rozwiń zwiń

Oficjalne recenzje użytkownika

Więcej recenzji
Okładka książki Angst with happy ending Weronika Łodyga
Ocena 7,1
Recenzja Aleks i małe awokado

Debiut Weroniki Łodygi, młodzieżowy romans z wątkiem LGBT+ „Hurt/Comfort”, został przyjęty bardzo ciepło. Polscy nastolatkowie doczekali się lekkiej i zabawnej powieści, która w zgrabny sposób poruszała wątek nie tylko odkrywania swojej orientacji, ale również innych, bliskich młodym...

Avatar
bookowertyczka Czytaj więcej
Okładka książki Hurt/Comfort Weronika Łodyga
Ocena 7,4
Recenzja Mało cierpienia, dużo pocieszenia

Dla wszystkich, którzy kiedykolwiek czytywali fan fiction, znaczenie frazy hurt/comfort będzie jasne – tak określa się opowiadania, w których bohatera cierpiącego (fizycznie lub psychicznie, a najlepiej i tak, i tak) pociesza druga osoba, co pozwala na zbudowanie między nimi głębokiej...

Avatar
bookowertyczka Czytaj więcej

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , ,

Co najbardziej lubię w czytaniu? Odkrycia. Książki, co do których nie mam żadnych oczekiwań, a które okazują się świetne. Tak jak „Córka Izebel” Wilkiego Collinsa.

Nie zrozumcie mnie źle – nie nazwałabym tej powieści arcydziełem, choć Wilkie Collins z pewnością potrafił pisać, a jego styl jest elegancki i klasyczny. "Córka Izebel" zaskoczyła mnie… progresywnością.

Kiedy sięgam po XIX-wieczne powieści pisane przez mężczyzn, obawiam się jednego: postaci kobiecych. Nawet w wybitnych powieściach bywają one płaskie: piękne, szlachetne, cnotliwe i bogobojne wiktoriańskie ideały nie mają w sobie żadnej iskry życia, żadnej wiarygodności istoty ludzkiej. Te chodzące anioły stanowiły wzór ówczesnej kobiety, ale z perspektywy współczesnej czytelniczki – są zupełnie nieinteresujące.

Dlatego Collins mnie zaskoczył. W „Córce Izebel” to kobiece bohaterki wysuwają się na pierwszy plan i są to bohaterki naprawdę nieźle nakreślone. Co prawda pojawia się piękna, młoda i szlachetna Minna, ale towarzyszą jej o wiele ciekawsze postacie: jej matka, Madame Fontaine, ambitna i zdeterminowana, by walczyć o szczęście córki, oraz zamożna wdowa, która – mimo sprzeciwu wspólnika – zamierza kontynuować dzieło swego męża, wprowadzając odważne (a na tamte czasy: rewolucyjne) reformy dotyczące praw pracowniczych czy zatrudnienia kobiet.

I choć to kobieta jest czarnym charakterem powieści, Collins ma dla niej wiele zrozumienia. Czytelnik poznaje jej uczucia i motywację, i nawet jeśli nie może jej z czystym sercem kibicować ze względu na metody, które wybrała, by osiągnąć cel – trudno całkowicie ją potępić.

Sytuacja kobiet (bo całość skupia się na sytuacji Minny, której reputacja matki może przeszkodzić w zamążpójściu, a więc pogrzebać jej szanse na dobre życie) to nie jedyny społeczny problem, który porusza Collins. Wraz z postacią Słomianego Jacka, nieco naiwnie nakreślonego pacjenta szpitala psychiatrycznego, pojawia się w powieści temat podejścia społeczeństwa do osób chorych psychicznie i tego, jak są one traktowane przez personel medyczny.

Wątki te pojawiają się jednak tylko w tle – „Córka Izebel” jest przede wszystkim kryminałem, na pierwszy plan wysuwa się więc zbrodnia i tajemnica. Choć samo zakończenie nie jest dla współczesnego czytelnika zaskakujące, trzeba pamiętać, że Collins jest jednym z prekursorów powieści detektywistycznej. A tworzenie klimatu wychodzi Collinsowi naprawdę nieźle – choć od lektury minęły już 2 miesiące, wciąż pamiętam ponurą atmosferę XIX-wiecznego Frankfurtu.

I na pewno sięgnę po inne powieści tego pisarza – nie tylko dla klimatu, ale dla nieźle napisanych bohaterek i zarysowanych w tle wątków społecznych.

Co najbardziej lubię w czytaniu? Odkrycia. Książki, co do których nie mam żadnych oczekiwań, a które okazują się świetne. Tak jak „Córka Izebel” Wilkiego Collinsa.

Nie zrozumcie mnie źle – nie nazwałabym tej powieści arcydziełem, choć Wilkie Collins z pewnością potrafił pisać, a jego styl jest elegancki i klasyczny. "Córka Izebel" zaskoczyła mnie… progresywnością.

Kiedy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Czy XIX-wieczna, wiktoriańska powieść może być feministyczna? Czy dotrze do współczesnego czytelnika, który ma dziś zupełnie inne problemy niż ludzie sprzed 200 lat?

Książki sióstr Brontë bywają określane jako jedne z pierwszych powieści feministycznych. Ich wydanie spotkało się z mieszanymi recenzjami, a niektóre z powieści zostały uznane za wulgarne i gorszące. Mówiono, że pisanie takich rzeczy zwyczajnie kobiecie nie przystoi. Z taką gwałtowną reakcją spotkała się też „Lokatorka Wildfell Hall” najmłodszej z sióstr Brontë, Anne.

„Lokatorka…” okazała się rzeczywiście fascynującą powieścią, odważną – co zadziwiające, nawet dzisiaj – pod względem poruszanych tematów społecznych.
Historię opowiada czytelnikowi młody mężczyzna, Gilbert Markham. Życie w Linden-Car jest zupełnie spokojne, dlatego gdy do pobliskiej posiadłości Wildfell Hall wraz z synkiem i służącą wprowadza się młoda kobieta, Helen Graham, nie mija wiele czasu, gdy tytułowa lokatorka staje się przedmiotem plotek. Zwłaszcza, że niechętnie zdradza jakiekolwiek fakty ze swojej przeszłości.

Początek powieści, z jej opisem życia spokojnego angielskiego miasteczka, towarzyskimi zależnościami wśród miejscowej śmietanki i ploteczkami przypominał mi trochę Jane Austen. Jednak im dalej zagłębiamy się w historię, tym bardziej odbiega ona od powieści Austen. Zwłaszcza, gdy w końcu poznajemy historię Helen, opowiedzianą jej własnymi słowami. Historię młodej, naiwnej dziewczyny, która wplątuje się w toksyczne małżeństwo zabarwione hazardem, alkoholizmem, a w końcu przemocą.

Anne Brontë odważnie wyraża swoje zdanie na temat ograniczeń narzucanych kobietom przez wiktoriańskie społeczeństwo. Postać Helen, jej silna moralnie natura i walka o niezależność, to jedna z ciekawszych bohaterek, z jaką spotkałam się w XIX-wiecznej literaturze. Choć jej konstrukcja budziła niekiedy moje wątpliwości – bo oczywiście, mimo łamania konwenansów, Helen jest kwintesencją chrześcijańskiego miłosierdzia i wiktoriańskiej cnoty – trzymałam za nią kciuki do samego końca.
Bohaterowie są jedną z silniejszych stron powieści. Realistyczni, wielowymiarowi, ewoluują wraz z rozwojem fabuły.

Brontë tworzy bardzo realistyczny obraz życia ówczesnego społeczeństwa ze wszystkimi jego problemami, takimi jak zakłamanie, trudna sytuacja samotnych kobiet czy styl życia wyższych warstw społecznych.
Tak jak w powieściach Charlotte, tak i tutaj Anne kreśli obraz kobiety w trudnej sytuacji finansowej, zdanej tylko na siebie i siłę swojego charakteru. „Lokatorka…” jest jednak zdecydowanie bardziej realistyczną. Pisarka zręcznie balansuje między realizmem a romantyzmem, ale nie znajdziemy tu wiele gotyckich elementów, tak charakterystycznych dla „Dziwnych losów Jane Eyre” czy – zwłaszcza – „Wichrowych Wzgórz”.

Lektura „Lokatorki…” była prawdziwą ucztą, która przypomniała mi, za co tak kocham XIX-wieczne powieści. Anne Brontë stworzyła powieść, która – mimo upływu lat – niestety wciąż jest aktualna.

Czy XIX-wieczna, wiktoriańska powieść może być feministyczna? Czy dotrze do współczesnego czytelnika, który ma dziś zupełnie inne problemy niż ludzie sprzed 200 lat?

Książki sióstr Brontë bywają określane jako jedne z pierwszych powieści feministycznych. Ich wydanie spotkało się z mieszanymi recenzjami, a niektóre z powieści zostały uznane za wulgarne i gorszące. Mówiono,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Czy zdarza się Wam kupić książkę, której opis i recenzje brzmią jak coś idealnego dla Was, a potem odłożyć ją na półkę w obawie, że czeka Was rozczarowanie?

Właśnie takim przypadkiem jest dla mnie „Las zna twoje imię” Alaitz Leceagi, którą kupiłam krótko po premierze (4 lata temu!), a po którą sięgnęłam dopiero niedawno. Lata 20., Hiszpania, posiadające magiczną moc siostry-bliźniaczki i przepowiednia, która nad nimi ciąży.

