-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński38
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant6
-
ArtykułyPaul Auster nie żyje. Pisarz miał 77 latAnna Sierant6
-
ArtykułyWyzwanie czytelnicze Lubimyczytać. Temat na maj 2024Anna Sierant978
Biblioteczka
2016-12-20
Przed II Wojną Światową tereny bieszczadzkie zamieszkiwali ludzie różnych narodowości i różnych wyznań. Znaczącą część z nich stanowili Rusini (ok. 80%), wewnętrznie podzieleni na kilka grup, w tym na Łemków, Bojków, Dolinianów i Hucułów. O tych drugich traktuje książka Roberta Bańkosza „Cerkwie bieszczadzkich Bojków”.
Bojkowie byli grupą zamkniętą; niechętnie opuszczali swoje tereny, w przeciwieństwie do chętnie emigrujących Łemków, z nieufnością podchodzili do ludzi innych grup etnicznych, nie lubili zmian. Ich życie było proste i skromne, natomiast do wiary podchodzili zgoła odmiennie i żywo celebrowali wszelkie obrzędy. Ma to odwzorowanie w architekturze cerkwi, ponieważ z zewnątrz wydawały się mieć proste kształty i skromne wykonanie, natomiast w środku były kolorowe i bogato zdobione. Ukraińcy odwiedzający świątynie rzymskokatolickie zawsze są zaskoczeni o wiele mniejszym przepychem, a przede wszystkim ilością kwiatów wokół ołtarza.
„Cerkwie bieszczadzkich Bojków” są kontynuacją dla „Cerkwi Szlaku Ikon” i zawierają informacje na temat cerkwi zlokalizowanych w obecnym powiecie bieszczadzkim, w tym ich architektury (Ukraiński historyzm galicyjski). Niestety, większość przykładów musiała zostać zilustrowana za pomocą szkiców i opisów, ponieważ niewiele dotrwało do naszych czasów. Cerkwie w typowym stylu bojkowskim zachowały się natomiast w jeszcze mniejszej ilości.
Jak w poprzedniej części, pojawiają się rozdziały dotyczące nie tylko konkretnych cerkwi ale również całego stylu architektonicznego lub konkretnych oznaczeń. W tym przypadku są to rozdziały poświęcone ukraińskiemu historycyzmowi galicyjskiemu oraz pochodzeniu i znaczeniu krzyży.
Konstrukcja tej monografii jest identyczna z poprzednią i oprócz wielu czarno-białych fotografii na końcu książki umieszczono wkładkę z kolorowymi zdjęciami cerkwi i ikon. Szata graficzna jest równie przyjemna dla oka. Jest to świetne uzupełnienie do „Cerkwi Szlaku Ikon” ale również bogaty w informacje przewodnik dla turystów odwiedzających powiat bieszczadzki.
Przed II Wojną Światową tereny bieszczadzkie zamieszkiwali ludzie różnych narodowości i różnych wyznań. Znaczącą część z nich stanowili Rusini (ok. 80%), wewnętrznie podzieleni na kilka grup, w tym na Łemków, Bojków, Dolinianów i Hucułów. O tych drugich traktuje książka Roberta Bańkosza „Cerkwie bieszczadzkich Bojków”.
Bojkowie byli grupą zamkniętą; niechętnie opuszczali...
2016-12-03
Bieszczady cerkwiami stoją. A przynajmniej kiedyś stały. Kiedyś, czyli przed przesiedleniami w latach 1944-46 i 1947, w każdej wsi znajdowała się co najmniej jedna cerkiew, a nierzadko dwie. Najczęściej drewniane, z pieczołowicie wybieranych okazów, w odpowiednim stanie i wieku. Strzeliste, z kilkoma wieżyczkami. Jak mówił stary budowniczy z Ławocznego o ich kształtach: „Takie są jodły, które rosną wokół nas. W dole, nad ziemią, gałęzie są długie, szeroko rozstawione i im wyżej, one stają się cieńsze i krótsze, a na samym wierchu tylko jedna, jak krzyż na cerkwi, w niebo spogląda. Takie są i nasze góry, skała wspina się na skałę, góra nad górę, wierch prześciga wierch. Takie i muszą być i nasze cerkwie…”.
