-
ArtykułyJames Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński7
-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać455
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
2020-08-30
2020-08-15
2020-08-12
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
2020-08-06
2020-07-22
Moja kolej. Zabieram Was w podróż przez króliczą norę, podróż do miejsca, gdzie sen miesza się z jawą, a rozsądek równoprawny jest szaleństwu. Odłóżcie koszyk piknikowy, zapomnijcie o herbacie i ciasteczkach. Niech kapcie i fartuszki zawisną na kołkach w przedsionkach Waszych wygodnych domów. Tam, dokąd idziemy, przyda się rzeźnicki nóż, by sprawnie poderżnąć czyjeś gardło, a także ciężkie buty, by kopnąć leżącego. Tak na wszelki wypadek.
Stare Miasto cuchnie, aż oczy łzawią i serce boli. Cuchnie ściekami, upadkiem obyczajów, obłędem. Ulice są mroczne i pełne niebezpieczeństw, a ludzie nastawieni na przetrwanie i nieufni. W Starym Mieście jest też szpital psychiatryczny, gdzie poznajemy tytułową Alicję. Pożar tego przybytku otworzy szansę ucieczki dla niej, a także tajemniczego Topornika, który zostanie przyjacielem i obrońcą zagubionej dziewczyny. Przy jego pomocy będzie musiała zmierzyć się z demonami, zarówno tymi z przeszłości, jak i aktualnie grasującymi po świecie. Alicja odkryje prawdę o sobie i poszuka siły do sprostania wyzwaniu, jakie stawia przed nią los.
Wziąć na warsztat i opowiedzieć od nowa baśń Lewisa Carrolla jest zadaniem dość karkołomnym. Z jednej strony to utwór, który zna każdy, nawet jeśli nie każdy go przeczytał. Siłą rzeczy więc Christina Henry dotknęła czegoś bliskiego milionom ludzi na całym świecie, sentymentalnego, związanego z dzieciństwem, a więc obdarzonego poważnym ładunkiem emocji. Z drugiej strony, stanie w blasku tak silnego elementu popkultury jest też największa pułapką i trudnością do pokonania: jak nie zepsuć tej opowieści, jak tchnąć w nią nowego ducha, zachowując to, za co pokochaliśmy pierwowzór?
Moim zdaniem, Christina Henry postawiła wszystko na jedną kartę. Ledwie podszyty grozą, uroczo tajemniczy Wonderland zamieniła na odarte ze złudzeń, pełne surowej brutalności Stare Miasto, w którym rządzi prawo pięści. Sama Alicja jednoznacznie staje się obiektem seksualnym – być może to nawiązanie do niejasnych zainteresowań Carrolla młodymi dziewczętami. Poszukiwanie odpowiedzi na rozliczne metafory i łamigłówki zastąpiła ścieżka usłana krwią i flakami.
Można rozmawiać o konwencji, ujęciu tematu, ale to rzecz gustu. Mi masakra toporem i wszechobecne zagrożenie niespodziewanym gwałtem nie przeszkadza. Przeszkadzają natomiast kiepskie dialogi i postacie błąkające się bez większego ładu i składu. Bo i jak mają nie błądzić, kiedy nie wiadomo, ku czemu zmierzają? W porządku, niby jest to napisane, ale jako czytelnik jestem porażony tym, że oś całej historii jest mglista i naciągana. Alicja w Krainie Czarów pozwalała zachwycić się niesamowitością, prowadziła przez wielobarwne szaleństwo. Alicja Christiny Henry wypluwa nas w szpitalu psychiatrycznym i każe podążać za bohaterami, którzy potwornie się miotają, a pobudki ich działań to mieszanina przeczuć, przypadków i niczym niepodpartych domysłów. Najbardziej zabolało mnie to, że nie kibicowałem, nie wściekałem się, nie śmiałem. Nie przeżywałem. Szkoda, bo potencjał drzemie tu ogromny, ale uważam, że autorce nie udało się go wykorzystać.