"Las zna twoje imię" zaczyna się jak mroczna, gotycka baśń. Ponura posiadłość na hiszpańskim wybrzeżu, samobójcza śmierć, tytułowy tajemniczy las i dwie siostry, Estrella i Alma, związane silną relacją, w której tyle co miłości, jest też zawiści. Początek zachwycił mnie właśnie tym gotyckim klimatem, a potem… całość skręciła w zupełnie inną stronę.
Część, w której akcja przenosi się z Hiszpanii do Ameryki lat 30., interesowała mnie najmniej i trochę się dłużyła. Na szczęście jest to tylko chwilowa przerwa i ostatecznie wracamy do Hiszpanii – już zupełnie innej, bo rządzonej przez generała Franco. A wraz z powrotem do Hiszpanii – wraca też magia.

Książka Leceagi wymyka się prostym klasyfikacjom gatunkowym. Jest tu trochę fantasy, jest trochę romansu, jest też całkiem sporo z powieści historycznej (fabuła rozgrywa się w latach 20. i 30., a kończy podczas II wojny światowej). Powieść obyczajowa z elementami fantastycznymi? Realizm magiczny? Jeśli miałabym określić ją jednym zdaniem, to brzmiałoby ono: połączenie „Domu duchów” Isabel Allende z „Przeminęło z wiatrem” Margaret Mitchell.

Nie znajdziemy tu bohaterów, których łatwo będzie polubić. Estrella – zarówno pod względem charakteru, jak i swojej historii – przywodziła mi na myśl Scarlett O’Harę. „Las zna twoje imię” jest więc opowieścią o przetrwaniu, o braniu życia w swoje ręce i o sile kobiet.
To powieść przeważnie niespieszna, mimo elementów magicznych i wątku wojennego, dość kameralna, mimo akcji toczącej się w dwóch krajach (bohaterowie drugoplanowi są tu naprawdę drugoplanowi).
Wady? Wspomniana już amerykańska część fabuły. Język, choć bardzo ładny i plastyczny, miejscami nie pasował mi realiów (zwłaszcza wymienianie z nazwy luksusowych marek wybijało mnie z rytmu, choć rzeczywiście Estrella mogła nosić kreacje od znanych projektantów, nie jest to więc ahistoryczne). Spokojnie można by całość nieco skrócić bez szkody dla całości.

Czy polecam? Tak. Zwłaszcza na długie, chłodne wieczory. Choć minęło już kilka miesięcy od lektury, wciąż bardzo dobrze pamiętam i fabułę, i klimat. A to ostatnio nie zdarza mi się zbyt często.

Czy zdarza się Wam kupić książkę, której opis i recenzje brzmią jak coś idealnego dla Was, a potem odłożyć ją na półkę w obawie, że czeka Was rozczarowanie?

Właśnie takim przypadkiem jest dla mnie „Las zna twoje imię” Alaitz Leceagi, którą kupiłam krótko po premierze (4 lata temu!), a po którą sięgnęłam dopiero niedawno. Lata 20., Hiszpania, posiadające magiczną moc...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Na okładce kolejnej powieści Mariany Leky – której „Sen o okapi” był popularny kilka lat temu – wydawca umieścił zdanie: „Kojąca opowieść o odnajdywaniu szczęścia wśród codziennych trosk”. I to jest naprawdę trafny opis, czym są "Smutki wszelkiej maści".

„Smutki wszelkiej maści” to migawki z codziennego życia bohaterki. Fragmenty, w których narratorka opisuje swoich sąsiadów, obserwuje napotkanych przypadkowo ludzi, przytacza rozmowy u fryzjera czy zastanawia się nad miłosną przeszłością swojej ciotki. Nie znajdziecie tu porywającej akcji, skomplikowanej fabuły czy wyrywających z kapci plot twistów. To nie ten typ literatury.
Znajdziecie tu za to poetycki styl, który Mariana Leky zaprezentowała już w „Śnie o okapi”. Jednak w przeciwieństwie do „Snu…”, nie ma tu tego oniryzmu, a magia nie objawia się w akcji – magię tworzy styl autorki, jej niebanalne metafory, a jednocześnie prosty język, dzięki czemu Leky nie popada w banał czy egzaltację.

Przede wszystkim jednak „Smutki…” wyróżnia ogromna czułość, z którą pisarka kreśli swoich bohaterów, przyglądając się historiom ich życia. Na kartach książki spotkamy wuja Ulricha, emerytowanego psychoterapeutę, psa Lori, który składa się z lęków czy 16-letnią Lisę, przeżywającą swój pierwszy zawód miłosny. Każdemu z nich autorka przygląda się z uwagą, bez moralizatorstwa, z dużą wyrozumiałością do ludzkich trosk i strachów.

Bo – wbrew tytułowi – „Smutki…”wcale nie są przepełnione smutkiem. Choć znalazłam tu nieco melancholii, tak karty powieści przepełnione są nadzieją, pełne subtelnego humoru, wspomnianej już czułości i wyrozumiałości w stosunku do drugiego człowieka. Leky skupia się na członkach małych społeczności i czyni to z niezwykłą empatią. Skończyłam lekturę tej krótkiej powieści z uśmiechem na ustach i uczuciem, że świat jest całkiem dobrym miejscem ;)

Na okładce kolejnej powieści Mariany Leky – której „Sen o okapi” był popularny kilka lat temu – wydawca umieścił zdanie: „Kojąca opowieść o odnajdywaniu szczęścia wśród codziennych trosk”. I to jest naprawdę trafny opis, czym są "Smutki wszelkiej maści".

„Smutki wszelkiej maści” to migawki z codziennego życia bohaterki. Fragmenty, w których narratorka opisuje swoich...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Ci, co wyjeżdżają, zawsze zapominają, że świat nie kończy się z ich wyjazdem […]. Zapominają, że wszystko gnije dalej.”

Zawsze bałam się sci-fi. Uważałam, że to nie dla mnie. Że powieści z tego gatunku są zbyt trudne. Zbyt techniczne. A jednocześnie, często, zbyt filozoficzne. Więc prawdopodobnie się zanudzę i w dodatku nic nie zrozumiem. Więc postanowiłam spróbować.

„Ptaki, które zniknęły” nie należą do hard sci-fi. Nie znajdziemy tu wielu szczegółowych opisów technologii, a cała kosmiczna otoczka jest tak naprawdę tłem do opowiedzenia historii. Historii o ludziach. O tęsknocie. O wieczności, a zarazem o kruchości życia. O miłości. O tym, co bezpowrotnie minęło. O tym wszystkim, o czym są wszystkie dobre historie 😉

Najpierw poznajemy Kaedę, uprawiającego dhubę na surowcowej planecie Umbai V. A potem Kaeda spotyka kapitan Nię Imani, i zakochuje się w niej. Niespełnioną miłością, ponieważ mogą widywać się tylko raz na piętnaście lat – a Kaeda starzeje się, podczas gdy Nia wciąż pozostaje tak samo młoda. Już sama ta historia, prosta, ale poruszająca, mogłaby stanowić kanwę całej osobnej powieści.

Tymczasem Simon Jimenez z takich historii posklejał całą książkę. Poznajemy więc Fumiko, genialną naukowczynię mieszkającą na coraz szybciej umierającej Ziemi. I chłopca, który pewnego dnia spadł z nieba. Towarzyszymy im w podróży (czasem krótkiej, czasem trwającej tysiąclecia), ale nigdy nie poznajemy pełni ich historii.

Jimenez zbudował historię na niedopowiedzeniach, nigdy nie odkrywając wszystkich kart. Paradoksalnie przez to „Ptaki…” są angażujące i jeszcze bardziej poruszają. Wiemy, że bohaterowie mają swoje osobne historie, że oglądamy jedynie wycinek ich życia. Podglądamy światy i miasta-planety, każde z własną kulturą i zwyczajami. Nie znajdziemy tu długich wyjaśnień, żadnej ekspozycji. Jimenez rozrzuca wskazówki, ale poskładanie ich w całość zostawia czytelnikowi. Dlatego chętnie wróciłabym jeszcze kiedyś do tego świata – wydaje się, że ma on wiele do zaoferowania.

„Ptaki…” to powieść, o której mogłabym mówić dużo, ale nie chciałbym popaść w banał. Piękno tej opowieści tkwi bowiem w jej prostocie. W uniwersalności, mimo kosmicznych statków, planet i podróżowania w czasie.

To książka, którą warto czytać powoli, rozkoszując się jej poetyckim, melancholijnym klimatem. Zostanie z Wami na długo.

„Ci, co wyjeżdżają, zawsze zapominają, że świat nie kończy się z ich wyjazdem […]. Zapominają, że wszystko gnije dalej.”

Zawsze bałam się sci-fi. Uważałam, że to nie dla mnie. Że powieści z tego gatunku są zbyt trudne. Zbyt techniczne. A jednocześnie, często, zbyt filozoficzne. Więc prawdopodobnie się zanudzę i w dodatku nic nie zrozumiem. Więc postanowiłam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„[…] był to czas, kiedy ludzie, których jedyną winą było to, że ich imiona pochodziły z innego języka, którego nawet nie znali, zostali wypędzeni z domów i wsi, w których mieszkali od dwóch tysięcy lat, oderwani od swoich zwierząt oraz grobów swoich bliskich i wygnani z kraju”.

