rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Przykład, w którym książka jest zdecydowanie lepsza od filmu. Warto przeczytać dla tych wszystkich szczegółów, które na ekranie zostały spłycone, lub jeśli nie widziało się filmu - po prostu dla książki. Autor posiada niesamowity zmysł obserwacji i zauważa rzeczy, na które zazwyczaj nie zwraca się specjalnej uwagi.

Przykład, w którym książka jest zdecydowanie lepsza od filmu. Warto przeczytać dla tych wszystkich szczegółów, które na ekranie zostały spłycone, lub jeśli nie widziało się filmu - po prostu dla książki. Autor posiada niesamowity zmysł obserwacji i zauważa rzeczy, na które zazwyczaj nie zwraca się specjalnej uwagi.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Przed II Wojną Światową tereny bieszczadzkie zamieszkiwali ludzie różnych narodowości i różnych wyznań. Znaczącą część z nich stanowili Rusini (ok. 80%), wewnętrznie podzieleni na kilka grup, w tym na Łemków, Bojków, Dolinianów i Hucułów. O tych drugich traktuje książka Roberta Bańkosza „Cerkwie bieszczadzkich Bojków”.
Bojkowie byli grupą zamkniętą; niechętnie opuszczali swoje tereny, w przeciwieństwie do chętnie emigrujących Łemków, z nieufnością podchodzili do ludzi innych grup etnicznych, nie lubili zmian. Ich życie było proste i skromne, natomiast do wiary podchodzili zgoła odmiennie i żywo celebrowali wszelkie obrzędy. Ma to odwzorowanie w architekturze cerkwi, ponieważ z zewnątrz wydawały się mieć proste kształty i skromne wykonanie, natomiast w środku były kolorowe i bogato zdobione. Ukraińcy odwiedzający świątynie rzymskokatolickie zawsze są zaskoczeni o wiele mniejszym przepychem, a przede wszystkim ilością kwiatów wokół ołtarza.
„Cerkwie bieszczadzkich Bojków” są kontynuacją dla „Cerkwi Szlaku Ikon” i zawierają informacje na temat cerkwi zlokalizowanych w obecnym powiecie bieszczadzkim, w tym ich architektury (Ukraiński historyzm galicyjski). Niestety, większość przykładów musiała zostać zilustrowana za pomocą szkiców i opisów, ponieważ niewiele dotrwało do naszych czasów. Cerkwie w typowym stylu bojkowskim zachowały się natomiast w jeszcze mniejszej ilości.
Jak w poprzedniej części, pojawiają się rozdziały dotyczące nie tylko konkretnych cerkwi ale również całego stylu architektonicznego lub konkretnych oznaczeń. W tym przypadku są to rozdziały poświęcone ukraińskiemu historycyzmowi galicyjskiemu oraz pochodzeniu i znaczeniu krzyży.
Konstrukcja tej monografii jest identyczna z poprzednią i oprócz wielu czarno-białych fotografii na końcu książki umieszczono wkładkę z kolorowymi zdjęciami cerkwi i ikon. Szata graficzna jest równie przyjemna dla oka. Jest to świetne uzupełnienie do „Cerkwi Szlaku Ikon” ale również bogaty w informacje przewodnik dla turystów odwiedzających powiat bieszczadzki.

Przed II Wojną Światową tereny bieszczadzkie zamieszkiwali ludzie różnych narodowości i różnych wyznań. Znaczącą część z nich stanowili Rusini (ok. 80%), wewnętrznie podzieleni na kilka grup, w tym na Łemków, Bojków, Dolinianów i Hucułów. O tych drugich traktuje książka Roberta Bańkosza „Cerkwie bieszczadzkich Bojków”.
Bojkowie byli grupą zamkniętą; niechętnie opuszczali...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Bieszczady cerkwiami stoją. A przynajmniej kiedyś stały. Kiedyś, czyli przed przesiedleniami w latach 1944-46 i 1947, w każdej wsi znajdowała się co najmniej jedna cerkiew, a nierzadko dwie. Najczęściej drewniane, z pieczołowicie wybieranych okazów, w odpowiednim stanie i wieku. Strzeliste, z kilkoma wieżyczkami. Jak mówił stary budowniczy z Ławocznego o ich kształtach: „Takie są jodły, które rosną wokół nas. W dole, nad ziemią, gałęzie są długie, szeroko rozstawione i im wyżej, one stają się cieńsze i krótsze, a na samym wierchu tylko jedna, jak krzyż na cerkwi, w niebo spogląda. Takie są i nasze góry, skała wspina się na skałę, góra nad górę, wierch prześciga wierch. Takie i muszą być i nasze cerkwie…”.
O tych wszystkich cerkwiach, istniejących i tych, które nie przetrwały próby czasu, o ich konstrukcjach, o występujących w nich ikonach, o ich historiach w końcu traktuje książka Roberta Bańkosza „Cerkwie Szlaku Ikon”.
„Cerkwie szlaku ikon” to przystępnie napisana monografia, która z jednej strony dostarcza bardzo wielu informacji na temat architektury, sztuki, religii i historii, przez co chętnie sięgną po nią studenci i absolwenci powyższych kierunków, ale równocześnie może być ciekawą lekturą dla miłośników Bieszczadów, którzy odnajdą w niej interesujące wątki i anegdoty. Książka ta może być również traktowana jako przewodnik. Wyróżnione są w niej najbardziej interesujące i charakterystyczne cechy danej budowli. Zawiera mapy z oznaczeniami poszczególnych cerkwi i kościołów, które niegdyś były cerkwiami. Jednak przede wszystkim podaje informacje na temat osób i instytucji odpowiedzialnych za udostępnianie zwiedzającym tych obiektów co jest szczególnie ważne dla turystów.
Prezentowane materiały dotyczą doliny Sanu i doliny Osławy, czyli terenów, które zamieszkiwali odpowiednio Dolinianie i Łemkowie. Panującymi wśród nich wyznaniami były prawosławie i grekokatolicyzm. Autor opisuje szczegółowo struktury tych kościołów, dawniej i obecnie, a także przybliża czytelnikom świętych, prezentowanych na ikonach. Ciekawym dodatkiem jest tutaj słownik podstawowych terminów cerkiewnych.
Patrząc na „Cerkwie Szlaku Ikon” od strony technicznej – jest to wyjątkowo bogata w ilustracje i grafiki książka, którą z przyjemnością się ogląda. Zdjęcia są wyraźne i jest ich wiele, natomiast w przypadku cerkwi zniszczonych autor zgromadził ich szkice. Dodatkowo, oprócz wielu czarnobiałych ilustracji obok tekstu, na końcu książki znajdują się 24 strony wkładki barwnej, na której to umieszczono zdjęcia ciekawszych cerkwi oraz ikon. Całość zamykają mapy po wewnętrznych stronach okładek.
Zdecydowanie warto zapoznać się z tą książką przed wizytą w Bieszczadach jak i w jej trakcie. Zwiedzanie z nią stanie się zdecydowanie przyjemniejsze ze względu na możliwość dostrzeżenia większej ilości szczegółów i odniesień, a kontekst stanie się bardziej zrozumiały. Dla wielu osób Bieszczady przestaną być tylko dziką krainą na krańcu Polski.

Bieszczady cerkwiami stoją. A przynajmniej kiedyś stały. Kiedyś, czyli przed przesiedleniami w latach 1944-46 i 1947, w każdej wsi znajdowała się co najmniej jedna cerkiew, a nierzadko dwie. Najczęściej drewniane, z pieczołowicie wybieranych okazów, w odpowiednim stanie i wieku. Strzeliste, z kilkoma wieżyczkami. Jak mówił stary budowniczy z Ławocznego o ich kształtach:...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jestem ogromną fanką Kersitn Gier. Więc gdy przeczytałam w podziękowaniach na końcu książki "Kasa, forsa, szmal" nazwisko Evy Völler, nie przeszłam obok tego faktu obojętnie. Z jeszcze większą chęcią rzuciłam się na "Magiczną gondolę" i... odpłynęłam.
Mamy dwudziesty pierwszy wiek. Dokładnie rok 2009. Anna, siedemnastolatka fatalnie radząca sobie w szkole, powtarzająca jedenastą klasę, przyjeżdża z rodzicami (wybitnymi naukowcami) do Wenecji, gdzie wspomniana dwójka pracuje. Idealne wakacje, można by rzec, ale Anna trochę się nudzi a do tego wpada w oko pulchnemu Matthiasowi - miłującemu stomatologię nudziarzowi, choć całkiem sympatycznemu. Wiadomo: rzadko kiedy "porządny, sympatyczny i miły" idzie w parze z "ciekawy i zabawny".
I tak powoli przechodzimy do meritum - rodzina Anny i Matthiasa wybiera się nad kanał gdzie odbywa się wenecka, coroczna parada gondoli. Wszystkie gondole z Wenecji są czarne, jednak na wodzie pojawia się też jedna czerwona. A poprzez zbieg okoliczności Anna trafia do tej czerwonej... i przenosi się do Wenecji w roku 1499. Pięćset dziesięć lat wstecz. Całkiem naga, zdezorientowana, lecz na szczęście spodziewana w tamtych czasach. Bowiem podróżnik w czasie - Sebastiano - nie po raz pierwszy zabiera do przeszłości pasażerów na gapę.
Dlaczego o tej książce będę pisać tylko dobre rzeczy? Bo odciągała mnie od wszelakich konstruktywnych zajęć typu odrabianie zadań, pisanie sprawozdań, przeglądanie internetu i po prostu nie pozwalała się nudzić. Nie jeden raz spoglądałam na nią tęsknym wzrokiem i po chwili ulegałam jej urokowi. Nie jeden też raz uśmiechałam się czytając ją, a przez Sebastiana dostawałam palpitacji serca. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że jest to idealna alternatywa dla myślących z nostalgią o czasach spędzonych z Trylogią Czasu w roli głównej. W końcu coś co może dorównać poziomem tamtym doznaniom, choć nie będzie aż tak romantycznie i aż tak śmiesznie. Voller bowiem uderza w poważniejsze tony, a ograniczenia co do podróżowania w czasie są większe. Co oczywiście jest też z perspektywy czytelnika ciekawsze. I chociaż początek książki jest trochę toporny to już po chwili tego nie zauważamy i dajemy się ponieść lekkiemu stylowi Voller, z niecierpliwością przewracając kolejne kartki.
Co również mnie urzekło i sprawiło, że zakochałam się w tej powieści to objętość książki i mnogość przygód. A także główna bohaterka, która nie dość, że ma poczucie humoru to jeszcze jest odważna i zdeterminowana. Czyli mimozom mówimy nie. Na większą uwagę zasługuje też Klaryssa, przyjaciółka Anny, która kłamie jak z nut a mimo to wzbudza współczucie. No i Matylda, szalona i kochana gospodyni domu, w którym obie dziewczyny mieszkają w 1499 roku. Nie da się jej nie lubić.
Podsumowując: wiem, że to setna recenzja tej książki i kolejna pozytywna ale naprawdę "Magiczna gondola" na te pozytywy zasługuje :) Może i jest podobna do Trylogii Gier ale mi to nie przeszkadzało, bo każda z tych powieści ma inne atuty, inne prawa podróżowania, odmienne typy głównych bohaterów i... uwielbiam podróże w czasie. No i przystojnych podróżników w czasie też lubię, przyznam się szczerze. Freakom takim jak ja zdecydowanie polecam!

