Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Kontynuacja "Żmii w garści" opisuje dalsze losy bohatera, który wkracza w dorosłość i próbuje sobie ułożyć życie na przekór knowaniom nikczemnej rodzicielki. Wraz z latami traci on, niestety, werwę i energię młodego urwisa, gotowego do walki i buntu, miast tego przygniata go codzienność i troska o chleb. Sama antagonistka okazuje się zaś nie tak demoniczna jak to się przez pryzmat dziecięcych oczu wydawało: jej zło jest tak prozaiczne, że zasługuje raczej na litość niż gniew. I jak autor to opisuje, strąca to ją z piedestału złej bogini, godnej heroicznej walki. Koniec końców zamiast dążeć do faktycznej kary lepiej jest pozostawić ją, aby się dusiła we własnej złości, jak i spróbować znaleźć szczęście we własnym życiu rodzinnym. W pewien sposób można uznać to, za znanym przysłowiem, za najlepszą zemstę, wydaje się jednak, że przegrali na tej wojnie wszyscy: tak bohater, pokiereszowany i spustoszony, jak i jego bracia, którzy wyrośli na żałosnych, małych dupków oraz sama jędzopa, siejąca truciznę w zasadzie po nic. I ten gorzki wydźwięk unosi się nad książką, brakuje tego awanturniczego wydźwięku optymistycznego, młodocianego buntu, jaki można było zaobserwować w części poprzedniej. Jest to teraz pozycja daleko bardziej obyczajowa. Całość stała się gorzka i smak ten pozostawia raczej przykre wrażenie, co i odzwierciedla sama ocena, niższa niż u poprzedniczki.

Kontynuacja "Żmii w garści" opisuje dalsze losy bohatera, który wkracza w dorosłość i próbuje sobie ułożyć życie na przekór knowaniom nikczemnej rodzicielki. Wraz z latami traci on, niestety, werwę i energię młodego urwisa, gotowego do walki i buntu, miast tego przygniata go codzienność i troska o chleb. Sama antagonistka okazuje się zaś nie tak demoniczna jak to się przez...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Psychologia uczy nas, że naszą osobowość najbardziej kształtują i rzeźbią lata dojrzewania. Chłonna, nieukształtowana psychika dziecka formowana jest przez jego środowisko w umysł dorosłego człowieka. Zmienić coś później jest niemalże niemożliwością. W środowisku naszego dorastania rodzi się charakter, poczucie prawd i zasady moralne. Tam, gdzie nas tłamszono kwitnie bunt, tam gdzie dano nam rozkwitnąć rodzą się talenty.

Powieść Bazina, oparta ponoć bardzo mocno na wątkach autobiograficznych, jest właśnie powieścią o dojrzewaniu. Tu jednak daleko od kochanego rodzinnego domu i normalnych warunków. Zamiast tego mamy tu matkę - królową pszczół, która nienawidzi własnych dzieci i tłamsi je, podobnie jak i swego słabego, nieudolnego męża, odwracającego wzrok i potulnie godzącego się na wszelkie machinacje. Wieczna musztra, policzkowanie (i dziabanie widelcem przy stole), oszczędzanie na jedzeniu i ubraniach, tysiące dobrych przykrości i złośliwości budzą w trójce dzieci gwałtowne uczucia gniewu i sprzeciwu, które z czasem przeradzają się w ponurą, toksyczną wojnę pokoleń. Wszystko opisane z perspektywy jednego z synów, buntownika z potworem nad głową, w którym kiełkuje nienawiść zrodzona latami spijania tych trucizn.

Z jednej strony wszystko to jest szalenie ponure i czyta się to niczym pamiętnik więźnia, wiecznie poniżanego i niemalże bez szans o walki o swoją godność, którą musi wydzierać po kawałku podstępami i machinacjami; z drugiej strony opisane jest to z pewnym odcieniem humoru i chwackiej energii, gdy z czasem owa walka o wpływy w domu zamienia się w swoistą grę, gdzie trzeba podchodzić przeciwnika i - paradoksalnie - nauczyć się od niego jego własnych niegodziwości, by nimi dogodnie odpowiedzieć we właściwej chwili. A że latka lecą, matka się starzeje a młodzi rosną, więc siłą rzeczy przewaga powoli przechyla się w ich stronę. Jędzowata megiera (przezywanych przez młodych gniewnych "jędzopą") jest jednak tego dobrze świadoma, a jej przewaga potężna.

Jest to o tyle interesujące, że mierzy się z mitem nieskończonej miłości macierzyńskiej jak i rzekomej większej empatii i dobroci płci pięknej; tymczasem i wśród kobiet nie brakuje osób z gruntu nikczemnych, których złość i wieczny, cierpki gniew przelewany jest na innych, łącznie z własnymi dziećmi; nie brakuje ludzi, którzy źle sobie wspominają spotkania z niejedną taką żmiją. Naturalnym zaś skutkiem i efektem takiej ekspozycji na wieczny niegodziwej despotki jest to, że dla młodego bohatera kobiety jako płeć stają się kolektywnie niegodziwe i godne pogardy. Jego nienawiść wyrosła na żyznych gruntach, a doznane krzywdy na zawsze go ukształtowały. Oto i efekt całych tych zmagań - człowiek równie skalany złem co ona, który w gniewie demoluje wnętrza kościołów jako wyraz swego buntu przeciwko fałszywym autorytetom owej dewotki. Przepchnięci do muru chłopcy myśleli nawet o zbrodni - jak opisano, po całych tych latach upokorzeń i wiecznych prześladowań byłoby to dla nich niczym zabicie szczura czy innego szkodnika. Cała ta analiza w jego wspomnieniach zdaje się mówić, że jednak stanie się on lepszym człowiekiem. Stara zaś jędza zapewne będzie tylko gorzknieć w miarę upływu lat. Ale o tym pewnie przekonam się w kontynuacjach, po które z ciekawością sięgnę.

Psychologia uczy nas, że naszą osobowość najbardziej kształtują i rzeźbią lata dojrzewania. Chłonna, nieukształtowana psychika dziecka formowana jest przez jego środowisko w umysł dorosłego człowieka. Zmienić coś później jest niemalże niemożliwością. W środowisku naszego dorastania rodzi się charakter, poczucie prawd i zasady moralne. Tam, gdzie nas tłamszono kwitnie bunt,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Cechą elit społecznych jest to, że organizując jakąś akcję, starają się zawsze narobić dużo hałasu i stworzyć pozory, że dotyczy to całej ludzkości".

Już dla samego wstępu autora warto to przeczytać. Autor, choć identyfikuje się z socjalizmem, jest jednak wyczulony na wszelkiego rodzaju nonsensy płynące z postępowych, nowoczesnych ideologii. Pisane 150 lat temu nie straciło to nic na aktualności, przeciwnie, wydaje się aktualne jak nigdy wcześniej. Poruszone są tu kwestie obyczajności i tak zwanej "kwestii kobiecej" (feminizm w rozumieniu współczesnym nie miał wtedy jeszcze nawet wyrobionej terminologii), z których ogólnym wnioskiem jest to, że małżeństwo w formie jaką postulują je elity stanowi potworne wynaturzenie, gwałt przeciwko naturze, przez co niemalże z założenia przynosi obu małżonkom głównie utrapienie. Jak dowodzi Stringberg, u "ciemnego" niby chłopstwa równość płci występuje w znacznie większym stopniu niż wśród bywalców salonów i gabinetów z ich fałszywymi hasłami na ustach: to tak wspólne troski ciężkiej codziennej pracy i walki o byt naturalnie budują stabilność związków, których mogą pozazdrościć zepsute wyższe sfery. Człowiek prosty, żyjący blisko natury jest tu postawiony w rażącej opozycji do życia ludzki z inteligencji i szlachetnie urodzonych, gdzie sztuczne twory cywilizacji raczej pętają i ograniczają niż przynoszą pożytek. W młodym człowieku buzują hormony i energia życiowa, naturalnym prawem biologii łaknie on płci przeciwnej, jednakże nie jest mu to dane, gdyż uznane jest to za nieobyczajne i krzewione jako grzech; trzeba najpierw ukończyć szkoły, zapychając sobie głowę nieprzydatnymi nonsensami pokroju wkuwania łaciny i greki i uczenia się na pamięć budowy odnóży owadów (czyż nie brzmi znajomo...?), doczekać nieszczęsnej konsekracji, zdobyć zawód i dopiero wtedy rozglądać się za ożenkiem, podczas gdy młodość i siły witalne są wszelkimi sposobami tłamszone. Podobnież i panny pensjonarki są odizolowane od mężczyzn w imię zasad społecznych i gdy w końcu dojdzie do małżeństwa aż trudno się dziwić, że masa oczekiwań i wyśnionych wyobrażeń zderzają się z brutalną prozą życia i brakiem jakiegokolwiek powiązania; ponownie małżeństwo staje się jakąś anomalią, do której ludzie dążą wyłącznie z nakazów religijnych i obyczajowych. Skutek jest opłakany: szczęście w związkach przeważnie niewielkie, dobre relacje udawane i upudrowane na pokaz przed światem, podczas gdy w zaciszu domowym panują ciche wojny i napięcie nerwów, a wysiłek w celu naprawienia problemów i szkód (bo że coś nie działa, to każdy widzi) prowadzi jedynie do jeszcze większych spustoszeń. Czy zresztą można tu mówić o jakiejś recepturze by naprawić tej szkody? W sumie całą cywilizację można uznać za swego rodzaju anomalię w historii człowieka, do której nie zdążyliśmy jeszcze w pełni przywyknąć i skazani jesteśmy na tarcia z racji samego naszego gatunku. Jakże by nie było, nie jest w każdym razie w interesie rządzących i mających władzę atakowanie religii czy hierarchii społecznej, w końcu to ona ich wynosi na piedestał. Wprost przeciwnie, zalecane jest by utrzymać bieżący stan rzeczy - kosztem wszystkich innych.

