-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać438
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant13
-
ArtykułyZapraszamy na live z Małgorzatą i Michałem Kuźmińskimi! Zadaj autorom pytanie i wygraj książkę!LubimyCzytać6
Biblioteczka
2021-01
2021-02
2021-02
Pierwsze, co mnie uderzyło po rozpakowaniu to objętość... Książka ma 123 strony i bardzo szerokie marginesy. To jeszcze nie jakiś duży minus, nie wszystko musi być biblijnym klockiem, by mieć wartość literacką.
Fabułę "Sztormowych ptaków" określa enigmatyczna zapowiedź: "Rozpaczliwa walka islandzkich rybaków z bezlitosnymi siłami natury." To, co mnie przekonało do zakupu, to blurb, a szczególnie dwa fragmenty: "Na pełnym morzu ludzie nie mają zbyt wielu możliwości ratunku. Ze statków przebywających na tych samych łowiskach [co kuter, na którym przebywają nasi bohaterowie] docierają do nich sygnały s.o.s. Wszyscy walczą o życie." oraz "Dzięki gęstej i pełnej napięcia narracji (...)". Uwielbiam książki, w których autorzy przywiązują wagę do narracji, zdają sobie sprawę, że jest ważna, że jest integralnym elementem historii, a nie tylko narzędziem do jej opowiedzenia.
W życiu prywatnym rzadko robię rzeczy ekstremalne. Nie obawiam się ryzykownych aktywności, ale takich, w których znacznie utrudnione lub wręcz niemożliwe byłoby przyjście mi z pomocą przez innych ludzi. Dlatego bardzo wstrząsnęła mną śmierć Mackiewicza. Nie potrafię sobie wyobrazić, co czuł, siedząc w tym namiocie z przeświadczeniem, że nikt go nie uratuje. Albo turyści uwięzieni w zalanej wodą jaskini w Tatrach... Nikt po ciebie nie przyjdzie, bo od służb ratowniczych oddziela cię woda, pogoda, przepaść, ogień itp. Brrr... Mam ciarki. I ten fragment z okładki o tym, że islandzcy rybacy znaleźli się w rozpaczliwym położeniu podczas sztormu i że nikt nie może im pomóc, bo wszyscy wokół są w takiej samej sytuacji, że oni nie będą mogli nikogo uratować, odpowiedzieć na wezwanie, bo sami mają problemy, związało mi żołądek w supeł. I takich emocji oczekiwałam po tej lekturze, że będę przeżywać dokładnie to samo, co ci marynarze i borykać się z tą samą beznadzieją i dylematami, że będę się bała tego, co na następnej stronie.
Karasonowi udaje się to wszystko. To na pewno nie jest książka, którą, mimo jej niewielkiej objętości, przelecicie raz dwa. Mimo że to taka miniatura, to wymaga skupienia i zaangażowania. Ja czułam się, jakbym wpadła do tego oceanu, który tak niezwykle Karason opisuje, i musiała się utrzymywać na powierzchni, rozgarniać gęste, przytłaczające słowa.
Historia trawlera Mewa, który w środku zimy wyrusza na łowiska i zostaje na nich uwięziony przez brutalny, lodowaty sztorm, przedstawiona jest jakby na trzech płaszczyznach: po pierwsze, załogi walczącej z żywiołem o swoje życie, po drugie, statku, który jest pułapką, ale jednocześnie jedynym ratunkiem, i po trzecie, natury, która karmi, jest znajoma, oswojona, ale potrafi być śmiertelnie niebezpieczna, nieprzewidywalna i nieubłagalna. Na pokładzie znajdują się marynarze z ogromnym doświadczeniem, dla których nie jest to pierwsza wyprawa na łowiska, którzy przeszli i widzieli niejedno, którzy znają morze, jego humory i ryzyko. A gdy nadchodzi sztorm stają do pojedynku z naturą, pragnąc za wszelką cenę pozostać na powierzchni.
Cała ta walka mnie jednocześnie fascynowała i przerażała, z każdą stroną rósł mój szacunek do tych ludzi i ich niezłomnej siły. Nie potrafiłam nie wyobrażać sobie siebie na ich miejscu, czy byłoby mnie stać na taki hart, czy to że się nie poddawali, wynikało z ich "zaprawienia", czy każdy z nas, ja też, w chwili takiej próby potrafiłby zmusić się do wyjścia na zalewany lodowatą wodą pokład, śliski od lodu, kolebiący się na boki, i odłupywać metalową rurą lód, by zmniejszyć zanurzenie statku? Musiałam odłożyć na chwilę książkę, gdy załoga stanęła przed trudną decyzją - nie będę wam psuć przyjemności, mówiąc jaką - która mogła ich uratować lub okazać się później tragiczną w skutkach. Czułam atawistyczny lęk przed tym, że trzeba się bardziej narazić, by się uratować.