Jestem ogromną fanką Kersitn Gier. Więc gdy przeczytałam w podziękowaniach na końcu książki "Kasa, forsa, szmal" nazwisko Evy Völler, nie przeszłam obok tego faktu obojętnie. Z jeszcze większą chęcią rzuciłam się na "Magiczną gondolę" i... odpłynęłam.
Mamy dwudziesty pierwszy wiek. Dokładnie rok 2009. Anna, siedemnastolatka fatalnie radząca sobie w szkole, powtarzająca...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Wyobrażacie sobie, że znikają wszystkie wieki i zostaje tylko jeden rok, który zapętla się i powtarza w kółko aż do skończenia świata? Bo ja nie. A na takim założeniu opiera się akcja książki "Ukryta brama" Evy Voller.
Anna i Sebastiano to sympatyczna para podróżników w czasie, którą poznałam w Wenecji w "Magicznej gondoli" i której towarzyszyłam również w Paryżu w "Złotym moście". I za każdym razem podróże w czasie razem z nimi były największą przyjemnością, ale coś się popsuło. Albo ja dorosłam, albo autorka się nie popisała, bo pomysł na fabułę zdecydowanie mnie zawiódł. Może moja wyobraźnia nie działała jak trzeba po męczącym semestrze i ciągłym niewyspaniu, ale przy każdej kolejnej "akcji" jedynie przewracałam oczami i brnęłam dalej tylko po to, żeby wiedzieć jak to się skończy. Teoretycznie wiedziałam, że będzie dobrze, ale dla sprawdzenia tej tezy, przeczytałam do końca.
Jednak nie bójcie się, nie było tragicznie. Anna jest świetną narratorką i dzięki jej żartom często uśmiechałam się do książki. Sebastiano jest typowym Włochem, więc i on zdecydowanie dawał radę, jako poprawiacz humoru. Tylko szkoda, że zostali wrzuceni na tak głęboką wodę i mało co, a utonęli by w niej, goniąc absurd za absurdem. Przynajmniej według mnie. Nie chcę sypać przykładami, bo "spojlerowanie" nie jest wskazane, ale chętnie ucięłabym sobie pogawędkę dotyczącą logiki z osobą, którą ta książka bezgranicznie zachwyciła. Z autorką nie dałabym rady, nie znam niemieckiego.
Pozostawiam jednak tę fabułę. Jestem typową blondynką i jest możliwe, że ja jej po prostu nie zrozumiałam. Zdecydowanie możliwe. Porozmawiajmy zatem o bohaterach drugoplanowych. Tutaj mogę panią Voller pochwalić i przybić jej piątkę. Spodziewajcie się niespodziewanego - jak powiedział ostatnio jeden z siatkarzy i wielu innych mądrych ludzi przed nim. Autorka nieźle namiesza wam w głowach. Złe i dobre charaktery są po prostu nie do odróżnienia i ciągle zastanawiamy się, kto jest pomagierem złego starca próbującego nieźle namieszać w linii czasu. A "intergalaktyczny translator" wariuje i niewiele pomaga w tej sprawie. Słowem: dzieje się.
Dlatego nie mogę powiedzieć, o tej książce, że jest zła. Ma zbyt wiele atutów by jednoznacznie wrzucić ją do jakiejkolwiek kategorii. Do Evy Voller mam sentyment i wierzę, że ta książka też większości się spodoba a w moim przypadku trafiła na zły okres. Wiecie, taki nastolatkowy bunt, kiedy kwestionuje się wszystko i wszystkich a cały świat wydaje się beznadziejny. Tyle, że nie jestem nastolatką. Ech. Sama bym zapętliła jakiś rok. Może jednak Zły Starzec nie miał takiego złego pomysłu?

Wyobrażacie sobie, że znikają wszystkie wieki i zostaje tylko jeden rok, który zapętla się i powtarza w kółko aż do skończenia świata? Bo ja nie. A na takim założeniu opiera się akcja książki "Ukryta brama" Evy Voller.
Anna i Sebastiano to sympatyczna para podróżników w czasie, którą poznałam w Wenecji w "Magicznej gondoli" i której towarzyszyłam również w Paryżu w...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Prywatna wojna Rosy Rosy Canale, Emanuela Zuccalà
Ocena 5,9
Prywatna wojna... Rosy Canale, Emanue...

Na półkach:

Błądziłam wzrokiem pomiędzy zdaniami próbując ułożyć je w swojej głowie. Najpierw w książce. Potem w artykułach znalezionych w internecie (polsko- i angielskojęzycznych). Na koniec w nielicznych recenzjach. Szukałam wspólnych mianowników, bo o całkowitej zgodności nie mogło być mowy.
Rosy od zawsze była buntowniczką. Głośną, pewną siebie dziewczyną, która znała swoje atuty i walczyła o marzenia. Całkiem niepodobną do mnie, dlatego dłuższy czas nie mogłam jej polubić. I nadal mam z tym problem, ale nie oznacza to, że jej historia mnie nie zaintrygowała. Może nawet dzięki temu z większą uwagą czytałam o jej perypetiach, choć to za mało powiedziane.
Jak to jest żyć w sąsiedztwie członków 'ndranghety, członków jakiejkolwiek organizacji przestępczej, słyszeć strzały, widzieć trupy na pobliskim podwórku? Większość z nas raczej tego nie doświadczyła. W Polsce pojawiają się od czasu do czasu informacje o gangach, przekrętach, morderstwach ze względów politycznych czy finansowych, porwaniach dla okupu... ale nie na taką skalę jak w południowych Włoszech, gdzie swego czasu porwania dla okupu były na porządku dziennym a zabójstwa kolejnych członków 'ndrin odbywały się prawie codziennie. Ofiary rokrocznie liczono w setkach. Handel narkotykami kwitł. Przetargi wygrywały sztuczne, mafijne firmy i infrastruktura południowych miast mimo wielkich pieniędzy nie poprawiała się.
Rodzina głównej bohaterki była jedną z wielu cierpiących z powodu miejsca zamieszkania. Kalabria bowiem była ojczyzną 'ndranghety - "najpotężniejszej organizacji przestępczej we Włoszech w latach 90. XX wieku i na początku XXI stulecia" [wikipedia.org]. 'Ndrangheta to nie typowa mafia. Nie każdy może być jej członkiem ponieważ groziłoby to wniknięciem organów ścigania w jej szeregi. Przynależność do 'ndranghety warunkują więzy rodzinne - synowie dziedziczą nielegalne interesy i od małego kształcą się na przyszłych bossów. Naiwny ten, kto myśli, że dorobi się fortuny ciężką i uczciwą pracą.
Rosy o tym marzyła. Najpierw o śpiewaniu, potem o własnym klubie. Los nie był dla niej łaskawy, ale gdyby nie 'ndangheta, miałaby szansę na dostatnie i spokojne życie. I o tym opowiada w swojej książce, snując opowieść od lat dziecinnych, poprzez burzliwą młodość i niepewne wkroczenie w dorosłość po nieustanną walkę z 'ndranghetą. A pomiędzy kolejnymi rozdziałami jej życia opisuje rodziny, czyli 'ndriny walczące ze sobą. Więzy rodzinne, zabójstwa, porwania, szemrane interesy. Niekończąca się wendeta, która jest głównym powodem zabójstw - starożytne "oko za oko" we współczesnym wydaniu.
Przyznam, że często się gubiłam wśród tych wszystkich nazwisk. Rodziny, których nie łączyły więzi pokrewieństwa, miały te same nazwiska. Imiona często się powtarzały. Ale to nie było dla mnie ważne. Ważne były czyny, a tych autorka nie bała się opisywać. I choć jej autobiografia napisana jest jak powieść, to porachunki 'ndrin opisane są krótko, kronikarsko, ot, suche fakty. Canale i Zuccalà nie nadają im cech fabuły, nie lubują się w opisywaniu przemocy, tak jakby z premedytacją odejmowały im ważności. To nie jest kryminał czy wciągająca opowieść o mechanizmach działania 'ndranghety. Włosi poznają interesujące ich fakty, ale dla nas nie mają one tak wielkiego znaczenia.
Opowieść Rosy o jej życiu czyta się gładko, o co zadbała dziennikarka Emanuela Zuccalà. Zauważyła ona, jak ciepłą osobą jest Rosy, jak potrafi wydobyć z człowieka dobro, jak zawzięcie walczy o prawa kobiet wciągniętych w porachunki 'ndranghety. Jednak mój inżynierski zmysł błagał o drzewa genealogiczne, gdy przychodziło do opisów członków 'ndrin. Najgorsze było jednak nagromadzenie tłumaczonych w przypisach zwrotów, które notorycznie wybijały mnie z rytmu. Dla italianistów będą to niewątpliwie językowe smaczki ale ja (tak jak i prawdopodobnie większość czytelników) nie mam do czynienia z językiem włoskim i "skakanie" od tekstu do przypisów było męczące.
Poza tym, od strony technicznej wszystko wypada wzorowo. Przyjemny w odbiorze styl, przystępne dla przeciętnego czytelnika słownictwo (co nie znaczy ubogie!), chronologiczność wydarzeń (z rzadko wspominana jest młodość rodziców i babci Rosy).
Co do bohaterów, ciężko ich oceniać, skoro istnieją naprawdę. Jednak sama postać Rosy, jak zauważyła Zuccalà, rozczula się nad sobą, swoją przeszłością, co w pewnych momentach mnie irytowało. Nie rozumiałam jej działań, jej metod. A do tego okazuje się, że w książce nie wszystkie fakty są zachowane. Zaś ostatnie artykuły mówią o tym, że Rosy Canale została oskarżona o oszustwa finansowe. Ciężko o jednoznaczną ocenę tej postaci.
Tak samo ciężko ocenić tę książkę. To nie jest powieść. Cieszę się jednak, że ją przeczytałam bo chociaż 'ndrangheta jest daleko (teoretycznie) to poznałam inny punkt widzenia, nie stereotypowy, odbiegający od wzorca mafiosów z "Ojca Chrzestnego". Jest to też lekcja dla wszystkich, którzy zmagają się z takim toksycznym środowiskiem. I historia wyjątkowej kobiety - nie można o tym zapomnieć.

