało się na tle wydarzeń (II Wojna Światowa, Międzywojnie), czy zjawisk (warszawskie getto, okupowana Warszawa) – przynajmniej dla mnie – poruszających, absolutnie interesujących, o tyle tym razem fabularna sceneria obchodziła mnie po prostu mniej. Wielka Wojna i śląskość to z pewnością tematy ważne, tyle że mi, czasowo i geograficznie, odległe. Może to dlatego wybiórczo pamiętam, co w „Pokorze” się działo?

Kilka miesięcy po lekturze pamiętam przede wszystkim fabularną sekwencję z końca książki: peregrynację tytułowego Aloisa Pokory do rodzinnego, śląskiego domu i z nim spektakularną konfrontację. Wszystko co działo się wcześniej – zbledło: trudne pensjonarskie dzieciństwo, okopowy koszmar, rewolucyjny Berlin. Szczególnie losy bohatera w opętanej komunistyczną ekscytacją...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przelot formy nad treścią.

Bohaterem kolejnego zbioru felietonów (gawęd?) Masłowskiej jest jej styl, tak pierwszoplanowy, że przesłaniający tematykę, wręcz rozmijający się z nią, cudownie oderwany – i od tej tematyki, i od utartych pisarskich kolein. Po pięciu miesiącach od lektury nie pamiętam, czego książka dotyczyła, pamiętam jedynie, że dobrze się bawiłem (i że było dużo o Szanghaju; co interesujące chociażby z tego powodu, że przedpandemiczny świat technologicznych metropolii został już, na pewno na jakiś czas, pogrzebany dla Europejczyków).

A więc niepomny treści książki, do dziś wspominam zręczne frazy: „wielomiesięczny listopad”, „półkoma”, „węglowodanowa uczta”, „Typowy motyw libretta z pijackiej opery”, „Zaczyna mi być niedobrze fizycznie i metafizycznie”.

Dla mnie przelot wyborowy.

Przelot formy nad treścią.

Bohaterem kolejnego zbioru felietonów (gawęd?) Masłowskiej jest jej styl, tak pierwszoplanowy, że przesłaniający tematykę, wręcz rozmijający się z nią, cudownie oderwany – i od tej tematyki, i od utartych pisarskich kolein. Po pięciu miesiącach od lektury nie pamiętam, czego książka dotyczyła, pamiętam jedynie, że dobrze się bawiłem (i że było...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wciągająca opowieść młodego Żyda – wypchniętego z PRL-u w 1968 roku – o odkrywaniu nowej ojczyzny, Izraela. Pierwszoosobowy narrator wprowadza Czytelnika w świat swoich uczuć (lęku, niepewności, rozrzedzonej tożsamości), fascynacji (socjalizmem, pierwszymi imprezami, poezją) i spostrzeżeń. Szczególnie te ostatnie, bogato czerpane z przemyśleń Amosa Oza, stanowią paliwo książki. Czytelnik ma więc szansę przybrać, chociażby na chwilę, optykę Izraelczyka: że powszechnie przyjętą miarą okrucieństwa – też w stosunku do ludności arabskiej – jest Shoah, co stanowi argument usprawiedliwiający politykę państwa w stosunku do tej mniejszości i sąsiadów; że Izrael, powstały z marzenia, musi nosić cechy rozczarowania jak każde ziszczone marzenie; że jidysz jest uważane przez samych Izraelczyków za język ofiar; że pogrom w Kiszyniowie z 1903 roku stanowi, znany każdemu dziecku, symbol antysemityzmu w Europie. Mimo skomplikowanej i miejscami ciężkiej tematyki całość napawa nadzieją, przypomina młodzieńcze dni i perspektywy. Czuć energię młodego Izraela.

