Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Wczoraj skończyłam czytać książkę Pana Przemysława i jestem pod dużym wrażeniem. Spodziewałam się, że będzie ona obfitować w moc szczegółów, ale tego, że skłoni mnie do takich, a nie innych refleksji - nie.
Istotnie, jest to chyba najpełniejsza pozycja poświęcona postaci Karola Kota. Najcenniejsze jest w niej to, że rozprawia się ona z wieloma ukutymi lata temu i nadal (o zgrozo) powtarzanymi mitami o Karolu. To bardzo ważne, że taka książka powstała, dlatego, iż różni podcasterzy zdobywający wolniej bądź szybciej popularność i wyrastający na idoli młodych ludzi nadal mają skłonność do poniechania weryfikacji różnych rewelacji odnośnie postępowania i przeszłości Karola - jest to zwyczajnie nieuczciwe. Prowadzi to do szerzenia informacji nieprawdziwych, do snucia teorii mijających się z prawdą. I - nie należy się bać tego stwierdzenia - krzywdzących tego chłopaka
Zauważam sporą ewolucję w pisarstwie Pana Semczuka - ten reportaż można z czystym sumieniem uznać za książkę obiektywną. Brak tu jakiejkolwiek oceny odautorskiej, jest tylko relacjonowanie faktów, cytowanie zeznań, wspomnień, rozmów. Każdy, kto posiada jakąkolwiek wiedzę odnośnie kryminalistyki bądź psychiatrii sądowej sam będzie wiedział, co powinien sądzić. Ale nie odnośnie winy bądź jej braku - z tą autor nijak nie dyskutuje. Odnośnie kary - a właściwie odnośnie jej rozmiaru.

Książka zwraca uwagę na problem o wiele, moim zdaniem, bardziej istotny, niż sam fakt dopuszczania się przez Karola zbrodni. Wspaniale wyjaśnia ona, jak do "czegoś takiego" mogło w ogóle dojść. Mogło, jeśli weźmiemy pod uwagę całe tło kulturowo-obyczajowe Krakowa, Polski i Europy Środkowo-Wschodniej tamtych czasów. Jeśli weźmiemy pod uwagę ówczesne metody wychowywania, militaryzację właściwą czasom PRL i jej kult (przypomnijmy - mówimy o czasach, w których dorośli ludzie nie uważają za nic zdrożnego przystępowanie przez nastolatków do struktur takich jak ORMO, a kolekcjonowanie noży i zainteresowanie bronią uznają za hobby typowe dla chłopca i nic, co mogłoby wzbudzać niepokój...). Jeśli uświadomimy sobie, że wszystko toczy się w tym samym mieście, którego mieszkańcy i ich mentalność posłużyli Gabrieli Zapolskiej za inspirację do napisania "Moralności Pani Dulskiej". I że od czasu premiery tej sztuki minęło dopiero niespełna sześćdziesiąt lat - niewiele więc w mentalności krakowian zdołało się zmienić.
I wreszcie - jeśli dotrze do nas to, że jedyną osobą, która zauważyła, że Karol może być zdolny do popełnienia jakiegoś czynu zabronionego, była jego o kilka lat starsza znajoma. Znajoma, która miała z nim kontakt o wiele rzadszy od nauczycieli czy rodziców. A rodzina Karola nie była wcale rodziną patologiczną - wręcz przeciwnie, wielu jego rówieśników marzyło zapewne o warunkach dorastania, jakie zapewniono "Lolusiowi".

Książka Semczuka w mojej opinii powinna być lekturą obowiązkową wszystkich psychologów chcących w przyszłości pracować z dziećmi i młodzieżą. Przestrogą przed tym, do czego prowadzi bagatelizowanie pewnych zachowań. A i nauczyciele mogliby się z niej wiele, naprawdę wiele nauczyć.
Choćby tego, by nie usypiała ich czujności pozorna "pilność" ucznia, którego zachowanie odbiega w znaczny sposób od przyjętej w psychologii normy. Ciężko apelować o to w czasach, gdy pogarda dla pracowników oświaty sięga momentami zenitu i w których nauczycielowi zdarza się modlić o takich rodziców swoich uczniów jak rodzice Karola Kota... Ale jednak - trzeba.

Bardzo, bardzo polecam.

Wczoraj skończyłam czytać książkę Pana Przemysława i jestem pod dużym wrażeniem. Spodziewałam się, że będzie ona obfitować w moc szczegółów, ale tego, że skłoni mnie do takich, a nie innych refleksji - nie.
Istotnie, jest to chyba najpełniejsza pozycja poświęcona postaci Karola Kota. Najcenniejsze jest w niej to, że rozprawia się ona z wieloma ukutymi lata temu i nadal (o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Nie spodziewałam się, że ta książka zrobi ze mną to, co zrobiła - przeżuje, wypluje i zostawi w szoku, w jakim zostaje się zwykle po rozstaniu albo jakiejś innej utracie. Że uświadomi tak wiele bolesnych prawd i wstrząśnie.

A zrobiła to.

Gdybym nie dostała jej w prezencie gwiazdkowym od bliskiej osoby, to pewnie bym po nią nie sięgnęła - recenzenci zadbali o to, żeby chcieć widzieć ją jako książkę uwikłaną politycznie, przeintelektualizowaną i napisaną przez autora, który dba wyłącznie o własną autokreację.
Takie opinie pojawiły się w mojej głowie po jej premierze - strzępki zdań, jakieś skojarzenia jedynie.

Od czasu skończenia studiów filologicznych bardzo niechętnie sięgam po nowości z gatunku polskiej literatury pięknej, zniechęcona całym tym zakodowanym mi w głowie grzebaniem się w jej warstwie technicznej, które na dobre odebrało mi zwykłą radość czytania - fabuły zwłaszcza.

Na szczęście, jak wspomniałam, "Króla" znalazłam pod choinką.
Bo wiele bym straciła, gdybym go nie przeczytała.