I zastraszające jest obserwowanie tej diagnozy i tych analiz pisanych z dawnej perspektywy na przełomie XIX i XX stulecia i zestawianie ich ze współczesnym światem, bo widać, że nic a nic z tego całego bałaganu i nonsensu nie udało się dotąd naprawić, przeciwnie, ugrzęźliśmy na amen. Jedyna różnica, że rolę religii dawnych czasów przejęły teraz na Zachodzie kolorowe, lewicowe ideologie. Wszelkiego rodzaju głosy rozsądku są natychmiastowo tłamszone - jakże obrazowe jest tu porównanie współczesnej cancel culture z autorem sądzonym za bluźnierstwo za swoje obserwacje - trybunał się zmienił, ale mechanizm pozostał...

A wszystko to sam goły wstęp autorski - a potem są opowiadania, które wszystkie te tezy ilustrują i obrazują, aż do żywego mięsa odzierają ze złudzeń i iluzji. Dostaje się religii, obyczajowości, edukacji, wyższym, rzekomo inteligenckim sferom - i to nie byle jak, ale z hukiem i świstem bata; nic dziwnego, że publikacja ta wywołała skandal i kontrowersje, nic bowiem tak nie potrafi rozjątrzyć ludzi jak prawda, jak spojrzenie w lustro, w którym odbijają się wszystkie ich przywary i cały ten absurd do jakiego cywilizacja doprowadziła. Mówi się, że ten co sam kradnie najgłośniej krzyczy "trzymać złodzieja" i można to i tu zaobserwować, nic dziwnego, że ludzie poczuli się dotknięci, gdy ich cały brud został tak brutalnie wywleczony na ostre światło dnia, pod obserwację i analizę.

Niestety, druga część odstaje od pierwszej, czego zresztą autor był świadom; obok porządnych, dobrej jakości opowiadań zaczynają się pojawiać krótkie, dwu-trzy stronicowe miniatury pozbawione poprzedniej elegancji i wdzięku, sama zaś krytyka robi się momentami aż nadto zjadliwa. Osłabia to, niestety, wydźwięk całości i daje pretekst wszelakim krytykom by dyskredytować całość i zamieść cała sprezentowaną krytykę społeczną pod dywan z wygodną etykietą "seksizmu". Szkoda.

Na marginesie trzeba wspomnieć, że wydanie to jest znakomicie opracowane i nic, tylko życzyć sobie, by inne dzieła literatury doczekały się podobnych. Mamy tu bogactwo drobiazgowych przypisów wyjaśniających użyte sformułowania i rozmaite nawiązania, jak i posłowie tłumacza, pokazujące (jego jak się zdaje jego ulubionego) autora w odpowiednim kontekście historycznym i społecznym. Można tylko żałować, że więcej dzieł nie jest wydana na podobnym poziomie.

"Cechą elit społecznych jest to, że organizując jakąś akcję, starają się zawsze narobić dużo hałasu i stworzyć pozory, że dotyczy to całej ludzkości".

Już dla samego wstępu autora warto to przeczytać. Autor, choć identyfikuje się z socjalizmem, jest jednak wyczulony na wszelkiego rodzaju nonsensy płynące z postępowych, nowoczesnych ideologii. Pisane 150 lat temu nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mamy tu opis walecznych anarchistów (z dość wyraźną sympatią autora, który swych socjalistycznych poglądów nie próbuje specjalnie ukrywać), energię gorącokrwistych młodzian walczących w imieniu rewolucji z pieśnią na ustach, na pohybel tyranom. Przekonani o słuszności Sprawy, gorzejący duchem i sercem.

Genialnym posunięciem (zaprawdę, czapki z głów) było tu jednak uczynienie z tych rewolucjonistów nie zwykłych wyrzutków, stających na przekór królom i arystokratom, lecz aniołów. Tytuł tutaj jest tak dosłowny, jak to tylko możliwe - oto bowiem anioł stróż bohatera objawia mu się (w dość niezręcznej sytuacji przy jego kochance) i oznajmia mu, że naczytawszy się uczonych dzieł z pobliskiej biblioteki zdołał mentalnie dojrzeć do słuszności idei buntu przeciw kłamliwemu i niewdzięcznemu Bogu. Autor sięgnął tu całymi garściami do gnozy, ukazując Jahwe jako nie jedyne najwyższe bóstwo, lecz jedynie okrutnego, zazdrosnego uzurpatora, demiurga, który świata nie stworzył, jedynie się w nim zagościł i teraz łapczywie i niegodziwie spija pochwały niebiańskich zastępów. Anioł, Arkadiusz, decyduje się więc opuścić swojego protegowanego, by w paryskich zaułkach szukać sobie podobnych, którzy stopniowo zbierają siły, by uderzyć na niebiosa - a wśród nich są i tacy, którzy pamięcią sięgają owego pierwszego buntu, owej wojny sprzed początku czasu, gdy hufce Lucyfera ruszyły na umocnione szańce archanioła Michała i starły się wśród gwiazd, by ostatecznie ponieść sromotną klęskę. Sercem powieści jest właśnie ta opowieść z dawnych czasów, historia tego konfliktu i ukazanie Lucyfera nie jako wiodącego na pokuszenie potwora ciemności dybiącego na dusze, by je porwać na dno piekła na wieczne kaźnie, lecz przyjaciela ludzkości, który pod postacią Dionizosa wpajał prymitywnym ludziom sztukę i wiedzę - lecz oto zazdrosny Jahwe wydarł to wszystko przemocą i żelazem i zadusił bliskie naturze misteria na korzyść kościelnym hymnów ku swojej chwale - a Lucyfera-Szatana odsądził od czci i wiary jako swego pokonanego wroga: historię zapisał zwycięzca, więc podkolorował ją na swoją cześć. Zaś na tle tej tułaczki Arkadiusza widzimy przyziemne sprawy zwykłych mieszkańców ich problemy, utrapienia, oszustwa i krętactwa, zbrodnie i miłostki. Wszystko to sportretowane żywym stylem, pełnym drwiny, który po prostu aż chce się czytać. I zaprawdę wyśmienity powstał z tego obraz. Literackie ujęcie filozofii i wierzeń gnostyckich zachwyca swym czarem, czasem bawi i śmieszy, czasem wzrusza. Niewątpliwie jeszcze sięgnę po tego autora.

Mamy tu opis walecznych anarchistów (z dość wyraźną sympatią autora, który swych socjalistycznych poglądów nie próbuje specjalnie ukrywać), energię gorącokrwistych młodzian walczących w imieniu rewolucji z pieśnią na ustach, na pohybel tyranom. Przekonani o słuszności Sprawy, gorzejący duchem i sercem.

Genialnym posunięciem (zaprawdę, czapki z głów) było tu jednak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie jest to powieść - nie ma tu fabuły, konkretnego bohatera czy jakiegokolwiek dialogu. Zamiast tego mamy tu coś w rodzaju fabularyzowanej i upiększonej literacko opowieści o historii gnostyckiej sekty kainitów z Egiptu i ich literackiej spuścizny. Przytoczmy tu w tym miejscu, co pisze o nich sztandarowy podręcznik (gorąco polecam) "Nowy Testament: historyczne wprowadzenie do literatury wczesnochrześcijańskiej" Barta D. Ehrmana: "Byli oni czcicielami Kaina - tak, tego ze Starego Testamentu, który zabił swojego jedynego brata Abla, za co spotkała go kara Boża (Rdz 4). Kainici twierdzili jednak, że Bóg stwórca nie był prawdziwym Bogiem, ale gorszym bóstwem, i sprzeciwianie się Bogu Izraela było w ich oczach zasługą wobec prawdziwego Boga. W związku z tym kainici z wszystkich «złoczyńców» z historii biblijnej uczynili bohaterów. Czcili zatem samego Kaina, mieszkańców Sodomy i Gomory oraz Judasza Iskariotę".

W zasadzie to niewiele z powyższego opisu przejawia się w samej książce - tam kainici zostali sportretowani głównie nie poprzez owy system wierzeń, lecz jako sprawni kupcy i handlarze, którzy początkowo rozkwitli za czasów Hadriana (to jest II wiek n.e.), potem podupadli i wpadli w konflikt z chrześcijanami (opisywanymi tu jako zazdrośnie zaborczych, kłótliwych i konfliktowych). Pozostały po nich przede wszystkim zapiski, niekompletne i niszczone przez wieki. Nieliczne, spustoszone resztki były potem mozolnie rekonstruowane i interpretowane przez kolejne zastępy badaczy. Przytaczane są tu całe fragmenty, w tym baśnie zebrane na starych papirusach użytych do zmumifikowania małego kota.