O tych wszystkich cerkwiach, istniejących i tych, które nie przetrwały próby czasu, o ich konstrukcjach, o występujących w nich ikonach, o ich historiach w końcu traktuje książka Roberta Bańkosza „Cerkwie Szlaku Ikon”.
„Cerkwie szlaku ikon” to przystępnie napisana monografia, która z jednej strony dostarcza bardzo wielu informacji na temat architektury, sztuki, religii i historii, przez co chętnie sięgną po nią studenci i absolwenci powyższych kierunków, ale równocześnie może być ciekawą lekturą dla miłośników Bieszczadów, którzy odnajdą w niej interesujące wątki i anegdoty. Książka ta może być również traktowana jako przewodnik. Wyróżnione są w niej najbardziej interesujące i charakterystyczne cechy danej budowli. Zawiera mapy z oznaczeniami poszczególnych cerkwi i kościołów, które niegdyś były cerkwiami. Jednak przede wszystkim podaje informacje na temat osób i instytucji odpowiedzialnych za udostępnianie zwiedzającym tych obiektów co jest szczególnie ważne dla turystów.
Prezentowane materiały dotyczą doliny Sanu i doliny Osławy, czyli terenów, które zamieszkiwali odpowiednio Dolinianie i Łemkowie. Panującymi wśród nich wyznaniami były prawosławie i grekokatolicyzm. Autor opisuje szczegółowo struktury tych kościołów, dawniej i obecnie, a także przybliża czytelnikom świętych, prezentowanych na ikonach. Ciekawym dodatkiem jest tutaj słownik podstawowych terminów cerkiewnych.
Patrząc na „Cerkwie Szlaku Ikon” od strony technicznej – jest to wyjątkowo bogata w ilustracje i grafiki książka, którą z przyjemnością się ogląda. Zdjęcia są wyraźne i jest ich wiele, natomiast w przypadku cerkwi zniszczonych autor zgromadził ich szkice. Dodatkowo, oprócz wielu czarnobiałych ilustracji obok tekstu, na końcu książki znajdują się 24 strony wkładki barwnej, na której to umieszczono zdjęcia ciekawszych cerkwi oraz ikon. Całość zamykają mapy po wewnętrznych stronach okładek.
Zdecydowanie warto zapoznać się z tą książką przed wizytą w Bieszczadach jak i w jej trakcie. Zwiedzanie z nią stanie się zdecydowanie przyjemniejsze ze względu na możliwość dostrzeżenia większej ilości szczegółów i odniesień, a kontekst stanie się bardziej zrozumiały. Dla wielu osób Bieszczady przestaną być tylko dziką krainą na krańcu Polski.
Bieszczady cerkwiami stoją. A przynajmniej kiedyś stały. Kiedyś, czyli przed przesiedleniami w latach 1944-46 i 1947, w każdej wsi znajdowała się co najmniej jedna cerkiew, a nierzadko dwie. Najczęściej drewniane, z pieczołowicie wybieranych okazów, w odpowiednim stanie i wieku. Strzeliste, z kilkoma wieżyczkami. Jak mówił stary budowniczy z Ławocznego o ich kształtach:...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-01-19
2016-06-05
Zdesperowana pisarka tanich romansów postanawia ze sobą skończyć. Nie układa jej się w życiu osobistym, do czego się przyzwyczaiła i co codziennie znosi z pokorą, ale gdy i w życiu zawodowym grunt sypie jej się pod nogami nie może pozostać bezczynna. Samobójstwo z klasą to jedyna rzecz o jakiej naprawdę marzy bohaterka bestsellerowej powieści Kerstin Gier.