„Milczenie Szeherezady” to opowieść o miejscu, którego już nie ma.
Egzotyczna Smyrna, perła osmańskiego imperium, w której od wieków obok siebie żyją Turcy, Grecy i Ormianie, muzułmanie, chrześcijanie i żydzi. I Smyrna w ogniu, śmiertelna pułapka dla tych, których europejskie statki nie wzięły na pokład. Popiół, śmierć i strach.
Defne Suman zręcznie przeplata dwa odmienne obrazy jednego miasta, umieszczając akcję powieści na tle konfliktu grecko-tureckiego, swoimi bohaterami czyniąc osoby różnych narodowości, o odmiennych historiach i przekonaniach. Co czyni „Milczenie…” tytułem interesującym, ale niełatwym.
Nie jest to książka, którą pochłonie się szybko i przyjemnie. Wymaga skupienia, zwłaszcza że rozdziały nie są ułożone chronologicznie, a autorka wrzuca czytelnika w trzy różne płaszczyzny czasowe, nie wyjaśniając za wiele. (Dopiero pod koniec elementy układanki wskakują na swoje miejsce, tworząc spójną całość.)


I to właśnie Smyrna jest najciekawszym, najbarwniejszym, najlepiej przedstawionym bohaterem tej historii. Na uwagę zasługują też na pewno Edith i Avinash, natomiast Panagiotę odebrałam jako najsłabszy element tej historii. Przy barwnych charakterach pozostałych postaci jako bohaterka wypada blado, nieinteresująco. Motywy jej postępowania często były dla mnie niezrozumiałe, a losy - niezbyt angażujące.
A przecież opowieść o konflikcie, przemijaniu i upadku miasta powinna mnie porwać. A jednak - ze względu na Panagiotę - nie porwała.
To mój największy zarzut.

Muszę jednak oddać „Milczeniu…”, że zainteresowała mnie historią tamtego regionu i stanowiła nie lada wyzwanie. Czytanie książek spoza anglosaskiego czy polskiego kręgu kulturowego jest dla mnie zawsze wyjściem z pewnej strefy komfortu. Cieszę się, że spróbowałam.

„[…] był to czas, kiedy ludzie, których jedyną winą było to, że ich imiona pochodziły z innego języka, którego nawet nie znali, zostali wypędzeni z domów i wsi, w których mieszkali od dwóch tysięcy lat, oderwani od swoich zwierząt oraz grobów swoich bliskich i wygnani z kraju”.

„Milczenie Szeherezady” to opowieść o miejscu, którego już nie ma.
Egzotyczna Smyrna, perła...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

„Babel” może nie okazał się bublem, ale wciąż mam z nim problem. Bo jak zachwyca, jak nie zachwyca?

Już dawno żadna książka nie wzbudziła we mnie takiej chęci, by przeczytać ją od razu po premierze. Poprzeczka była ustawiona wysoko: pozytywne, pełne zachwytów recenzje osób, którym – pod względem czytelniczym – ufam. „Babel” wydawał się idealną książka dla mnie – XIX-wieczny Londyn, klimat dark academia, skupienie na języku, niespieszna akcja, problemy społeczne, autorka „Wojen makowych”, które zrobiły na mnie duże wrażenie. A jednak – już dawno nic tak mnie nie rozczarowało, a moje oczekiwania bardzo rozjechały się z rzeczywistością.

Im dłużej myślę o „Bablu”, tym bardzie jestem poirytowana, tym więcej widzę wad i aż nie wiem, od czego zacząć.
Wiele razy wspominałam, że dużo ważniejsze niż fabuła, są dla mnie bohaterowie i (w fantasy) świat. I tutaj „Babel” zawiodło na całej linii. Jedyną postacią, która była dla mnie wiarygodna i ciekawa, jest główny bohater, Robin Swift. Prawie cała reszta jest dla mnie papierowa i mało wiarygodna – to nie ludzie z krwi i kości, ale chodzące tezy. Bohaterowie nie mówią, nie rozmawiają, ale wygłaszają tezy. I to w bardzo łopatologiczny sposób, tak żeby nikt nie miał wątpliwości, kto jest dobry, a kto zły.
Co gorsza – główni bohaterowie myślą zupełnie współcześnie: mają współczesne poglądy i współczesną mentalność, są bardzo samoświadomi i zupełnie nie wierzę w to, że żyją w XIX wieku. Robin, a zwłaszcza Rami i Victoire, wiedzą doskonale, czym jest rasizm i kolonializm (choć to pojęcie jeszcze wówczas nie istniało), podzielają feministyczne poglądy, ale właściwie nie wiemy, dlaczego (oprócz tego, żebyśmy mogli ich ocenić pozytywnie) i co wpłynęło na to, że ich myślenie jest tak dalekie od wiktoriańskiego standardu.

Za to XIX-wieczną mentalność ma cała reszta, tj. biali arystokraci, którzy są postaciami wyraźnie negatywnymi. I to negatywnymi w bardzo kreskówkowy sposób – brakowało tylko błyskawic w tle i złowieszczego śmiechu.
To największa wada tej powieści – Kuang nie bawi się w subtelności, wali czytelnika łopatą po głowie, nie zostawiając żadnego miejsca dla czytelnika na interpretację czy wysnucie własnych wniosków. Wiem, że niektórzy oceniali to pozytywnie, bo „skończył się czas na subtelności i bycie grzecznym” – być może, ale dla mnie to wciąż jest bardzo duży minus. Nie lubię, kiedy autor traktuje mnie jak głupka, któremu trzeba jasno wskazać, co jest dobre, a co złe, jak w bajkach z wyraźnym morałem. Od książki dla dorosłego czytelnika oczekuję jednak nieco więcej. Co boli tym bardziej, że ja poglądy Kuang podzielam. Więc jeśli ja byłam zirytowana, to „Babel” tym bardziej nie przekona tych, którzy tak zdecydowanych poglądów nie mają. A szkoda, bo mogła to być świetna powieść, skłaniająca do refleksji i zmieniająca światopogląd.

Niestety, zasada „show, don’t tell” w „Bablu” nie występuje. To książka przegadana, w której czytelnikowi mówi się o czymś i czytelnik ma to wierzyć na słowo. Choćby przyjaźń czwórki bohaterów – Robina, Ramiego, Victoire i Letty, w którą nie wierzyłam zupełnie, choć autorka przekonywała, że każdy z nich skoczy za sobą w ogień. Tymczasem najczęściej widzimy bohaterów, kiedy się ze sobą kłócą albo są obrażeni. W tym przoduje Letty, biała dziewczyna z dobrej rodziny, której pozostała trójka wydaje się nawet nie lubić. Tym bardziej więc nie zaskoczyło mnie to, co wydarzyło się pod koniec książki – byłam nawet trochę zdziwiona, że stało się to tak późno.

I właśnie Letty jest dla mnie najciekawszą, obok Robina, postacią, o której chciałabym dowiedzieć się więcej. Co uznaję za pewną porażkę autorki, bo przypuszczam, że nie taka była jej intencja. Tymczasem ani Rami, ani Victoire, ani pozostali bojownicy w słusznej sprawie, zupełnie mnie nie interesowali – nie są ludźmi, tylko chodzącymi tezami. Nawet Griffin, który wydawał się być kimś nieco ciekawszym, ostatecznie okazuje się rozczarowująco jednoznaczną postacią (historia Evie jest rozwiązana w najgorszy możliwy sposób). Ostatecznie bohaterowie ci zupełnie mnie nie obchodzą i nie potrafiłam im kibicować, choć przecież walczyli po właściwej stronie. Dlatego też zakończenie nie wywarło na mnie większego wrażenia, choć jest ono z tych, które powinno rozerwać moje serce. A mnie zrobiło się może trochę smutno.

I tym „Babel” jest – książką, która miała ogromny potencjał, a która okazała się wielkim rozczarowaniem. To mogła być taka dobra powieść!
Bo przecież Kuang potrafi pisać. Potrafi tworzyć wiarygodnych, niejednoznacznych bohaterów („Wojny makowe” są tego najlepszym przykładem). Ma dużą wiedzę i dobry styl.

Choć „Babel” ma swoje momenty – bardzo podobał mi się klimat, który przez pierwszą połową książki przywodził mi na myśl powieści Dickensa. Akcja, choć niespieszna, całkiem mnie wciągnęła, a językowe rozważania były ciekawe (choć może to kwestia mojego wykształcenia i zainteresowania językoznawstwem – obawiam się, że osoby, które to nie obchodzi, wynudzą się) i zaskakująco przystępne – duża w tym zasługa tłumacza. „Babel” jest też nieźle napisany, choć – jak na książkę o jeżyku – zabrakło mi większego zróżnicowania stylu wypowiadania się postaci (profesor Oxfrodu mówi tak samo jako prosty robotnik). To wszystko jednak nie wystarczy, bym oceniła powieść Kuang pozytywnie.

To zmarnowany potencjał – mogliśmy otrzymać opowieść o chłopcu wyrwanym ze swojego kulturowego dziedzictwa, przesiąkniętym XIX-wieczną mentalnością, który pod wpływem innych osób zaczyna dostrzegać systemową opresję i powoli zmienia swoje poglądy, a dostaliśmy prostą, łopatologiczną i czarno-białą opowieść o tym, jaki kolonializm jest zły. Wiem, że są osoby, dla których to była zaleta – ale ja nie potrafię ocenić tego sposobu prowadzenia opowieści pozytywnie.