W książce przebija się gnostycki charakter ich wierzeń, przekonanie o wrodzonej niesprawiedliwości świata i tym, że nie da się mówić o sprawiedliwym Bogu w tak niesprawiedliwym świecie, pełnym cierpienia i podłości, w którym nic prócz śmierci i cierpienia nie jest pewne. W najlepszym razie świat jest obojętny, tak jak pustynia jest z gruntu obojętna ludziom, których gubi w swych rozpalonych piaskach. Śmierć i pewność unicestwienia jest tu zresztą dominującym tematem, unosi się ponuro w powietrzu i dominuje w depresyjnych rozważaniach o nieuchronności zagłady.

Jako-takie jest to dzieło raczej filozoficzne, bo jak wspomniałem fabuły tu za bardzo nie ma, więc o ile sporo obserwacji można uznać za interesujące, a styl literacki jest jak najbardziej solidny, to odkładam to ukończone raczej z obowiązku niż faktycznego zaciekawienia.

Powieść została wydana w oryginale szwedzkim w 1963 roku, w polskim wydaniu wyszła w 1970. Są to znaczące daty, gdyż kluczowy rękopis kainitów odkryty został później. Mowa tu o sławnej "Ewangelii Judasza". Jak podaje wzmiankowany wyżej podręcznik Ehrmana, wiedzieliśmy o niej już wcześniej z dzieł Ireneusza z Lyonu, który wspomina, że ewangelia ta była ich lekturą, nie zamieszczając jednak jej omówienia. Treść poznaliśmy dopiero po odnalezieniu manuskryptu w grobowcu w pobliżu Kairu w 1978 roku. Gnostycki charakter owego dzieła można streścić następująco: Judasz był najwyższym spośród apostołów i jemu to Jezus zdradził tajne nauki, dotyczące tego, że świat został stworzony nie przez prawdziwego Boga, lecz przez jakieś pomniejsze bóstwa (zwane tu Nebro i Skalas). Jezus musiał pozbyć się swego ciała, by powrócić do strefy ducha, skąd pochodził, zatem "zdrada" Judasza tak naprawdę pomogła go wyzwolić z okowów ciała uwięzionego na naszym padole łez. "Celem Ewangelii Judasza było pokazanie, że ciało nic nie znaczy; więcej nawet - trzeba się z niego za wszelką cenę wyzwolić, Zbawienia zaś dostąpią tylko ci, którzy rozumieją nauki przekazane Judaszowi. Tylko oni zostaną ocaleni", pisze Ehrman. Czyż teksty gnostyckie i ewangelie niekanoniczne nie są fascynujące...? Jakaż szkoda, że wszystko to nie było jeszcze znane, gdy Gyllensten pisał o kainitach i ich zagubionych, zdziesiątkowanych rękopisach...!

Nie jest to powieść - nie ma tu fabuły, konkretnego bohatera czy jakiegokolwiek dialogu. Zamiast tego mamy tu coś w rodzaju fabularyzowanej i upiększonej literacko opowieści o historii gnostyckiej sekty kainitów z Egiptu i ich literackiej spuścizny. Przytoczmy tu w tym miejscu, co pisze o nich sztandarowy podręcznik (gorąco polecam) "Nowy Testament: historyczne wprowadzenie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Z tej miary literaturą aż przyjemnie obcować - żadnych tu eksperymentów z formą i treścią, jeno budzące zachwyt i respekt solidne pisarskie rzemiosło i panorama historyczna rozciągająca się na obszar kilkuset lat. W rezultacie nie ma tu jakiegoś spajającego całość pojedynczego bohatera - tu bohaterami jest zbiorowość ludzka i kolejne pokolenia, przechodzące od okupacji tureckiej, przez austro-węgierską, aż do zrywów niepodległościowych. A świadkiem wszystkiego jest ów most na Drinie, ów symbol, który jak pomnik dziejów spaja to wszystko i jest świadkiem niezliczonych wydarzeń, czasów pokoju i wojen, rozkwitu i upadku. Czasem kwitnie na nim handel, czasem pościnane głowy są wywieszone na postrach. Czasem kwitnie miłość i radość, czasem samobójcy rzucają się do wzburzonej rzeki. A most, ów niemy świadek historii latami trwa, gdy kolejne turbulencje czasu przepływają niczym wartkie prądy rzeki. Wszystko w malowniczym, plastycznym stylu. Pozostawia w zachwycie.

Z tej miary literaturą aż przyjemnie obcować - żadnych tu eksperymentów z formą i treścią, jeno budzące zachwyt i respekt solidne pisarskie rzemiosło i panorama historyczna rozciągająca się na obszar kilkuset lat. W rezultacie nie ma tu jakiegoś spajającego całość pojedynczego bohatera - tu bohaterami jest zbiorowość ludzka i kolejne pokolenia, przechodzące od okupacji...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mam podobne odczucia jak przy "Córce kapitana" Puszkina - ponad sto lat temu tego typu naiwne nowele mogła jak najbardziej budzić zachwyt czytelników i osiągać szaloną popularność. Minęły jednak lata, literatura poszła naprzód, lepsze zastąpiło dobre i teraz nie da się, niestety, traktować tego dzieła inaczej niż jako ciekawostki historycznej. Oddając więc uczciwie wszystkie hołdy i honory wynikające ze statusu klasyka trzeba stwierdzić, że nie ma większego sensu tego czytać to w dzisiejszych czasach. Ze współczesnego punktu widzenia jest to książeczka przeciętna, szczęśliwie na tyle krótka, że nie ma właściwie czasu, by się tym zirytować. Ot, historie miłosne w wiejskich, sielankowych klimatach archaicznego romantyzmu. I nic poza tym.

Mam podobne odczucia jak przy "Córce kapitana" Puszkina - ponad sto lat temu tego typu naiwne nowele mogła jak najbardziej budzić zachwyt czytelników i osiągać szaloną popularność. Minęły jednak lata, literatura poszła naprzód, lepsze zastąpiło dobre i teraz nie da się, niestety, traktować tego dzieła inaczej niż jako ciekawostki historycznej. Oddając więc uczciwie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Z jednej strony trzeba przyznać, że przyjemnie się to czyta i chłonie obraz Japonii lat 90-tych. Nie brakuje to interesujących spostrzeżeń, jak i opisów egzotycznych raczej miejsc, gdzie przeważnie nie dochodzi stopa gaijina, skupionego raczej na wizycie w wielkich, sztandarowych metropoliach. Tutaj zaś ruszany bocznymi drogami, po mniej znanych lokalizacjach spoza głównego szlaku. Autor potrafi również umiejętnie wpleść w to masę ciekawostek i informacji historycznych, jak również sporo własnych obserwacji, oraz obrazowo sportretować swoje przygody jak i napotkanych ludzi. Zdarzają się tu zarówno zabawne incydenty, jak i nieco bardziej melancholijne, pokroju spotkania ze starym weteranem. Nie brakuje też poruszania trudniejszych tematów, pokroju obskurności w małomiasteczkowych portach czy rasizmu, których to istnienie co poniektórzy japanofile ignorują jako niemożliwą do przyjęcia skazę na obrazie idealnego społeczeństwa ich wyobrażeń. Koniec końców trudno się też nie zgodzić z wypalonym autorem, że owa szaleńcza pogoń za frontem kwitnącego kwiecia przesuwającego się od południa na północ jest jakąś nienaturalną aberracją, bo całe ich piękno tkwi właśnie w ich ulotności i przemijalności.

Z drugiej zaś strony osoba autora potrafi drażnić tym, jak bardzo patrzy on na wszystko z góry i zachowuje się często niczym arogancki, nieprzyjemny dupek. Szczególnie złe wrażenie robi naigrywanie się z tych wszystkich ludzi, którzy z dobrej woli wzięli go w trasę autostopem. Wszystkie te społeczne potknięcia nie wynikają tu z niewiedzy czy ignorancji, lecz ze świadomego ich ignorowania przez awanturniczego obieżyświata. A potem dziwi się taki, że Japończycy traktują "obcych" z rezerwą i się trzymają od nich na dystans... wywlekając na wierzch wszystkie japońskie stereotypy jednocześnie autor sam maluje swój własny, mało przyjazny. Warto w tym miejscu wspomnieć, że po powrocie do ojczyzny i doznaniu powrotnego szoku kulturowego, autor zaczął karierę od napisania jakże wymownej w tytule książki "Dlaczego nie cierpię Kanadyjczyków". Normalnie, cóż za przemiły i sympatyczny facet...

Odniosłem jednak poniekąd wrażenie, że w jakimś tam stopniu była to rola i próba grania zabawnego, ironicznego i dowcipnego. Wychodzi to z różnych skutkiem, czasem udanych, czasem opłakanym, czasem w lekturze to trafia i wzbudza uśmiech, czasem wprost przeciwnie, zażenowanie i niechęć. Szczególnie, że taka postawa po prostu gryzie się z przyjętymi w Japonii normami społecznymi. Wymagana zatem jest pewna doza do dystansu tak do autora, jak i jego obserwacji i jego prostackich figli. Wolę wierzyć, że faktycznie podkolorował on swoje wyczyny.