Co razi? Częste odwoływanie się do innych książek Autora (kilkukrotne „Pisałem o tym w innej książce” – bez wskazania, w której) i – wydaje się, że pisany w emocjach – swoisty reportaż z obchodów stulecia niepodległości Polski. Goldkorn porównuje obchody 11 listopada 2018 r. w Warszawie do... „atmosfery niektórych miast naszego kontynentu w latach trzydziestych”, a marsz narodowców nazywa „manifestacją faszystów”, trzykrotnie. Oburza się nawet hasłem „Bóg, Honor, Ojczyzna”, czy fotografowanymi na czołgach przez swych ojców dziećmi (przyrównując je do ofiary z Izaaka...). Sam nie jestem przesadnym tradycjonalistą, ciężko byłoby mnie nazwać prawicowcem, a sądzę, że wyrażane przez Autora sądy są nieuprawnione, przesadzone, zapewne wynikające z rzeczywistego rozbratu z dawną Ojczyzną. Po erudycie spodziewałbym się czegoś więcej.

Włodek Goldkron jawi się więc jako wnikliwy obserwator, lewicujący komentator, wrażliwy człowiek. Ale w raporcie z listopadowej Warszawy – chyba wrażliwy przesadnie.

Wciągająca opowieść młodego Żyda – wypchniętego z PRL-u w 1968 roku – o odkrywaniu nowej ojczyzny, Izraela. Pierwszoosobowy narrator wprowadza Czytelnika w świat swoich uczuć (lęku, niepewności, rozrzedzonej tożsamości), fascynacji (socjalizmem, pierwszymi imprezami, poezją) i spostrzeżeń. Szczególnie te ostatnie, bogato czerpane z przemyśleń Amosa Oza, stanowią paliwo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Polska bez cudów” osadza się na sceptycyzmie względem utartych historycznych narracji. Intrygujący to punkt wyjścia, problem w tym, że wymaga on faktograficznego czy nawet intelektualnego budulca, którego – sądzę – zabrakło. O ile więc przytaczane tezy są sensacyjnie kuszące, to raczej nie znajdują oparcia w faktach lub – z publicystycznym polorem – te fakty przeinaczają.

Górny broni więc hipotez nie do obrony. Podaje, że także inne nacje – nie tylko Polacy – bratobójczo walczyli we wrogich sobie armiach wielkiej wojny, nie zważa jednak na liczbę polskiego żołnierza wcielanego w szeregi okupantów, proporcjonalnie znacznie wyższą niż przytaczanych w ramach przykładu Czechów czy Ukraińców. Ujmuje bitwie warszawskiej rozmachu, porównując ją do jednej z największych batalii czasów I wojny światowej – nad Marną. Zbyt to wszystko wydumane, dęte.

Górny sprawdza się lepiej jako dostarczyciel ciekawostek. Popularność prozy Reymonta w pruskich okopach, która miała mu przybliżyć Nobla, rola biegłych-ekspertów i ich wzajemne spory na dane, mapy, analizy na konferencji paryskiej czy też los autora słów o osiemnastej decydującej bitwie w dziejach świata, lorda D’Abernon – to interesujące, nieznane powszechnie, a historycznie smaczne, wydarzenia.

Lektura to więc znośna, miejscami prawdziwie wciągająca, ale też mocno skażona popularną dziś alternatywną czy sensacyjną optyką historyczną. Bez cudów.

„Polska bez cudów” osadza się na sceptycyzmie względem utartych historycznych narracji. Intrygujący to punkt wyjścia, problem w tym, że wymaga on faktograficznego czy nawet intelektualnego budulca, którego – sądzę – zabrakło. O ile więc przytaczane tezy są sensacyjnie kuszące, to raczej nie znajdują oparcia w faktach lub – z publicystycznym polorem – te fakty przeinaczają....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Surosz nieczesko o Czechach. Próżno szukać tu południowej pohody, szwejkowego dystansu czy absurdów rodem z Oty Pavla. Autor serwuje nam minorowe biografie czołowych postaci czechosłowackiej polityki i kultury XX wieku. Pisze o osobach bardziej (Benesz, Gottwald, Sztefanik) lub mniej (Eliasz, Toyen, Frank) znanych. Pomija bohaterów pomnikowych i oczywistych jak Havel, Kafka, Hrabal, za co mu chwała.

Początkowo książka wydaje się... fuszerką. Notki biograficzne są krótkie, niepełne, powierzchowne. Z biegiem czytania historie kolejnych bohaterów jednak zazębiają się, tworząc koherentną paletę tragicznych losów narodu. Paletę mrocznych barw, niepokojów, sytuacji bez wyjścia. Książka finalnie więc wciąga Czytelnika, tyle że także w wir trwogi.