„Babel” może nie okazał się bublem, ale wciąż mam z nim problem. Bo jak zachwyca, jak nie zachwyca?

Już dawno żadna książka nie wzbudziła we mnie takiej chęci, by przeczytać ją od razu po premierze. Poprzeczka była ustawiona wysoko: pozytywne, pełne zachwytów recenzje osób, którym – pod względem czytelniczym – ufam. „Babel” wydawał się idealną książka dla mnie –...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Retelling legend arturiańskich we współczesnych amerykańskich dekoracjach przeplatany z tematem żałoby, a to wszystko z perspektywy czarnej nastolatki? Brzmi jak przepis na bestseller… albo totalną katastrofę.

Już dawno żadna powieść YA nie wzbudziła we mnie tak mieszanych uczuć. Z jednej strony – to sprawnie napisana, wciągająca historia, zawierająca kilka świeżych pomysłów. Z drugiej – wali czytelnika w nos typowymi w YA kliszami w chwili, kiedy zupełnie się tego nie spodziewa. Wasz odbiór tej pozycji będzie więc w dużej części zależał od Waszej cierpliwości do schematów młodzieżówek.
Co więc w tej powieści mnie zaskoczyło, a co… niekonieczne?

ZACHWYTY
- Reprezentacja jest naprawdę szeroka, a do tego wprowadzona bardzo naturalnie. Główna bohaterka jest czarna i ma to wpływ na to, jak odbiera świat i jak jest odbierana przez innych bohaterów. Nie jest to główny temat książki, ale problemy tej społeczności są dobrze zaznaczone. Oprócz tego mamy tu kilka postaci LGBT+, których orientacja nie jest ich jedyną cechą osobowości.
- Świat i system magiczny. Autorka miała pomysł, jak połączyć średniowieczne arturiańskie legendy ze współczesną Ameryką i wierzeniami Afroamerykanów. Choć byłam początkowo sceptycznie nastawiona i czasami musiałam nieco przymknąć oko, to Tracy Deonn daje radę.
- Temat żałoby, kolonializmu i poznawania swoich korzeni jest istotny i stanowi ważną część książki, a jednocześnie nie krzyczy „patrzcie, jaki ważny temat tu poruszam” 😉
- Przyjaźń i relacje rodzinne – powieści YA często skupiają się na wątku romantycznym, zapominając o pozostałych relacjach bohaterów. W „Zrodzonych z legendy” romans wysuwa się na pierwszy plan, ale autorka nie zapomina o relacji Bree z jej najlepszą przyjaciółką Alice i z ojcem, który fizycznie pojawia się co prawda w jednej scenie, ale interesuje się swoją córką. A to w YA wcale nie takie częste.
- Twist na końcu mnie naprawdę zaskoczył.

ZGRZYTY
- Klisze typowe dla młodzieżówek. Momentami bohaterka zachowuje się zwyczajnie głupio i ja wiem, że ma tylko 16 lat, ale czy możemy sobie darować dramatyczne „jedynym rozwiązaniem problemu jest zablokowanie numeru truloffa i unikanie kontaktu ze wszystkimi ludźmi z jego otoczenia”? Nie wspominając o tym, jak wiele rozdziałów kończy się omdleniem bohaterki.
- Amerykanocentryzm. Wystarczy wspomnieć, że ostatni raz, kiedy król Artur wezwał wszystkich rycerzy Okrągłego Stołu, zbiegł się z datą wojny o niepodległość Stanów Zjednoczonych. Hm, nie mogę sobie przypomnieć żadnego innego tak ważnego wydarzenia w historii świata, który obudziłby anglosaskiego króla…
- Instalove. Co najgorsze, wcale się tak nie zapowiada i na początku relacja rozwija się bardzo fajnie, a potem bum, mamy „nie mogę bez ciebie żyć i poświęcę dla ciebie wszystko” po… ilu? kilku dniach? Ja wiem, że oni mają po kilkanaście lat, ale wciąż – nie.
- Tempo akcji. „Zrodzonych…” czyta się szybciutko, ale kiedy dociera do ciebie, żę cała akcja rozgrywa się na przestrzeni kilku-kilkunastu dni… Całość robi się mniej wiarygodna. Naprawdę nie zaszkodziłoby, gdyby rozłożyć całość na okres przynajmniej tygodni.
- Zapowiedź trójkąta miłosnego. Może Deonn zaskoczy i nie pójdzie w tym kierunku, ale niestety „bohaterka – uśmiechnięty blondyn z sąsiedztwa – mroczny bucowaty brunet z tatuażami” powiązani ze sobą przeznaczeniem nie wróży nic dobrego.
- Twist na końcu może dla kogoś pogrzebać tę książkę, zwłaszcza jeśli nie jest fanem tropu "the chosen one".

Retelling legend arturiańskich we współczesnych amerykańskich dekoracjach przeplatany z tematem żałoby, a to wszystko z perspektywy czarnej nastolatki? Brzmi jak przepis na bestseller… albo totalną katastrofę.

Już dawno żadna powieść YA nie wzbudziła we mnie tak mieszanych uczuć. Z jednej strony – to sprawnie napisana, wciągająca historia, zawierająca kilka świeżych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Nie mamy jeszcze połowy lutego, a ja już przeczytałam książkę, która najpewniej trafi do zestawienia najlepszych w 2022.

Dawno, dawno temu w małej norweskiej wiosce, Butangen, przyszły na świat niezwykłe siostry – zrośnięte ze sobą bliźniaczki, Halfrid i Gunhild Hekne. Wyróżnia je też talent do tkania pięknych, kunsztownych tkanin. I gdy podczas tkania gobelinu umiera najpierw jedna, a potem druga siostra, ich ojciec na pamiątkę córek nakazuje odlać dwa dzwony. Od tego czasu Siostrzane Dzwony wiszą w dzwonnicy miejscowego, drewnianego kościółka, swym biciem ostrzegając mieszkańców Butangen przed wszelkim niebezpieczeństwem. Przynajmniej do czasu…
Oto bowiem w 1880 roku do wioski przybywa młody pastor, Kai Schweigaard, zwolennik nowoczesności i postępu. By zebrać fundusze na budowę nowej świątyni, pastor postanawia sprzedać stary kościół, a wraz z nim owiane legendą Siostrzane Dzwony. Do Butangen przybywa młody niemiecki architekt, Gerhard, który ma czuwać nad rozbiórką budowli.
Czy dzwony opuszczą rodzinną Norwegię, jaki wpływ wywrą zmiany na mieszkańcach wioski i jaką rolę odegra Astrid Hekne, potomkini bliźniaczych sióstr? O tym już sami musicie przeczytać.

Lars Mytting opowiada niespieszną, magiczną historię. Spokojną i zimną jak sama Norwegia. To, co uderza od pierwszych stron, to właśnie ten spokój, a także trudny do uchwycenia nastrój, w którym baśń i dawne wierzenia przenikają się z rzeczywistością XIX-wiecznej Norwegii. Autorowi bardzo dobrze udało się odwzorować ówczesne realia – czytelnik czuje zimno, niewygody i trud codziennego życia tamtych ludzi.

Powieść ma bardzo niespieszne tempo i tak naprawdę niewiele się dzieje – miłośnicy akcji najpewniej szybko się znudzą, tym bardziej, że dużo tu opisów przyrody i architektury. Jedno i drugie odgrywają tu bowiem naprawdę ważną rolę, wyrastając na kolejnego bohatera powieści.
W tym jednak tkwi urok i piękno tej książki – w jej niespieszności, ulotnej magii codzienności, w której dawne moce wciąż mają coś do powiedzenia, i w języku, którym Mytting posługuje się bardzo sprawnie. „Siostrzane Dzwony” są po prostu pięknie napisane – barwnym, ale nieprzesadzonym, nie nazbyt kwiecistym stylem.

Kolejną siłą książki są jej bohaterowie – skomplikowani, wiarygodni, ludzcy. Zwłaszcza główna bohaterka, Astrid, jest ciekawą postacią – zamkniętą w niewielkim świecie rodzinnej wioski, ale inteligentną, ciekawą świata, wyrastającą ponad przeciętność. Taką, która powinna była urodzić się w innym miejscu, w lepszych czasach, a jednocześnie nierozerwalnie związaną z miejscową historią.

Czy to oznacza, że „Siostrzane Dzwony” nie mają żadnych wad? Niekoniecznie. Choć zauroczyła mnie ta codzienność i niespieszność historii, miejscami tempo jest jednak zbyt wolne – nie zaszkodziłoby wycięcie czy skrócenie kilku (ale naprawdę niewielu!) fragmentów. Nie do końca przekonało mnie też zakończenie historii Astrid – ale to już wyraz moich własnych preferencji. Zresztą, żeby to ocenić, muszę poznać dalszy ciąg tej historii, bo „Siostrzane Dzwony” to ledwie pierwszy tom trylogii o rodzinie Hekne. A po następny z pewnością sięgnę.

Nie zawsze piękne wydanie idzie w parze z dobrą treścią – a w tym wypadku się udało. „Siostrzane Dzwony” warto mieć na półce nie tylko ze względu na cudowną okładkę.

Nie mamy jeszcze połowy lutego, a ja już przeczytałam książkę, która najpewniej trafi do zestawienia najlepszych w 2022.