Poza tym znowu (po Bruczkowskim i jego "Bezsenności w Tokio") alkohol i regularne pijatyki na trasie są istotną częścią całej przygody. Aż tak ciężko o japońską literaturę podróżniczą, w której bohater nie próbuje się uchlać przy każdej okazji...?

Z jednej strony trzeba przyznać, że przyjemnie się to czyta i chłonie obraz Japonii lat 90-tych. Nie brakuje to interesujących spostrzeżeń, jak i opisów egzotycznych raczej miejsc, gdzie przeważnie nie dochodzi stopa gaijina, skupionego raczej na wizycie w wielkich, sztandarowych metropoliach. Tutaj zaś ruszany bocznymi drogami, po mniej znanych lokalizacjach spoza głównego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Tej Japonii już nie ma, zniknęła, przepadła, jak i cały piękny świat przełomu lat 80-tych i 90-tych, przed inwazją Internetu i smartphone zombies. Świat może i miejscami siermiężny i surowy, nawet w tym słynnym kraju przyszłości, jakim jest (była...?) Japonia, nawet w Tokio, tym wielkim tyglu milionów ludzi, zatłoczonych na maleńkim skrawku przestrzeni, usiłujących wieść żywot zajmując przy tym możliwie niewiele miejsca, docierając (z trudem) do wieżowców przepełnionym metrem, wciskanych do sterylnie czystych wagonów przez dżentelmenów-upychaczy w białych rękawiczkach. No dobrze, ciasnota została, podobnie jak i oblegane metro, ten obraz wrósł w pejzaż ogromnego miasta. Tym niemniej, czuć w tej książce ów smak minionych czasów, który już nie wróci, aż żal człowieka ścisła, że go nie doświadczy, pomimo jego niewygód...!

Tokio to niemalże państwo w państwie, gigantyczne metropolis zabudowane blokami i gęste od ciżby ludzkiej, pełne własnych zwyczajów i tajemnic. Rzucony w sam środek autor opisuje w wyrywkowej formie 10 lat zmagań, od biednych czasów studenckich, przez początki kariery pracownika korporacji, później w miarę niezależnego konsultanta, by ostatecznie opuścić kraj (z powodu zmęczenia i irytacji, ponoć między innymi na wskutek braku ogrzewania). Wszystko opisuje z własnej perspektywy, nie jako jakiś znawca-teoretyk od historii i kultury Japonii, lecz jako zwykły mieszkaniec, co na własnej skórze praktycznie doświadczył warunków codziennego życia w tym miejscu, w całej ich odmienności. Wszystko to po prostu żywcem z życia wzięte, tyle że w egzotycznej, nietypowej scenerii. Historii, przygód i anegdot oczywiście uzbierało się przez ten czas co nie miara.

Szczególnie co tu się podoba to pokazanie ludzkiej strony mieszkańców owych miejskich molochów, jakże różne od powszechnego wyobrażenia armii uprzejmych robotów w garniturach. Chociażby słynne polskie kombinatorstwo, owe wchodzenie oknem, gdy nam drzwi przed nosem zamkną - wcale nie jest tak bardzo nasze i tutaj też można znaleźć wiele przykładów znajomego cwaniactwa, czy też, uczciwiej pisząc, zwykłego ludzkiego pragmatyzmu:
* "Zepsute" automaty umożliwiające właścicielowi sprzedaż alkoholu po 22 wbrew prawu, po zgłoszeniu i naprawieniu dziwnym trafem psuje się inny (tym cała książka się otwiera)
* Koszt wywozu dużych śmieci jest duży, więc taniej wychodzi po prostu podrzucić je po cichu pod drzwi handlarzy starzyzna (skąd mogą je spokojnie zbierać pragmatyczni gaijini)
* Hazard jest nielegalny, więc w salonach pachinko i mahjonga (stoliki schowane pod obrusem w restauracji Curry) wygrywa się fanty, które wymienia się barterem na gotówkę w budynku obok - każde samo z siebie legalne, a współdziałanie nie do udowodnienia
* Fabryka samochodów używa robotów, ale do składania części robionych w lokalnych wytwórniach przy maszynach przez tanią siłę roboczą pokroju Pakistańczyków, bo taniej i ma się nad tym kontrolę (na przykład gdy chce się zwiększyć produkcję), zamiast zwozić części od zagranicznych podwykonawców (owi pracownicy niestety tracą nieraz palce w tych zakładach z powodu niedostatecznego wyposażenia)
* Hodowla kapusty na polu pod miastem by zachować jej rolniczy charakter i zaoszczędzić na prawie podatkowo-spadkowym

Jak widać nawet w Japonii interesy załatwia się tak, by i wilk (urzędnik) i owca (obywatel) byli cali: na papierze wszystko ładnie, uśmiechy i elegancja, natomiast życie swoje. I dobrze, bo dzięki temu zyskują ci Japończycy ludzki wymiar zza ich masek sztucznej, wymuszonej kulturą grzeczności. Gorzej, gdy nie mamy już do czynienia z oportunizmem, a zwykłymi oszustwami pokroju użycia (dla oszczędności) tańszych materiałów (drewna) w budowie mostu w Kobe, przez co runął w czasie wielkiego trzęsienia ziemi, czy też powszechności zabiegów przywracania utraconego dziewictwa...

Jest tu ponad to mrowie pamiętnych obrazów. Chociażby "ufo na peronie", czyli biedny gaijin, który rozbił jaskrawy namiot pod dachem czekając poranka i nie zbudził się w porę, powodując małą sensację. Czy też całe rzesze ciekawostek na temat samych Japończyków, pokroju
* Jachty stoją nienaruszone, bo ludzie, którzy na nie stać nie mają czasu nimi pływać, to tylko symbol statusu
* Żadną tajemnicą są kochanki polityków, w rzeczy samej żona takiego się ponoć rozwiodła z takim, bo jej nie miał, co było ujmą przy jego pozycji
* Złodzieje też ściągają buty przed wejściem na tatami i jeśli policja ich nakryją, uciekają boso
* Większość samochodów jest biała, ponieważ handlarze takie właśnie pojazdy wciskają klientom, mając tak pomalowane sztuki na zapleczu a inaczej pokolorowane trzeba by dopiero zamawiać z fabryki

Jeszcze innym fascynującym obrazem są narodziny prawdziwej komputeryzacji, w końcu lata 90-te to tryumfalny marsz PC-tów i powolne ich przenikanie we wszelkie dziedziny życia, chociażby istny Dziki Zachód szalejących standardów dla prymitywnych procesorów tekstów. Obraz Japońskiej korporacji w sumie też nie różni się tak bardzo od swoich współczesnych, zachodnich odpowiedników, może jest tylko nieco bardziej zrytualizowany: i tu i tam normą jest praca bez sensu i wypełnianie niezliczonych kartek zgodnie z zasadami rozrośniętego nowotworu biurokracji.

Jest też obraz innej Japonii, gdy autorowi, z rzadka, udaje się wyrwać z miasta i wyjechać poza granice Tokio, gdzie panują zupełnie odrębne zwyczaje. Odmienność stolic zdaje się być powszechna, nawet i w Polsce przepaść między Warszawą a prowincją jest ogromna, w Japonii zaś szczególnie - w małych wioskach, gdzie pewnie od dziesięcioleci nie widziano obcokrajowca, wywołuje on mniejszą sensację niż w Tokio, gdzie można się na nich natknąć regularnie. Jak widać gdy tylko ścisk i ciasnota oceanu zabudowań (zdjęcia lotnicze ogromu tej masy i wieżowców rozrzuconych jak klocki aż po podstawy szczytu Fuji przerażają) ustępuje, a szczurzy wyścig salarymanów łagodnieje, zmienia się spojrzenia, zmieniają się nastroje i oblicza Japończyków. To akurat sam miałem doświadczyć wizytując ten ciekawy kraj i z premedytacją unikając monstrualnie zatłoczonej stolicy z jej przytłaczającą skalą, na rzecz średniej wielkości miasta, gdzie dało się nawet i pieszo dojść z centrum aż na skraj i zadymione (jakiś sezon na wypalania traw...?) poletka ryżowe - przy czym na standardy Japońskie "średniej wielkości" oznacza tu około pół miliona mieszkańców. Miałem wrażenie normalnego traktowania dość odmiennego od jakiejś uprzedzonej uprzejmości (czy wręcz skrytego rasizmu) znanego z różnych lektur i nikt nigdzie nie marł z przerażenia na widok niecywilizowanego, zachodniego barbarzyńcy w mojej skromnej osobie. Ileż to naszych wyobrażeń i stereotypów na temat tego kraju pochodzi z prozaicznego faktu, że pisarze, dziennikarze i inni twórcy nigdy nosa nie wyściubili na prowincję, poza macki betonowej, tokijskiej dżungli?