Właściwie mogłabym napisać, że jest to coś w podobie "Pożegnania jesieni" Witkacego i "Początku" Szczypiorskiego i takie zdanie w pełni wystarczyłoby, żeby zachęcić do przeczytania "Króla" tego, kogo zachęcić powinno.
Ale szkoda na tym skończyć.
Tak, jest tu sporo z Witkacego-prozaika - zwłaszcza w konstrukcji bohaterów (Anna ma w sobie tak wiele z Heli Bertz, tak wiele! cały burdel Ryfki Kij zresztą jest taki niepokojąco witkacowski).
Do Szczypiorskiego zbliża zaś Twardocha sposób prowadzenia narracji.
Nie wiem, czy autor naprawdę miał w głowie te dwie pozycje, na pewno je znał, bo to już klasyka. Ciężko nie znać. Nie podejrzewam Twardocha o takie kanoniczne braki.
W gruncie rzeczy jest to bez znaczenia - "Król" jest i tak jedyny w swoim rodzaju.

O tym, czy książka jest dobra w moim prywatnym mniemaniu decydują dwie ważne rzeczy - czy jest nieprzezroczysta (zatem to, czy poza fabułą jest w niej jeszcze "coś" - ciekawa, nieprzypadkowa konstrukcja techniczna) i to, czy pomimo tej nieprzezroczystości po odrzuceniu jej, wyparciu, pominięciu fabuła jest strawna i wciągająca dla laika.
Dla kogoś, kto o teorii literatury nie ma i nie chce mieć zielonego pojęcia.
Dostojewski, Zola czy Sienkiewicz nie podbili serc dzięki swojej biegłości artystycznej a dzięki fabułom i krwistym, prawdziwym bohaterom i historiom, których nie sposób zapomnieć - krytyków i historyków literatury jest i było na świecie zawsze mniej, niż szarych czytelników.

Taki jest "Król".

Sprawnie napisana powieść, którą najlepiej chyba zaklasyfikować jako noir, osadzona w czasach, o których powieści nie napisano jeszcze zbyt wiele - trudnych, brudnych, w gruncie rzeczy paskudnych, choć w świadomości przeciętnego Polaka spokojnych i mlekiem z miodem płynących.
Z bohaterami, których nie powinno się lubić, a którym jednak się kibicuje, dla których chce się wszystkiego co najlepsze, którzy fascynują i zauraczają, magnetyzują.
Ze zwrotami akcji, których czytelnik nie spodziewa się i których spodziewać się nie chce.
Przecież od pierwszych stron, od tytułu nawet, nastawiony jest na powieść o sukcesie...

Sukces taki jakiego wypatruje nie nadchodzi.
Albo nadchodzi, bo w pewnych okolicznościach samo przetrwanie jest już sukcesem.
Zaszczytem dostępnym wyłącznie nielicznym.

A pomimo tego "Król" zostawia w głowie przede wszystkim myśl, że zawsze masz wybór.
Że tak naprawdę też jesteś "Królem" - to Twoje decyzje (czasami te podjęte w ułamku sekundy) mają wpływ na to, jak potoczy się Twoje życie, choć przez większą część tego życia nie jesteś tego świadomy.
Dlatego "Króla" się odczuwa - nawet, gdy nie jest się erudytą i nie widzi się jak sprawnie Twardoch operuje językiem, gdy nie chce się zobaczyć w odsądzonym od czci i wiary kaszalocie figury nie tak całkiem pozbawionej sensu (Szapiro jest przecież tragicznym przeciwieństwem Jonasza!), gdy nie dostrzega się nie tylko podobieństwa do powieści Witkacego i Szczypiorskiego, ale i przewijającego się przez "Króla" nawiązania do "Fugi Śmierci" Celana.

Warto - serio, serio.
Naprawdę warto.

Nie spodziewałam się, że ta książka zrobi ze mną to, co zrobiła - przeżuje, wypluje i zostawi w szoku, w jakim zostaje się zwykle po rozstaniu albo jakiejś innej utracie. Że uświadomi tak wiele bolesnych prawd i wstrząśnie.

A zrobiła to.

Gdybym nie dostała jej w prezencie gwiazdkowym od bliskiej osoby, to pewnie bym po nią nie sięgnęła - recenzenci zadbali o to, żeby...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Mam z tą książką ogromny problem. Tak sobie myślę, że lepiej dla wszystkich - łącznie z samym bohaterem biografii - by było, gdyby Weiss napisał coś w rodzaju "Alfabetu Tomka Beksińskiego" albo pokusił się o stworzenie książki traktującej wyłącznie o słuchanej i przedstawianej przez Tomasza muzyce. Na tym Weiss się bezapelacyjnie zna, o tym pisać potrafi, w tym jest świetny i mało kto mógłby zrobić to lepiej od niego. I - przede wszystkim - ten aspekt życia i działalności Tomasza Beksińskiego byłby chyba najbardziej interesujący dla targetu, który Weiss uznał za odbiorcę "Portretu prawdziwego". Bo jeśli ktoś chce Beksińskiego pamiętać jako autora audycji, które ukształtowały jego świadomość muzyczną i taką też wrażliwość, to zupełnie nie są mu potrzebne rozważania na temat jego życia osobistego, implantów w piersi ostatniej dziewczyny, okoliczności śmierci kotów i wielu intymnych szczegółów, o których wiedza rzadko wywołuje w przeciętnym człowieku coś więcej, niż zażenowanie (nawet, gdy dotyczy kogoś bardzo mu bliskiego, a co dopiero osoby uznawanej przez niego w jakimś czasie za guru i idola).

Tyle tytułem wstępu - przejdę do meritum.