Dawno, dawno temu w małej norweskiej wiosce, Butangen, przyszły na świat niezwykłe siostry – zrośnięte ze sobą bliźniaczki, Halfrid i Gunhild Hekne. Wyróżnia je też talent do tkania pięknych, kunsztownych tkanin. I gdy podczas tkania gobelinu umiera...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

18-letnia Debbie White zaczyna studia na dublińskim Trinity College. Do tej pory mieszkała na mlecznej farmie z kolekcjonującą sny i muszle matką, jej młodszym partnerem i niestroniącym od alkoholu wujkiem Billym, który zna się na gwiazdach i mitologii Greków. Teraz musi odnaleźć się w wielkim mieście, wśród bogatych dzieciaków, rosnących oczekiwań, imprez i skomplikowanych relacji. Debbie, z jednej strony poważna i dojrzała jak na swój wiek, z drugiej – wciąż naiwna i nieco dziecinna, będzie musiała poradzić sobie nie tylko z poczuciem zagubienia, ale też problemami rodzinnymi.

Powieść Louise Nealon porównywana jest do prozy Sally Rooney. I rzeczywiście jest tu kilka podobieństw – wkraczająca w dorosłość nastolatka, Irlandia, skomplikowane relacje – ale sam styl i rozłożenie akcentów jest zupełnie inne. „Snowflake” jest dużo bardziej magiczna, dużą rolę odgrywają w niej sny i rodzina bohaterki, a mniejszą – relacje romantyczne, które u Rooney dominowały. Same opisy życia na wsi, zmagającej się z problemami psychicznymi matki, wpatrzonego w gwiazdy wuja mają w sobie coś z baśniowej opowieści. A w zestawieniu z dosłownością codzienności, tworzą ciekawy klimat.

Podchodziłam do „Snowflake” ostrożnie, jak do wszystkich współczesnych powieści. Ale pochłonęłam ją za jednym posiedzeniem, bo jest to jedna z tych książek, od której nie można się oderwać, choć pozornie nic wielkiego się nie dzieje. Trafił do mnie i styl Nealon, i postacie Debbie i Ksante, w których znalazłam wiele podobieństw do samej siebie (zwłaszcza sprzed kilku lat). Już sam opis „chłopaka, który zawsze stoi z tyłu na mszy”, do którego wzdycha bohaterka, choć wcale go nie zna, a który ostatecznie okazuje się… boleśnie zwyczajny – kto z nas nie przeżył czegoś takiego?

„Snowflake” to słodko-gorzka, a jednocześnie bardzo ciepła opowieść o dorastaniu. O wielkich możliwościach, które przytłaczają. O pokonywaniu trudności. O małych wioskach i wielkich miastach. O skomplikowanych relacjach rodzinnych. O poczuciu winy. I o snach.
Warto ją poznać, jeśli podobały się Wam książki Rooney – a zwłaszcza, jeśli jednak do Was nie trafiły.

18-letnia Debbie White zaczyna studia na dublińskim Trinity College. Do tej pory mieszkała na mlecznej farmie z kolekcjonującą sny i muszle matką, jej młodszym partnerem i niestroniącym od alkoholu wujkiem Billym, który zna się na gwiazdach i mitologii Greków. Teraz musi odnaleźć się w wielkim mieście, wśród bogatych dzieciaków, rosnących oczekiwań, imprez i skomplikowanych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Rzadko sięgam po powieści obyczajowe, tzw. „literaturę kobiecą” (naprawdę nie lubię tego określenia) czy romanse. Ale od czasu do czasu sięgam po książkę z tego gatunku w nadziei, że znajdę ciepłą, miłą i zabawną opowieść.
Z „Beach Read” Emily Henry wiązałam spore nadzieje, bo opis był intrygujący.

Świat January Andrews, młodej autorki romansów, legł w gruzach w chwili, gdy umarł jej ukochany ojciec, a na jaw wyszła jego starannie ukrywana tajemnica. January próbuje poukładać sobie wszystko w głowie i przezwyciężyć blokadę twórczą. Zakłada się więc z Gusem Everettem, dawnym znajomym ze studiów i obiecującym pisarzem nieco „ambitniejszej” literatury, który też zmaga się z brakiem weny, że wymienią się swoimi gatunkami i spróbują napisać coś zupełnie innego już dotychczas.

Od razu wiadomo, jak to się skończy, co nie jest wadą - w końcu sięgając po romans raczej wiemy, czego się spodziewać 😉 Tu zaintrygował mnie sam pomysł, punkt wyjścia, a także relacja bohaterki z ojcem, która stanowiła bardzo ciekawy wątek poboczny. Liczyłam na to, że wiele zabawnych sytuacji i ciekawych spostrzeżeń wyniknie z samego pisania książki z zupełnie innego gatunku, niż ten, którym zajmowali się bohaterowie.
Niestety. Moje oczekiwania były za wysokie, dlatego kończyłam "Beach Read" nieco rozczarowana. To po prostu romans. I nawet niezbyt wakacyjny.

Wszystkie wątki poboczne, tak interesujące, okazały się bardziej dekoracjami, by bohaterowie mieli co robić. Sam wątek miłosny wysuwa się zdecydowanie na pierwszy plan i nie byłoby to złe, gdyby rozwijał się trochę wolniej, ciekawiej. Tymczasem dostajemy bohaterów, którzy wydają się niezbyt się lubić, którzy żywią do siebie dawne uprzedzenia… co właściwie przestaje mieć znaczenie już koło 50 strony. Tak jakby autorka nie mogła się już doczekać, by w końcu móc opisywać miłosne uniesienia i „diabelskie, seksowne usta” Gusa (przewracałam oczami, gdy kolejny raz pojawiało się to określenie).
To, co powinno być największą siłą tej historii, czyli relacja bohaterów, okazało się dla mnie mało wiarygodne.

Choć bohaterowie sami w sobie byli całkiem sympatyczni, czasami irytowała mnie January, która miejscami zachowywała się jak średnio rozgarnięta nastolatka.
A ponieważ żadna historia miłosna nie może obyć się bez przeszkód, tak jest i tutaj - tyle że Hunter nie miała chyba na to żadnego pomysłu, bo problemy między bohaterami wynikają z tego, że ze sobą nie rozmawiają. I to nie raz. A w zasadzie January, zamiast zapytać Gusa, o co chodzi, snuje w swojej głowie dziwne scenariusze.
Obiecująco wypadają postacie na drugim planie, niestety dostały za mało czasu i są ledwie zarysowani.
Podobnie wątek ojca January - taki potencjał! Rozwiązuje się całkiem łatwo i w zasadzie bezboleśnie.

Narzekam i narzekam, ale to nie jest tak, że zupełnie mi się nie podobało. Bawiłam się przy niej całkiem całkiem i czytało się dobrze, bo autorka ma lekkie pióro i niezły styl. Prosty, ale nie prostacki, widać w nim przebłyski humoru i ciekawych spostrzeżeń.
Ja po prostu miałam za wysokie oczekiwania, a dostałam po prostu romans, z całym dobrodziejstwem inwentarza - zagryzaniem warg, niesamowitym niebiańskim seksem i zachwytami nad sylwetką ukochanego. Jeśli Lubicie ten gatunek - warto sięgnąć, bo sam pomysł i wykonanie są niezłe. Zwłaszcza teraz, bo to naprawdę fajna, niewymagająca lektura na wakacje.
Ale jeśli nie przepadacie za romansami - nie wiem, czy „Beach Read” Was do nich przekona.

Rzadko sięgam po powieści obyczajowe, tzw. „literaturę kobiecą” (naprawdę nie lubię tego określenia) czy romanse. Ale od czasu do czasu sięgam po książkę z tego gatunku w nadziei, że znajdę ciepłą, miłą i zabawną opowieść.
Z „Beach Read” Emily Henry wiązałam spore nadzieje, bo opis był intrygujący.

Świat January Andrews, młodej autorki romansów, legł w gruzach w chwili,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

„Niektóre rzeczy trzeba przeżyć, zanim się je zrozumie. Nie zawsze można przyjąć postawę analityczną.”

Mam wrażenie, że ten cytat całkiem nieźle opisuje prozę Rooney. Te książki trzeba czuć, by je polubić, inaczej będą tylko irytować. Dlatego jeśli kogoś „Normalni ludzie” wymęczyli, temu raczej nie spodobają się „Rozmowy z przyjaciółmi”, bo to powieści napisane w podobny sposób i poruszające podobne tematy, podobne problemy. Ale nie takie same.

"Rozmowy z przyjaciółmi" mają jedną bohaterkę - Frances, którą obserwujemy w krótkim okresie jej życia. Ma 21 lat, studiuje i rozwija karierę pisarki, występując na slamach poetyckich ze swoją przyjaciółką i eks-dziewczyną. To właśnie tam spotyka dziennikarkę Melissę, piszącą artykuł o młodych poetkach, i jej męża, przystojnego aktora Nicka, z którym wkrótce nawiązuje romans.

Tak w skrócie wygląda fabuła, ale nie ona jest najważniejsza w książkach Sally Rooney. To przede wszystkim opowieść o młodych ludziach u progu dorosłości, których możliwości wydają się nieskończone, a którzy czują się przez to jeszcze bardziej zagubieni i wyobcowani. To opowieść o relacjach, często skomplikowanych, a jednocześnie o samotności i niezrozumieniu. O poszukiwaniu akceptacji. Rooney całkiem nieźle oddaje zagubienie i uczucia swojego pokolenia, dlatego wydaje mi się, że jej książki najbardziej trafią właśnie do osób w tym momencie życia, około dwudziestki lub niewiele starszych. Ja sama czułam, że jestem już odrobine „za stara” i te kilka lat temu podobałoby mi się bardziej 😉
Dlatego też wiele przemyśleń, którymi Frances dzieli się z czytelnikiem czy z innymi bohaterami, jest naiwnych w ten charakterystyczny, młodzieńczy sposób, kiedy wydaje się nam, że odkrywamy największe prawdy wszechświata.