Niestety, autor sam przyznaje na blogu, że część opisywanych historii zdarzyła się nie jemu, lecz jego przyjaciołom, a prezentowane postacie łączą w sobie wielu ludzi. Chociażby Sean, choć ponoć oparty na prawdziwym Irlandczyku, znajomym autora, jest określany jako "postać literacka". Tym samym nie jest to rzetelny reportaż, lecz historia fabularyzowana, a poznanie tego faktu momentalnie ujmuje z niej mnóstwo uroku. Nie bardzo byłem też się w stanie zżyć z samym autorem, by patrzeć jego oczami, uprzykrzało mi się chociażby ciągłe gadanie o alkoholu, jakby niemal całe życie Polaka miało się kręcić wokół procentów, Żubrówki i piwa. Wylewająca się z kart pewna zawadiackość autora również różnie może czasem męczyć.

Tej Japonii już nie ma, przepadła...

Tej Japonii już nie ma, zniknęła, przepadła, jak i cały piękny świat przełomu lat 80-tych i 90-tych, przed inwazją Internetu i smartphone zombies. Świat może i miejscami siermiężny i surowy, nawet w tym słynnym kraju przyszłości, jakim jest (była...?) Japonia, nawet w Tokio, tym wielkim tyglu milionów ludzi, zatłoczonych na maleńkim skrawku przestrzeni, usiłujących wieść...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Żywot świętego. Cóż przeciętny gorliwy katolik sobie wyobraża pod takim hasłem...? Niewątpliwie w głowie pojawia mu się obraz chodzącej doskonałości, natchnionej mocą Bożą i przepełnioną Duchem Świętym, nieomylnie kroczącą ścieżką wskazaną przez Boga. Zatopionej w ufności w swojej wierze nie ma w takiej głowie miejsca na wątpliwości bądź wahania. Jedną nogą nieomal stojąc już w niebie, z Bożą pomocą zdolni do czynienia cudów w imię Ojca, starczy że pomodlą się żarliwie - a żaru to akurat w ich duszach nie brakuje, buzuje wręcz w nich. O żadnych grzechach rzecz jasna nie może być mowy, a wszelkiego rodzaju pomioty czeluści piekielnych tylko bezradnie wyją, pozbawieni diabelskiej mocy wobec ich obecności.

Georges Bernanos, pisarz katolicki, poddaje ów dziecięco naiwny obraz próbie i w swojej powieści usiłuje odmalować własne wyobrażenie o wewnętrznych rozterkach człowieka naznaczonego osobiście przez Chrześcijańskiego Boga do czynienia dobra i szerzenia Jego misji na Ziemi. W jego obrazie człowiek, ciemny i słaby, musi walczyć w tytanicznych zmaganiach przeciwko panującemu w umyśle zamętowi wątpliwości i rozterek, gorących pytań kierowanych do milczącego Boga. Prawdziwa gorąca wiara to walka, to nieustanne stawianie czoła chaosowi myśl, pytań i przekonań, to wręcz popadanie w powolne szaleństwo, szaleństwo religijnego uniesienia. A jakby nie dość było własnych rozterek, to jest jeszcze sam spersonalizowany Szatan, który nie jest jedynie niemym podszeptem, głosikiem w głowie, zwodzącym na manowce, lecz osobiście idzie wypróbować bohatera. Jemu szkoda czasu by pracowicie harować nad przeciętnym człowiekiem, który i bez jego wysiłku ulega rozmaitym grzechom, ale świętych, o tych to on nienawidzi, na nich skupia swą uwagę i im wypowiada otwartą wojnę. Ów piekielny towarzysz zetrze się wprost z bohaterem w godzinei próby, a wówczas odepchnięty i tak nie da za wygraną i niezmordowanie będzie dalej podążał w cieniu strudzonego człowieka.

Ciekawym aspektem jest tu skupieniu się na słabości takiegoż świętego, na jego porażkach, a nie sukcesach. Wielka wiara księdza Donissana okupiona jest rozlicznym cierpieniem. Nawet zaś gdy nagrodzony zostanie szczególną łaską i zdolnością zaglądania w głąb dusz ludzkich (czym rzekomo dysponował jego odpowiednik jakim jest francuski święty Jan Maria Vianney, patron proboszczów), to nie wystarcza to, by uratować ludzi, nawet tu możliwe są do popełnienia błędy i niedopatrzenia, może człowiekowi zabrać sił i zdolności by wydobyć człowieka utopionego już po sam czub głowy w bagnie jego grzechów. Nad wszystkim zaś unosi się duch udręki i osamotnienia. W końcówce można wręcz doznać wrażenia, że ów słynny święty został u kresu swego żywota pokonany, ciało osłabło, duch się zachwiał, a Zły jak się czaił w pełni sił, tak dalej się czai - i szczerzy szyderczo zęby.

Technicznie rzecz biorąc mamy tu do czynienia z bogato zobrazowanym wewnętrznym tumultem psychicznym bohaterów, trawionych wątpliwościami. Należy pochwalić autora za jego umiejętności portretowania złożonej psychiki bohaterów, choć momentami narracja może się zdawać nieco trudna w czytaniu, a opisy nadto patetyczne. Jest tu też nieco mistyki, bo o ile samo spotkanie z Szatanem (swoją drogą, scena literacko przednia i mocno udana) można by jeszcze zrzucić na karb szaleństwa bohatera (sam bowiem bohater w pewnej chwili nie jest pewny, czy dowierza ciągle swoim zmysłom) to objawiania zaglądania w głąb duszy trudno racjonalnie wyjaśnić. A szkoda, bo jakby trzymać się uparcie realizmu i pozostawić miejsce na wątpliwości na ile te uniesienia religijne faktycznie wynika z obecności sił nadprzyrodzonych, a na ile mogą być po prostu oznaką obłędu, mogłaby z tego wyjść ciekawa próba pytania o istnienie Boga w ogóle; a tak mamy stanowisko zdecydowanie katolickie, w której moce nadprzyrodzone przyjmowane są jako dogmat.

Całość niestety słabnie w finale. O ile początek (historię Muszeczki) jak i samą młodość księdza Donissana czytało się z zainteresowaniem (z mocno trzymającą kulminacyjną sceną kuszenia na wiejskiej drodze), to ostatni rozdział o starości księdza już miałem ochotę kartkować. Tym niemniej - 7/10 na zachętę.

Żywot świętego. Cóż przeciętny gorliwy katolik sobie wyobraża pod takim hasłem...? Niewątpliwie w głowie pojawia mu się obraz chodzącej doskonałości, natchnionej mocą Bożą i przepełnioną Duchem Świętym, nieomylnie kroczącą ścieżką wskazaną przez Boga. Zatopionej w ufności w swojej wierze nie ma w takiej głowie miejsca na wątpliwości bądź wahania. Jedną nogą nieomal stojąc...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Gdy wziąłem sobie tę książeczkę z półki w bibliotece pomyślałem, że wygląda ona w sam raz na takie bezczelne "+1" dla licznika recenzji na Lubimy Czytać - króciutkie (ledwie 96 stron), w sam raz do przejścia na jedno posiedzenie, nawet jak okaże się słabe to pewnie będzie można zagryźć zęby i dokończyć bez większego bólu i znoju. A słabej rzeczy poniekąd się spodziewałem, raz że z jakością dzieł w tej serii wydawniczej bywa, jak dowodzą moje doświadczenia, raczej różnie, dwa że generalnie rzecz biorąc w takiej skromnej objętości trudno jest cokolwiek zrobić, za mało miejsca żeby naprawdę coś powiedzieć i przekazać, skonstruować i toczyć wątki. Owszem, zdarzają się mistrzowie krótkiej formy, którzy i na garści stronic są w stanie odmalować ciekawe obrazy, często jednak brak miejsca staje się dla prozy zabójczy.

Toteż bardzo miłym zaskoczeniem było to, że książeczka dała jednak radę. Mamy tu obserwację rozchwianej psychiki samotnego wykolejeńca, który zaczyna z ukrycia podglądać młodą parę na wyspie, stopniowo tonąc w majakach jak i retrospekcjach tłumaczących źródła i przyczyny jego rozchwianej, nerwowej natury. Powstałe w ten sposób napięcie i kontrast szczęścia dwójki ludzi z demonami umysłu obserwującej ich z krzaków jednostki przykuwa uwagę, a w powietrzu wisi nastrój niezdrowego niepokoju. I nawet nie trzeba było tylu stronic by to odmalować. Nawet głupi zając, który się kręci po wysepce okazuje się mieć swoje, ważne znaczenie. Nawet sposób pisania tu pomaga. Początkowo, widząc krótkie, szarpane, urywane zdania miałem raczej negatywne wrażenie na temat jakości pisarskiego rzemiosła, lecz z czasem zmieniłem zdanie i ten chaotyczny styl faktycznie bardzo tu pasuje, oddając wdzięcznie wszystkie nerwowe myśli, obserwacje, wspomnienia i majaki udręczonego umysłu narratora. Całość zaskakująco solidna, a jeśli już bym miał coś zarzucić to fakt, że objętość mimo wszystko nie pozwala na zaspokojenie czytelniczego głodu - być może lepiej by to było wydać w ramach jakiegoś zbiorku opowiadań.