Zwracam uwagę, że jeżeli ktoś sięgnie po Pepików nie doczytawszy podtytułu – może być mocno zdziwiony. Dowie się wiele, ale kosztem spokoju ducha.

Surosz nieczesko o Czechach. Próżno szukać tu południowej pohody, szwejkowego dystansu czy absurdów rodem z Oty Pavla. Autor serwuje nam minorowe biografie czołowych postaci czechosłowackiej polityki i kultury XX wieku. Pisze o osobach bardziej (Benesz, Gottwald, Sztefanik) lub mniej (Eliasz, Toyen, Frank) znanych. Pomija bohaterów pomnikowych i oczywistych jak Havel,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przyjemna obyczajówka z legendarną Ćwierczakiewiczową w roli głównej. Wydaje się, że to kontynuacja pomysłu Gretkowskiej z „Poetki i księcia” czy „Faworyt” – polegającego na fabularnym uczłowieczeniu pomnikowych postaci polskiej historii i (pop)kultury.

Tym razem wypadło na cieszącą się w XIX-wiecznej Warszawie sławą absolutną Lucynę Ćwierczakiewiczową: autorytet kucharski i od spraw szeroko pojętego prowadzenia gospodarstwa domowego (dziś powiedzielibyśmy zapewne lifestyle'u). Książka traktuje o jej spontanicznym zauroczeniu młodszym od siebie mężczyzną i spowodowanym tym wychodzeniu poza ustalony, niezwykle wtedy skostniały, konwenans. Celebrytka, dosłownie i w przenośni, luzuje gorset kostycznych zasad, ryzykując swoją renomę dla niespodziewanego uczucia. Gretkowska pisze o tym wiarygodnie i ze swadą (chociaż czasami maniera bohaterki polegająca na koniecznym replikowani bon-motem może irytować), jako czytelnik za nią podążam. Aż do ostatnich rozdziałów książki, kiedy Ćwierczakiewiczowa przechodzi – wydaje się, że zbyt prędką, zbyt płytką – metamorfozę.

Na kartach książki towarzyszy jej plejada ówczesnych gwiazd: Prus, Sienkiewicz, Modrzejewska – co nie tylko ożywia i Czytelnika, i owe postaci, i fabułę (zwłaszcza autor „Lalki” jest pełnokrwistym bohaterem książki, sojusznikiem Ćwierczakiewiczowej w jej potyczce o uczucie). Pomysł z literackim wskrzeszeniem słynnych person, styl i opisy skutecznie przenoszą wyobraźnię do Warszawy doby końca zaborów.

Wszystko to nie czyni książki wybitnej - ale interesującą, płynną i przekonującą już tak.

Przyjemna obyczajówka z legendarną Ćwierczakiewiczową w roli głównej. Wydaje się, że to kontynuacja pomysłu Gretkowskiej z „Poetki i księcia” czy „Faworyt” – polegającego na fabularnym uczłowieczeniu pomnikowych postaci polskiej historii i (pop)kultury.

Tym razem wypadło na cieszącą się w XIX-wiecznej Warszawie sławą absolutną Lucynę Ćwierczakiewiczową: autorytet kucharski...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czy koncept oparty na odbrązowieniu, odmitologizowaniu, otrzepaniu Kanady z cekinów wspaniałości to dobry pomysł na książkę? Dobry, ale niewystarczający, by z automatu uczynić książkę świetną.

Po pierwsze – gdzieś już to ostatnio czytałem. Chociażby we „Władcach strachu” Winnickiej traktującej o Wyspie Jersey czy w reportażach Kopińskiej. Systemowa przemoc ujawniona w pozornie bezpiecznym miejscu. Temat oczywiście wywołujący emocje, ale też – jakkolwiek dziwnie to zabrzmi – swoiście krótki, wtórny. Brnięcie przez kolejną lekturę epatującą sadyzmem księdza/nauczyciela/opiekuna zaczyna być męczące, przeciwskuteczne. Nie mówię, że to sprawy nieważne, ale tak dziś eksploatowane przez reportażystów, że powodujące znieczulenie. Po książce, która wygrywa Nike, oczekuję więcej.