Karason pokazuje nam fizyczne i psychiczne reakcje na zagrożenie. Jest przy tym bardzo łagodny w ocenie poszczególnych postaw, z pewną czułością wypowiada się o potędze morza.
To opowieść o islandzkich rybakach, którzy świadomie wybierają taką pracę, bo nie potrafią nic innego, ale nie są z tego powodu nieszczęśliwi. Tak już musi być, bo tak było od wieków i tak będzie dalej. Przyjmują to z wszystkimi zaletami i wadami, konsekwencjami, z którymi muszą zmierzyć się na lądzie. Niezwykle do mnie to przemówiło, a pewne rzeczy, jak choćby poniższy cytat zostaną ze mną na dłużej: "A zresztą, co ona tam wie o pracy na morzu czy niebezpieczeństwach czających się na wodach oceanu; matka nigdy nie trudniła się marynarskim fachem, choć przecież straciła ojca, brata i dziadka na morzu."
Mimo emocjonującej treści rytm powieści jest spokojny, a pełną napięcia walkę o przetrwanie spowalniają retrospekcje. Nie mamy jednak uczucia, że książka jest statyczna, że tempo jest zbyt wolne. Wręcz przeciwnie ani akapity rozciągające się na całe strony, ani długie rozbudowane zdania nie wpływają negatywnie na zaangażowanie. Mam wrażenie, że ta pozorna "powolność" potęguje poczucie obawy, co będzie dalej.
Z czystym sumieniem mogę polecić tę książkę tym, którzy szukają czegoś innego. To zupełnie inny sposób przedstawienia opowieści - w sposób skondensowany, z pełnowymiarową treścią i jakimś takim minimalizmem (?), który jednak w ogóle nie robi wrażenia niedostatku stylistycznego.
Polecam!
Pierwsze, co mnie uderzyło po rozpakowaniu to objętość... Książka ma 123 strony i bardzo szerokie marginesy. To jeszcze nie jakiś duży minus, nie wszystko musi być biblijnym klockiem, by mieć wartość literacką.
Fabułę "Sztormowych ptaków" określa enigmatyczna zapowiedź: "Rozpaczliwa walka islandzkich rybaków z bezlitosnymi siłami natury." To, co mnie przekonało do...
Przeczytałam i nie wiem, co napisać. Książka jest... niezwykła. Ostrożnie podchodzę do pozycji "utytułowanych". O "Baśni..." usłyszałam na dobrą sprawę dopiero, gdy przyznano jej Nike. Zamówiłam, a zaraz gruchnęła wieść, że powieść otrzymała też Zajdla.
Te dwie nagrody plus Nagroda Wielkiego Kalibru, to w sumie jedyne polskie wyróżnienia literackie, które śledzę (na pewno nie wyczekuję z zapartym tchem, ale zawsze sprawdzę, kto wygrał, bo a nuż coś dla siebie znajdę). Przejrzałam trochę internet i o Radku i jego książce zrobiło się naprawdę głośno, dopiero po ogłoszeniu wyników Nike. Wcześniejsza kampania promocyjna praktycznie nie istniała. Zresztą któryś komentator zauważył, że jest to zwycięstwo dobrej książki, która obroniła się sama. Nie popularnością, rzeszą fanów, skandalem czy dyskursem, który się wokół niej toczył. Z ciekawości zajrzałam też do Laudacji, jaką wygłosił przewodniczący jury prof. Paweł Próchniak:
"Ta książka to klechda. Jak każda klechda jest triumfem wyobraźni, ale zarazem dotyka twardej rzeczywistości, prawdziwego świata. Snuje historię nie z tej ziemi i jednocześnie opowiada o czymś, co drzemie w realnej historii, w naszej wspólnej podświadomości, w podglebiu języka, którym mówimy. W tym paśmie realności, z którym mierzy się "Baśń o wężowym sercu", jest coś poruszającego i okrutnego zarazem – coś, co powinno zostać opowiedziane i być może nie ma na to innego języka, niż dziwna, niedzisiejsza dykcja poetyckiej klechdy."
W Czasie Kultury jest głęboka analiza motywów i porównanie Rakowego Szeli do wizerunków bohatera w innych tworach kultury. Wszystkie te mądre wypowiedzi podkreślają, że jest w tej historii więcej, że trzeba tam poszukać głębiej, by docenić kunszt i wartość.
Nie wiem, czy ja się stałam szczególnie mądrzejsza (XD), ale na pewno mi się ta książka podobała. Sama nie dostrzegłabym tyle, co mądre głowy, więc podzielę się po prostu moim prostym odczuciem.