Gdy wziąłem sobie tę książeczkę z półki w bibliotece pomyślałem, że wygląda ona w sam raz na takie bezczelne "+1" dla licznika recenzji na Lubimy Czytać - króciutkie (ledwie 96 stron), w sam raz do przejścia na jedno posiedzenie, nawet jak okaże się słabe to pewnie będzie można zagryźć zęby i dokończyć bez większego bólu i znoju. A słabej rzeczy poniekąd się spodziewałem,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Bohater łysieje i troska o jakość rzedniejącej czupryny nieustannie zaprząta mu myśli. Gdy metody klasyczne nie dają poprawy ucieka się, coraz bardziej zdesperowany, do medycyny alternatywnej, konowałów i szarlatanów. Dość łatwo jednak stwierdzić, że przyjdzie stawić czoła nadciągającej nieubłaganie łysinie odsłaniającej jego niekształtną czaszkę. Niestety, gdy już to następuje, wszystko kończy się nagle, bez żadnego bogatszego opisu reakcji tak bohatera jak i otoczenia. Gdzieś w tle majaczy wątek romantyczny (aczkolwiek zbyt mało tu miejsca by cokolwiek ciekawego tu zdziałać i pokazać) jak i obraz mieszczańskiego Rzymu (ponownie z braku miejsca nie da się za bardzo mówić o bogatej panoramie i szerokich machnięciach pędzla przy odmalowywaniu tego obrazu). Całość jest, krótka, w miarę zgrabnie napisana, raczej banalna, czasem można się było uśmiechnąć przy niektórych barwnych porównaniach, czasem narracja nieco się plątała. Efekt końcowy raczej nijaki, a o autorze pewno prędko zapomnę. Ze względu na długość można to uznać za książkę do pociągu, pozostali mogą sobie spokojnie darować.

Bohater łysieje i troska o jakość rzedniejącej czupryny nieustannie zaprząta mu myśli. Gdy metody klasyczne nie dają poprawy ucieka się, coraz bardziej zdesperowany, do medycyny alternatywnej, konowałów i szarlatanów. Dość łatwo jednak stwierdzić, że przyjdzie stawić czoła nadciągającej nieubłaganie łysinie odsłaniającej jego niekształtną czaszkę. Niestety, gdy już to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Z zasady nie wystawiam oceny gdy nie uda mi się ukończyć książki, tak też jest i w tym wypadku. Miałem bowiem dość po 10 stronach, a dobrnąwszy z trudem i mozołem do 1/4 odpadłem zupełnie i dałem sobie spokój, bo łapałem się, że nie bardzo pamiętam co właściwie przed chwilą przeczytałem - przyswajalność na poziomie zerowym. Wszystko jest utopione w ciągnącej się narracji i opisach naszpikowanych wymyślnymi wyobrażeniami. Smakuje ów styl jakby był przyozdabiany wręcz na siłę - te wszystkie stylistyczne środki też trzeba umieć stosować z wdziękiem i umiarem, bo w nadmiarze szkodzą niczym przesyt przypraw w zupie. Lektura nie dawała mi tu żadnej przyjemności, trzeba było się zmuszać, by się wgryzać w treść miast płynąć z prądem liter. Poprawna lektura wymagałaby żmudnego, skrupulatnego odzierania całej tej opisowej, lirycznej lepkości z wszystkich tych barokowych ozdobników, aż do gołej treści (której by to pewnie w efekcie niewiele zostało). Pobieżne przekartkowanie reszty tekstu pokazuje, że niewiele się dalej zmienia.

Niech świadectwem będzie to, że dałem sobie spokój mimo znikomej objętości dzieła. Toż to zaledwie 200 stron miniaturowego, kieszonkowego wręcz formatu - można by się zmusić, zagryźć zęby i ukończyć, przegryźć się i przedrzeć, jak to już czasem robiłem z niektórymi tragicznie słabymi knotami, by potem uczciwie zrugać i ocenić - nie mam jednak na to cienia ochoty, już się widzę oczyma wyobraźni jak zaczynam kartkować zamiast czytać. Szkoda czasu.

Autor był znanym poetą i to się w jego prozie daje odczuć w tym najgorszym znaczeniu. Pewno są ludzie, którzy lubują się we wczytywaniu w podobnego gatunku akapity i chłonięciu ich ulotnych wyobrażeń, zamiast jak ja, sunąć wzdłuż osi fabuły, podążając za właściwą historią, a nie tylko garścią efemerycznych obrazów - może i niech próbują. Jest to jak się zdaje ten właśnie gatunek ludzki, który lubuje się w kompletnie niestrawnych dla mnie Schulzu czy Kawabacie. Ja jednak skapitulowałem; wywieszam łopoczącą, białą flagę na ruinach porzuconego zamku.

Z zasady nie wystawiam oceny gdy nie uda mi się ukończyć książki, tak też jest i w tym wypadku. Miałem bowiem dość po 10 stronach, a dobrnąwszy z trudem i mozołem do 1/4 odpadłem zupełnie i dałem sobie spokój, bo łapałem się, że nie bardzo pamiętam co właściwie przed chwilą przeczytałem - przyswajalność na poziomie zerowym. Wszystko jest utopione w ciągnącej się narracji i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Słowem-skojarzeniem, które uporczywie tkwiło mi w głowie podczas czytania tego dzieła jest "gmatwanina". Dzikie kłębowisko postaci i poplątane sieci ich wszystkich relacji i związków. Na przemian wszyscy się spotykają, unoszą uczuciami, kłócą i godzą. Ciągły dziki zamęt i chaos. Ot, Nastazja Filipowna, miota się między księciem a Rogożynem, piłeczka odbija się tyle razy, że można żywcem stracić rachubę, istna kwintesencja złośliwego stereotypu, że kobieta sama nie wie czego, chce, hańby czy ocalenia, czy może by awantura wiecznie trwała, wpierw misternie coś konstruuje by potem wszystko spalić i zaprzepaścić w nagłym przypływie szaleństwa, a to tylko jedna z wiecznie kłębiącego się stada bohaterów. Może i realistyczne, ale jakże męczące i ciężkie w czytaniu. Śledzi się tą plątaninę relacji z trudem i wysiłkiem. Owszem jest tu sporo i barwnych obrazów (jak chociażby dramatyczna kulminacja pod koniec pierwszego rozdziału - tylko by sobie życzyć, by reszta trzymała taki poziom...) i barwnych charakterów, i dogłębnych obserwacji, ale tyle jest tego, że człowiek sam się w tym gubi, a myśli przewodniej jakoś nie ma, jakiegoś morału na koniec i ostatecznego wniosku z tych wszystkich kombinacji, komplikacji i zawieruchy również. Dobre i ciekawe momenty trochę giną w tym gąszczu i znikają z oczu, tracą wyrazistość przyduszone obok przydługawych scen i nie kończących się dysput zmierzających Bóg wie dokąd.

Koniec końców czuję się bardziej zniechęcony niż zachwycony "wielkim Dostojewskim". Mam taki zwyczaj, że jak książka mnie wciąga, to po prostu łykam ją niczym na głodzie, stronica za stronicą, gdy zaś męczy to patrzę na koniec ile zostało jeszcze kartek, bądź na spis treści, czy prędko dotrę do końca rozdziału, na którym mógłbym się spokojnie zatrzymać. W tym przypadku - zerkałem ciężko. Pod koniec już odliczałem stronice aż dojdzie się do końca, by to w końcu odłożyć i przejść do czegoś lepszego. A chyba nie takie wrażenie powinno pozostawać w kontakcie z tak wybitną ponoć literaturą?

Słowem-skojarzeniem, które uporczywie tkwiło mi w głowie podczas czytania tego dzieła jest "gmatwanina". Dzikie kłębowisko postaci i poplątane sieci ich wszystkich relacji i związków. Na przemian wszyscy się spotykają, unoszą uczuciami, kłócą i godzą. Ciągły dziki zamęt i chaos. Ot, Nastazja Filipowna, miota się między księciem a Rogożynem, piłeczka odbija się tyle razy, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Historycznie patrząc jest to powieść pionierska dla literatury fińskiej. Jest to pierwsza powieść napisana w tymże języku, autor przecierał szlaki przyszłym literatom. Jak to z pionierami bywa, nawet jeśli jakość i poziom ich dzieła pozostawia wiele do życzenia, to i tak wbijają się na zaszczytne podia, karty podręczników i miejsca w historii, jako ci, którzy zapoczątkowali coś nowego. Zgodnie jednak z zasadami, jakie sobie przyjąłem, staram się powieści oceniać ogołocone z tej całej historycznej spuścizny i w oderwaniu od kontekstu, w jakim one powstały; książka powinna bronić się sama, a prawdziwie wybitne dzieła potrafią po dziś dzień wzbudzać radość i zachwyt nawet pomimo tego, że przez dziesięciolecia od ich powstania kolejne pokolenia autorów miały okazję poprawić styl, technikę i zgnieść nowoczesną jakością pierwotne wysiłki pierwszych klasyków, pozbawionych luksusu bagażu doświadczeń i szeregu poprzedników, których mogli naśladować i ulepszać. Czasem więc bywa, że akceptuję, że powieść jest ważna, a jej wpływ historyczny - niewątpliwy, jednak nie poleciłbym żadnemu współczesnemu czytelnikowi lektury dla samej rozrywki, a nie chęci studiowania "klasyków". Jak zatem w takim rozrachunku przedstawia się pierwsza powieść fińska...?