Książkę tę dostałam na osiemnaste urodziny od przyjaciółki. Okładka spodobała mi się od pierwszego wejrzenia ale z racji nawału innych lektur ciągle odkładałam tę pozycję na bok. W pewnym momencie pomyślałam sobie, chociaż zacznę... i nie mogłam przestać. Czytałam do czwartej rano, aż zabrakło mi stron :)
Geri poznajemy na obiedzie u rodziców. Co niedzielę zbierają się tam też jej siostry (z partnerami i dziećmi, których imion nie wymienię gdyż książka powędrowała w kolejne ręce). Jednak, co najważniejsze, wszystkie miały być synkami, i tak Martin został Martiną, Ludwik - Ludwiką... Geri miała być chyba Gerardem. Rodzice Geri nie mogą wybaczyć jej przerwania studiów i hańbiącej dobre imię ich rodziny pracy - pisarki romansów (dodatków do czasopism), co wypominają jej przy każdej wizycie i co ukrywają przy każdej rozmowie ze znajomymi czy dalszą rodziną. A fakt, że pomimo trzydziestki na karku wciąż jest singielką, jest tematem żartów na rodzinnych spotkaniach. Sama też zauważa w tym coraz więcej wad, gdyż przyjaciele nieustannie zmieniający stan cywilny i wychowujący kolejne dzieci nie są najlepszymi towarzyszami rozmowy.
Geri nie ma łatwego życia. Po rzuceniu studiów dla wątpliwej kariery pisarskiej, (która mimo wszystko w pełni ją zadowolą i pozwala przeżyć od wypłaty do wypłaty) nie myślała za wiele o przyszłości i wciąż ma przedłużane umowy o pracę. Od kilku lat pisze jeden romans co dwa tygodnie, co daje około 24 książek rocznie. I cóż z tego, skoro po tylu latach nienagannej pracy w jej firmie zmienia się zarząd a jej grozi zwolnienie? A do tego nowy szef, na którym miała zrobić jak najlepsze wrażenie, przez przypadek ujrzał ją pijaną. I w tym momencie przychodzi jej na myśl tylko samobójstwo.
W tym momencie akcja zaczyna pędzić jak szalona, a kolejne rozdziały najprawdopodobniej zbliżające do niechybnej śmierci Geri, rozdzielane są jej pojedynczymi listami pożegnalnymi. I nie byłoby w nich nic dziwnego, gdyby nie fakt, iż Geri pragnie przerwać milczenie i każdemu pisze wszystko co o nim myśli. Dosłownie wszystko. I tu mogę wtrącić - bo spojleruję chyba za bardzo, że te listy są genialne i one właśnie nadają przekomiczny charakter tej książce. Niewątpliwy talent pisarski Geri (i autorki) tylko dodaje im uroku.
Styl autorki jest tak przyjemny, że książkę czyta się bardzo szybko i płynnie, a ironia i komizm wylewają się strumieniami z wszystkich rozdziałów. Ciężko mi opisać wrażenia, gdyż zaraz po skończeniu książki miałam maślane oczy jakbym przeczytała najlepszą książkę na świecie. I dla mnie taką ona pozostanie na długo - jednak za odczucia innych nie ręczę. Nie mogę też znikąd wyciągnąć jakichś powalających statystyk, bo ta książka nigdy nie była na fali popularności - a szkoda.
Wartka akcja i chwytliwe dialogi to kolejny wielki plus tej książki. Czasami powieść aż kipi od akcji i autor traci wątek - tutaj takich tendencji nie zauważyłam. Książka jest dopracowana w szczegółach i dynamika fabuły nie męczy, wręcz przeciwnie, czytając tą książkę zapomina się o całym bożym świecie. W budowaniu napięcia mogę ją porównać do kosztowanych (mało powiedziane) dzisiaj czekoladek ptasiego mleczka. Najpierw zjada się czekoladę z wierzchu, a potem zatapia w miękki środek... i przechodzi do następnej czekoladki :) Tak samo tutaj, żal pominąć choć jedną stronę.