Błądziłam wzrokiem pomiędzy zdaniami próbując ułożyć je w swojej głowie. Najpierw w książce. Potem w artykułach znalezionych w internecie (polsko- i angielskojęzycznych). Na koniec w nielicznych recenzjach. Szukałam wspólnych mianowników, bo o całkowitej zgodności nie mogło być mowy.
Rosy od zawsze była buntowniczką. Głośną, pewną siebie dziewczyną, która znała swoje atuty...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Najdroższa Janet. Jak Ty to robisz, że każda część tej serii jest taka dobra? To podejrzane, troszeczkę, ale gdy tak się dłużej zastanowić… Masz asa w rękawie. Niewątpliwie.
Masz Komandosa.

Chociaż teoretycznie to Steph jest najważniejsza i to jej talent do pakowania się w kłopoty gwarantuje nam, że nudzić się nie będziemy, to osią wydarzeń w tej części jest Komandos. [To tylko i wyłącznie moja teoria – nie musi być prawdziwa].
Nasza bohaterka musi znowu spotkać się ze swoim znienawidzonym byłym mężem, bo takie zlecenie otrzymała od kubańskiego przystojniaka. Jej zadaniem jest podłożenie podsłuchu prawnikowi i wszystko mogłoby pójść gładko: pod przykrywką, na luzie, udając, że niby to normalne, że Steph nie chowa urazy… ale jej gorąca krew bierze górę i Dickiemu nieźle się obrywa za zdradę ze znienawidzoną Joyce. No w końcu zasłużył na to manto.
Pech jednak chciał, że jakiś czas później Dick Orr znika w niewyjaśnionych okolicznościach. A Steph, z racji swojego wybuchu, staje się główną podejrzaną. Dodatkowo, z jej szczęściem, kłopoty zamiast się rozwiązywać, mnożą się jak grzyby po deszczu. Wkracza zatem do akcji Komandos, który ma za zadanie chronić Stephanie, a że przy tym cały czas narusza jej granice prywatności i drażni swoją seksualnością, podtekstami i wymownymi gestami… Cóż.
Mało mówi się o tym, jak bardzo na książkę wpływa tłumaczenie, a zatem powiem: tłumaczenie Dominiki Repeczko jest idealne i wpływa na śliwkowe książki znacząco! Humor typowo amerykański przedstawiła w jak najbardziej przyswajalnej formie i nie ma kawału z którego bym się nie śmiała w książkach Evanovich. Nie ma. Lekka forma, dobry żart, komandosowe: „Babe” przerobione na: „Dziewczyno” i wiele, wiele innych. Pani Repeczko należą się ogromne brawa. Jej tłumaczenie jest po prostu lepsze od poprzedniego.
Ale wróćmy do mojej teorii. „Złośliwa trzynastka” jest przez Komandosa namagnesowana. Po prostu. A Janet Evanovich jak zwykle igra z ogniem i dolewa tej oliwy, i podsyca. Na dokładkę, jak wisienkę na torcie, przedstawia nam cały wachlarz NSów z przeróżnymi hobby. I gdy robi się gorąco, jak kubłem zimnej wody traktuje biedną Steph, przydzielając jej najgorsze sprawy. A my z boku przyglądamy się, złośliwie, i czekamy jak ona z tego wyjdzie. Bo na pewno nie z całym samochodem.
Wiem, że ktoś mógłby się przyczepić, że schemat jest zawsze ten sam. Może? Jakby tak rozkładać to na części pierwsze, to pewnie byłoby to prawdą, ale… po co? Śliwka ma zapewniać rozrywkę i to nieodmiennie robi. Już nie mogę się doczekać „czternastki”, bo jej premiera przypada na prawie najgorętszy okres na uczelni. A co to oznacza? Notatki na bok. Stephanie Plum nadchodzi.

Najdroższa Janet. Jak Ty to robisz, że każda część tej serii jest taka dobra? To podejrzane, troszeczkę, ale gdy tak się dłużej zastanowić… Masz asa w rękawie. Niewątpliwie.
Masz Komandosa.

Chociaż teoretycznie to Steph jest najważniejsza i to jej talent do pakowania się w kłopoty gwarantuje nam, że nudzić się nie będziemy, to osią wydarzeń w tej części jest Komandos....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie byłam przygotowana na to, że będę płakać. Nie pomyślałam, że mogę się jeszcze tak wzruszyć, bo gdy nadeszła pora na tę książkę nie czułam się najlepiej. Byłam zmęczona pracą, latem w mieście; byłam trochę rozżalona, nic nie szło po mojej myśli i chciałam się dobrze odprężyć. A tu takie wyzwanie.
Początek zaś niczego nie ułatwiał. Zbuntowana gotka, Molly Ayer, ze swoją historią wydawała mi się sztuczna. Jakby rozrysowana tak wyraziście na siłę. Wiecie, bunt - czyli głośne i ciężkie brzmienia, mocny makijaż, mroczna aura a w środku miękkie, zranione serce. „Zawiało schematem” – stwierdziłam, oceniając tak dziewczynę z rodziny zastępczej, której życie było naprawdę nie do pozazdroszczenia. Ale chodziło mi o przebranie gotki, nic więcej.
Na szczęście pojawia się druga postać, Vivian. Starsza, zamożna kobieta, którą ze względu na status i wiek wszyscy wkoło traktują z szacunkiem i pewną rezerwą. Od razu jednak czytelnik czuje do niej sympatię i dystans się skraca. Między bohaterkami również. Molly i Vivian łączy podobna przeszłość, chociaż ta druga przeszła zdecydowanie więcej i to jej opowieść jest ważniejsza w tej książce.
Sieroce pociągi – to nazwa pociągów jadących z Nowego Jorku do różnych stanów, w których zajmowano się rolnictwem i hodowlą. Do stanów, gdzie potrzebowano rąk do pracy. Vivian, po stracie rodziny trafia do jednego z nich. I na pozór wydawać by się mogło, że państwo wspaniale zadbało o najmłodszych obywateli. Tak przynajmniej stwierdził mój kolega, gdy opowiedziałam mu o czym jest książka, za którą się zabieram. Cóż, pozory mylą, bo tylko nieliczni mogli się cieszyć kochającymi rodzicami zastępczymi. Reszta, czyli starsze dzieci, od razu trafiły do miejsc, gdzie na kromkę chleba musiały zasłużyć, a szkoła nie zawsze im się należała.
W tym miejscu, autorce należą się słowa uznania, bowiem w prostych słowach opisała historię smutną, zatrważającą ale i wzruszającą. Nic nie jest tylko czarne, albo tylko białe. Ale wszystko ma swoje konsekwencje, a życie nigdy nie będzie dla nikogo łatwe i do końca nie oszczędzi nawet najbardziej pokrzywdzonych. Christina Baker-Kline napisała tę historię bez sztucznego budowania napięcia, bez eksponowania emocji. Jej bohaterka opowiada swoje życie spokojnie, choć nie było ono takie ani trochę. Jednak czas leczy rany i pozwala niektóre rzeczy wybaczyć lub zapomnieć. Mimo to, ten spokojny ton nie tłumi czujności czytelnika. Przez cały czas byłam po prostu przerażona tym, co dzieje się z tymi dziećmi.
I nadal jestem. Nie dziwię się, że „Sieroce pociągi” cieszą się takim uznaniem czytelników. Każdy, kto sięgnie po tę powieść zrozumie choć trochę osoby wychowujące się bez rodziców. Od strony technicznej, jest to przystępnie napisana historia, która wywołuje wiele emocji i nie pozostawia czytelnika obojętnym. Jedyny minus to gotycki styl Molly, który po prostu nie pasuje, co w pewnym momencie przyznaje też sama bohaterka. Poza tym, jedna z lepszych książek, jakie czytałam.