Otóż tak - mam problem z tą książką.
Wiedziałam, że będę go miała jeszcze zanim zdecydowałam się ją kupić, po dniu, w którym Weiss dał publiczny wyraz swojego niezadowolenia z wizji Tomka przedstawionej w filmie "Ostatnia rodzina". Dorosły, posiwiały facet, który zachowuje się w przestrzeni publicznej jak egzaltowany dzieciak zawsze wprawia mnie w osłupienie. Byłam też mocno zaskoczona opiniami Weissa na temat biografii Beksińskich autorstwa Grzebałkowskiej, którą uważam za jedną z bardziej rzeczowych i lepiej napisanych polskich biografii. Nie do końca rozumiałam, co tak bardzo oburzało w niej Weissa, że tyle miesięcy po jej premierze uznał za stosowne nazwać ją "grzebaniem w bebechach". Rozbawiły mnie też opinie wygłaszane przez znajomych, przyjaciół i współpracowników Tomasza Beksińskiego: zwłaszcza te na ich facebookowych profilach i blogach (bardzo łatwo jest na nie wpaść, jeśli zna się konkretne nazwiska). Nagle bowiem osoby, które same dla potrzeb znanego i krążącego w sieci filmu dokumentalnego oraz wspomnianej biografii pióra Grzebałkowskiej wypowiadały się o Beksińskim średnio pochwalnie uznały, że wszystko co do tej pory o nim powiedziano i napisano jest kłamliwe i obrazoburcze, a jedynie książka Weissa ukazuje "Tomika" takim, jakim był naprawdę.
Pytam więc, dlaczego nie zrobiły Grzebałkowskiej karczemnej awantury o wyrwanie ich wypowiedzi z szerszego, uświęcającego kontekstu, dlaczego zautoryzowały swoje wywiady? Albo dlaczego nie zarzuciły jej kłamstwa.
Coś tu się nie zgadza - gdyby nie ich wypowiedzi Grzebałkowska nie miałaby z czego zlepić połowy swojej biografii. Z palca sobie tego wszystkiego przecież nie wyssała.

Wreszcie też od początku bardzo nieufnie podchodziłam do zawartej w tytule "prawdy" - jeśli ktoś z marszu zakłada, że jego biografia jest jedyną obowiązującą "prawdą obiektywną", to ciężko traktować go poważnie. Nawet dziecko wie, że prawda bywa pojęciem względnym - w wypadku biografii o tyle bardziej kłopotliwym, że jeśli opieramy ją na relacjach osób pozostających w bliższych bądź dalszych stosunkach osobistych z jej bohaterem (nierzadko stosunkach nierównoważnych, polegających na tym, że coś tam się na danej znajomości zyskało - promocję, rozgłos, dostęp do płyt, pożyczkę, dużą sumę pieniędzy w spadku... tu można wyliczać i wyliczać, naprawdę!), a w dodatku relacje te dotyczą nieco odległej już przeszłości, to trudno przyjąć, że nie zostały one przefiltrowane przez sito zawodnej pamięci. Poza tym cała heca dotyczy kogoś, kto już nie żyje i pożegnał się z życiem w dość przykrych okolicznościach - o zmarłych głupio mówić źle, zwłaszcza gdy emocje związane z ich śmiercią już opadły.

Zupełnie inaczej wygląda sprawa, kiedy człowiek bazuje na tym, co ktoś powiedział lub napisał poza nim - we własnym pamiętniku, w liście do kogoś, w innym wywiadzie, w dawnej rozmowie prowadzonej z kimś obcym. Albo gdy zbiera relacje ówczesne, bardziej bogate w szczegóły i tworzone "na gorąco".

Mimo tego dałam tej książce szansę i sięgnęłam po nią.

Nie jestem "zielona" jeśli chodzi o osobę Tomasza Beksińskiego. Na jego audycjach wychował się mój ojciec. Te same audycje - również słuchane przez mojego ojca - to jedne z moich pierwszych wspomnień z dzieciństwa. W moim rodzinnym domu nadal stoją wszystkie te kasety, na które rodzice nagrywali je po nocach.
Muzyka Tomka to też moja muzyka - bardzo lubię zarówno nurt New Romantic, jak i rock progresywny, a także inne gatunki muzyczne, które nie raz i nie dwa "Beksa" w radio prezentował.
Interesowałam się jego osobą jeszcze w czasach, gdy nie było to modne.
A kiedy modne się stało - z dużą ciekawością pochłaniałam kolejne publikacje, analizy i artykuły. Całą tę wiedzę odświeżyłam sobie w tym roku, na kilka tygodni przez premierą "Ostatniej rodziny". Wtedy też sięgnęłam po książkę Grzebałkowskiej.
I po tym odświeżeniu doszłam do wniosku, że nie do końca odpowiada mi stawianie Tomka na piedestale, całe to jego osoby mitologizowanie - w gruncie rzeczy to, co ukryte między słowami budzi wyłącznie współczucie i litość. A im człowiek starszy, tym lepiej to dostrzega.

Choć Wiesław Weiss bardzo się stara, aby czytelnik jego "Portretu prawdziwego" uznał Tomka za przesympatycznego, kochanego chłopaka, który miał gołębie serce, łeb jak sklep, talentu od groma i był do rany przyłóż (zakładając, że powstałe dotychczas pozycje książkowe i filmowe przedstawiały Beksińskiego w zupełnie innym świetle - niesłusznie), który gdyby nie paskudne, interesowne i do głębi zepsute kobiety zostałby polskim dziennikarzem muzycznym i felietonistą stulecia, to ten nieszczęsny czytelnik widzi tu tylko i wyłącznie osobę głęboko nieszczęśliwą, oderwaną od rzeczywistości i z pewnością niedostosowaną do życia w społeczeństwie. Emocjonalnego szantażystę i wampira (o ironio!) emocjonalnego.
Pewnych rzeczy nie da się ukryć, nawet dokonując ostrej selekcji wypowiedzi. Pewnych rzeczy nie da się wyprzeć, choćby przytaczało się milion argumentów na to, że wcale nie miały miejsca.