Z czystym sercem mogę polecić tę książkę każdej damie :)
Zdesperowana pisarka tanich romansów postanawia ze sobą skończyć. Nie układa jej się w życiu osobistym, do czego się przyzwyczaiła i co codziennie znosi z pokorą, ale gdy i w życiu zawodowym grunt sypie jej się pod nogami nie może pozostać bezczynna. Samobójstwo z klasą to jedyna rzecz o jakiej naprawdę marzy bohaterka bestsellerowej powieści Kerstin Gier.
Książkę tę...
2015-02-01
Błądziłam wzrokiem pomiędzy zdaniami próbując ułożyć je w swojej głowie. Najpierw w książce. Potem w artykułach znalezionych w internecie (polsko- i angielskojęzycznych). Na koniec w nielicznych recenzjach. Szukałam wspólnych mianowników, bo o całkowitej zgodności nie mogło być mowy.
Rosy od zawsze była buntowniczką. Głośną, pewną siebie dziewczyną, która znała swoje atuty i walczyła o marzenia. Całkiem niepodobną do mnie, dlatego dłuższy czas nie mogłam jej polubić. I nadal mam z tym problem, ale nie oznacza to, że jej historia mnie nie zaintrygowała. Może nawet dzięki temu z większą uwagą czytałam o jej perypetiach, choć to za mało powiedziane.
Jak to jest żyć w sąsiedztwie członków 'ndranghety, członków jakiejkolwiek organizacji przestępczej, słyszeć strzały, widzieć trupy na pobliskim podwórku? Większość z nas raczej tego nie doświadczyła. W Polsce pojawiają się od czasu do czasu informacje o gangach, przekrętach, morderstwach ze względów politycznych czy finansowych, porwaniach dla okupu... ale nie na taką skalę jak w południowych Włoszech, gdzie swego czasu porwania dla okupu były na porządku dziennym a zabójstwa kolejnych członków 'ndrin odbywały się prawie codziennie. Ofiary rokrocznie liczono w setkach. Handel narkotykami kwitł. Przetargi wygrywały sztuczne, mafijne firmy i infrastruktura południowych miast mimo wielkich pieniędzy nie poprawiała się.
Rodzina głównej bohaterki była jedną z wielu cierpiących z powodu miejsca zamieszkania. Kalabria bowiem była ojczyzną 'ndranghety - "najpotężniejszej organizacji przestępczej we Włoszech w latach 90. XX wieku i na początku XXI stulecia" [wikipedia.org]. 'Ndrangheta to nie typowa mafia. Nie każdy może być jej członkiem ponieważ groziłoby to wniknięciem organów ścigania w jej szeregi. Przynależność do 'ndranghety warunkują więzy rodzinne - synowie dziedziczą nielegalne interesy i od małego kształcą się na przyszłych bossów. Naiwny ten, kto myśli, że dorobi się fortuny ciężką i uczciwą pracą.
Rosy o tym marzyła. Najpierw o śpiewaniu, potem o własnym klubie. Los nie był dla niej łaskawy, ale gdyby nie 'ndangheta, miałaby szansę na dostatnie i spokojne życie. I o tym opowiada w swojej książce, snując opowieść od lat dziecinnych, poprzez burzliwą młodość i niepewne wkroczenie w dorosłość po nieustanną walkę z 'ndranghetą. A pomiędzy kolejnymi rozdziałami jej życia opisuje rodziny, czyli 'ndriny walczące ze sobą. Więzy rodzinne, zabójstwa, porwania, szemrane interesy. Niekończąca się wendeta, która jest głównym powodem zabójstw - starożytne "oko za oko" we współczesnym wydaniu.