Nie byłam przygotowana na to, że będę płakać. Nie pomyślałam, że mogę się jeszcze tak wzruszyć, bo gdy nadeszła pora na tę książkę nie czułam się najlepiej. Byłam zmęczona pracą, latem w mieście; byłam trochę rozżalona, nic nie szło po mojej myśli i chciałam się dobrze odprężyć. A tu takie wyzwanie.
Początek zaś niczego nie ułatwiał. Zbuntowana gotka, Molly Ayer, ze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kiedy brałam do ręki książkę Marty Gruszczyńskiej zachwycałam się jej okładką, zastanawiałam się co też mi pokaże jej niewielka treść i zazdrościłam autorce takiego debiutu. Gdybym miała wydawać własną powieść graficznie niewiele by się pewnie różniła. Ale książka to nie tylko okładka, a nawet: przede wszystkim nie okładka.
Akcja powieści rozpoczyna się gdy główne bohaterki Anja, Lyce i Bernadette mieszkające w Uppsali – uczą się do egzaminów na studia. Wydawać by się mogło – mają całe życie przed sobą. Jednak jedna z nich, Bernadette, jest chora na raka wątroby i od miesięcy nie wychodzi ze szpitala. Pozostałe odwiedzają ją i próbują przekonać, że to jeszcze nie koniec, że leczenie jej pomoże, że nie może się załamywać – niestety Bernadette nie słucha ich. Z każdym dniem jest gorzej a do tego dochodzi złość.
Pewnego dnia w szpitalu pojawia się dziewczynka, z którą od teraz Bernadette ma dzielić pokój. Mała jest urozmaiceniem dla tej powieści, poprzez swój charakter i to, jak oddziałuje na bohaterkę. Poznawanie życia innych ludzi często jest dla nas największą szkołą życia. I w tym przypadku za maską nieznośnego dziecka kryje się drugie dno. Bernadette poznaje zatem współlokatorkę dzień po dniu, zaprzyjaźniając się z nią i jej wolontariuszką, kolorową i szaloną Dagmar.
W tle życie dziewczyn biegnie niby jak zwykle, ale choroba przyjaciółki odciska na nich swoje piętno. Lyce i Anja martwią się o leczenie Bernadette, o to, że w tych chwilach jest sama, a przecież w jej życiu był już ktoś ważny. Tylko odszedł bez słowa i przestał się Bernadette interesować. Nie wie nawet, że jest chora a przecież tak wiele dla siebie znaczyli. W związek tej dwójki wkraczają więc osoby trzecie, nie bardzo rozumiem, po co?
Książka Marty Gruszczyńskiej jest dość nietypowa. Pojawiają się w niej postaci, które wydają się doklejone do harmonijnej całości. Wiem, że źle to brzmi, ale dotąd po prostu nie rozumiem motywacji ich działań. Sama fabuła nie jest zła, i choć czasami miałam dość to jednak czysta ciekawość nie pozwalała mi książki odłożyć. I może dobrze. Bo szybko dobrnęłam do samego końca i niechętnie pożegnałam się z bohaterami.
Nie potrafię określić moich odczuć co do tej książki. Z jednej strony podobała mi się i wciągnęła mnie. Była napisana dość lekkim piórem. Z drugiej zaś strony zachowanie niektórych bohaterów wydawało mi się nierzeczywiste, a ja lubię logikę i jasne intencje. Polecam ją, bo warta była wydruku. Poruszyła mnie i otworzyła oczy na pewne sprawy. Jednak niczego nie obiecuję, ta książka ma swój klimat.

Kiedy brałam do ręki książkę Marty Gruszczyńskiej zachwycałam się jej okładką, zastanawiałam się co też mi pokaże jej niewielka treść i zazdrościłam autorce takiego debiutu. Gdybym miała wydawać własną powieść graficznie niewiele by się pewnie różniła. Ale książka to nie tylko okładka, a nawet: przede wszystkim nie okładka.
Akcja powieści rozpoczyna się gdy główne...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Gdy rozwścieczona do szaleństwa kobieta, przedstawiająca się jako żona Komandosa, puka do Twoich drzwi – wiedz, że czas ucieczki do innego kraju właśnie nadszedł.
Stephanie, jak zwykle po radosnym zakończeniu z poprzedniej części, znowu zmaga się z problemami, które na pierwszy rzut oka wydają się nie do rozwiązania. Teczki NS-ów piętrzą się w biurze Vinniego, pieniądze się kończą, Lula straszy coraz to nowszymi kreacjami i przerażającymi występami razem z Sallym (niestety, nie potrafi śpiewać) a do tego wszystkiego wątpliwą sielankę (ciągłe próby zapłacenia czynszu o czasie i przetrwania następnego miesiąca) przerywa wieść jakoby to Komandos porwał własną córkę. Nasza bohaterka nie wierzy, że może to być prawda, jednak wszystko na niego wskazuje. Tylko o co chodzi z panią Manoso, która wymachuje spluwą i marzy o pozbyciu się „tej zdziry, która sypia z jej ukochanym Komandosem”? Jakim cudem nasz (mój) ulubiony bohater mógłby poślubić taką furiatkę?!
Mam wrażenie, że Janet czytała w moich myślach, pisząc tę część i w 90% poświęcając ją Komandosowi. Wiem, że jest to mylne wrażenie, bo oryginał powstał zanim ja cokolwiek o Stephanie Plum wiedziałam, ale co tam. I tak kocham Evanovich miłością nieustającą i wciąż rosnącą.
Komandos to ten zły chłopak, którego my, naiwne, uwielbiamy – chociaż wiemy, że będziemy przez niego cierpieć. I płakać. Dużo płakać. Tym razem przez jego boskość (ma w sobie coś z Herkulesa, i Apollina, i gdybym bardziej słuchała na historii dodałabym jeszcze kogoś) ucierpi więcej osób niż zazwyczaj. Zazwyczaj łamie tylko serca napotkanych kobiet, które oczarowane jego osobą tracą rozum. Teraz w grę wchodzi życie jego córki, życie Stephanie a także kogoś jeszcze. Ale to musicie doczytać.
Akcja pędzi, a my nie wiemy komu ufać. I gdyby nie śledztwo Steph, mogłybyśmy nieźle pobłądzić – ale od czego my mamą naszą drogą łowczynię nagród, jak nie od rozwiązywania zagadek? I chociaż na wolności grasuje szaleniec, który powinien siać tylko grozę i spustoszenie (ok, to mu się udaje) to znowu śmiejemy się do rozpuku, bo:
1. babcia Mazurowa (wyjaśnień nie potrzeba)
2. Sally i Lula zaczynają karierę muzyczną
3. Lula i Czołg (wątek mocno miłosny)
Jedynym minusem było to, że zmęczona sesją nie dałam rady przeczytać tej książki jednym ciągiem i zasnęłam przed samym punktem kulminacyjnym. Ale ten minus powstał tylko i wyłącznie z mojej winy. Evanovich nie brakuje pomysłów i każda kolejna część trzyma poziom. Podziwiam ją, że pomimo mnogości książek w tej serii, wszystkie są równie przyjemne w odbiorze. Ja nie mam zastrzeżeń ale ostrzegam: to lektura dla osób, które po prostu chcą się zrelaksować, rozbawić i poszaleć w świecie opanowanym przez dwóch nieziemskich mężczyzn. Wszelkie ambicje odstawiamy na bok, nie szukamy na siłę wad, tylko czytamy, nastawiając nasz mózg na niższe obroty (stan odpoczynku po ciężkim dniu/tygodniu/miesiącu).
No dobra, nie podoba mi się też nowa szata graficzna. Jest dobra, ale poprzednie okładki (od czwartej do dziesiątej części) były moim zdaniem idealne i ciężko mi się przyzwyczaić do tych nowych. Poza tym jednak, wszystko gra.
Czytanie tej części tuż po sesji, czyli cały dzień spędzony tylko i wyłącznie ze Steph, to było cudowne przeżycie. No może miał w tym swój większy udział również Komandos, ale cicho-sza. Nie chcę, żeby pani Manoso wparowała do mnie do domu. Nie mam takiej wprawy w ucieczkach wszelakich jak Śliwka.

Gdy rozwścieczona do szaleństwa kobieta, przedstawiająca się jako żona Komandosa, puka do Twoich drzwi – wiedz, że czas ucieczki do innego kraju właśnie nadszedł.
Stephanie, jak zwykle po radosnym zakończeniu z poprzedniej części, znowu zmaga się z problemami, które na pierwszy rzut oka wydają się nie do rozwiązania. Teczki NS-ów piętrzą się w biurze Vinniego, pieniądze...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W chwili, gdy zwątpiłam w Śliwkę, do moich rąk trafiła "Najlepsza Jedenastka" i... cóż.
Była najlepsza.
Janet Evanovich, jak ty to robisz?

Nie jestem znającym się na wszystkim koneserem książek. Nie drążę w fabule, o ile autor nie potknie się tuż przed moim nosem. Nie rozkładam na czynniki pierwsze, kiedy książka jest tak dobra, że czyta się sama. I tutaj również brałam w ciemno wszystko, co serwowała Evanovich.
Kiedy Stephanie po kolejnej "brudnej" akcji, która zakończyła się dla niej zdecydowanie źle, deklaruje, że oto nadszedł kres bycia łowcą nagród, nie uwierzyłam. Nie i już. Bo jak to możliwe? Co teraz? Przecież już tak dobrze jej szło. No dobrze, trochę przesadziłam z tym optymizmem. Ale sami rozumiecie, jeżeli znacie Steph.
A jednak. Jak powiedziała, tak zrobiła. Z dnia na dzień nasza bohaterka została bezrobotną, ale przy jej wrodzonym ADHD, nie na długo. I takim oto sposobem znowu mogłam zagłębić się w świat, w którym szaleństwo jest czymś normalnym i chyba wszystko jest na opak. Zaczynając od Babci Mazurowej a kończąc na Valerie - siostrze Steph, po drodze zaś zostawiając za sobą kilku przestępców, których Stephanie miała przyjemność poznać. Co warto zauważyć, Evanovich nie ma żadnych oporów, gdy rozpisuje swoje postaci przez co bywa przerażająco, obrzydliwie i krwisto - chociaż to taka "lekka" historia.
"Najlepsza Jedenastka" to połączenie sensacji, kryminału i komedii w idealnych proporcjach. Przynajmniej dla mnie, ponieważ ciągle coś się dzieje, jest zagadka do rozwiązania ale przede wszystkim mogę się rozluźnić, szczerząc się do książki. Narracja prowadzona przez naszą bohaterkę, jej nietuzinkowe decyzje i pokrętne myślenie, które summa summarum prowadzą zawsze do rozwiązania sprawy to coś, co wzbudza mój podziw nieustannie. Stephanie rzadko kiedy wybiera najprostsze rozwiązanie przez co zawsze musi się nieźle nagimnastykować, aby dopiąć swego. I trzeba przyznać, jest mistrzynią w kłamaniu i kombinowaniu. Potrafiła własnej matce wmówić, że gra na instrumencie, o którym nie wie nawet jak wygląda. To jest sztuka!
Wracając jednak do tego, co wspomniałam na początku - przy dziesiątej Śliwce wyczuwałam lekki spadek formy ale tutaj nie ma po nim ani śladu. Zakończenie kompletnie zaskakuje, apogeum ślubne z Valerie w roli głównej trwa i totalna eksplozja jest nieunikniona a Komandos znowu nie pozwoli o sobie zapomnieć. Mówiłam już, że go kocham? Chyba dziesięć razy, ale powtórzę jedenasty: gdy Komandos mówi do Steph: "Dziewczyno." - to moje kolana miękną a serce zaczyna bić szybciej. Tylko dlaczego do mnie on tak nie mówi?! Dlaczego?...
Jak pewnie zauważyliście, nie jestem obiektywna. Daję Evanovich piątkę z plusem bez mrugnięcia okiem. Cudownie było oderwać się od codzienności razem z jej bohaterami i - jak to mówią - apetyt rośnie w miarę jedzenia. A następna część wychodzi w trakcie mojej sesji. Nie wiem, jak ja te studia skończę. Nie wiem dlaczego, ale podejrzewam, że ja to nawet wydawnictwu wybaczę :)

W chwili, gdy zwątpiłam w Śliwkę, do moich rąk trafiła "Najlepsza Jedenastka" i... cóż.
Była najlepsza.
Janet Evanovich, jak ty to robisz?