Weiss jednak robi co może, żeby zmusić nas do tego, byśmy sądzili, że przyczyną wszystkich nieszczęść Tomka było wiązanie się z nieodpowiednimi kobietami. Nie zwracając uwagi na to, że patologiczne związki były raczej skutkiem jego pogmatwanej konstrukcji psychicznej. Robi to w sposób mało elegancki, bo tak seksistowskiej książki dawno nie czytałam - ba! Nigdy dotąd o żadnej książce tak nie pomyślałam. Słowo honoru - a przeczytałam ich w swoim życiu trochę.
"Nadkobieta" (nazwana przez Weissa umownie Basią, ale w roku 2016 pół Polski zna jej prawdziwe personalia) już nie żyje, to w żaden sposób się nie obroni - ale żyje jej mąż, którego Weiss również w całą tę kabałę umoczył. Żyją też jej bliscy i fakt tego, że w żadnym razie nie próbują od Weissa wyegzekwować słowa przeprosin tłumaczę tym, że po tych wszystkich latach pragną już tylko świętego spokoju.
Grzebałkowska opisała tę historię nieco subtelniej, bez przytaczania opinii osób postronnych, bazując głównie na rozmowie z "Nadkobietą" i jej z Tomkiem korespondencji. Owszem, opinie bliskich znajomych także się pojawiały, ale przeselekcjonowano je nieco ostrożniej. Tak, by opisać to w sposób, w jaki opisywać takie historie się powinno, żeby zachować odrobinę dobrego smaku - ciężko bowiem oczekiwać od przyjaciół osoby, która na rozstaniu z kimś w mniejszym lub większym stopniu ucierpiała i swoim cierpieniem zamęczała tych przyjaciół we dnie i w noce, żeby wypowiadali się o drugiej ówczesnego związku stronie w sposób pozytywny.
Ale ciężko też wypowiedzi te nazwać obiektywnymi. I z prawdą, o którą walczy Weiss, mającymi cokolwiek wspólnego.

Historia powtarza się także w wypadku innych relacji Tomka z kobietami.
Trudno uwierzyć w to, że wszystkie one były tak bardzo nieudane nie z jego winy - to się, zwyczajnie, nie zdarza.
To się nigdy nie dzieje.
Nikomu.

Trudno uwierzyć też, że prawdziwą jest taka jakiejś osoby biografia, w której WSZYSTKIE przepytywane dla potrzeb jej powstania osoby wspominają bohatera wyłącznie dobrze. Aczkolwiek wypowiedzi tych osób są tak obszerne, zajmują tak wiele miejsca i dotyczą nierzadko przestrzeni lat tak ogromnej, że Weissowi zdarza się przeoczyć coś, czego pewnie przeoczyć by nie chciał i trafiają się zdania krótkie, ale wiele znaczące - takie, które odsłaniają prawdę o wiele bardziej brutalną, mniej piękną i mniej Weissowi miłą.

I wreszcie - nie chce się wierzyć również w to, że "prawdziwą" jest taka biografia, w której wszyscy wypowiadający się na jej kartach mówią... jednym językiem. Używają tego samego słownictwa, tych samych sformułowań, w ten sam sposób nie odmieniają tytułu filmu, który wszyscy inni z marszu by odmienili ("Kobieta wąż" - u Weissa wszyscy używają tego tytułu w jego formie nieodmiennej: widział "Kobietę wąż", fascynowała go "Kobieta wąż", sądził o "Kobiecie wąż"... to dziwne, bo przecież wąż jest rzeczownikiem odmiennym....).

Także - to nie jest portret prawdziwy.
To jest portret Tomasza Beksińskiego takiego, jakim Wiesław Weiss chciałby, aby pewna część społeczeństwa Tomasza zapamiętała.
Jakim też pamiętać chcieliby go ci znajomi, którzy na kartach książki bardzo gorąco tłumaczą się z tego, dlaczego nie mogli powstrzymać go przed samobójstwem. W kontekście tej historii przyznanie się do tego, że nie miało się czasu, by pójść i pilnować kolegi z pracy, bo miało się swoje sprawy (w wieku lat 40 lub 30 - straszna to zbrodnia, naprawdę, coś niesłychanie dziwnego...) urasta do rangi wyznania tak wstydliwego, że ciężko się nie uśmiechnąć.

Gdzieś rozmywa się w tym wszystkim pamięć o charyzmatycznym radiowcu, o oczytanym i nad wyraz kreatywnym chłopaku z małego miasteczka na południu Polski, który został idolem tysięcy polskich nastolatków - i to wcale nie dzięki protekcji ojca, chyba że za formę protekcji uznamy płyty, w których posiadaniu zapewne nie byłby młody Beksiński, gdy nie ojca kontakty i pieniądze. A fakt posiadania tych płyt i znania ich zawartości bez wątpienia utorował Beksińskiemu do rzeczonego radia drogę.
Rozmywa się też pamięć o pierwszym kultowym tłumaczu filmowym.

A przecież przede wszystkim o tym powinna być ta książka, bo przecież ten aspekt życia Tomasza Beksińskiego sprawił, że kojarzą go dziś nawet ci, którzy urodzili się długo po jego debiucie w eterze i w świecie filmu.

Może nie rozmywałyby się, gdyby Weiss wybrał z napisanej przez siebie książki wyłącznie rozdziały temu poświęcone.
Zamiast tego skupił się na tym, od czego się odżegnywał i co ganił u innych biografów i niby biografów Tomka - na "grzebaniu w bebechach".
Tabloidowości, emocje, tanim wzruszeniu.
Może to się komuś naprawdę podoba - może to komuś naprawdę sprawia przyjemność.
Mnie - nie.

Mnie taki Tomek Beksiński serdecznie zmęczył, przeraził i zniechęcił.