Truizm, ale dodam od siebie, że swoją pracę na najwyższym poziomie wykonało Wydawnictwo Vesper, któremu dziękuję za egzemplarz do recenzji.
Moja kolej. Zabieram Was w podróż przez króliczą norę, podróż do miejsca, gdzie sen miesza się z jawą, a rozsądek równoprawny jest szaleństwu. Odłóżcie koszyk piknikowy, zapomnijcie o herbacie i ciasteczkach. Niech kapcie i fartuszki zawisną na kołkach w przedsionkach Waszych wygodnych domów. Tam, dokąd idziemy, przyda się rzeźnicki nóż, by sprawnie poderżnąć czyjeś gardło,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-07-14
2020-07-09
Kiedy zobaczyłem okładkę ze smokiem, anektującym iglicę Pałacu Kultury i Nauki, na którego tle widnieje tytuł „Minas Warsaw”, wiedziałem dwie rzeczy. Po pierwsze, że koniecznie muszę rzucić wszystko i przeczytać tę książkę. Po drugie, jakiś wewnętrzny głos podpowiadał mi, że będzie to coś pomysłowego i nieszablonowego. Jak dobrze, że usłuchałem!
Oczywiste nawiązanie do tolkienowskiej mitologii potrafi przerazić. Czyżby ktoś próbował, tak na bezczelnego, pożyczyć sobie i ograć motyw Mistrza? Nic z tych rzeczy. Jestem pod wrażeniem tego, jak dalece książka fantasy – i to fantasy o takim tytule – może wyjść poza ramy gatunku i przewietrzyć salony z nadmiaru elfów i krasnoludów.
Życie Maćka Jeżewskiego nie jest pasmem emocjonujących wrażeń. Mówiąc ściślej, ciągnie się jak dobrze przeżuta guma. W książce nie będzie jednak czasu na kontemplację tego faktu, bo pierwsze „ŁUP!” następuje dokładnie na trzeciej stronie tekstu. W samym centrum stolicy pojawia się najprawdziwszy smok, a w ślad za nim mag, łaskawie ogłaszający, że oto bierze sobie w posiadanie nasz prezent od wielkiego brata ze wschodu. Wszystko na oczach tysięcy ludzi. Afera na sto fajerek. Szok, niedowierzanie, jakaś resztka nadziei. A potem nasz bohater mimowolnie zostaje popchnięty w wir wydarzeń, które odmienią jego życie, czytelnika natomiast zabiorą na wycieczkę w nieznane.
Osobnym torem dzieją się rzeczy pozornie niezwiązane z wątkiem maga w Pałacu Kultury. To tutaj doświadczamy wyprawy w fikcyjny świat, a więc dostajemy to, co lubią miłośnicy podgatunku „high”. Jest to jednak zdecydowanie fantasy akcji, nie fantasy lokacji. Wymyślony świat ogranicza się do tła niezbędnego, by zarysować historię. Nie przyjmujcie tego jednak za wadę, bo takie podejście niejako wynika z kontekstu tej opowieści. Co więcej, jestem przekonany, że autorka miejscami puszcza do nas oko i świadomie bawi się konwencją. By nie psuć nikomu zabawy, tutaj postawić muszę kropkę.
Taka właśnie jest ta opowieść – odkrywająca nowe karty, angażująca i nieprzewidywalna. Począwszy od struktury samej książki, przez nietypowe podejście do kreacji świata, aż po ciekawe zabiegi pisarskie. Magdalena Kozak stworzyła historię świeżą i zaskakującą, która na pewno nie stanie się ikoną tego gatunku, ale mam pewność, że nie taki był zamiar. Dodatkowym atutem jest ciekawa nauka, jaka płynie z tej lektury dla całego środowiska literackiego – zarówno autorów, jak i czytelników. Jaka to nauka? Przeczytajcie sami i przekonajcie się, że warto.