Nie jestem znającym się na wszystkim koneserem książek. Nie drążę w fabule, o ile autor nie potknie się tuż przed moim nosem. Nie rozkładam na czynniki pierwsze, kiedy książka jest tak dobra, że czyta się sama. I tutaj również brałam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Najpierw był serial. Dosłownie, bo amerykańska stacja ABC rozpoczęła jego emisję 9 marca 2009 (czyli za ponad tydzień będzie obchodził swoje piąte urodziny z 6 kompletnymi sezonami na koncie). I w moim przypadku również pierwszy był serial. Któryś odcinek leciał na TVP2 i w sumie nieszczególnie mnie przyciągnął ale mama była zachwycona (lubi te kryminalne klimaty) i od tego czasu codziennie o stałej porze go oglądałyśmy.
W miarę oglądania również zaczęło mi się to podobać. Castle jako nieznośny celebryta, ale przede wszystkim pisarz i dziennikarz spisywał się znakomicie. Ale nie był jedynym, ani nawet głównym powodem dla którego oglądałam ten serial. Uwielbiam wesołków (choćby bracia Weasley) i tym razem też właśnie tacy zgrani i ciągle sobie dogryzający bohaterowie - Kevin Ryan i Javier Esposito - skradli moje serce.
Ale o co chodzi z książką? Jej sprawa jest dość zagmatwana, bo nie jest to książka, na podstawie której powstał serial ani na odwrót. Jest to książka, o której mówi się w serialu i możnaby ją porównać do odgałęzienia lub efektu ubocznego. Autorem niby jest Richard Castle (czerwona lampka, przecież tak się nazywa serialowy pisarz) ale właśnie, Castle to postać fikcyjna, więc tak naprawdę jest to tylko pseudonim i co aktualnie niezbyt często się zdarza - autor jest nieznany. Tak, proszę państwa, anonim. Są jakieś domniemania, wiadomo, ale nie ma żadnej oficjalnej informacji. [czytelniku drogi, spojrzyj na opis Castle'a na jego stronie, po czymś takim na pewno się uśmiechniesz!]
Wracam jednak do meritum. Był sobie serial, gdzie pisarz obserwował pracę nowojorskiej policji aby zażyć trochę inspiracji (nie brzmi to tak podejrzanie, gdy wiemy, że Richard Castle miał przyjaciół wszędzie i na takie spoglądanie przez ramię wydał mu zgodę sam burmistrz). I zażywał. Wszak miał nad sobą wzorową policjantkę, detektyw Beckett, kobietę doświadczoną przez los - więc nieufną, o specyficznym poczuciu humoru, wymagającą od siebie i innych - ale przede wszystkim profesjonalistkę.
Po zakończeniu emisji pierwszej serii (w Ameryce), a przed emisją drugiej, wydawnictwo Hyperion Books wydało książkę "Heat wave" ("Fala upału" - wydawnictwo 12 Posterunek). I jest to książka, którą "napisał" Castle na podstawie obserwacji policjantów pod wodzą detektyw Beckett. W jego powieści zmiany są głównie w imionach i nazwiskach bohaterów, jednak nie tylko. Nikki Heat (wspomniana Katherine Beckett) w książce ma rodzeństwo, w serialu jest jedynaczką. Jednak mimo wszystko, książka to odwzorowanie serialu i dla fanów jest świetnym dodatkiem.
Przyznam szczerze, że nie obejrzałam wszystkich serii (Też tak macie, że niektóre rzeczy musicie oglądać w towarzystwie? Ja np. nie potrafię oglądać meczów siatkówki sama, a "Castle" oglądałam zawsze w domu z mamą i siostrą.), jednak nie wpływa to w żaden sposób na odbiór książki, gdyż autor tworzy ją jak odrębne dzieło. Równoległą historię. I tak nagle z zimnawej Polski przenosimy się do topiącego się w upale, dusznego i śmierdzącego Nowego Jorku, któremu wyraźnie temperatura nie służy. Blackouty, mięknący asfalt, rozkładające się ciała.
Jameson Rook, przystojny dziennikarz, u którego w domu pojawiają się największe szychy, politycy, sędziowie, artyści - długo by wymieniać - pojawia się w trzynastym posterunku i stara się podążać za tamtejszymi policjantami krok w krok. Ale nie wystarczy być popularnym, by zasłużyć na szacunek takich detektywów jak Nikki Heat i duet Roach (Raley i Ochoa). I tak, gdy pojawia się sprawa biznesmena wypchniętego z balkonu we własnym mieszkaniu, Rook nieźle się natrudzi by zobaczyć co ciekawsze momenty śledztwa i aresztowań - co mocno utrudzi pracę wspomnianym detektywom.
Jak się domyślacie z powyższego opisu, "Fala upału" to połączenie kryminału z komedią. Moim zdaniem udane połączenie, ale nie perfekcyjne, bowiem mankamentem tej powieści jest typowo amerykańskie poczucie humoru, które nie zawsze udawało się "przetłumaczyć na nasze". I brakowało mi wspomnianej wcześniej dwójki, w tym wypadku Roacha. Było ich dla mnie zdecydowanie za mało.
Na szczęście sama zagadka kryminalna nieźle dała mi do myślenia. Bohaterów już znałam i polubiłam oglądając serial, więc prawie całą uwagę skupiłam na śledztwie. Mozolne przesłuchiwania, powroty w te same miejsca, przepytywanie kolejnych podejrzanych i uzupełnianie tablicy z osią czasu. Starałam się nadążać ale i tak na koniec to Nikki pierwsza podała nazwisko a ja wysłuchałam jej z pokorą. Muszę poćwiczyć.
Styl nie jest lekki, ale gdy już się wkręciłam, strony umykały niepostrzeżenie. Mimo to, ciągle miałam wrażenie, że autor mówi do mnie z akcentem, mieląc słowa w ustach jak Amerykanie na filmach i że jest to coś pomiędzy starym dobrym westernem a nowoczesnym biurem śledczym. A do tego ten klimat zmęczonego i przegrzanego słońcem miasta, w którym ludzie spieszą się, choć niewiele brakuje by mdleli z odwodnienia. Dołożenie do tego trupów, powoduje, że zaczynamy się bać i dusić. Ale czytamy dalej, bo ciekawość pali nas od środka.
Czytanie "Fali upału" było przeżyciem samym w sobie. Brakuje mi słów, aby opisać tę intensywność bodźców, to ciepło bijące od książki, strach przed umięśnionym złoczyńcą czekającym na ciemność, która go skryje. I chociaż amerykański, ciężki humor nie zawsze do mnie trafiał, bo żarty policjantów były bardzo specyficzne, to całość oceniam na plus i czekam na "Nagi żar". Uwielbiam, gdy żar leje się z nieba, więc długo nie trzeba mnie przekonywać ;)

Najpierw był serial. Dosłownie, bo amerykańska stacja ABC rozpoczęła jego emisję 9 marca 2009 (czyli za ponad tydzień będzie obchodził swoje piąte urodziny z 6 kompletnymi sezonami na koncie). I w moim przypadku również pierwszy był serial. Któryś odcinek leciał na TVP2 i w sumie nieszczególnie mnie przyciągnął ale mama była zachwycona (lubi te kryminalne klimaty) i od tego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Tęskniliście? Bo ja tak, i nie wyobrażam sobie, że ta seria kiedyś się skończy.
Wyobraziłam sobie.
Auć, to boli.
Ale dość wygłupów, te znajdziecie w książce - i to w naprawdę dużej dawce, za dużej dawce. Można rzec, że autorka pojechała po bandzie, bo Steph z powodu desperacji robi naprawdę głupie rzeczy, np. szuka jaskini Batmana, a co gorsze, znajdując ją, zamieszkuje w niej na czas bycia poszukiwaną przez płatnego zabójcę. A czemu jest poszukiwana? Znacie szczęście (pech) naszej bohaterki. Ona po prostu przyciąga katastrofy.
Aż trudno uwierzyć, że Janet Evanovich "wróciła" do Polski z rzeczoną serią dopiero dwa lata temu, bo to już dziesiąta część a ja czuję się tak, jakbyśmy ze Steph znały się od zawsze. Bohaterka to taka lepsza wersja mnie, bo mamy prawie identyczne wady ale ona posiada trochę więcej zalet jak choćby aparycję przyciągającą największe ciacha w Trenton czyli Morellego i Komandosa, z naciskiem na tego drugiego. Tak, mam słabość do tych złych.
Dlatego, jeżeli jest się fanką tego drugiego, tak ja ja - w tej części można być naprawdę spełnioną czytelniczką. Komandos, jego mieszkanie i samochody zajmują sporą część książki. I tak, jestem blacharą tak jak i Stephanie, ale kto by się nie zachwycał jeżdżąc Porsche? No kto? A samochodów i tym razem bohaterka będzie mieć kilka. Powody, mam nadzieję znane, a jeżeli nie wiesz o co chodzi, odsyłam do lektury serii od samego początku.
Skupmy się jednak na "Dziesięciu kawałkach". Nadal jest śmiesznie, czasem dziko, babcia Mazuowa przeraża pomysłami ale mimo wszystko zdobywa sympatię i serce czytelnika, Steph wciąż nie wie co robić z tematem trójkąta miłosnego a Lula nadal leni się w pracy archiwistki. Do tego do akcji powraca transwestyta Sally i... będzie to miało związek z siostrą Stehp - Valerie. Ale w jaki sposób, musicie doczytać sami.
Nie może być recenzji którejś z kolei części serii bez opisania tendencji i trendów. Zatem, jeżeli chodzi o poczucie humoru, autorka naprawdę daje radę i trzyma poziom. Do tego jest dość krwawo i wątek kryminalno-sensacyjny zdaje się być dopracowany, ale pomysły na niektóre epizody są trochę za bardzo pokręcone. Przynajmniej moim zdaniem, bywa nazbyt karkołomnie ale z drugiej strony, ciężko wymyślić coś lepszego. Tonący brzytwy się chwyta. Nie jest źle, ale nie obiecuję, że każdy będzie zachwycony.
Poza tym... cud miód. Kłótnie Steph i Morellego o głupoty większe i mniejsze, obiady u rodziców, na których podstawie możnaby napisać odrębną powieść albo nakręcić pełnometrażowy film oraz staruszkowie z bronią. Nie wiem jak autorka to robi, ale zawsze śmieję się do jej książek. I czytam je za szybko. Zawsze. I to się chyba nie zmieni.
Podsumowując, jestem zadowolona. Jest dobrze i chociaż coś tam zgrzytało to książki nie mogłam odłożyć dopóki umęczona długim dniem nie zasnęłam na niej. Chwytałam się jej w każdej wolnej chwili i nie mogłam uwierzyć, że to już koniec. Że znowu kilka miesięcy nie będzie nic więcej. Zazdroszczę wszystkim, którzy mają w tej materii zaległości. Na serio, macie szczęście.