I bardziej niż jego samego żal mi jest "Nadkobiety", o której Weiss twierdzi, że do końca życia trwała w poczuciu winy z powodu śmierci Tomka.
Niebywałe. Po tym wszystkim, po tych wszystkich paszkwilach, po tych wszystkich listach, obelgach, nękaniach i po publicznym praniu brudów (także na łamach poczytnego magazynu)?
Tak niebywałe, że - zapewne - również przez Weissa wymyślone.

Potwierdzają się słowa mojego dawnego profesora - żadna biografia pisana przez kogoś, kto nie potrafi ukryć swojego emocjonalnego stosunku do biografii tej bohatera i nawet na chwilę nie umie zawiesić swojej wiary w to, że tylko on ma na jego temat właściwe zdanie nie może być dobra.
A pisanie biografii pod z góry założoną tezę to najgorsze, na co biograf może się zdecydować.

Mam z tą książką ogromny problem. Tak sobie myślę, że lepiej dla wszystkich - łącznie z samym bohaterem biografii - by było, gdyby Weiss napisał coś w rodzaju "Alfabetu Tomka Beksińskiego" albo pokusił się o stworzenie książki traktującej wyłącznie o słuchanej i przedstawianej przez Tomasza muzyce. Na tym Weiss się bezapelacyjnie zna, o tym pisać potrafi, w tym jest świetny...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie wiem, czy dysponuję tu wystarczającą ilością miejsca, żebym mogła napisać wszystko, co o tej książce napisać bym chciała.

Usłyszałam o niej dawno temu, a właściwie - przeczytałam. Nie pamiętam już gdzie, najpewniej znalazłam wzmiankę o niej w jakiejś innej książce. Jakieś odwołanie.

W początkach tego roku przypadkiem trafiłam w TV na jej ekranizację - pamiętam, że oglądałam ją z dużym zainteresowaniem. Podobała mi się, choć nie jestem fanką aktorstwa Krystyny Jandy. Zawsze wydaje mi się mocno egzaltowana i pretensjonalna - w roli Agaty także mi się taka wydała. Nie wiedziałam wówczas tego, co wiem po przeczytaniu książki - że można Jandy nie lubić, ale nie ma chyba i dziś innej polskiej aktorki, która potrafiłaby choć w kilkunastu procentach oddać to, co w książkowej Agacie drzemało.

Sięgałam po książkę z dużą nieufnością - po przeszukaniu Internetu pod kątem recenzji "Pestki" trafiłam na masę tych, które mówiły o niezbyt doskonałej stronie technicznej pisarstwa Kowalskiej, o braku aktualności spostrzeżeń w niej zawartych i o głupich, zwyczajnie głupich bohaterach.
Cóż - po obejrzeniu ekranizacji nie odniosłam wrażenia, żeby ktokolwiek z nich był głupi, ale znalazłam sporo informacji mówiących o tym, że książka bardzo się od filmu różni, więc postanowiłam sama się przekonać o tym, jak jest naprawdę.

Skończyłam lekturę dziś. I ciągle tę książkę przeżywam.

Zarzut trudności w odbiorze jest dla mnie totalnie niezrozumiały, ale być może jeśli przeszło się suchą nogą przez "Czarny potok" Buczkowskiego i "Zasypie wszystko, zawieje..." Odojewskiego, to nic w podobie strumienia świadomości nie jest człowiekowi straszne.
Odnoszę wrażenie, że kłopoty z przebrnięciem przez lekturę mają ci, którzy sięgają po nią skuszeni opisem fabuły, a przyzwyczajeni są do lektur romansów podawanych dużo prostszym językiem - a moim zdaniem to nie jest książka dla pożeracza historii miłosnych.

Nie żebym wartościowała czytelników - z tego wyrosłam już lata temu.
Nic z tych rzeczy.
Ja zwyczajnie uważam, że ktoś, kto nie ma doświadczenia w obcowaniu z typową literaturą piękną umęczy się, zasapie i nie odniesie z "Pestki" żadnej przyjemności ani witkacowskiego wrażenia dziwności istnienia.
W aspekcie technicznym to jest proza dla konesera.

Fabuła?
Miłosny trójkąt, który tak naprawdę jest czworokątem: mamy tu piękną, młodą, pełną radości życia i utalentowaną artystycznie Agatę, przechodzącego kryzys wieku średniego Borysa, jego chorowitą, nieszczęśliwą żonę i tę czwartą, Sabinę. Przyjaciółkę Agaty, Borysa współpracownicę. Jednocześnie narratora powieści.

Dlaczego tę czwartą? To ona spaja wszystko, co dzieje się między tym trojgiem w całość, to ona właśnie układa z puzzli tę układankę, którą podaje Borysowi na tacy w momencie, gdy wszystko już się wydarzyło.

Sabina jest narratorem wszechwiedzącym. Wiedzę o tym, co tak naprawdę zaszło pomiędzy Borysem, Agatą i Teresą czerpie z dziennika Agaty, rozmów z nią i obserwacji wydarzeń, w których uczestniczy. Skąd wie, co działo się wtedy, gdy nie było jej na "scenie"? Tego nie wiemy.

Cała historia, którą czytamy, opowiadana jest w ciągu jednego wieczoru, jednej nocy i jednego świtu. Borys, z którym Sabina "rozmawia" nie wtrąca się do monologu Sabiny. Czasami coś odpowie, o coś poprosi - o tym wiemy od Sabiny, to ona nam o tym mówi.

Wszechwiedza Sabiny jest tym, co najbardziej zgrzyta, gdy weźmie się pod uwagę jej własną historię - to, jak bardzo różniła się od Agaty.
Jest to trochę nieprawdopodobne.

Ale w żadnym razie nie przeszkadza to w zastanowieniu się nad sednem sprawy - nad głównymi, moim zdaniem, problemami "Pestki".

Dla mnie jest to powieść o kilku sprawach:

Po pierwsze o tym, jak bardzo boimy się przyznać przed samym sobą, że za swoje wybory jesteśmy odpowiedzialni tylko i wyłącznie my sami.
Nie zrozumiemy swojego życia, jeśli nie dotrze to do nas.