Przyznam, że często się gubiłam wśród tych wszystkich nazwisk. Rodziny, których nie łączyły więzi pokrewieństwa, miały te same nazwiska. Imiona często się powtarzały. Ale to nie było dla mnie ważne. Ważne były czyny, a tych autorka nie bała się opisywać. I choć jej autobiografia napisana jest jak powieść, to porachunki 'ndrin opisane są krótko, kronikarsko, ot, suche fakty. Canale i Zuccalà nie nadają im cech fabuły, nie lubują się w opisywaniu przemocy, tak jakby z premedytacją odejmowały im ważności. To nie jest kryminał czy wciągająca opowieść o mechanizmach działania 'ndranghety. Włosi poznają interesujące ich fakty, ale dla nas nie mają one tak wielkiego znaczenia.
Opowieść Rosy o jej życiu czyta się gładko, o co zadbała dziennikarka Emanuela Zuccalà. Zauważyła ona, jak ciepłą osobą jest Rosy, jak potrafi wydobyć z człowieka dobro, jak zawzięcie walczy o prawa kobiet wciągniętych w porachunki 'ndranghety. Jednak mój inżynierski zmysł błagał o drzewa genealogiczne, gdy przychodziło do opisów członków 'ndrin. Najgorsze było jednak nagromadzenie tłumaczonych w przypisach zwrotów, które notorycznie wybijały mnie z rytmu. Dla italianistów będą to niewątpliwie językowe smaczki ale ja (tak jak i prawdopodobnie większość czytelników) nie mam do czynienia z językiem włoskim i "skakanie" od tekstu do przypisów było męczące.
Poza tym, od strony technicznej wszystko wypada wzorowo. Przyjemny w odbiorze styl, przystępne dla przeciętnego czytelnika słownictwo (co nie znaczy ubogie!), chronologiczność wydarzeń (z rzadko wspominana jest młodość rodziców i babci Rosy).
Co do bohaterów, ciężko ich oceniać, skoro istnieją naprawdę. Jednak sama postać Rosy, jak zauważyła Zuccalà, rozczula się nad sobą, swoją przeszłością, co w pewnych momentach mnie irytowało. Nie rozumiałam jej działań, jej metod. A do tego okazuje się, że w książce nie wszystkie fakty są zachowane. Zaś ostatnie artykuły mówią o tym, że Rosy Canale została oskarżona o oszustwa finansowe. Ciężko o jednoznaczną ocenę tej postaci.
Tak samo ciężko ocenić tę książkę. To nie jest powieść. Cieszę się jednak, że ją przeczytałam bo chociaż 'ndrangheta jest daleko (teoretycznie) to poznałam inny punkt widzenia, nie stereotypowy, odbiegający od wzorca mafiosów z "Ojca Chrzestnego". Jest to też lekcja dla wszystkich, którzy zmagają się z takim toksycznym środowiskiem. I historia wyjątkowej kobiety - nie można o tym zapomnieć.
Błądziłam wzrokiem pomiędzy zdaniami próbując ułożyć je w swojej głowie. Najpierw w książce. Potem w artykułach znalezionych w internecie (polsko- i angielskojęzycznych). Na koniec w nielicznych recenzjach. Szukałam wspólnych mianowników, bo o całkowitej zgodności nie mogło być mowy.
Rosy od zawsze była buntowniczką. Głośną, pewną siebie dziewczyną, która znała swoje atuty...
2015-11-12
2015-04-09
2015-03-02
Jestem ogromną fanką Kersitn Gier. Więc gdy przeczytałam w podziękowaniach na końcu książki "Kasa, forsa, szmal" nazwisko Evy Völler, nie przeszłam obok tego faktu obojętnie. Z jeszcze większą chęcią rzuciłam się na "Magiczną gondolę" i... odpłynęłam.
Mamy dwudziesty pierwszy wiek. Dokładnie rok 2009. Anna, siedemnastolatka fatalnie radząca sobie w szkole, powtarzająca jedenastą klasę, przyjeżdża z rodzicami (wybitnymi naukowcami) do Wenecji, gdzie wspomniana dwójka pracuje. Idealne wakacje, można by rzec, ale Anna trochę się nudzi a do tego wpada w oko pulchnemu Matthiasowi - miłującemu stomatologię nudziarzowi, choć całkiem sympatycznemu. Wiadomo: rzadko kiedy "porządny, sympatyczny i miły" idzie w parze z "ciekawy i zabawny".