Po drugie – bijąca z książki poprawność polityczna, której Autorka daje się uwieść. Sam uważam się za lewicowca, ale konstrukty ideologiczne opisane w „27 śmierciach...” jeżyły włos na mej socjaldemokratycznej głowie. Zwłaszcza pomysł „zawłaszczania kultury” – który polega na tym, że jedynie sami Inuici powinni pisać o swojej kulturze czy ją naśladować. Biały nie może się inspirować autochtoniczną sztuką, ba, nie powinien tatuować się obcymi kulturowo motywami. Zacząłem się wręcz zastanawiać, czy Autorka nie powinna sama odstąpić od pisania, skoro skupia się na odmiennej jej kulturze. Tak samo wszelkie reportaże Kapuścińskiego czy z wydawnictwa Czarne – typowe zawłaszczenia.

Czemu jednak nie porzuciłem lektury, mimo pewnego znużenia przemocowym tematem i ideologicznym jej upstrzeniem? Chyba dlatego że Autorka umie pisać, prowadzić historię, skutecznie grać suspensem (czasami przydługim, ale działającym). Obrazowo prawi o – z natury nudnych – kwestiach zadośćuczynienia czy innych procedurach rekompensacyjnych. Wszystko podlewa historycznym tłem plecionym na zmianę z współczesną kawiarnianą perspektywą.

Jest więc dobrze. Ale niewybitnie.

Czy koncept oparty na odbrązowieniu, odmitologizowaniu, otrzepaniu Kanady z cekinów wspaniałości to dobry pomysł na książkę? Dobry, ale niewystarczający, by z automatu uczynić książkę świetną.

Po pierwsze – gdzieś już to ostatnio czytałem. Chociażby we „Władcach strachu” Winnickiej traktującej o Wyspie Jersey czy w reportażach Kopińskiej. Systemowa przemoc ujawniona w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kopalnia ciekawych spostrzeżeń na aktualny świat – w eleganckim, quasi-naukowym stylu. Że odpowiedzialność jednostki za kryzys klimatyczny jest iluzoryczna, że internet to generator zbędnych opinii i przede wszystkim pole do popisu dla odmiennie światopoglądowych plemion, że kościół stoi na straży narracji, którą sam subiektywnie i wyłącznie generuje, że pro-liferzy trącą hipokryzją, skoro nie domagają się kar za aborcję jak za zabójstwo, że los człowieka oczywiście nie leży wyłącznie w jego rękach itp.

Dodatkowo ja po prostu lubię i szanuję Stawiszyńskiego, uważam go za zdroworozsądkowego filozofa środka, interesującego piewcę stoicyzmu. Racjonalizatora, wybitnie potrzebnego w dzisiejszych, mrocznych czy szalonych czasach.

Stąd też nie rażą mnie, nawet liczne, niedociągnięcia – Autor wielokrotnie odwołuje się do zasad logiki, ale zdradza oznaki przesadnie progresywnego oczadzenia, jak chociażby co do fizycznej równości między kobietami i mężczyznami (która obiektywnie, co należy dziś przypominać, jednak nie zachodzi). Deliberuje też o konceptach prawnych, na których się nie zna: jak stosunek pracy czy cywilnoprawny. Czasami razi też jego kreowanie się na bezstronnego arbitra rzeczywistości – podszyte blagą, bo z didaskaliów wynika, że opowiada się jednak po jednej z dwóch dominujących stron konfliktu światopoglądowego.

Nic to jednak przy tym, że Stawiszyński się stara: być obiektywny, racjonalny, także wyrozumiały. W 2021 to tak niespotykane, że bezwzględnie cenne.

Kopalnia ciekawych spostrzeżeń na aktualny świat – w eleganckim, quasi-naukowym stylu. Że odpowiedzialność jednostki za kryzys klimatyczny jest iluzoryczna, że internet to generator zbędnych opinii i przede wszystkim pole do popisu dla odmiennie światopoglądowych plemion, że kościół stoi na straży narracji, którą sam subiektywnie i wyłącznie generuje, że pro-liferzy trącą...

więcej Pokaż mimo to