Bohaterowie Rooney są przede wszystkim bardzo ludzcy - przez co nie zawsze pochwalamy (czy nawet rozumiemy) ich zachowanie. I to jest mój największy problem z książkami autorki - że momentami nie potrafię tym postaciom współczuć, bo przecież mają to, co mają, trochę na własne życzenie.
Z drugiej strony - są oni wynikiem konkretnej sytuacji społecznej i rodzinnej. Charakterystyczny dla twórczości pisarki jest brak ojca w jej historiach - którego albo nie ma wcale, albo jest gdzieś na dalszym planie, nieobecny, ale przez tą nieobecność wciąż wywierający wpływ.

Mam mały problem z oceną tego tytułu. Z jednej strony podobało mi się bardziej od „Normalnych ludzi” i naprawdę się wciągnęłam (przeczytałam w jeden dzień, cóż zdarza mi się niezwykle rzadko) - to też zasługa stylu Rooney, który jest prosty, minimalistyczny, ale też trafny i mający w sobie pewną lekkość i świeżość. Z drugiej strony bohaterowie potrafili zachowywać się dziwnie, czasami trudno było mi zrozumieć ich motywacje i niektóre sytuacje wydawały się wręcz nierealne, a pewne wątki bardzo podobne do „Normalnych ludzi” (cały czas porównuję te dwie powieści do siebie, ale robiłam to tez podczas lektury).
A jednak trafia do mnie sposób opisywania świata przez autorkę, jej wrażliwość i język. I na pewno będę się przyglądać jej karierze. Mam nadzieję, że jeszcze nas zaskoczy.

„Niektóre rzeczy trzeba przeżyć, zanim się je zrozumie. Nie zawsze można przyjąć postawę analityczną.”

Mam wrażenie, że ten cytat całkiem nieźle opisuje prozę Rooney. Te książki trzeba czuć, by je polubić, inaczej będą tylko irytować. Dlatego jeśli kogoś „Normalni ludzie” wymęczyli, temu raczej nie spodobają się „Rozmowy z przyjaciółmi”, bo to powieści napisane w podobny...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Większość poradników to - przynajmniej moim zdaniem - coachingowe pierdololo, które obiecuje, że od tej poty będziesz wiódł szczęśliwe i bogate życie w duchu zen.
Dlatego do takich tytułów zawsze podchodzę dość sceptycznie.

Podobnie było z „Jak przestać się bać. Dla introwertyków, nieśmiałych i tych, którzy odczuwają lęk społeczny.” Ellen Hendriksen, zwłaszcza że „Jak mniej myśleć” okazało się sporym rozczarowaniem.
Tymczasem "Jak przestać się bać" to naprawdę konkretna książka. Oprócz historii z życia autorki (która jest psycholożką specjalizującą się właśnie w lęku, z którym sama się zmagała) i jej pacjentów, dostaniemy spory kawał psychologicznej wiedzy - jak na poradnik, oczywiście, bo nie jest to podręcznik. A także garść cennych porad, jak sobie radzić z własnym lękiem społecznym i nieśmiałością, a kiedy udać się do terapeuty.

Czytało się naprawdę przyjemnie i bez bólu. A przy okazji uświadomiłam sobie, że nie jest ze mną tak źle 😉 Bo choć zawsze uważałam się za osobę nieśmiałą, w dzieciństwie nawet chorobliwie, to chyba jednak nie aż tak bardzo, jak mi się wydawało. I nie ma w tym nic dziwnego, bo jako nieśmiałych określa siebie aż 40% ludzi, co stanowi jakieś pocieszenie.
Po prostu mnie udało się z tego wyrosnąć, do czego z pewnością przyczyniły się studia i praca z klientem.

Jeśli nie radzicie sobie z własną nieśmiałością albo po prostu ten temat was interesuje, to książka Ellen Hendriksen jest niezłym wyborem: napisana lekkim, przystępnym językiem, ale wciąż oparta na nauce.

Większość poradników to - przynajmniej moim zdaniem - coachingowe pierdololo, które obiecuje, że od tej poty będziesz wiódł szczęśliwe i bogate życie w duchu zen.
Dlatego do takich tytułów zawsze podchodzę dość sceptycznie.

Podobnie było z „Jak przestać się bać. Dla introwertyków, nieśmiałych i tych, którzy odczuwają lęk społeczny.” Ellen Hendriksen, zwłaszcza że „Jak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Zaznaczę od razu, że nie czytałam „Emigracji”, pierwszej książki Malcolma, której „Edukacja” jest kontynuacją. Ale spokojnie, można je czytać oddzielnie - są tu co prawda odniesienia do poprzedniczki, ale nie wpływają na rozumienie fabuły (choć przypuszczam, że kryje się tu trochę smaczków, których mogłam nie dostrzec).

Po (niezbyt zresztą udanej) emigracji Malcolm wraca na łono ojczyzny, jednak nie do swojego miasta 10 000-19 000, ale do Warszawy, gdzie czeka go dalsza, wyższa edukacja. A żeby skończyć studia, musi zaliczyć praktyki - te z kolei okażą się prawdziwą szkołą życia.

Malcolm XD to autor słynnej pasty o starym-fanatyku wędkarstwa i jeśli ją znacie, to już wiecie, czego można się spodziewać, bo cała „Edukacja” napisana jest właśnie tym charakterystycznym stylem. Jeśli komuś to nie odpowiada, to pewnie i książka się nie spodoba, ale ja bawiłam się nieźle, a kilka razy autentycznie głośno się zaśmiałam (co, jak wspominałam, nie zdarza się tak często). Choć były też momenty, że czułam się zmęczona stylem i ilością absurdów, i musiałam chwilę od czytania odpocząć.
Przede wszystkim „Edukacja” jest książką bardzo polską i o Polsce - przerysowanej, wyolbrzymionej oczywiście, ale każdemu znanej. Jest tu wiele trafnych obserwacji, wiele absurdów i całkiem sporo przekleństw, które zupełnie mi nie przeszkadzały, bo wpisywały się w konwencję.
I pewnie sięgnę i po „Emigrację”, choć wcześniej w ogóle mnie ten tytuł nie interesował. Ale to kiedyś ;)

Zaznaczę od razu, że nie czytałam „Emigracji”, pierwszej książki Malcolma, której „Edukacja” jest kontynuacją. Ale spokojnie, można je czytać oddzielnie - są tu co prawda odniesienia do poprzedniczki, ale nie wpływają na rozumienie fabuły (choć przypuszczam, że kryje się tu trochę smaczków, których mogłam nie dostrzec).

Po (niezbyt zresztą udanej) emigracji Malcolm wraca...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Kiedy kilka lat temu znalazłam w necie „listę 100 książek, które trzeba przeczytać wg BBC” nazwisko Donny Tartt nie mówiło mi nic, ale tytuł wpisałam na tbr, bo jak BBC mówi, że trzeba przeczytać, to trzeba 😉
A potem odkryłam booktube i bookstagram i okazało się, że dla niektórych to pozycja wręcz kultowa. I choć miałam ją na półce, to właśnie te zachwyty (i rozmiary książki 😂) trochę mnie odstraszały. Aż w końcu, niedługo przed świętami, poczułam, że chyba nadszedł czas w końcu się z nią zmierzyć.

Richard Papen, chłopak z Kalifornii, rozpoczyna studia w college’u w Nowej Anglii. Tam dołącza do niewielkiej grupy ekscentrycznych i nieco snobistycznych studentów filologii klasycznej, którzy uczą się pod okiem charyzmatycznego wykładowcy, i wkrótce zostaje uwikłany w sprawę morderstwa.

Przede wszystkim: jak to się świetnie czyta! Choć zdarzają się momenty nużące, przez powieść się płynie, i to mimo wielu momentów, które spowalniają akcję, przemyśleń bohaterów czy rozważań nad sztuką i moralnością. To zasługa autorki: Tartt pisze pięknym językiem, który doskonale udało się oddać tłumaczowi, panu Jerzemu Kozłowskiemu.
Sama historia jest w swej konstrukcji zadziwiająco prosta: mamy morderstwo, mamy jego konsekwencje (a może ich brak?), jest zbrodnia, ale czy będzie kara? Ta, w założeniu dość banalna historia, zyskuje właśnie dzięki językowi autorki, klimatowi (atmosfera jest naprawdę gęsta, a dzięki plastycznym opisom od pierwszego zdania miałam przed oczami sceny powieści) i bohaterom. A ci zostali naprawdę świetnie wykreowani: można się spierać co do interpretacji i oceny i h zachowania, ale trzeba oddać pisarce, że stworzyła pełnokrwiste, wyraziste postacie, mające swoje niewątpliwe zalety, ale i mnóstwo wad.

Mimo wszystko pierwsza część książki, choć niezwykle klimatyczna, okazała się lekko rozczarowująca: było dobrze, ale gdzie ta wybitność? Tyle słów, ale dokąd to właściwie zmierza?