Zaskakująco dobrze, choć w sumie nie ma w tym materiale jakichś rewolucyjnych treści czy głębokich przemyśleń. Smakuje to nieco baśniowo, mamy bowiem grupkę dzielnych, choć niesfornych młodzieńców, którzy wpierw uciekają przed odpowiedzialnością, gorące głowy studzą jednak ciągłe kłopoty, a że lekkomyślność regularnie kończy się jedyne niedolą, nie pozostaje im nic innego, jak znaleźć w sobie siły, odrzucić psoty i swawole. Koniec końców uczciwa praca zostaje nagrodzona, nauki nie idą w las, morał świeci jasno i dosadnie. My mieliśmy Jacka i Placka, Finowie mają siedmiu junaków z Jukola. Aczkolwiek trzeba wyraźnie podkreślić, że choć czasem chłopaki opowiadają sobie historie o duchach, to samej fantastyki tutaj nie ma.

I to po prostu działa, a do młodzieńców szybko można załapać sporą dawką sympatii. Mimo iż mamy do czynienia aż z siódemką bohaterów, praktycznie zawsze działających razem, nie ma większego problemu aby ich rozpoznawać, każdy wyróżnia się własną charakterystyką. Pomagają też liczne dialogi, w których zawsze wyraźnie jest zaznaczone kto co mówi. Całość czyta się szybko i przyjemnie. Można by stwierdzić, że całość jest archaiczna (językowo i kompozycyjnie) w jakiś przyjemny jednak sposób. Jak jednak wspomniano, jakieś super niezwykłe lub ambitne to dzieło nie jest. Głównie dla miłośników rustykalnych klimatów i wiejskich pejzaży.

Historycznie patrząc jest to powieść pionierska dla literatury fińskiej. Jest to pierwsza powieść napisana w tymże języku, autor przecierał szlaki przyszłym literatom. Jak to z pionierami bywa, nawet jeśli jakość i poziom ich dzieła pozostawia wiele do życzenia, to i tak wbijają się na zaszczytne podia, karty podręczników i miejsca w historii, jako ci, którzy zapoczątkowali...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Rozczarowanie, naprawdę mocne i bolesne. Raz, że autor jest laureatem literackiego Nobla, a to z czasów, gdy jeszcze to wyróżnienie cokolwiek znaczyło. Dwa, sam tytuł działa na wyobraźnię, podsuwając liczne, sugestywne obrazy mrocznych kazamatów i katakumb ukrytych gdzieś ponad powierzchnią Rzymu, pełnych skarbów i tajemnic; może tam kryją się odpowiedzi na najważniejsze pytania wiary, które papieże ukryli przed światem, pewni że ludzkość i Chrześcijanie nie są gotowi na tę niezwykłą wiedzę. Może więc książka zmierzy się z tymi tajemnicami religii i prawdy o Bogu, a może przeciwnie, zbada ludzką stronę kościoła i na powierzchnie wywlecze nagromadzone przez stulecia grzechy i zbrodnie, spiski i matactwa? To miano "powieść niepokojąca" zobowiązuje!

Tymczasem w praktyce nic tu nie ma, Watykanu jak na lekarstwo, nie mówiąc o samych ociekających wilgocią lochach, jest jedynie perfidny szwindel i wydzieranie klejnotów z rąk łatwowiernych idiotów. Niepokoju można było tu odczuć doprawdy skromne ilości. Wypatruje się tych masonów jak zbawienia, licząc, że może faktycznie wprowadzą w oczekiwany nastrój sekretów, tajnych organizacji z ich kolejnymi stopniami wtajemniczenia, rytuałami i obrzędami w tajnych wewnętrznych kręgach i nieznanych planach i celach, ale też ich praktycznie nie było. Zamiast tego mamy przede wszystkim średnio interesującego postrzeleńca i awanturnika Lafcadia. Całość czytało się raczej jak nieudolny kryminał, a nie powieść skłaniającą do myślenia i siejącą w sercach i umysłach jakieś wątpliwości bądź spostrzeżenia. Do tego jest to zbyt krótkie, by porządnie rozwinąć skrzydła i nasycić swoją treścią. Miałem nadzieję na dużo więcej.

Rozczarowanie, naprawdę mocne i bolesne. Raz, że autor jest laureatem literackiego Nobla, a to z czasów, gdy jeszcze to wyróżnienie cokolwiek znaczyło. Dwa, sam tytuł działa na wyobraźnię, podsuwając liczne, sugestywne obrazy mrocznych kazamatów i katakumb ukrytych gdzieś ponad powierzchnią Rzymu, pełnych skarbów i tajemnic; może tam kryją się odpowiedzi na najważniejsze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Interesujący pomysł, aby przedstawić jednego z największych rzeźników w historii, jakim był Czyngis-Chan, jako człowieka światłego, mądrego, wyrastającego poza swą epokę, męża stanu wręcz. Nie upojony nigdy władzą, lecz przyjmujący ją niczym należny mu dar, przekładający radość z jazdy konnej po stepie nad wszelaki przepych, skarby i dostatki, wódz i reformator, święty niemalże człowiek. Nawet gdy jego armia pozostawia za sobą spustoszone zgliszcza i spalone do cna ziemie, zdaje się, że wszystko jest dla słusznej sprawy, bo tak nakazuje owa tytułowa wolą nieba i właściwa kolej losu. U kresu życia doznający uduchowienia wręcz i jakiejś tajemniczej jedności z owymi tajemniczymi siłami kierującymi jego życiem.

Najczystszego gatunku panegiryk. Napisany na tyle sprawnie, że aż zachęcił mnie do zajrzenia do źródeł historycznych, w próbie bliższego zrozumienia osobowości Chana, a nie tylko jego podkoloryzowanej otoczki. Momentami przesadzony aż do śmieszności i utraty autentyczności. Nagromadzenie wychwalania Wielkiego Wodza jest niczym nadmiar cukru, w pewnym momencie zaczyna nadto być zauważalne i psuje cały smak.

Interesujący pomysł, aby przedstawić jednego z największych rzeźników w historii, jakim był Czyngis-Chan, jako człowieka światłego, mądrego, wyrastającego poza swą epokę, męża stanu wręcz. Nie upojony nigdy władzą, lecz przyjmujący ją niczym należny mu dar, przekładający radość z jazdy konnej po stepie nad wszelaki przepych, skarby i dostatki, wódz i reformator, święty...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Recenzja na podstawie starego tłumaczenia Zofii Ernstowej, jeszcze pod tytułem "Lampart".

Jest to bodajże najsłynniejsza obok "Imienia róży" powieść włoska i sława ta przyniosła lekturze więcej szkody i pożytku, czuję się bowiem rozczarowany. W żadnym razie nie jest to powieść zła, miałem wątpliwą przyjemność przedzierać się niechętnie przez dużo gorszą prozę, ale do absolutnych literackich szczytów i prawdziwej czytelniczej uczty, gdy kartki przewraca się z drżeniem rąk i serca, niestety również bardzo dużo brakuje. W najlepszym razie jest to dobry średniak, coś pomiędzy 5-6 na 10. Sława wynika tu chyba głównie z wydania we właściwym momencie i trafieniu w gusta ówczesnych czytelników, którzy okrzyknęli powieść arcydziełem, a potem już odnoszono się z tym mianem generacja po generacji. Kiedy jednak sam wziąłem ją do ręki, odcinając się od zachwytów wszelkich krytyków i wysokich not w rankingach - niestety nie obroniła się.

Mamy tu pokazany dość istotny (dla historii Włoch) moment przemian, gdy stare ustępuje miejsca nowemu. Odchodzi tu do lamusa tradycyjny model arystokracji z jej wszelkimi umizgami, drobiazgowym ceremoniałem i wielkopańskimi manierami, dumny ze swej anachroniczności, a wchodzi rozwój cywilizacji przemysłowej z wszystkimi jej bolączkami przemiany ustrojowej, rodząca się w bólu, krwi i zapachu prochu. Brzmi dramatycznie, ale niestety nie jest to specjalnie opisane, lecz służy bardziej jako tło. Obserwujemy bowiem księcia, ostatniego dinozaura swojej zanikającej klasy społecznej, którego stosunkowo niewiele dotyka to całe zamieszanie, gdy udaje się na ustronie swojego pałacu w Donnafugacie. Z dramatycznej inwazji garibaldczyków zostaje tutaj garść plotek przywiezionych przez młodego Tancrediego, bo więcej czasu spędza się na jego mezaliansie z młodą urodziwą dziewoją. Wszystko co prawdziwie interesujące dzieje się gdzieś tam obok, zostaje zaś garść obyczajowych obserwacji szlacheckiego dworku. Książę jest Lampartem wyłącznie z tytułu i postury, bo nie wykazuje się żadną aktywnością, zresztą interesuje go to mniej niż ukochana astronomia i dbanie o dobre obyczaje. Na przemian wewnętrznie się burzy i godzi z sytuacją, lecz wszelkie te medytacje toną w melancholijnej atmosferze i nie wywołują oddźwięku. Raz jeden pozwolił się unieść, by wyjaśnić swą decyzję odmowy wejścia do parlamentu, nakreślając przy okazji barwny portret osobowości Sycylijczyków, których on sam jest przedstawicielem. To za mało, by unieść powieść. Gdzie jakaś fabuła, jakaś historia, jakiś bohater, z którego rozterką mógłbym się utożsamić...?