Tęskniliście? Bo ja tak, i nie wyobrażam sobie, że ta seria kiedyś się skończy.
Wyobraziłam sobie.
Auć, to boli.
Ale dość wygłupów, te znajdziecie w książce - i to w naprawdę dużej dawce, za dużej dawce. Można rzec, że autorka pojechała po bandzie, bo Steph z powodu desperacji robi naprawdę głupie rzeczy, np. szuka jaskini Batmana, a co gorsze, znajdując ją,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jak to jest czytać o miejscu, którego nigdy się nie widziało, z którym nie ma się za wiele skojarzeń i którego mieszkańców się dotychczas nie poznało? Egzotycznie, zdecydowanie. Pełna obaw sięgałam po debiut Marka Pindrala i ciągle pukałam się w głowę - co też ja sobie myślałam, porywając się na nią. Nigdy przecież nie czytałam książek podróżników, Chiny zawsze były poza moim zasięgiem, więc nawet się nimi nie kłopotałam a tu nagle, bęc!, utknęłam w samym środku tego państwa. I muszę przyznać, że nie żałuję, bo otworzyło mi to oczy i zmieniło światopogląd o 180 stopni.
Co myślę, słysząc "Chiny"? Wielkie korporacje wykorzystujące tamtejszych mieszkańców, niemożliwie zanieczyszczone powietrze (w dużym stopniu przez Europejczyków!) i komunizm. A poza tym biedne wioski pełne rolników brodzących w wodzie, podczas sadzenia czy zbierania ryżu. Myślałam, że Chińczycy są podobni do Polaków, którzy buntowali się przeciwko ustrojowi i kombinowali jak tylko się da, żeby żyło się lepiej. O jak bardzo się myliłam.
Autor, otrzymawszy propozycję nauczania na chińskim uniwersytecie, nie waha się długo i mimo nieznajomości języka wyjeżdża z Polski na dwa lata, w czasie których naucza angielskiego i zwiedza kraj. Brzmi sielankowo? Wydawać by się mogło, że w dwudziestym pierwszym wieku praca na uczelni wyższej nie jest trudna. Studenci znają angielski, więc dogadanie się z nimi nie jest dużym problemem. Ale z władzami, węszącymi wokół niego, podejrzewającymi o szpiegostwo i propagandę, sprawa wygląda nieco gorzej. I tak, porównując gościnność polską, gdzie obcokrajowiec może czuć się naprawdę komfortowo (z wyjątkami, wiadomo!), tak w Chinach, gdzie nacjonalizm (czasami szowinizm) jest czymś naturalnym, zagraniczni goście mogą czuć się bardzo nieswojo i nie na miejscu.
Ale wrócę do wątku z poprzedniego akapitu. Tylko nieliczni Chińczycy narzekają głośno na ustrój, w którym rząd wypłaca odszkodowania w fałszywkach a "dobro całego narodu" stawiane jest zdecydowanie wyżej nad dobrem poszczególnych jednostek, które w całym rachunku najzwyczajniej się pomija. Często sytuacja Chińczyków przypomina naszą - ich trzęsienia ziemi a nasze powodzie, i tak samo niskie odszkodowania - jednak oni są pokorniejsi, ich media raczej o tym nie mówią i mam wrażenie, że tamtejsi ludzie łatwiej godzą się ze swoim losem. Często żyją skromnie, a na pokoleniu jedynaków próbują zbudować swoją lepszą przyszłość. System emerytalny jest tam jeszcze gorszy niż u nas i młodzi mają na barkach od początku ciężar utrzymania rodziców. Często zdarzają się samobójstwa, przerażonych odpowiedzialnością młodych Chińczyków.
Jednak Chiny, to nie tylko polityczny, ciężki do zgryzienia kawałek chleba. To ludzie dumni ze swojej pracowitości, dorobku i bogatej historii oraz kultury. Dzięki propagandzie tłumaczą sobie niektóre rzeczy w nieprzewidywalny dla europejczyków sposób, ale może taki już ich urok. Tak samo jak kuchnia, w której nie marnuje się żaden kawałek mięsa (pies, kot czy chrząszcz) i żadna roślina. Bogaty i różnorodny spis przepisów nieco odmiennych w różnych częściach kraju to coś, czego można im zazdrościć. I nikt u nich nie będzie głodny. Jako ciekawostki autor czasem podrzuca jakiś ciekawszy przepis. I zdradza, z czego to Chińczycy nie produkują wina. A bywa naprawdę... obrzydliwie!
Do tego wszystkiego pojawiają się zdjęcia. Realistyczne do bólu, rzadko kiedy pozowane, złapane w kadr niewprawną ręką ale konkretne. Mogłyby być czasem lepsze, ale dobrze wiemy, jak trudno jest złapać ostrość znienacka i tak by nie spłoszyć obiektu zainteresowania. No i takie właśnie są Chiny. Kraj, którego wielu nigdy nie pozna.
Zazdroszczę autorowi jego podróży, dobrze opisanej (choć czasem nieco chaotycznie), tego co zobaczył i tego, czego się nauczył. Gratuluję debiutu i liczę, że z każdą podróżą, w którą się wybierze, jego spostrzeżenia i fakty którymi nas uraczy będą równie ciekawe. Dość lekkie pióro, bijąca od tekstu sympatyczność i autentyczność autora, poglądy z którymi nie zawsze się zgadzałam oraz, a może przede wszystkim, rzetelny przekaz to cechy, o których będę pamiętać, gdy przed oczami znowu ujrzę nazwisko Marek Pindral. Od dzisiaj nie wzbraniam się już przed literaturą faktu i książkami podróżniczymi. To, że jakiegoś miejsca nie zobaczę na własne oczy nie oznacza, że nie mogę go poznać czyimiś oczami. A świadomość tego, co dzieje się na świecie, wydaje mi się jedną z ważniejszych cech osoby wykształconej.

Jak to jest czytać o miejscu, którego nigdy się nie widziało, z którym nie ma się za wiele skojarzeń i którego mieszkańców się dotychczas nie poznało? Egzotycznie, zdecydowanie. Pełna obaw sięgałam po debiut Marka Pindrala i ciągle pukałam się w głowę - co też ja sobie myślałam, porywając się na nią. Nigdy przecież nie czytałam książek podróżników, Chiny zawsze były poza...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Od powstania ETAPU minął prawie rok. Ciemność utraciła panowanie i mieszkańcy Perdido Beach nie dość, że mogą cieszyć się widokiem prawdziwego słońca, to jeszcze mają możliwość kontaktowania się (niestety bezdźwięcznie) ze swoimi bliskimi. Oczywiście Ci, którzy przeżyli.
Nie wiesz o co chodzi, bo wciąż jeszcze nie czytałeś żadnej części serii GONE? Żałuj. I nie tłumacz się wiekiem. Dzieją się tam takie rzeczy, że każdy rodzic powinien tę książkę wyrywać z rąk swego ukochanego dziecka (no dobra, tak do czternastki, mniej więcej) i czytać samemu. Gdy nikt nie patrzy. Wtedy, gdy wszyscy śpią – no dobra, gdy ktoś czuwa w drugim pokoju i w razie czego udzieli wsparcia. Przytuli, pocieszy, powie: „kochanie, to tylko horror”.
Ale do rzeczy. „Światło” to ostatni tom serii GONE i podkreślam od razu, jest równie dobry jak wszystkie pozostałe tomy. Autor nie nudzi, jest coraz ciekawiej i… „krwawiej”. Ale czemu się dziwić, gdy sytuacja pogarsza się z minuty na minutę a Ciemność, czyli Gaiaphage przybrała ludzką postać i włada wszystkimi siłami mutantów?
Pisałam ostatnio, że za dużo pochwał może zaszkodzić, dlatego postaram się znaleźć jakieś wady. Po pierwsze: zakończenie nie jest do końca szczęśliwe. Po drugie: niektórzy przy czytaniu mogą łapać się za serce – tyle złych rzeczy przytrafia się mieszkańcom Perdido Beach, że chyba nikt na tym świecie nie chciałby się z nimi zamienić choćby na minutę. Po trzecie: czasami miałam wrażenie, że walka z Gaiaphage mogłaby skończyć się szybciej, ale wtedy książka byłaby za krótka. Ale w tej ostatniej kwestii mogę się mylić.
A poza tym… to miodzio! Myślę, że fani GONE nie są zawiedzeni i z uśmiechem na ustach odkładają ostatni tom na półkę. Ależ to był czas! A samo zakończenie to już wydarzenie, bo przecież serii nie kończy się znowu tak często. Pamiętacie pewnie rozstanie z Potterem czy Katniss. Nie było łatwo. Mi też. Bo chociaż po wielu miesiącach postacie w mojej głowie gdzieś umykają, zacierają się wspomnienia z lektury, to jednak najważniejsi pozostaną. Sam, Astrid, Lana, Mały Pete, Diana, Caine, Ork, Bryza, Edilio, Quinn… długo by wymieniać. Cała plejada. I każdy miał swoje pięć minut. To trzeba przyznać autorowi, kochał wszystkie swoje książkowe dzieci tak samo.
Zaś sprawy techniczne... Bajka! Styl, fabuła, bohaterowie – wszystko grało. Całe sześć tomów. Nie jest to literatura ambitna ale na pewno nie głupia. Jak już będę mieć dzieci (?), nie pogniewam się, gdy po nią sięgną – ba! nawet im ją polecę – ale dopiero w wieku… dajmy na to, lat piętnastu.
Ach, kończę te wywody. Trzeba się godnie pożegnać z Michaelem Grantem (no chyba, że napisze coś w tym stylu – przymierzam się do BZRK ale na razie muszę odpocząć). Dziękuję pisarzowi za te popołudnia, wieczory i czasem ranki spędzone w ETAPIE. Było okropnie! Czyli tak jak trzeba :)