Za egzemplarz recenzencki dziękuję Wydawnictwu Fabryka Słów.
Kiedy zobaczyłem okładkę ze smokiem, anektującym iglicę Pałacu Kultury i Nauki, na którego tle widnieje tytuł „Minas Warsaw”, wiedziałem dwie rzeczy. Po pierwsze, że koniecznie muszę rzucić wszystko i przeczytać tę książkę. Po drugie, jakiś wewnętrzny głos podpowiadał mi, że będzie to coś pomysłowego i nieszablonowego. Jak dobrze, że usłuchałem!
Oczywiste nawiązanie do...
2020-06-30
2020-07-05
„Napisałem tę książkę, bo potrzebowałem takiej lektury”. Tymi słowami Austin Kleon otwiera „Rób swoje”, poradnik twórczego podejścia do życia i szukania kreatywności tam, gdzie na pozór nie sposób jej odnaleźć. Po przeczytaniu doszedłem do wniosku, że tym zdaniem autor niejako też podsumowuje – już na samym wstępie – tę zgrabną i niedużą, ale bogatą w treść publikację. Ale o tym później.
Na początek warto zaznaczyć, że Kleon zdaje się kierować lekturę do wąskiego grona artystów, twórców kultury, tych którzy nie tylko odbierają, ale przede wszystkim kreują. Jeśli jednak dłużej się nad tym zastanowić i spojrzeć z perspektywy, to w pewnym sensie artystami jest większość z nas. Z tym, że nieliczni odkryli swoje talenty i przekuli w sposób na życie, inni nadal szukają, a jeszcze kolejni zgoła rozsądnie pozostawili je w sferze hobby. I ta książka jest dla każdej z tych osób.
Żyjemy w dziwnych czasach. Jeszcze nigdy tworzenie nie było tak łatwe i dostępne, a jednocześnie nigdy tak wiele rzeczy nie odwracało naszych umysłów od tego procesu. Trzymamy w dłoniach całą wiedzę ludzkości, skrzynkę z pomysłami, przenośne studio filmowe, asystenta i doradcę. Problem polega na tym, że to samo narzędzie mają też miliardy innych ludzi, nieustannie zabiegających o uwagę, a każdy krzyczy „ja!, ja!”. Austin Kleon przedstawia swoje patenty na odnalezienie równowagi w tym szaleństwie. Motywuje do tego, by odnaleźć harmonię, nabrać dystansu, a w chwilach niemocy skierować swoją uwagę na to, co naprawdę w życiu ważne. Dałem się przekonać, że największa siła tkwi w rzeczach prostych i przyziemnych.
Często dość nieprzychylnie patrzę na różnej maści poradniki i książki motywacyjne. Wielu jest ludzi, którzy usiłują zbić kapitał na cudzej niepewności. Ot, wyświechtane frazesy, kilka ilustracji i przynęta gotowa. Tutaj nie miałem takiego wrażenia. To jedna z tych książek, które chcę mieć na półce, choćby po to, by sam jej widok przypominał mi o ważnych rzeczach.
Pisałem o tym, że Austin Kleon już na wstępie zrobił podsumowanie. Dlaczego? Otóż pisząc te słowa udowodnił, że poszukiwanie i brak czegoś może stać się motorem naszego działania. Że jeśli nie znajdujemy furtki do wyjścia z twórczej niemocy, to możemy sami ją stworzyć i przezeń przejść. Pozycja moim zdaniem wartościowa.
instagram.com/the.bookking
„Napisałem tę książkę, bo potrzebowałem takiej lektury”. Tymi słowami Austin Kleon otwiera „Rób swoje”, poradnik twórczego podejścia do życia i szukania kreatywności tam, gdzie na pozór nie sposób jej odnaleźć. Po przeczytaniu doszedłem do wniosku, że tym zdaniem autor niejako też podsumowuje – już na samym wstępie – tę zgrabną i niedużą, ale bogatą w treść publikację. Ale...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-06-28
2020-06-21
Już dawno nie zdarzyło się, bym tak bardzo utożsamił się i z całych sił kibicował bohaterom książki, jak podczas czytania „Anonimowych Heretyków”. Jeśli będą Wam mówili, że to tylko kolejne young adult, to zaprzyjcie się mocno nogami, rękoma, i nie wierzcie w ani jedno słowo.