Po drugie - o tym, że nic nie jest takie, jakim na początku nam się zdaje. Widać to w warstwie fabularnej "Pestki" - pobieżne odczytanie książki jako historii o tej "złej" kochance i podstępnie uwiedzonym przez nią mężu i ojcu, który porzuca chorą (czy może przyzwyczajoną do tego, że granie własną chorobą ułatwia jej tak wiele spraw?) żonę po to, by przeżyć nigdy wcześnie nieprzeżyte uczucie nie jest najlepszą drogą.

Po trzecie - o moralności, która rozumiana opacznie wyrządza o wiele więcej zła, niż to, co uznajemy za amoralność.

Po czwarte - o konieczności zastanowienia się nad tym, czy wolimy istnieć (nie czując, że żyjemy "naprawdę"), czy żyć pełnią życia i spełniać marzenia, przy wzięciu pod uwagę, że jedno i drugie wiąże się z koniecznością ponoszenia konsekwencji swoich wyborów.


Warto, naprawdę warto ją przeczytać.

Nie wiem, czy dysponuję tu wystarczającą ilością miejsca, żebym mogła napisać wszystko, co o tej książce napisać bym chciała.

Usłyszałam o niej dawno temu, a właściwie - przeczytałam. Nie pamiętam już gdzie, najpewniej znalazłam wzmiankę o niej w jakiejś innej książce. Jakieś odwołanie.

W początkach tego roku przypadkiem trafiłam w TV na jej ekranizację - pamiętam, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pozycja naprawdę warta uwagi.

I z punktu widzenia zawartych w niej treści (jeżeli z trudem przychodzi nam przyswajanie faktów zawartych w podręcznikach historii i książkach popularnonaukowych, a mimo tego jesteśmy ciekawi tego, jakim cudem nazizm zawładnął umysłami tak wielu ludzi i jak mogło dojść do wybuchy II wojny światowej, to musimy, musimy przeczytać "Cywila w Berlinie"!) i języka, jakim Sobański się posługuje.

To jest język tak bardzo mało anachroniczny, że często nie dowierza się, że reportaże autora powstały tyle lat temu.

W warstwie treści - studium terroru, narodzin propagandy i krytyczna (aczkolwiek krytyki jako takiej tu nie znajdziemy - od ocen autor bardzo stroni, on tylko przedstawia fakty takimi, jakie są, podobnie jak i opinie osób, z którymi przebywa) ocena rewolucji. Ze świetną analizą wysokości ceny, jaką płaci się za wiarę w to, że jakikolwiek rząd rozwiąże problemy jednostki.

P.S. Biorąc pod uwagę obecną sytuację polityczną w Polsce lektura "Cywila w Berlinie" rodzi mało optymistyczne refleksje. Dlaczego? Zachęcam do lektury - przekonacie się sami...

Pozycja naprawdę warta uwagi.

I z punktu widzenia zawartych w niej treści (jeżeli z trudem przychodzi nam przyswajanie faktów zawartych w podręcznikach historii i książkach popularnonaukowych, a mimo tego jesteśmy ciekawi tego, jakim cudem nazizm zawładnął umysłami tak wielu ludzi i jak mogło dojść do wybuchy II wojny światowej, to musimy, musimy przeczytać "Cywila w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Od kilku lat nosiłam się z zamiarem przeczytania tej książki i zawsze znajdowałam sobie jakąś inną lekturę.
Wreszcie się udało.

Niewiele prozy Hemingwaya przeczytałam, nie umiem więc odnieść książki do reszty jego twórczości (ocenić, jak wypada na tej reszty tle).
Nie wiem, czy na rynku funkcjonują jakieś inne tłumaczenia od "mojego" - ja czytałam powieść w przekładzie Zielińskiego.

I była to chyba jedna z niewielu książek, które wydawały mi się napisane niesamowicie anachronicznie.
A wiele starszych pozycji czytałam, pisanych dużo bardziej skomplikowanym stylem również.
Szczególnie dialogi (zwłaszcza te między parą głównych bohaterów) wypadły tu jakoś bardzo pretensjonalnie. Pomimo swojej skrótowości.

Nie operuję angielskim na tyle dobrze, żeby porównać powieść z jej oryginałem, sądzę jednak, że on jest jakiś mniej toporny. Tak podejrzewam.

Do rzeczy - nie czytałam żadnych recenzji książki przed lekturą, nie chciałam zdradzać sobie fabuły.
Spodziewałam się książki bliskiej "Na Zachodzie bez zmian", dostałam romans.
Nie taki czysty, bo wojna tu pobrzmiewa.
Z typowymi dla pisania o niej realistycznymi opisami.

Nie jest to jednak ten typ literatury. Kto chce szukać w "Pożegnaniu z bronią" tego, co znalazł u Remarque'a, ten się rozczaruje.

To jest bardzo dobra książka o wpływie wojny na psychikę i działania młodej jednostki, która znalazła się w miejscu zupełnie dla niej nieodpowiednim i ponosi (znaczne) konsekwencje takich a nie innych swoich wyborów.
To jest całkiem zgrabny manifest antywojenny, pokazujący to, jak bardzo młodość nie pasuje do wszystkiego, co z wojną i śmiercią związane i jak bardzo chęć przetrwania zwycięża wszystkie idee na których działania zbrojne zwykle się buduje (właściwie to tylko zerwanie z wszelkimi próbami postępowania zgodnie z nimi ratuje człowiekowi życie).

Ale nie znajdziemy tu rozwlekłych analiz i głębokich przemyśleń narratora - bohatera.
Narracja toczy się wartko, jest jednak oszczędna w słowa.
Wielkie tragedie (te wspólne dla większych zbiorowości i prywatne, osobiste) narrator opisuje beznamiętnie.
W tym mówieniu w prostych słowach o największych dramatach jest jakiś urok.
I może to szokować.