I druga część odpowiedziała na to pytanie w najlepszy możliwy sposób. Nie mogłam się oderwać, czytałam prawie cały dzień, a końcówka... Bardzo do mnie trafiła i sprawiła, że jeszcze przez kilka dni nie mogłam wyrzucić z głowy tej historii. Co nie zdarzyło mi się już od bardzo, bardzo dawna - to niewątpliwy sukces, bo do dziś bardzo dobrze pamiętam klimat tej powieści i uczucia, które towarzyszyły mi podczas czytania ostatniej strony.
To również zasługa wspomnianych już bohaterów, z którymi w pewien dziwny sposób się zżyłam, którym na swój sposób współczułam, choć jednocześnie trudno powiedzieć, bym żywiła do nich sympatię, miejscami byli nawet dość przerażający.

Czy to książka mojego życia? Arcydzieło zmieniające życie? Niekoniecznie, bo do tego jeszcze „Tajemnej…” trochę zabrakło. Ale na pewno będę o tej książce pamiętać i będę do niej wracać. I tym szybciej sięgnę po „Szczygła”.

Kiedy kilka lat temu znalazłam w necie „listę 100 książek, które trzeba przeczytać wg BBC” nazwisko Donny Tartt nie mówiło mi nic, ale tytuł wpisałam na tbr, bo jak BBC mówi, że trzeba przeczytać, to trzeba 😉
A potem odkryłam booktube i bookstagram i okazało się, że dla niektórych to pozycja wręcz kultowa. I choć miałam ją na półce, to właśnie te zachwyty (i rozmiary...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Moja relacja z Sarah J. Maas to takie hate-love, choć love to jednak za dużo powiedziane. Jej książki mają dobre momenty, ciekawe pomysły i czyta się je szybciutko, a jednocześnie jak żadne inne strasznie mnie irytują. Maas to taka autorka, która potrafi zarżnąć najlepsze momenty i pomysły niepotrzebnym krindżem czy powtarzalnością. Nie mówiąc już o ciągłym powielaniu tych samych wątków, rozwiązań i zachowań bohaterów, ale to temat na inny post, ten o „Dziedzictwie ognia”. A ten będzie o nowelkach.

„Zabójczyni” to zbiór pięciu opowiadań, których akcja rozgrywa się przed wydarzeniami opisanymi w „Szklanym tronie”. Poznajemy w nich historię Celaeny jako zabójczyni i jesteśmy świadkami zdarzeń, które doprowadziły ją do kopalni soli Endovier.

Nowelki mają dość równy poziom, choć najmniej podobało mi się ta o Królu Piratów, a najbardziej - o szkoleniu na Czerwonej Pustyni i o podziemnym świecie, bo atmosfera się zagęszcza, a Celaena podejmuje błędną decyzję i ponosi jej konsekwencje (choć właściwie cały ten zbiór jest o ponoszeniu konsekwencji swoich czynów). Oczywiście wciąż pozostaje Mary Sue (choć kwestia jej niezwykłych umiejętności wyjaśnia się w trakcie serii i jest wiarygodna w kontekście przedstawionego świata i jego reguł), piękną, waleczną i najlepszą, to ma swoje wady i nawet da się lubić.
To, co mi się podoba u Maas, to próżność Celaeny i jej „dziewczynskość”. W takiej „tradycyjnej”, klasycznej fantastyce bohaterki kobiece albo są pięknymi, kobiecymi damami w opałach, albo chłopczycami, które buntują się przeciwko swojej roli, wszystko co uznawane za kobiece i dziewczęce postrzegają jako gorsze, gardząc tym, bo one przecież „nie są jak inne dziewczyny”, więc zachowują się „po męsku”. Tymczasem Celaena potrafi kopać tyłki, zabijać i walczyć, a przyczyn jest próżna, przejmuje się swoim wyglądem, lubi się stroić itp. Oczywiście jest to wciąż fantazja o tej idealnej bohaterce, ale to całkiem ciekawy trend i cieszę się, że młode autorki fantastyki nie podążają tropem „to, co kobiece, jest słabe i głupie”*. To całkiem odświeżające.

Podsumowując: bawiłam się dobrze. Jeśli ktoś jest w trakcie czytania serii Szklanego tronu, to warto sięgnąć, bo autorka w późniejszych tomach nawiązuje do wydarzeń i bohaterów „Zabójczyni”, a same opowiadania pozwalają lepiej poznać Celaenę i jej motywacje.
Jeśli szukacie czegoś wielotomowego, lekkiego i niewymagającego, to, o ile jesteście gotowi na czytanie kilku tomów, z których każdy jest coraz grubszy, można. W pozostałych wypadkach lepiej jednak skupić się na czytaniu czegoś innego, choćby „Zakonu Drzewa Pomarańczy” Samanthy Shannon, który jest dużo lepszy i sprawniej napisany, bo nie znając Szklanego tronu, naprawdę nic nie tracicie.

*oczywiście pisząc „męskie” i „kobiece” mam na myśli stereotypy przypisywane płciom.

Moja relacja z Sarah J. Maas to takie hate-love, choć love to jednak za dużo powiedziane. Jej książki mają dobre momenty, ciekawe pomysły i czyta się je szybciutko, a jednocześnie jak żadne inne strasznie mnie irytują. Maas to taka autorka, która potrafi zarżnąć najlepsze momenty i pomysły niepotrzebnym krindżem czy powtarzalnością. Nie mówiąc już o ciągłym powielaniu tych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Łukasz Lamża, dziennikarz naukowy, bierze na warsztat najpopularniejsze teorie spiskowe: od homeopatii i szczepionek powodujących autyzm, przez chwmtraily i pamięć wody aż po teorie młodoziemców. Obiecuje nie wyśmiewać i nie drwić, ale nie do końca się to udaje. Miałam wrażenie, że autor w niektórych momentach zwyczajnie traci cierpliwość (czemu trudno się dziwić) i wprost nazywa owe zapatrywania bzdurami - czym w istocie są, ale czy to na pewno dotrze do ich zwolenników?
I tu pojawia się pytanie: dla kogo jest ta książka?

I w tym właśnie tkwi problem „Światów równoległych”, że nie do końca umiem określić, kto właściwie miał być ich odbiorcą.
Lamża w każdym (dość krótkim zresztą) rozdziale przedstawia teorię, krótko opisuje, skąd się wzięła oraz na czym polega i skutecznie, ale również skrótowo ją obala. Wszystko to prostym, nieskomplikowanym językiem. Czyni to „Światy równoległe” trochę podręcznikiem „jak obalić argumenty foliarzy”, po który sięgniemy, kiedy podczas internetowej dyskusji chcemy szybko przytoczyć wyniki jakichś badań, które akurat wyleciały nam z głowy.
Nie jest to książka naukowa (i nie takie zresztą było założenie), więc wszystkie naukowe podstawy omówione są rzeczywiście skrótowo, bez wdawania się w skomplikowane szczegóły. Jeśli wiec kogoś interesował ten aspekt, to lepiej chyba po prostu zajrzeć do bibliografii.
Kto zetknął się już z takimi antynaukowym teoriami, może i znajdzie jakiś nowy, mniej popularny wątek (nie miałam pojęcia, że istnieje coś takiego jak audiofilia ekstremalna!), ale nic poza tym.
Z kolei osoba, która wierzy w pamięć wody i inne tego typu rzeczy, niekoniecznie doczyta tę książkę do końca, bo choć autor sporo mówi o szacunku i niewyśmiewaniu się, to jednak czuć tę pobłażliwość i zdziwienie, jak w ogóle można w to wierzyć.
I miałam nadzieję, że właśnie tym zdziwieniem zajmie się autor. Że spróbuje dotrzeć do zwolenników tych teorii, bez przekonywania o ich bzdurności, podejmie próbę zrozumienia, dlaczego właściwie wierzą w to wszystko, choć było to wielokrotnie obalane. Dlaczego w świecie, gdzie - jak pisze sam wydawca - „dostęp do wiedzy jest nieograniczony i łatwy”, tak wielu szarlatanów zdobywa poklask? Niestety, tego tematu książka właściwie nie powoduje. A szkoda, bo na pewno byłoby to ciekawe.
Sam autor wielokrotnie podkreśla, że nie będzie wdawał się w szczegóły, bo książka rozrosłaby się do niebotycznych rozmiarów - i byłoby to zasadne, ale nie wtedy, gdy całość liczy sobie jakieś 200 stron. To naprawdę cieniutka książeczka i tych stron rzeczywiście tu brakuje, bo Lamża liznął zaledwie temat teorii spiskowych, ich zwolenników i przyczyn ich popularności.

„Światy rownolegle” to świetna pozycja dla kogoś, dla kogo ten świat pseudonaukowych teorii jest zupełnie nowy i obcy. Szybki przegląd argumentów i badań obalających tezę. I niewiele więcej. Jeśli więc tego szukacie, czytajcie śmiało. Ja jednak trochę się rozczarowałam.