Literacki debiut Katie Henry jest bardzo przemyślaną historią Michaela, szesnastoletniego ateisty, który, ku swojej bezbrzeżnej rozpaczy, trafia do katolickiej szkoły. Będzie więc musiał nie tylko znaleźć sobie miejsce w nowej społeczności i zaskarbić przychylność koleżanek i kolegów, ale też – a może przede wszystkim – zmierzyć się z barierą światopoglądów, która jak żadna inna lubi dzielić ludzi. Ku swojemu zdziwieniu, po przekroczeniu progów Michael nie natrafia na chrześcijański monolit, ale raczej na bryłę kamieni, posklejaną zaprawą propagandy i podtrzymywaną indywidualnymi potrzebami duchowości. A to dopiero początek zaskoczeń, zwrotów akcji, łez smutki i radości.
To nie jest książka o religii, a przynajmniej nie ona jest tutaj najważniejsza. (na całe szczęście dla mnie mnie). To historia o szacunku, otwartości, umiejętności przyznania się do niewiedzy, własnych ułomności i błędów. Trochę ckliwa, trochę ugładzona, ale w każdym calu dobra. Autorka stworzyła wspaniale rozpisane, różnorodne postacie. Poruszyła wątek dorastania i odnajdywania samego siebie, ale na nieszablonowym tle szkoły, w której o wiele bardziej niż hormony buzują idee i przekonania. Śmiałem się z przezabawnych, błyskotliwych dialogów i autentycznie wzruszałem, bo są tutaj wątki, które poruszą i ojca.
Obojętnie, czyście wierzący czy nie, starsi czy młodsi, bierzcie i czytajcie z tego wszyscy. Bardzo polecam.
Już dawno nie zdarzyło się, bym tak bardzo utożsamił się i z całych sił kibicował bohaterom książki, jak podczas czytania „Anonimowych Heretyków”. Jeśli będą Wam mówili, że to tylko kolejne young adult, to zaprzyjcie się mocno nogami, rękoma, i nie wierzcie w ani jedno słowo.
Literacki debiut Katie Henry jest bardzo przemyślaną historią Michaela, szesnastoletniego ateisty,...
2020-06-18
Dużo czasu zajęło mi przebrnięcie przez "Mnicha”. Jest zachwycający, ale mozolnie się go czyta przez ten archaiczny styl, pełen rozciągniętych dialogów i szczegółowych, analizujących uczucia opisów. Jeśli jednak lubicie powieść gotycką, to zakochacie się w tej historii. Znajdziecie w niej grozę, magię, miłosne uniesienia i obrazoburcze fantazje, szczyptę humoru, a wreszcie rozważanie o ludzkich cnotach i pojęciu dobra.
Dużo czasu zajęło mi przebrnięcie przez "Mnicha”. Jest zachwycający, ale mozolnie się go czyta przez ten archaiczny styl, pełen rozciągniętych dialogów i szczegółowych, analizujących uczucia opisów. Jeśli jednak lubicie powieść gotycką, to zakochacie się w tej historii. Znajdziecie w niej grozę, magię, miłosne uniesienia i obrazoburcze fantazje, szczyptę humoru, a wreszcie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-06-10
Ze świecą szukać tak uniwersalnej opowieści, jaka wyszła w 1890 roku spod pióra irlandzkiego poety i dramatopisarza Oscara Wilde’a.