Muszę też wspomnieć o szalenie mnie denerwującej manierze, która polega na wtrącaniu porównań z kompletnie innej epoki. Mamy tu narrację o XIX wiecznych Włoszech, a tu nagle wskakuje jakieś nawiązanie do lotnictwa, albo wspomniany został film "Pancernik Potemkin". Za każdym razem taki wtręt boleśnie mnie wyrywa z nastroju i wczucia się w dawniejszą epokę i boleśnie przypomina, że nie jest to wcale powieść XIX-wieczna (co mogłoby być jakimś usprawiedliwieniem dla jej przywar), lecz jedynie stylizowana na XIX-wieczną, za to powstała w latach 50-tych XX wieku.

Ogółem, można to dzieło, mimo jego kultowości, spokojnie pominąć i niewiele się przy tym straci.

Recenzja na podstawie starego tłumaczenia Zofii Ernstowej, jeszcze pod tytułem "Lampart".

Jest to bodajże najsłynniejsza obok "Imienia róży" powieść włoska i sława ta przyniosła lekturze więcej szkody i pożytku, czuję się bowiem rozczarowany. W żadnym razie nie jest to powieść zła, miałem wątpliwą przyjemność przedzierać się niechętnie przez dużo gorszą prozę, ale do...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Patrząc na tytuł skojarzenia same się wręcz narzucają: z jakimiś sektami, satanistami, dokonującymi w mrokach jakichś piwnic czy cmentarzy wszelkiego rodzaju profanacji przy migotliwym blasku świec; jakieś postacie w kapturach w trakcie plugawych, pogańskich rytuałów, poświęcanie w ofierze dziewic, kruki i czarne koty, konszachty z diabłem, czarownice, krew i odwrócone krzyże. Niestety, tytuł obiecał daleko więcej niż książka zdołała przekazać, okazało się bowiem, że wieńcząca dzieło msza to po prostu sen bohatera, gdzie stawia pod sąd osoby odpowiedzialne za upadek kulturalny i moralny Islandii - raczej daleko mniej spektakularny niżby się oczekiwało po takim wydarzeniu.

I to jest główny problem - generalnie krytyka społeczna i naświetlanie problemów młodego kraju o wielowiekowej spuściźnie jest przedstawiona raczej bez wdzięku i polotu. Najbliżej swego celu autor jest w momencie gdy porusza temat wykorzystywania seksualnego nieletnich dziewczyn na terenie amerykańskich baz wojskowych, wtedy zaczyna się to czytać z uwagą, a słowa oskarżenia padają mocno i głośno. W miarę interesujący jest również pobrzmiewający w tle strach przed wojną atomową. Poza tym jednak reszta poruszanych problemów wypada raczej słabo. Ciekawa jest chociażby krytyka postępu, fabryk i ekonomii, w rodzaju "(...) może wolisz ślęczeć przy pulpicie maszyny liczącej, grzęznąć po uszy w sprawozdaniach finansowych, prasowych bredniach i filmowych kłamstwach, kryjąc się przed prawdziwym życiem w murach miasta". Można tu dostrzec (klasyczne) gloryfikowanie wsi i pracy w znoju, owo prawdziwe życie według autora to raczej rybactwo i łamanie grzbietu na torfowiskach, jak to robili przodkowie - o tym, że, jak zgaduje, owi tak wychwalani prości ludzie pewnie przymierali często głodem już nie warto wspominać, przynajmniej wtedy mieliśmy do czynienia z prawdziwą kulturą Islandii, a nie narzuconych światowych wzorców. "Toczenie stołowych nóg, rozwiązywanie zadań, montaż samochodów - to wszystko jest niezbędne. Od czasu do czasu człowiek powinien jednak stykać się z przyrodą. Wejdź na pokład kutra rybackiego, praca i sól wyżrą z ciebie brud, przepędzą lenistwo, napełnią twe żyły zdrowiem na wiele lat. Bronuj pole wraz z chłopem, siej i koś - każdego ranka będziesz się czuł jak nowo narodzony. Wkładaj w pracę wszystkie siły, inaczej nigdy nie dane ci będzie poczuć, jak siły twoje krzepną. Sadź drzewa, postaraj się o malutki spłacheć ziemi, troszcz się o nią. Kładź się wraz ze słońcem i wraz z nim wstawaj, aby pracować na ziemi". Cóż, faktycznie nie sposób pogardzić zaletami pobytu na łonie natury, jednak jakoś nie jest mi tęskno za czasami srogiej harówki na nieurodzajnych glebach, czy walki z szalejącymi sztormami. Owo proste życie prostych ludzi bywało bowiem równie nędzne i jałowe, co nowego, zagubionego pokolenia.

Tym śmieszniej jest, że owe słowa o ciężkiej pracy i gloryfikację chłopskiego znoju zapisuje sobie bohater, Murt - generalnie lekkoduch i wałkoń, ale za to artysta, więc (rzecz jasna) trzeba go mierzyć inną miarą. Nie sposób go posądzać o praktykowanie tych wzniosłych idei, bo jak podano jest schorowany, co nie przeszkadza mu rzecz jasna podrywaniu ładnych panien. Trudno zatem traktować z pełną powagą krytykę podawaną z jego perspektywy, bo pisanie paszkwili przeciwko "Gazecie Wieczornej", czymkolwiek by ona nie była, to dla mnie jakoś mało aby faktycznie uznać go za faktycznego obrońcę uciśnionego ludu i ginącej kultury. Nie zdołał on wzbudzić mojej sympatii i im rzadziej się pojawiał na kartach, tym lepiej było dla książki.

Rezultat jest więc taki sobie - nierówny, a dobre momenty generalnie nikną pomiędzy bardziej niemrawą narracją. Ogółem więc nie czuję się do książki przekonany.

Patrząc na tytuł skojarzenia same się wręcz narzucają: z jakimiś sektami, satanistami, dokonującymi w mrokach jakichś piwnic czy cmentarzy wszelkiego rodzaju profanacji przy migotliwym blasku świec; jakieś postacie w kapturach w trakcie plugawych, pogańskich rytuałów, poświęcanie w ofierze dziewic, kruki i czarne koty, konszachty z diabłem, czarownice, krew i odwrócone...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Są książki, które już samym tytułem potrafią wywołać potężne emocje, tak jest i w tym przypadku, bo z czymże może się człowiekowi kojarzyć kłąb syczących, jadowitych gadów, splecionych w oślizgłych uściskach zimnych, łuskowatych cielsk, pełnych jadu cieknących z paszcz? Z niczym dobrym, to rzecz pewna. Już sama ta niespokojna wizja zachęca do sięgnięcia po tytuł i zapuszczenia się w to kłębowisko, pomiędzy żmije. I mogę z radością oznajmić, że powieść zdołała ów ciężar oczekiwań z nawiązką udźwignąć.

Tytułowe kłębowisko można pojmować dwojako. Z jednej strony jest to umysł narratora, starego nieszczęśnika, zatwardzonego latami konfliktu z rodziną. Z drugiej można tak i określić samą rodzinę, która również ani myśli dążyć do zgody i odpłaca się w tej wojnie jak tylko potrafi najgorzej. Ziarna konfliktu zasiane dawno temu rozkwitnęły bujnie, rozrosły się w przeciągu lat, tak że iście tytanicznym wysiłkiem byłaby próba jakakolwiek naprawy tychże stosunków. Pozostaje bohaterowi tylko dziennik, pisany wręcz dla zemsty, aby mieć gdzie wylać nagromadzoną latami gorycz i niechęć, coś czego sam nie potrafi pokonać, co zatruło mu życie i wznieciło chciwie podsycaną nienawiść i wrogość.

Zachwyt tu budzi przede wszystkim charakterystyka bohaterów, dokładność ich portretu, głębia psychologii. Jątrzące się myśli zatwardziałego w swym gniewie człowieka, które go pożerają swoją trucizną. Pojawia się również krytyka społeczna, chociażby fałszywej, świętoszkowatej religijności. Wszystko zaś podane w sposób uniwersalny i ponadczasowy, bo konflikty rodzinne, ciche dramaty niszczące ludzi we wnętrzach ich pustych domów, nie znikną raczej nigdy.

Dzieło zdecydowanie warte przeczytania.

Są książki, które już samym tytułem potrafią wywołać potężne emocje, tak jest i w tym przypadku, bo z czymże może się człowiekowi kojarzyć kłąb syczących, jadowitych gadów, splecionych w oślizgłych uściskach zimnych, łuskowatych cielsk, pełnych jadu cieknących z paszcz? Z niczym dobrym, to rzecz pewna. Już sama ta niespokojna wizja zachęca do sięgnięcia po tytuł i...

więcej Pokaż mimo to