I tak powoli przechodzimy do meritum - rodzina Anny i Matthiasa wybiera się nad kanał gdzie odbywa się wenecka, coroczna parada gondoli. Wszystkie gondole z Wenecji są czarne, jednak na wodzie pojawia się też jedna czerwona. A poprzez zbieg okoliczności Anna trafia do tej czerwonej... i przenosi się do Wenecji w roku 1499. Pięćset dziesięć lat wstecz. Całkiem naga, zdezorientowana, lecz na szczęście spodziewana w tamtych czasach. Bowiem podróżnik w czasie - Sebastiano - nie po raz pierwszy zabiera do przeszłości pasażerów na gapę.
Dlaczego o tej książce będę pisać tylko dobre rzeczy? Bo odciągała mnie od wszelakich konstruktywnych zajęć typu odrabianie zadań, pisanie sprawozdań, przeglądanie internetu i po prostu nie pozwalała się nudzić. Nie jeden raz spoglądałam na nią tęsknym wzrokiem i po chwili ulegałam jej urokowi. Nie jeden też raz uśmiechałam się czytając ją, a przez Sebastiana dostawałam palpitacji serca. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że jest to idealna alternatywa dla myślących z nostalgią o czasach spędzonych z Trylogią Czasu w roli głównej. W końcu coś co może dorównać poziomem tamtym doznaniom, choć nie będzie aż tak romantycznie i aż tak śmiesznie. Voller bowiem uderza w poważniejsze tony, a ograniczenia co do podróżowania w czasie są większe. Co oczywiście jest też z perspektywy czytelnika ciekawsze. I chociaż początek książki jest trochę toporny to już po chwili tego nie zauważamy i dajemy się ponieść lekkiemu stylowi Voller, z niecierpliwością przewracając kolejne kartki.
Co również mnie urzekło i sprawiło, że zakochałam się w tej powieści to objętość książki i mnogość przygód. A także główna bohaterka, która nie dość, że ma poczucie humoru to jeszcze jest odważna i zdeterminowana. Czyli mimozom mówimy nie. Na większą uwagę zasługuje też Klaryssa, przyjaciółka Anny, która kłamie jak z nut a mimo to wzbudza współczucie. No i Matylda, szalona i kochana gospodyni domu, w którym obie dziewczyny mieszkają w 1499 roku. Nie da się jej nie lubić.
Podsumowując: wiem, że to setna recenzja tej książki i kolejna pozytywna ale naprawdę "Magiczna gondola" na te pozytywy zasługuje :) Może i jest podobna do Trylogii Gier ale mi to nie przeszkadzało, bo każda z tych powieści ma inne atuty, inne prawa podróżowania, odmienne typy głównych bohaterów i... uwielbiam podróże w czasie. No i przystojnych podróżników w czasie też lubię, przyznam się szczerze. Freakom takim jak ja zdecydowanie polecam!
Jestem ogromną fanką Kersitn Gier. Więc gdy przeczytałam w podziękowaniach na końcu książki "Kasa, forsa, szmal" nazwisko Evy Völler, nie przeszłam obok tego faktu obojętnie. Z jeszcze większą chęcią rzuciłam się na "Magiczną gondolę" i... odpłynęłam.
Mamy dwudziesty pierwszy wiek. Dokładnie rok 2009. Anna, siedemnastolatka fatalnie radząca sobie w szkole, powtarzająca...
Wyobrażacie sobie, że znikają wszystkie wieki i zostaje tylko jeden rok, który zapętla się i powtarza w kółko aż do skończenia świata? Bo ja nie. A na takim założeniu opiera się akcja książki "Ukryta brama" Evy Voller.