„Portret…” opowiada historię młodego mężczyzny, Doriana Graya, który przez swoją urodę i młodzieńczy urok stał się inspiracją dla malarza Basila Hallwarda. Poznawszy jednak Henry’ego Wattona, inteligentnego i pełnego cynizmu lorda, młodzieniec daje się oczarować hedonistycznej filozofii życia. Nieświadomie wyraża przy tym życzenie, by jego portret, namalowany przez Basila, przyjął na siebie odzwierciedlenie wszystkich niegodziwości, Doriana pozostawiając wiecznie młodym i niewinnym.
Zaliczam „Portret…” do mojego własnego katalogu książek napisanych „wytwornie”, tuż obok „Draculi” i „Upiora Opery”. To znak tamtych czasów, a kto zna powyższe powieści, ten wie, o czym mowa. Co więcej, całą książkę można by objąć jednym wielkim cudzysłowem, bo to studnia sentencji i myśli filozoficznych. Rozumienie cnoty, etyki, odwieczny problem zachowania równowagi pomiędzy czerpaniem przyjemności z życia i zachowaniem zgody z własnym sumieniem. Znajdziecie tutaj to wszystko i o wiele więcej. Polecam każdemu, w odpowiednim momencie.
Ze świecą szukać tak uniwersalnej opowieści, jaka wyszła w 1890 roku spod pióra irlandzkiego poety i dramatopisarza Oscara Wilde’a.
„Portret…” opowiada historię młodego mężczyzny, Doriana Graya, który przez swoją urodę i młodzieńczy urok stał się inspiracją dla malarza Basila Hallwarda. Poznawszy jednak Henry’ego Wattona, inteligentnego i pełnego cynizmu lorda,...
2020-06-07
„W Górach Szaleństwa” to zbiór czterech opowiadań, z czego dwa pierwsze mogą aspirować do miana mini-powieści, a zatem jest możliwość poznania Lovecrafta w dłuższej, jak i krótszej formie literackiej. Wszystkie cztery utwory dotyczą eksploracji opuszczonych, prastarych miast, rozrzuconych po najdalszych zakątkach świata. Co znajdują w nich bohaterowie i do jakich wniosków doprowadza to owych nieszczęśników – przekonacie się czytając.
Jestem urzeczony kreacją świata, zaglądaniem w bezbrzeżne otchłanie czasu, by wydobyć z nich zagrożenie tak stare, że samo myślenie o jego pierwotności budzi lęk. Mam jednak z H.P. Lovecraftem pewien problem. Mianowicie czytając opowiadania, odczuwam pewien dyskomfort. Samotnik z Providence miał specyficzną manierę używania powtórzeń, opisywania rzeczy ulubionymi przymiotnikami, a nade wszystko – i tutaj podnoszę tarczę przed ciosami fanów – pisania o grozie, zamiast faktycznego jej budowania. Od razu wyjaśniam, że ta maniera zdaje się być całkowicie zamierzona, bo każdy, kto przeczytał choćby kilka jego tekstów, będzie pod wrażeniem plastyczności języka i kunsztu słowa. Wiem, że to co wytykam, dla wielu jest zaletą i znakiem firmowym autora.
Warto poznać Lovecrafta, bo wytyczył w fantastyce zupełnie nowy kierunek. Sięgnął do otchłani czasu i wyciągnął na światło dzienne straszliwe prawdy o wszechświecie – wszechświecie z jego kosmologii. Mimo moich osobistych przytyków, to światowa półka, ikona literatury. Bardzo polecam.
„W Górach Szaleństwa” to zbiór czterech opowiadań, z czego dwa pierwsze mogą aspirować do miana mini-powieści, a zatem jest możliwość poznania Lovecrafta w dłuższej, jak i krótszej formie literackiej. Wszystkie cztery utwory dotyczą eksploracji opuszczonych, prastarych miast, rozrzuconych po najdalszych zakątkach świata. Co znajdują w nich bohaterowie i do jakich wniosków...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2020-06-04
2020-05-24
Nad Salem nadciągnęła zasłona strachu i ciemności, a w mroku czają się one. Nieśmiertelne, bezwzględne i zawsze spragnione. Wampiry. Stephen King w udany sposób nawiązał do legendy o krwiopijcach, która jest stara jak sama ludzkość i znana pod każdą szerokością geograficzną.