Gdy zaczęłam czytać, pierwszym, co mi pozytywnie kliknęło, był styl. Archaiczny, trochę sienkiewiczowski (choć w treści zupełnie antysienkiewiczowski), ale bardzo przyswajalny. Nie było tu konstrukcji składniowych, które miałby wywoływać sztuczną atmosferę jakiejś przeszłości. Wyszło naturalnie, czułam się, jakbym czytała ludową baśń. Ten folklor, szczególnie na początku, był bardzo wyczuwalny.
Już podtytuł "Wtóre słowo o Jakubie Szeli" może wskazywać, że osią będzie życie Jakuba Szeli i faktycznie, powieść jest zbudowana, jak pewna relacja z życia kogoś, kto znany jest jedynie jako przywódca rabacji galicyjskiej. Więc najpierw jest on biednym chłopem, szabesgojem, musi odrabiać pańszczyznę na łąkach szlachcica Wiktoryna Bogusza, niewiele wie o świecie i życiu. Potem dojrzewa do tego, by stać się przywódcą rabacji. Jeszcze jako młodzieniec zakosztuje okrucieństwa pana i rozczarowania miłością, czyli jak to w bajce. A że okazuje komuś słabemu życzliwość, spotyka go nagroda. Otrzymuje wskazówkę, jak spełnić swoje marzenie, bo Szela nie chce być dłużej "chamem", chce być "panem". I tu wkrada nam się znów folklor, ponieważ jego początkową tułaczkę poznajemy poprzez swoiste przypowieści, nieodmiennie opatrzone "ludzie powiadali". Więc nie wiemy, czy faktycznie Szela tego wszystkiego dokonał, czy tak po prostu obrosła jego legenda (a z historii wiemy, czego dotyczyła).
I dochodzimy do momentu, w którym książka zaczęła mi przypominać Mistrza i Małgorzatę. Szela zawarł znajomość z wieloma nadnaturalnymi postaciami: gadającym kotem - Kocmołuchem, dobrymi-niedobrymi czartami, czarodziejskimi wężami, Złym Człowiekiem, rusałką, wiedźmą, wężowymi ludźmi. Zaczął poznawać ten magiczny świat, by wreszcie zejść do Podziemi. Jak to w bajkach bywa - uważaj, czego sobie życzysz. Ta część podobała mi się najbardziej, mimo że była klasyczną podróżą protagonisty ku Graalowi. Nie będę dalej spoilerować, ale od tego momentu już domyślałam się, jak zakończy się powieść. Nie myliłam się.
Takie rozwiązanie i przedstawienie Szeli miało go chyba w pewien sposób odczarować, ponieważ zwykle jest on przedstawiany albo jako zdrajca Polaków, który mordował szlachtę, duchowieństwo, kobiety i dzieci, albo jako jedyny wyzwoliciel chłopów. Natomiast u Radosława Raka nie jest ani jednym, ani drugim albo i jednym, i drugim, zależy, jak my to odczytamy. Na początku mnie to trochę rozczarowało, bo pomyślałam - jak to? Nie ma przemiany złego w dobrego, dobrego w złego, nie ma nauczki, nie ma wyzwolenia, nie ma jakiejkolwiek zmiany? Więc po co ta cała rabacja, po co te życzenia? Dochodzimy do wniosku, że wszystko dotyczyło zemsty, odpłacenia. Mordy, okrucieństwa rabacji nie są po to, by coś zmienić, by wymusić na kimś reformy. Prowadzą do prywatnych, bezlitosnych vendett przeciwko tym, którzy wcześniej bywali okrutni. Rabunek za rabunek, gwałt za gwałt, okaleczenie za okaleczenie. Nie ma tu romantycznej rewolucji, a przywódca nie jest Janosikiem - szlachetnym zbójem. Napadnięta szlachta na początku ukazywana jest jako zepsuta, skostniała, bezwzględna. I znów możemy współczuć i jednym, i drugim albo żadnym. Nasze sympatie się odwracają. Szela też chce zostać panem, nie dlatego by pomóc swoim ziomkom, ale by wziąć odwet, odzyskać dziewczynę.
I to trochę smutne, ale jak się dobrze zastanowić, to życzenie Szeli zostało spełnione, a co się z tym dalej wiązało, to sprawdźcie sami.
Przeczytałam i nie wiem, co napisać. Książka jest... niezwykła. Ostrożnie podchodzę do pozycji "utytułowanych". O "Baśni..." usłyszałam na dobrą sprawę dopiero, gdy przyznano jej Nike. Zamówiłam, a zaraz gruchnęła wieść, że powieść otrzymała też Zajdla.
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo toTe dwie nagrody plus Nagroda Wielkiego Kalibru, to w sumie jedyne polskie wyróżnienia literackie, które śledzę (na pewno...