Anna i Sebastiano to sympatyczna para podróżników w czasie, którą poznałam w Wenecji w "Magicznej gondoli" i której towarzyszyłam również w Paryżu w "Złotym moście". I za każdym razem podróże w czasie razem z nimi były największą przyjemnością, ale coś się popsuło. Albo ja dorosłam, albo autorka się nie popisała, bo pomysł na fabułę zdecydowanie mnie zawiódł. Może moja wyobraźnia nie działała jak trzeba po męczącym semestrze i ciągłym niewyspaniu, ale przy każdej kolejnej "akcji" jedynie przewracałam oczami i brnęłam dalej tylko po to, żeby wiedzieć jak to się skończy. Teoretycznie wiedziałam, że będzie dobrze, ale dla sprawdzenia tej tezy, przeczytałam do końca.
Jednak nie bójcie się, nie było tragicznie. Anna jest świetną narratorką i dzięki jej żartom często uśmiechałam się do książki. Sebastiano jest typowym Włochem, więc i on zdecydowanie dawał radę, jako poprawiacz humoru. Tylko szkoda, że zostali wrzuceni na tak głęboką wodę i mało co, a utonęli by w niej, goniąc absurd za absurdem. Przynajmniej według mnie. Nie chcę sypać przykładami, bo "spojlerowanie" nie jest wskazane, ale chętnie ucięłabym sobie pogawędkę dotyczącą logiki z osobą, którą ta książka bezgranicznie zachwyciła. Z autorką nie dałabym rady, nie znam niemieckiego.
Pozostawiam jednak tę fabułę. Jestem typową blondynką i jest możliwe, że ja jej po prostu nie zrozumiałam. Zdecydowanie możliwe. Porozmawiajmy zatem o bohaterach drugoplanowych. Tutaj mogę panią Voller pochwalić i przybić jej piątkę. Spodziewajcie się niespodziewanego - jak powiedział ostatnio jeden z siatkarzy i wielu innych mądrych ludzi przed nim. Autorka nieźle namiesza wam w głowach. Złe i dobre charaktery są po prostu nie do odróżnienia i ciągle zastanawiamy się, kto jest pomagierem złego starca próbującego nieźle namieszać w linii czasu. A "intergalaktyczny translator" wariuje i niewiele pomaga w tej sprawie. Słowem: dzieje się.
Dlatego nie mogę powiedzieć, o tej książce, że jest zła. Ma zbyt wiele atutów by jednoznacznie wrzucić ją do jakiejkolwiek kategorii. Do Evy Voller mam sentyment i wierzę, że ta książka też większości się spodoba a w moim przypadku trafiła na zły okres. Wiecie, taki nastolatkowy bunt, kiedy kwestionuje się wszystko i wszystkich a cały świat wydaje się beznadziejny. Tyle, że nie jestem nastolatką. Ech. Sama bym zapętliła jakiś rok. Może jednak Zły Starzec nie miał takiego złego pomysłu?
Wyobrażacie sobie, że znikają wszystkie wieki i zostaje tylko jeden rok, który zapętla się i powtarza w kółko aż do skończenia świata? Bo ja nie. A na takim założeniu opiera się akcja książki "Ukryta brama" Evy Voller.
Anna i Sebastiano to sympatyczna para podróżników w czasie, którą poznałam w Wenecji w "Magicznej gondoli" i której towarzyszyłam również w Paryżu w...
2014-10-10
Przykład, w którym książka jest zdecydowanie lepsza od filmu. Warto przeczytać dla tych wszystkich szczegółów, które na ekranie zostały spłycone, lub jeśli nie widziało się filmu - po prostu dla książki. Autor posiada niesamowity zmysł obserwacji i zauważa rzeczy, na które zazwyczaj nie zwraca się specjalnej uwagi.
Przykład, w którym książka jest zdecydowanie lepsza od filmu. Warto przeczytać dla tych wszystkich szczegółów, które na ekranie zostały spłycone, lub jeśli nie widziało się filmu - po prostu dla książki. Autor posiada niesamowity zmysł obserwacji i zauważa rzeczy, na które zazwyczaj nie zwraca się specjalnej uwagi.
Pokaż mimo to