Czuć w tej powieści echa epokowego „Draculi”, ale zamiast wytwornego języka i wszechobecnej szarmanckości, dostajemy duchotę małego miasteczka i gęstniejącą atmosferę zagrożenia. I dobrze. Miasteczko Salem zamknęło mnie w ciasnych ramach i dało jakieś uczucie odrealnienia, osamotnienia w walce z przerażającym faktem, że wampiry rzeczywiście istnieją i są tuż obok.
Nie była to dla mnie książka przerażająca, ale z całą pewnością wywołująca ten specyficzny stan niepokoju, który tak uwielbiamy w horrorach. Stephen King może nie wybitny, ale w wysokiej formie. Jeśli ktoś – tak jak ja – chce nadrobić twórczość Króla Grozy, to naprawdę polecam.
Nad Salem nadciągnęła zasłona strachu i ciemności, a w mroku czają się one. Nieśmiertelne, bezwzględne i zawsze spragnione. Wampiry. Stephen King w udany sposób nawiązał do legendy o krwiopijcach, która jest stara jak sama ludzkość i znana pod każdą szerokością geograficzną.
Czuć w tej powieści echa epokowego „Draculi”, ale zamiast wytwornego języka i wszechobecnej...
2020-05-19
Znacie to uczucie, kiedy cały świat poleca Wam jakąś książkę, a Wy w końcu sięgacie po nią, ale pełni obaw, że nie będzie tak dobra jak mówili? Pewnie, że znacie.
Król horroru napisał powieść bez grozy. Gdy zapytasz jego miłośników „co przeczytać?”, w odpowiedzi usłyszysz „Dallas!”, śpiewane chórem na wiele głosów. Coś musi być na rzeczy, więc sprawdzasz, a chwilę po przewróceniu ostatniej strony dołączasz do tego chóru, by głosić dobrą nowinę: ludzie, bierzcie i czytajcie z tego wszyscy!
Jake Epping od swojego śmiertelnie chorego znajomego przyjmuje prośbę i jednocześnie zadanie. Ma przejść przez „króliczą norę”, bąbel w czasoprzestrzeni, wiodący do 1958 roku. Tam przeżyć pięć lat, by w odpowiednim momencie zniweczyć zamach na prezydenta Johna Kennedy’ego. To dzieło, zdaniem umierającego Ala, odmieni bieg historii i uratuje wiele ludzkich istnień.
Brak mi słów zachwytu nad tym, jaką pracę domową odrobił w tej książce Stephen King. Jake wchodzi w króliczą norę… i pyk. Jesteś w Ameryce lat pięćdziesiątych, wdychasz zapach niepryskanych owoców, czujesz smak prawdziwego piwa, przechadzasz się ulicami pełnymi aut, które dzisiaj kosztowałyby majątek, a które zatankowane są śmiesznie tanią benzyną. Amerykanie stoją w kolejkach dla białych i dla czarnych, a na potańcówkach tańczą lindy hopa. Amerykanie boją się zimnej wojny i rewolucji na Kubie, a jednocześnie jakoś bardziej sobie ufają, bo nikt jeszcze nie wymyślił cyberprzestępczości, Internetu i przenośnych zestawów wszelkiej inwigilacji, zwanych smartfonami.
Motyw podróży w czasie od dawna fascynował ludzi i prowokował do snucia fantazji. Tutaj stanowi zawiązanie fabuły i swoistą klamrę, ale to, co najważniejsze, jest pomiędzy. To historia o poświęceniu, miłości, refleksji nad przemijaniem, celowością naszych działań i nieprzewidywalnością ich konsekwencji. Zachwyca, wzrusza i prowokuje do myślenia.