Od powstania ETAPU minął prawie rok. Ciemność utraciła panowanie i mieszkańcy Perdido Beach nie dość, że mogą cieszyć się widokiem prawdziwego słońca, to jeszcze mają możliwość kontaktowania się (niestety bezdźwięcznie) ze swoimi bliskimi. Oczywiście Ci, którzy przeżyli.
Nie wiesz o co chodzi, bo wciąż jeszcze nie czytałeś żadnej części serii GONE? Żałuj. I nie tłumacz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Książka na którą z niecierpliwością czeka się kilka miesięcy musi być naprawdę dobra, by w odpowiednim czasie spełnić oczekiwania czytelnika. I z czystym sumieniem przyznaję, Evanovich znowu się udało. A ja nie mam zamiaru z tego powodu narzekać, więc jeżeli macie dość pozytywnych recenzji tego tytułu, musicie uciekać lub chociaż zamykać oczy jak najprędzej. Nie żartuję.
Jednak spokojnie, starałam się tym razem nie tylko docenić zabawne dialogi i sytuacje, ale zastanowić się również nad kryminalną intrygą. Wszak element śledztwa, dość pokracznego, aczkolwiek śledztwa, w tej książce stanowi oś wydarzeń. Mamy bowiem do rozwikłania zagadkę, kto tym razem jest zabójcą. Bo Trenton, jak zauważa narratorka, leży przy autostradzie śmieci (czy jakoś tak) i przy takiej mieszance narodowości zawsze w kimś burzy się krew. To szalony Włoch, to Polak, to Rosjanin czy Amerykanin sięga po broń lub za drobne wykroczenia nie chce iść do więzienia i zaczyna się pościg. A i mafia jest stałym elementem krajobrazu. Tym razem jednak, mafia może się schować.
I tak, pomijając fakt, że poczucie humoru Evanovich trafia do mnie zawsze i wszędzie i jak zwykle skręcam się ze śmiechu i szczerzę do książki (nie czytać na dworcu pełnym ludzi!), należy przyznać, że zagadka kryminalna, przynajmniej dla takiego laika jak ja, jest warta uznania - choć im bliżej końca tym trudniej było autorce utrzymać w tajemnicy sprawcę zamieszania. I nie był on przez to zaskoczeniem tak wielkim jak wyciągnięty z kapelusza słoń. Ale czy ja narzekam? Wcale! Dla mnie i tak misterna Gra była powiewem świeżości w całej serii i pokazała, że Evanovich nadal się liczy, i pewnie jeszcze długo będzie. Wszak w Ameryce mają ponad dwa razy tyle jej książek wydanych co u nas i wciąż liczą się one na listach bestsellerów. Przypadek? Nie sądzę!
Zanim jednak złapię klamrą całość mojego wywodu i zamknę go standardowym akapitem zaczynającym się od mądrego: "Reasumując..." nie mogę nie wspomnieć o wisience na torcie, czyli trójkącie: Morelli-Plum-Komandos. Teoretycznie nie zmienia się wiele, ale rozkład sił pomiędzy jednym a drugim wiązaniem w tym związku chemicznym to zjawisko, któremu warto się przyjrzeć a w tej części tak zwane smaczki będą jeszcze wyraźniejsze i tak, będzie ostrzej. Przy Komandosie zmiękną Wam nogi w kolanach a przez Joego i jego "wyznania między słowami" szczęki opadną Wam do podłogi. Gwarantuję.
A zatem, reasumując, "Wystrzałowa dziewiątka" to bajeczne czytadło okraszone może i prostym a czasem wulgarnym ale mimo wszystko dobrym poczuciem humoru (którego autorce mogą zazdrościć niektórzy nasi kabareciarze) a także przyprószone odrobiną kryminału i sensacji, od którego nie można się oderwać. Dla mnie to lek na całe zło. Ochroniarze Steph niestety nie mogą powiedzieć o niej tego samego, ale taka już ona jest. Pechowa jak czarny kot, rozbite lustro i przejście pod drabiną razem wzięte, łowczyni nagród, Stephanie Plum.

Książka na którą z niecierpliwością czeka się kilka miesięcy musi być naprawdę dobra, by w odpowiednim czasie spełnić oczekiwania czytelnika. I z czystym sumieniem przyznaję, Evanovich znowu się udało. A ja nie mam zamiaru z tego powodu narzekać, więc jeżeli macie dość pozytywnych recenzji tego tytułu, musicie uciekać lub chociaż zamykać oczy jak najprędzej. Nie żartuję.
...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nina, piękna, żywiołowa i charakterna pół-cyganka to główna bohaterka, choć jej perypetie nie zajmują całej objętości książki. Jej historia to oś, wokół której przeplatają się losy całego taboru. Dlaczego jest aż tak ważna? Po pierwsze, Nina jest córką wójta. Dlatego z jednej strony ma pewne przywileje a z drugiej... cóż, nikt nie zapomni jej tego, że jej matka cyganką nie była. Po drugie, mieszanka nacji sprawia, że Nina ma wyjątkową urodę i żaden mężczyzna nie może się jej oprzeć. Dodając do tego zwinne ruchy, lekkość w tańcu i butny charakter nie można się dziwić walczącym o nią. Po trzecie, jej szczerość i wiara w prawdziwą miłość zawiodą ją i tabor na drogę, z której nie ma powrotu.
Czytając inne opinie wpadła mi w oko ta, w której czytelniczka zauważa, że Zarzycka się "spieszy". Po chwili namysłu zdecydowanie przyznaję jej rację. Opisów, za które ubóstwiam autorkę jest mało a akcja pędzi w niewyobrażalnym tempie. Jednak mimo to uwielbiam tę historię. Ktoś inny napisał też, że Zarzycka tworzyła dla gosposi, które łzy wycierały w fartuch. Między wierszami chodziło o to, że jej książki mógł czytać każdy bo autorka "kupowała" go tanimi chwytami.
Cóż, czy pragnienie miłości i różnice kulturowe oraz charakterów to tani chwyt? Nina jest szczera i łatwowierna, pochodzi ze świata przyrody, nie ma wygórowanych potrzeb, chodzi jej tylko o to, żeby przetrwać, nic więcej. Jej system wartości jest zdecydowanie godny pozazdroszczenia i warty poznania. Zaś jej ukochany, pierwsza miłość, Staś Targoski to wygodny panicz, dbający tylko i wyłącznie o siebie. Przykre, gdy tak wygląda nasza pierwsza miłość. Tragiczne, gdy coś takiego spotyka osobę o wielkim sercu, która wszystko postawiła na szali tej miłości.
Mimo języka, który czasami był potoczny a czasami wzniosły ale przede wszystkim: niedzisiejszy, książkę czytałam szybko i z przyjemnością. Nie męczyłam się i ciągle chciałam więcej, bo Zarzycka stworzyła piękną historię o cyganach, jakich wcześniej nie znałam.

Nina, piękna, żywiołowa i charakterna pół-cyganka to główna bohaterka, choć jej perypetie nie zajmują całej objętości książki. Jej historia to oś, wokół której przeplatają się losy całego taboru. Dlaczego jest aż tak ważna? Po pierwsze, Nina jest córką wójta. Dlatego z jednej strony ma pewne przywileje a z drugiej... cóż, nikt nie zapomni jej tego, że jej matka cyganką nie...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Ogień Sara Bergmark Elfgren, Mats Strandberg
Ocena 7,9
Ogień Sara Bergmark Elfgr...

Na półkach:

Wiele czasu zajął mi powrót do Engelsfors. W pierwszej części działo się bardzo dużo, w tej na pewno nie mniej - ale co najważniejsze, czytanie tej książki jednym ciągiem jest zdecydowanie nie zalecane, chociaż "Ogień" wciąga.
Wróćmy jednak do konkretów. Miejsce akcji: Engelsfors, mała szwedzka mieścina, powoli zamierająca na rzecz innych aglomeracji miejskich. Bohaterowie: teoretycznie zwyczajni nastolatkowie zmagający się z problemami swojego wieku, z kłopotami w rodzinie... ze złem które nadciąga nie wiadomo skąd. A owo zło związane jest ze światem, do którego my, przeciętny czytelnicy, niestety nie mamy dostępu. Ze światem magii.
Mamy więc magię i nastolatków posługujących się nią. A są to: Minoo, Vanessa, Linnéa, Anna-Karin i Ida - członkinie Kręgu. Świat dorosłych reprezentują członkowie Rady oraz lokalna czarownica prowadząca sklep z różnymi pseudo-magicznymi bibelotami. W pierwszej części członków Kręgu prześladuje demon zmuszający do samobójstw, którego udaje im się pokonać, jednak ogromnym kosztem. Po utracie Rebeki i Eliasa, dziewczynom jest naprawdę ciężko zjednoczyć się przeciwko wspólnemu wrogowi. Jednak summa summarum, używając czasem zbyt wiele magii, dziewczyny zwyciężają. Niestety, nie jest to koniec kłopotów. Fabuła gmatwa się bardziej, przychodzi czas rozliczenia z Radą nadzorującą użycie magii a Anna Karin ma być sądzona za nadużycia. Do tego od Kręgu odsuwana jest dyrektorka szkoły, niegdyś członkini Rady, ucząca dziewczyny magii.
Myślałam, że po wprowadzeniu jakie mieliśmy w tomie pierwszym, tutaj akcja przyspieszy ale srogo się zawiodłam. Niby akcja posuwa się do przodu, nie można powiedzieć, że te setki stron zapisano na próżno... ale oczekiwałam fajerwerków, a dostałam za długi pilot serialu. Autorzy są z jednej strony bardzo subtelni i nie zdradzają wszystkiego od razu a nawet pozwalają czytelnikowi trochę błądzić, a z drugiej intymność dla nich prawie nie istnieje i bohaterowie pokazują nam się jak na badaniu lekarskim gdzie cała prawda wychodzi na jaw. Wszystkie wady mamy jak na dłoni. Największe i najbardziej wstydliwe słabości opisane jak gdyby nigdy nic. Jak coś normalnego. A przecież książki zazwyczaj były buforem pomiędzy światem rzeczywistym i "wymarzonym". Cóż, tutaj wskaźnik bliższy jest tej pierwszej opcji. Dlatego też książka może się tak dłużyć. Detale zawsze zajmują wiele miejsca, ale tutaj przejście do akcji właściwej może wręcz zniechęcać.
Polubiłam bohaterki i ich historie naprawdę mnie interesowały, bo były bliskie moim przeżyciom z czasów gimnazjum i liceum - szczególnie kompleksy Anny Karin i Minoo. Te kwestie przyciągały moją uwagę i dzięki nim czytałam dalej, ponieważ wątek magii był zbyt pokręcony (a może Potter postawił poprzeczkę za wysoko?) i chwilami się nudziłam. I choć styl książki sprawiał, że można ją było połknąć na raz i nie zauważało się, że sto stron minęło od tak, to jednak pomysły na członków i działanie Rady oraz zło przybywające z niewiadomego źródła kompletnie mnie zniszczyły. Wiem, jak to brzmi. To pewnie kompleks "drugiego tomu". Zakończenie nie było złe, ale środek chętnie bym wycięła albo oddała autorom do korekty.
Dobra, dość narzekań. Autorzy nie trafili do mnie tym razem, ale może dlatego, że książki "z północy" nie są lekkie i wymagają wyciszenia i skupienia na detalach, do których ja tym razem nie miałam głowy. Nie potrafiłam wygospodarować wieczoru z herbatą, świeczką zapachową i lekturą - tylko i wyłącznie. Ta książka zdecydowanie wymaga najpierw od nas. Dlatego nie zrażajcie się... KEEP CALM AND FINISH SERIES :) A jeżeli jeszcze nie czytaliście Kręgu a ja wam pięknie zaspojlerowałam to... udawajcie, że nie pamiętacie i sprawdźcie, czy Engelsfors na Was działa. Ambitniejsza literatura dla nastolatków. Teoretycznie. Praktycznie... czytajcie Sienkiewicza po prostu!