Mnie jednak nie szokowało.

Przypuszczam, że dlatego trochę się tą książką rozczarowałam.

Ale polecam ją - i fanom prostych historii o miłości na tle wojennej zawieruchy i tym, którzy na punkcie pierwszej wojny światowej w literaturze są zafiksowani.
To pozycja, którą znać trzeba.
Po prostu.

Od kilku lat nosiłam się z zamiarem przeczytania tej książki i zawsze znajdowałam sobie jakąś inną lekturę.
Wreszcie się udało.

Niewiele prozy Hemingwaya przeczytałam, nie umiem więc odnieść książki do reszty jego twórczości (ocenić, jak wypada na tej reszty tle).
Nie wiem, czy na rynku funkcjonują jakieś inne tłumaczenia od "mojego" - ja czytałam powieść w przekładzie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jestem zakochana w pisarstwie Konwickiego - ale tę książkę uważam za bardzo dziwną.
Rozumiem i w pełni akceptuję wileńskie wtręty autora do każdej niemal z jego książek - tu mnie jednak trochę denerwowały.
Ciężko jest określić to, o czym jest ta historia.
I o kim.
Dużo chaosu w kwestii fabuły.
Jeśli ktoś (skuszony mnóstwem krążących w sieci choćby recenzji tak o tej książce mówiących) oczekuje ironicznego rozprawienia się z Solidarnością w sposób podobny "Małej Apokalipsie", to srodze się rozczaruje.
Nie ta poetyka.
Zupełnie.
To raczej Konwicki w wydaniu z "Dziury w niebie"

Jednak styl zachwyca jak zawsze. To jest bardzo dobre technicznie.

Jestem zakochana w pisarstwie Konwickiego - ale tę książkę uważam za bardzo dziwną.
Rozumiem i w pełni akceptuję wileńskie wtręty autora do każdej niemal z jego książek - tu mnie jednak trochę denerwowały.
Ciężko jest określić to, o czym jest ta historia.
I o kim.
Dużo chaosu w kwestii fabuły.
Jeśli ktoś (skuszony mnóstwem krążących w sieci choćby recenzji tak o tej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Przepiękne studium lęku przed uczuciem i dramatu niemożności nawiązania relacji z drugim człowiekiem.
Zapis w formie scenariusza niczego nie umniejsza, przeciwnie, intensyfikuje to, co najważniejsze. Esencją opowiadania są dialogi. W nich ujawnia się tragizm bohaterów.
Polecam.

Przepiękne studium lęku przed uczuciem i dramatu niemożności nawiązania relacji z drugim człowiekiem.
Zapis w formie scenariusza niczego nie umniejsza, przeciwnie, intensyfikuje to, co najważniejsze. Esencją opowiadania są dialogi. W nich ujawnia się tragizm bohaterów.
Polecam.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Pilipiuk nie umie pisać dłuższych historii - zauważyłam to już wcześniej. Ma kłopoty z tworzeniem fabuły.
Poza tym słuszną jest uwaga, że czasami pomysły na przygody Wędrowycza są naprawdę gimnazjalne.
Mimo tego - warto poczytać, bo książka nie jest nadęta. To dobra pozycja do dochamienia się, odstresowania i pośmiania.

Pilipiuk nie umie pisać dłuższych historii - zauważyłam to już wcześniej. Ma kłopoty z tworzeniem fabuły.

Poza tym słuszną jest uwaga, że czasami pomysły na przygody Wędrowycza są naprawdę gimnazjalne.

Mimo tego - warto poczytać, bo książka nie jest nadęta. To dobra pozycja do dochamienia się, odstresowania i pośmiania.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Chcąc wystawić jakąkolwiek opinię i recenzję którejkolwiek z części opowieści o Wędrowyczu przechodzę katusze - muszę jakoś pogodzić fakt, że książka jest śmieszna, autor ma lekkość pisania i zdolność nicowania języka przynoszącą podobne (humorystycznie) efekty, jak Masłowska i to, że literacko jest to dosyć słabe. Pewne opowiadania z "Weźmisz..." kuleją też stylowo, i to bardzo. Czasami brakuje mu też pomysłów.

Ale ze względu na tę śmieszność i zdolność oderwania od nudy rzeczywistości polecam szczerze. I lepiej zacząć przygodę z Wędrowyczem właśnie od tej pozycji, a nie od "Kronik".

Chcąc wystawić jakąkolwiek opinię i recenzję którejkolwiek z części opowieści o Wędrowyczu przechodzę katusze - muszę jakoś pogodzić fakt, że książka jest śmieszna, autor ma lekkość pisania i zdolność nicowania języka przynoszącą podobne (humorystycznie) efekty, jak Masłowska i to, że literacko jest to dosyć słabe. Pewne opowiadania z "Weźmisz..." kuleją też stylowo, i to...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jak dla mnie - wspaniały dramat. Nie tylko tu, ale w ogóle zachwycam się językiem Gombrowicza, jego giętkością stylistyczną i składniową. W "Iwonie..." oprócz tego mamy jeszcze doskonałe przenicowanie stosunków międzyludzkich.
"Iwona..." boli. Szkoda, że tylko inne Iwony, a nie ich oprawców....

Jak dla mnie - wspaniały dramat. Nie tylko tu, ale w ogóle zachwycam się językiem Gombrowicza, jego giętkością stylistyczną i składniową. W "Iwonie..." oprócz tego mamy jeszcze doskonałe przenicowanie stosunków międzyludzkich.
"Iwona..." boli. Szkoda, że tylko inne Iwony, a nie ich oprawców....