W 1958 roku Stephen King miał jedenaście lat. Ktoś więc może powiedzieć, że to sentymentalna podróż, którą podkolorowały młodzieńcze wspomnienia. Tak nie jest. King genialnie poprowadził wątek fantastyczny, jednocześnie stawiając wierny pomnik czasom, gdy życie było niepewne, ale o wiele prostsze.
Znacie to uczucie, kiedy cały świat poleca Wam jakąś książkę, a Wy w końcu sięgacie po nią, ale pełni obaw, że nie będzie tak dobra jak mówili? Pewnie, że znacie.
Król horroru napisał powieść bez grozy. Gdy zapytasz jego miłośników „co przeczytać?”, w odpowiedzi usłyszysz „Dallas!”, śpiewane chórem na wiele głosów. Coś musi być na rzeczy, więc sprawdzasz, a chwilę po...
2020-05-08
2020-05-01
Po ogromnym niedosycie, jaki zostawiła „Chata na krańcu świata”, chwyciłem za klasykę pełen nadziei. I… nie zawiodłem się. Kilkudziesięcioletnia opowieść obroniła się doskonale, co po raz kolejny udowadnia, że dobre historie są odporne na trendy i zmieniające się realia.
Marian i Ben Rolfe mają dosyć życia w mieście, które ich przytłacza, grzebie nadzieje, a małe, ciasne mieszkanie na Brooklynie dusi jak klatka w gigantycznym zoo. Nic dziwnego, że decydują się wynająć dom na wsi, nawet mimo podejrzanie niskiej ceny i dość dziwacznego, dodatkowego zobowiązania. Zachowanie ekscentrycznych właścicieli posiadłości od początku wzbudza pewien niepokój, jednak zapatrzona w spełniające się marzenie Marian, nie dostrzega zagrożenia.
Marasco snuje historię powoli, delikatnie popycha akcję i wyraźnie sugeruje, że nie będzie tutaj trupów wyskakujących z szafy. W zamian pozwala nam coraz głębiej wejść w umysły bohaterów, bo to właśnie tam rozgrywa się prawdziwy horror. Czujemy na własnej skórze, jak pobyt w ogromnej rezydencji powoli, metodycznie - niczym jak w Lśnieniu - kieruje rodzinę ku upadkowi. Przez cały czas jesteśmy oplatani siecią wydarzeń, mieszczących się w spektrum pomiędzy urojeniami, a ingerencją nadnaturalnych sił. Tymczasem, pięknie zdobione drzwi w saloniku na piętrze pozostają zamknięte. I nie wiadomo, kto lub co się za nimi znajduje. Ten zabieg autora to majstersztyk.
Czy powieść jest typowym horrorem, przyprawiającym o nagłe skoki ciśnienia? Z pewnością nie. Książka nie przeraża, ona chwyta za gardło i delikatnie naciska, aż zsiniejesz. Wprowadza dyskomfort i niepokój w nasze myśli, które krążą od jednego bohatera do drugiego. Ci zaś oddalają się od siebie coraz bardziej, zarówno w przepastnym domu, jak i metaforycznie, bo rodzina rozpada się na kawałki.
Myślę, że „Całopalenie” i „Chata…” mają ze sobą wiele wspólnego. Budynek, który staje się więzieniem. Rodzina wystawiona na ciężką próbę. Skupienie na tym, co dzieje się w głowach bohaterów. Powolne konstruowanie akcji i niedopowiedzenia. O dziwo jednak, to co w Chacie stęka i kuleje, w Całopaleniu śpiewa i tańczy twista.
Po ogromnym niedosycie, jaki zostawiła „Chata na krańcu świata”, chwyciłem za klasykę pełen nadziei. I… nie zawiodłem się. Kilkudziesięcioletnia opowieść obroniła się doskonale, co po raz kolejny udowadnia, że dobre historie są odporne na trendy i zmieniające się realia.
Marian i Ben Rolfe mają dosyć życia w mieście, które ich przytłacza, grzebie nadzieje, a małe, ciasne...
2020-04-29