Wiele czasu zajął mi powrót do Engelsfors. W pierwszej części działo się bardzo dużo, w tej na pewno nie mniej - ale co najważniejsze, czytanie tej książki jednym ciągiem jest zdecydowanie nie zalecane, chociaż "Ogień" wciąga.
Wróćmy jednak do konkretów. Miejsce akcji: Engelsfors, mała szwedzka mieścina, powoli zamierająca na rzecz innych aglomeracji miejskich....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie była na to gotowa. Nie wiedziała, czego się spodziewać. To boli, gdy wszyscy o czymś mówią a ty, zielona, tylko kiwasz głową. Tak, to musi być dobra książka, a więc pisarz też pewnie niczego sobie. Zatem ta druga też na pewno będzie dobra. Prawda? Tak bardzo przydałoby się tu porównanie, ale jesteś o krok za wszystkimi, bo nie czytałaś tej pierwszej, sławnej powieści. Kulą w płot.
Po prostu otworzyła książkę. Minęła chwila, nim przyzwyczaiła się do telegraficznego stylu i miarkowanych doznań. Ale czy mogłoby być inaczej, po takich przeżyciach? Czy bohater mógłby być rozgadanym i roześmianym nastolatkiem mając w głowie takie a nie inne demony? Demony, których mógł się pozbyć tylko i wyłącznie uciekając z rodzinnego miasta.
Mówi się, że książka to przyjemność, świat w który uciekamy, cudowna fantazja... Niekoniecznie. Książka to przede wszystkim inny wymiar, lustrzana, równoległa rzeczywistość w której zapominamy, jak dobijające potrafi być nasze życie. A w czas Zaduszek wspominanie lektury "Niezbędnika obserwatorów gwiazd" wydaje się być, niestety, na miejscu.
Finley to chłopak, którego życie nie oszczędza, ale jest i dla niego światełko w tunelu - Erin, jego dziewczyna, oraz koszykówka, dzięki której chce się wybić i uciec z Belmont. Trenuje ciężej niż inni i z większym zapałem licząc, że ten sezon będzie jego najlepszym. Jednak tuż przed rozpoczęciem treningów z zespołem jego mentor, trener drużyny, prosi Finleya o ogromną przysługę.
Co jest ważne, co ma sens, i czy wszystko go ma? Kto ma rację? Jak daleko sięga nasza władza nad drugim człowiekiem i czy w ogóle ją mamy? Czy powinniśmy ją mieć? Znalezienie odpowiedzi wcale nie jest takie proste, zaś autor nie moralizuje a jedynie wskazuje problem. Pewne jest, że życie dla Finleya bywa zdecydowanie niesprawiedliwe.
Zamknęła książkę drżącymi rękami i delikatnie odłożyła ją na półkę. Dlaczego świat tak wygląda? Dlaczego ludzie tacy są? Dlaczego? To wszystko mogło wyglądać całkiem inaczej. Ale świat tak nie funkcjonuje i Matthew Quick w oszczędnych, nie rzucanych na wiatr słowach starał się własnie to przekazać. I nie wiedziała co o tym myśleć. W końcu wymyśliła.
Nieważne, o czym był "Poradnik pozytywnego myślenia" (ten książkowy). Nieważne, jak nieprawdopodobni wydają ci się bohaterowie tej książki. Ważne jest to, że mimo wszystko dobro istnieje a ludzie nie dzielą się na czarnych i białych. Ważne jest, żeby walczyć, pracować, i do czegoś dążyć. I ta właśnie niepozorna, cienka książka, daje kopa do działania. Bo nasze życie może w każdej chwili runąć i odwrócić się do góry nogami. I to od nas zależy, czy zrobimy coś, by było lepiej. Nam, ale też innym. Dlatego "Niezbędnik obserwatorów gwiazd" stawiam na półkę jako małe arcydzieło. Kiwam głową i milczę, bo czuję się taka... pusta. Nijaka z moimi problemami.

Nie była na to gotowa. Nie wiedziała, czego się spodziewać. To boli, gdy wszyscy o czymś mówią a ty, zielona, tylko kiwasz głową. Tak, to musi być dobra książka, a więc pisarz też pewnie niczego sobie. Zatem ta druga też na pewno będzie dobra. Prawda? Tak bardzo przydałoby się tu porównanie, ale jesteś o krok za wszystkimi, bo nie czytałaś tej pierwszej, sławnej powieści....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Charakter człowieka to wybuchowa mieszanka genów, wpływu innych ludzi, środowiska i problemów z jakimi musi się zmierzyć. I choć często wydaje nam się, że kogoś znamy - to nie jesteśmy nawet bliscy prawdy. Nie możemy oceniać innych, bo nie urodziliśmy się w ich skórze, ani nawet w tym samym środowisku. A jednak, robimy to cały czas. Przewrotność ludzka.
Valancy całe życie jest pod pantoflem, ponieważ wmawia się jej, że jest brzydka i nie przeciwdziała temu. To jej piękna kuzynka dostaje wszystko, a naszej bohaterce się odbiera. Dość niesprawiedliwe, nieprawdaż? Odebrać temu kto ma mało i dać temu, kto ma wiele. Tak właśnie wygląda życie w rodzinie Stirlingów. Rodzinie pełnej karykaturalnych członków. Więc Valancy zaciska zęby i czeka... Czeka na spadek, czeka na księcia, na uwolnienie od tych wszystkich więzów i zwyczajną wolność. Wolność słowa i czynu.
Jednak... ile można czekać? Valancy, nazywana przez rodzinę Doss, ma swój rozum i gdy czuje od dłuższego czasu bóle w klatce piersiowej idzie do lekarza, który ma dobrą opinię w mieście, a nie jest spokrewniony ze Stirlingami. Łamie zasady, bo chociaż jej życie nie jest szczególnie dobre, to i tak chce żyć. W końcu ma swój Błękitny Zamek, gdzie zawsze czeka na nią ktoś wyjątkowy. Ktoś zakochany w niej na zabój. Ktoś, kto nie pozwoli jej się długo smucić. Ale czy wyimaginowany kochanek pomoże w starciu z bezwzględną diagnozą: choroba serca, pozostał rok życia?
Odważna historia jak na swoje czasy. Valancy, dotychczas tłamszona, zaczyna naprawdę działać. I to jest dla mnie rzecz godna podziwu, bo ja nie wiem, czy potrafiłabym - nawet z takim wyrokiem - zrobić połowę tego co bohaterka. Jej cięty język, zaradność, gotowość do działania... Valancy to nie tylko mimoza, która całe życie czyta wiersze ale i dobra przyjaciółka, gospodyni, kobieta. W pełni wykorzystuje energię życiową do czynienia dobra - po to, by czuć się dobrze ze samą sobą. Nie wyjeżdża za granicę, nie buduje Błękitnego Zamku, ona po prostu żyje. Daje szansę tym, którym nikt inny tej szansy nie dał i nie bawi się w konwenanse. Przez co czasem wpada w kłopoty ale w tym cały urok.
Jestem zaskoczona przebiegiem akcji, bo spodziewałam się czegoś całkiem innego. Trochę przesłodzona ale zdecydowanie pozytywna i dająca kopa opowieść o tym, jak wykorzystywać szanse jakie daje nam los. Bo los to nie tylko fatum. Montgomery napisała powieść ponadczasową i chociaż niektórych mogą nie przekonywać zachowania bohaterów to trzeba pamiętać - to były całkiem inne czasy. Mimo wszystko morał jest jak najbardziej na miejscu w każdym wieku. Mam nadzieję, że przekonacie się na własne oczy, co też mama Ani z Zielonego Wzgórza wymyśliła. Polecam!

Charakter człowieka to wybuchowa mieszanka genów, wpływu innych ludzi, środowiska i problemów z jakimi musi się zmierzyć. I choć często wydaje nam się, że kogoś znamy - to nie jesteśmy nawet bliscy prawdy. Nie możemy oceniać innych, bo nie urodziliśmy się w ich skórze, ani nawet w tym samym środowisku. A jednak, robimy to cały czas. Przewrotność ludzka.
Valancy całe...

więcej Pokaż mimo to