Pokaż mimo to


Na półkach:

Kiedy byłam młodsza, to atmosfera Młodej Polski wydawała mi się głęboko natchniona. Dziś - poza pewnymi wyjątkami, takimi, jak twórczość Wyspiańskiego - wydaje mi się przede wszystkim przygnębiającą. Taki też jest ten dramat - zaznaczam jednak, że jest to opinia moja i tylko moja. Subiektywna. Historia bardzo aktualna, pomimo upływu lat - niewierna żona, niewierny mąż i niewierna matka niewiernego męża w tle. Oczywiście - niewierność spowita jest atmosferą mroków przeznaczenia i działaniem sił wyższych. Łza się w oku kręci - dzisiaj niewierna Luba powie po prostu, że już się jej nie podnieca.
Jeśli ktoś szaleje za polskim modernizmem, to wstyd tej pozycji nie znać. Polecam ją jednak tropicielom głupich bohaterów literackich. Tu jest ich sporo.

Kiedy byłam młodsza, to atmosfera Młodej Polski wydawała mi się głęboko natchniona. Dziś - poza pewnymi wyjątkami, takimi, jak twórczość Wyspiańskiego - wydaje mi się przede wszystkim przygnębiającą. Taki też jest ten dramat - zaznaczam jednak, że jest to opinia moja i tylko moja. Subiektywna. Historia bardzo aktualna, pomimo upływu lat - niewierna żona, niewierny mąż i...

więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Lekcja historii. Obowiązkowa. I styl wcale nie gorszy od Joyce'a.

Lekcja historii. Obowiązkowa. I styl wcale nie gorszy od Joyce'a.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Ani mnie ziębi ani grzeje - ani mnie zbulwersowała ani rozbawiła.
No, może tyle, że polubiłam tego Jana - w gruncie rzeczy, to całkiem sympatyczny, zagubiony facet...

Ani mnie ziębi ani grzeje - ani mnie zbulwersowała ani rozbawiła.

No, może tyle, że polubiłam tego Jana - w gruncie rzeczy, to całkiem sympatyczny, zagubiony facet...

Pokaż mimo to


Na półkach:

W samym sposobie napisania książki, w technice pisarskiej nie znalazłam niczego wybitnego. Ale jeśli ktoś jest zainteresowany historią rodu Borgiów bądź trudnymi czasami, w jakich rodowi przyszło żyć na pewno odnajdzie się w tej pozycji. Polecam, warto ją przeczytać, chociaż nie jest to Stendhal ani Camus.

W samym sposobie napisania książki, w technice pisarskiej nie znalazłam niczego wybitnego. Ale jeśli ktoś jest zainteresowany historią rodu Borgiów bądź trudnymi czasami, w jakich rodowi przyszło żyć na pewno odnajdzie się w tej pozycji. Polecam, warto ją przeczytać, chociaż nie jest to Stendhal ani Camus.

Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jeśli komuś spodobała się "Dolina Issy" Miłosza, to grzechem byłoby nie przeczytać "Dziury w niebie" Konwickiego. Książka w podobnym klimacie.

Jeśli komuś spodobała się "Dolina Issy" Miłosza, to grzechem byłoby nie przeczytać "Dziury w niebie" Konwickiego. Książka w podobnym klimacie.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zoli zdarzały się lepsze książki.
"Nana" jest tendencyjna, narrator nie kryje swojej niechęci do głównej bohaterki, momentami akcja rozwija się zbyt wolno, żeby u końca książki galopować zupełnie bez powodu....
Historia frapuje, ale sposób podania denerwuje.

Zoli zdarzały się lepsze książki.
"Nana" jest tendencyjna, narrator nie kryje swojej niechęci do głównej bohaterki, momentami akcja rozwija się zbyt wolno, żeby u końca książki galopować zupełnie bez powodu....
Historia frapuje, ale sposób podania denerwuje.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Pragnienie jednomyślności wydaje się silniejsze niż pragnienie prawdy. Bo nie z prawdy czerpiemy poczucie naszego bezpieczeństwa, ale ze wspólnoty.”


„Każdy rządca który walczy o dusze rządzonych, jest osamotniony.”


czy mam cytować jeszcze, czy wystarczy moje zapewnienie, że momentami jest to lepsza parabola od Dżumy?

„Pragnienie jednomyślności wydaje się silniejsze niż pragnienie prawdy. Bo nie z prawdy czerpiemy poczucie naszego bezpieczeństwa, ale ze wspólnoty.”


„Każdy rządca który walczy o dusze rządzonych, jest osamotniony.”


czy mam cytować jeszcze, czy wystarczy moje zapewnienie, że momentami jest to lepsza parabola od Dżumy?

Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Świetna panorama ówczesnego społeczeństwa, dobre studium stosunków międzyludzkich i wnikliwy portret psychologiczny karierowicza, który ma w sobie coś z Judyma - tu mu źle, tam niedobrze, a nawet ideały jakieś jeszcze się uchowały, tylko realia każą o nich zapomnieć.
A za miłością odrzuconą to się tęskni, oj tęskni...

warto - zwłaszcza, jeśli jest się z Łodzi, żeby móc sprawdzić, ile z dawnej Łodzi w tej nowej zostało.

Świetna panorama ówczesnego społeczeństwa, dobre studium stosunków międzyludzkich i wnikliwy portret psychologiczny karierowicza, który ma w sobie coś z Judyma - tu mu źle, tam niedobrze, a nawet ideały jakieś jeszcze się uchowały, tylko realia każą o nich zapomnieć.
A za miłością odrzuconą to się tęskni, oj tęskni...

warto - zwłaszcza, jeśli jest się z Łodzi, żeby móc...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Rzeczywiście - wciąga. Dobrze napisana. Język wartki, potoczysty.
Coś podobnego do "Doliny Issy" Miłosza albo "Kroniki wypadków miłosnych Konwickiego" - i tam i tu powracamy do kraju lat dziedzinnych...

Rzeczywiście - wciąga. Dobrze napisana. Język wartki, potoczysty.
Coś podobnego do "Doliny Issy" Miłosza albo "Kroniki wypadków miłosnych Konwickiego" - i tam i tu powracamy do kraju lat dziedzinnych...

Pokaż mimo to