Łukasz Lamża, dziennikarz naukowy, bierze na warsztat najpopularniejsze teorie spiskowe: od homeopatii i szczepionek powodujących autyzm, przez chwmtraily i pamięć wody aż po teorie młodoziemców. Obiecuje nie wyśmiewać i nie drwić, ale nie do końca się to udaje. Miałam wrażenie, że autor w niektórych momentach zwyczajnie traci cierpliwość (czemu trudno się dziwić) i wprost...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Trzeci tom przygód Celaeny podobał mi się chyba najbardziej z dotychczasowych. Akcja trochę zwolniła, zawiązały się nowe wątki, intrygi, zostali wprowadzeni nowi bohaterowie i wyszło to wszystko na dobre tej powieści. Przede wszystkim - mogliśmy trochę odpocząć od Aelin, bo jej historia zajmuje tylko cześć powieści. Oprócz wątku Celaeny, która próbuje się odnaleźć w leżącej za morzem krainie Fae (którzy są nudni i zbyt idealni, nie lubię ich w wydaniu Maas), dostajemy też wątki Doriana i Chaola, a także trzy zupełnie nowe - związany z postacią kapitana Gwardii wątek Aediona, związaną z księciem postać uzdrowicielki i w końcu zupełnie osobny wątek wiedźmy Manon i tresury wywern. Ten ostatni jest zresztą moim ulubionym i stanowi powiew świeżości w tej dość schematycznej i raczej przewidywalnej powieści. Manon jest intrygującą bohaterką i aż się boję, co zrobi z nią Sarah J. Maas - pewnie ze złej wiedźmy zmieni się w pluszowego króliczka 🙄

„Dziedzictwo ognia” to dość sztampowa opowiastka fantasy, napisana prostym językiem, którą czyta Sue szybko i raczej przyjemnie - ot, fajna rozrywka. Przynajmniej przez jakieś 500 stron, bo ostatnie 100 było koszmarne i zirytowało mnie tak, jak tylko Maas potrafi. Pomińmy milczeniem ckliwy i nudny wątek Doriana, który jest chyba najmniej interesującym bohaterem, ale postępowanie tych bohaterów na końcu, w obliczu niebezpieczeństwa... Gdyby to był Martin, każde byłoby już martwe, ale niestety w młodzieżówkach głupota i źle pojmowana szlachetność nie mają aż takich konsekwencji. Serio, jeśli tym postaciom uda się przeprowadzić rewolucję (a nie oszukujmy się, tak będzie) oznacza to tylko, że ich przeciwnik jest jeszcze głupszy niż oni. Ale ten wątek był po prostu głupi, natomiast historia Aelin…
Cóż, właśnie wtedy zorientowałam się, że Sarah J. Maas pisze tą samą historię, co w Dworach - bohaterowie mają dla niepoznaki zmienione imiona i nieco inne są dekoracje, ale to ciągle to samo. Na tyle, że można przypuszczać, jak to wszystko się skończy.

Sama postać Rowana, który jest tym koszmarnym typem bohatera, mrocznego i wrednego i cynicznego, ale w gruncie rzeczy o miękkim serduszku i smutnej historii (o której zapomina 5 minut po tym, gdy nasza główna Mary Sue spogląda na niego przychylnie), pozwalały się domyślić co-nieco, ale liczyłam, że jednak autorka wysili się na coś choć trochę oryginalnego. A jego relacja z Aelin... Niestety, Maas ma chyba w głowie tylko jeden pomysł i to ten znany z Dworów. Gdyby to był chociaż dobry pomysł... Poczułam się nie tylko rozczarowana, ale w pewien sposób oszukana, tak że miałam ochotę rzucić książką o ścianę. Niestety dotarły do mnie słuchy, że w kolejnych tomach jest jeszcze gorzej pod tym względem.

Nie wiem w takim razie, czy dam radę dokończyć Szklany Tron nawet dla Manon - choć jednocześnie jestem ciekawa, jak się potoczy ta historia.

Trzeci tom przygód Celaeny podobał mi się chyba najbardziej z dotychczasowych. Akcja trochę zwolniła, zawiązały się nowe wątki, intrygi, zostali wprowadzeni nowi bohaterowie i wyszło to wszystko na dobre tej powieści. Przede wszystkim - mogliśmy trochę odpocząć od Aelin, bo jej historia zajmuje tylko cześć powieści. Oprócz wątku Celaeny, która próbuje się odnaleźć w leżącej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Zdarza się Wam zakochać w książce od pierwszego zdania? Mi się to zdarzyło właśnie z „Baśnią o wężowym sercu” Radka Raka.

„Bo przyszłość może tworzyć każdy, kto chce, ale do tworzenia przeszłości trzeba wielkiej czarodziejskiej mocy albo sprytnego umysłu.”

„Baśń…” zachwyciła mnie od pierwszej strony swoim językiem i klimatem. Radek Rak na swojego bohatera wybrał Jakuba (czy też: Jakóba) Szelę, przywódcę rabacji galicyjskiej, którego legenda (zarówna ta czarna, jak i biała) była żywa jeszcze przez wiele lat po jego śmierci. Nie jest to jednak biografia ani powieść historyczna, choć autor zręcznie przeplata wątki historyczne z tymi legendarnymi, baśniowym, często pozornie sprzecznymi. Widać tu ogromny research. Jawa przeplata się ze snem, rzeczywistość z fantazją, to, co możliwe z tym, co nieprawdopodobne.
Radek Rak bawi się językiem w taki sposób, jakiego dawno już nie widziałam w polskiej prozie. Zachwyca. Pełno tu archaizmów, gwary, ale mimo to przez książkę się płynie. Przynajmniej do pewnego momentu.

Druga część „Baśni…” podobała mi się mniej niż pierwsza, która była genialna. Nie wiem, czy to przesyt, czy może właśnie większe skupienie się na historii, bardziej rzeczywistych wątkach. To wcale nie znaczy, że ta druga część jest zła - ale w porównaniu z pierwszą wypada po prostu słabiej. Rozumiem też zarzuty, że pewne rozwiązanie fabularne, to, że życzenie Jakóba się spełnia, odbiera całości bardziej ogólny wymiar, skupiając się bardziej na wymiarze osobistym, i zmienia motywacje bohatera, tak jakby pierwotne przyczyny (ucisk i okrucieństwo panów) nie były wystarczające. Ale nie wiem, czy się z tym zgadzam, trudno mi ocenić wybór autora, bo sam twist, pokazanie innej perspektywy też jest ciekawe.

Sam Jakób jest natomiast bardzo ciekawym i dobrze wykreowanym bohaterem. Ludzkim, niejednoznacznym. Zaczyna jako dobry, prosty chłopak, by skończyć jak… no właśnie? To bohater, który przez całą fabułę się rozwija, który wymyka się jednoznacznej ocenie. Mimo to czytelnik czuje do niego sympatię i kibicuje mu.
Można trochę ponarzekać na postaci kobiece, które reprezentują raczej pewne typy niż są prawdziwymi ludźmi - ale to w końcu baśń, a czy w baśni tak właśnie nie jest? A „Baśń o wężowym sercu” czerpie z gatunku pełnymi garściami.

To przepięknie napisana, oryginalna, pełna życiowych prawd opowieść przeplatająca magię z historią, która zasłużyła na wszystkie nagrody, które dostała. Pewnie nie do wszystkich trafi tak, jak do mnie, ale warto spróbować, bo naprawdę dawno nie było tak wyjątkowej powieści.

Zdarza się Wam zakochać w książce od pierwszego zdania? Mi się to zdarzyło właśnie z „Baśnią o wężowym sercu” Radka Raka.

„Bo przyszłość może tworzyć każdy, kto chce, ale do tworzenia przeszłości trzeba wielkiej czarodziejskiej mocy albo sprytnego umysłu.”

„Baśń…” zachwyciła mnie od pierwszej strony swoim językiem i klimatem. Radek Rak na swojego bohatera wybrał Jakuba...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Ta historia zaczyna się tam, gdzie wiele innych się kończy - w chwili śmierci Tequili Leili, stambulskiej prostytutki. Przez tytułowe 10 minut i 38 sekund wspomina swoje życie: od narodzin w konserwatywnej rodzinie, przez ucieczkę z domu i życie w Stambule, trochę na marginesie społeczeństwa. Wspomina też swoich przyjaciół, bandę wyrzutków. Na tych właśnie przyjaciołach, którzy podejmują próbę zapewnienia Leili godnego pochówku, koncentruje się akcja drugiej części powieści.

Początek podobał mi się bardzo. Elif Shafak pisze pięknym, subtelnym językiem, który doskonale pasował do smutnej historii życia Leili. Niestety w drugiej części historia skręciła w stronę średniej powieści sensacyjnej, przez co oceniam książkę dużo słabiej, niż gdyby obejmowała tylko te pierwsze 200 stron. Może to też kwestia bohaterów, przyjaciół Leili - choć autorka zarysowała ich historie i postarała się, by reprezentowali chyba każdą wykluczaną grupę, to wydali mi się płascy, jakby składali się tylko z kilku cech charakteru. Nawet nie pamiętam już ich imion. A szkoda, bo potencjał był duży.

Tym, co u Shafak wypadło najlepiej, jest sam Stambuł. Miasto kontrastów, na granicy dwóch kultur, cywilizacji, tętniące życiem, barwne, pełne zapachów i smaków. Kolejny bohater tej opowieści i chyba najbardziej przekonujący.

Ta historia zaczyna się tam, gdzie wiele innych się kończy - w chwili śmierci Tequili Leili, stambulskiej prostytutki. Przez tytułowe 10 minut i 38 sekund wspomina swoje życie: od narodzin w konserwatywnej rodzinie, przez ucieczkę z domu i życie w Stambule, trochę na marginesie społeczeństwa. Wspomina też swoich przyjaciół, bandę wyrzutków. Na tych właśnie...

więcej Pokaż mimo to