-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać246
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
-
Artykuły„Historia sztuki bez mężczyzn”, czyli mikrokosmos świata. Katy Hessel kwestionuje kanonEwa Cieślik14
-
ArtykułyMamy dla was książki. Wygraj egzemplarz „Zaginionego sztetla” Maxa GrossaLubimyCzytać2
Biblioteczka
2021-09-12
2019-12-12
"Wojna domowa". Jedna z najważniejszych historii w dorobku wydawnictwa Marvel Comics. Do tego jeszcze przełomowa i to z aż dwóch powodów. Pierwszym, i jednocześnie tym najważniejszym, jest fakt, że popularność "Wojny domowej" wyśrubowała większości tytułów wydawanych przez to wydawnictwo słupki sprzedażowe do skali niemal kosmicznej czyniąc z Marvela największego giganta komiksowego w Stanach. Drugim zaś, tym o wiele mniej ważnym, jest wprowadzenie przez Marka Millara nowych standardów w schematach tworzenia scenariuszy komiksów superbohaterskich. Do tej pory bohaterowie walczyli z łotrami, jeżeli nawet zdarzało im się walczyć pomiędzy sobą, to było to raczej na zasadzie sparringu, po którym kulturalnie godzili się i szli razem na piwo. Ot takie męskie sprzeczki... Aż tu nagle pojawił się Millar i pokazał całemu światu bohaterów, którzy wzięli się ostro za łby i zaczęli się tak napierniczać, że poleciały nie tylko wióry, ale i zdrowo trupami sypnęło. To już nie są sparringi, tu po walce nie ma piwa. Tu jest walka na śmierć i życie.
Słyszałem wiele opinii jakoby Mark Millar zepsuł zakończenie "Wojny domowej". Otóż drodzy państwo, on go nie zepsuł. To jest bardzo dobre i przewrotne zakończenie. Jeżeli nadal nie wiecie o co chodzi polecam pewne opowiadanie Pana Andrzeja Sapkowskiego pod jakże wymownym tytułem "Mniejsze zło".
W naszej ojczyźnie kochanej "Wojna domowa" również jest nie byle jakim komiksem. Ile znacie albumów wydanych w ciągu ostatnich kilku lat trzy razy przez trzech różnych wydawców? Ja osobiście nie za wiele...
Podsumowując poza drobnymi wpadkami scenariuszowymi i o wiele za długiej liście występujących bohaterów zdecydowanie polecam, bo to faktycznie w dziedzinie komiksu superbohaterskiego historia przełomowa i odrobinę wstyd jej nie znać.
"Wojna domowa". Jedna z najważniejszych historii w dorobku wydawnictwa Marvel Comics. Do tego jeszcze przełomowa i to z aż dwóch powodów. Pierwszym, i jednocześnie tym najważniejszym, jest fakt, że popularność "Wojny domowej" wyśrubowała większości tytułów wydawanych przez to wydawnictwo słupki sprzedażowe do skali niemal kosmicznej czyniąc z Marvela największego giganta...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-12-10
"Avengers - Wojna Kree że Skrullami", czyli 107 odcinek Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela, to jeden z tych albumów przełomowych. Klasyk, którego każdy wielbiciel komiksu superbohaterskiego znać powinien. Jako wielbiciel komiksu niekoniecznie superbohaterskiego postanowiłem więc sobie "Wojnę Kree że Skrullami" przyswoić. No i sobie przyswoiłem... A po przyswajaniu stwierdziłem, że jednak się rozczarowałem. Nauczony bowiem wcześniejszymi lekturami tzw. "klasyków" od Marvel Comics, spodziewałem się sieczki niemiłosiernej, dna totalnego, a tu okazało się, iż to dno aż tak głębokie nie jest. Nadal jest nieznośnie infantylnie, ale cóż się dziwić. Pierwotnie "Wojna..." wychodziła na przełomie lat 1971-1972. Więc sznyt "wspaniałych" lat sześćdziesiątych jeszcze pozostał (a przecież komiksów marvelowskich z tego okresu obecnie nie da się czytać).
Jeżeli zaś chodzi o fabułę... Wszyscy chyba oglądali Kapitan Marvel... Dodam jeszcze, iż Panu scenarzyście marzyła się ogromna space opera pełna monumentalnych kosmicznych bitew wielkich armad, iście nowe Gwiezdne Wojny, a wyszło jak zawsze...
I tym optymistycznym akcentem zakończę.
"Avengers - Wojna Kree że Skrullami", czyli 107 odcinek Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela, to jeden z tych albumów przełomowych. Klasyk, którego każdy wielbiciel komiksu superbohaterskiego znać powinien. Jako wielbiciel komiksu niekoniecznie superbohaterskiego postanowiłem więc sobie "Wojnę Kree że Skrullami" przyswoić. No i sobie przyswoiłem... A po przyswajaniu...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-01-07
Iluminaci powracają. Masońskie imperium kontratakuje. Tym razem jedynie w Marvelu... A ponieważ to Marvel, więc określenie "Grupa trzymająca władzę" nabiera o wiele bardziej złowieszczego znaczenia. Iluminatami marveloidalnymi są bowiem najpotężniejsi superbohaterowie, którzy do tego jeszcze posiadają komplet kamieni nieskończoności (więc w każdej chwili mogą stworzyć sobie rękawicę, o którą były te wszystkie micyje w kinach). Noo, a z taką rękawicą trzebaby ze świcką szukać tego, coby im poskoczyć zdołał...
Ale Hickman nie byłby Hickmanem jakby nie znalazł... Oto bowiem pewnego pięknego dzionka w przestrzeni powietrznej Wakandy (takiego se, zlokalizowanego w Afryce notabene, najbogatszego kraiku na świecie, w którym to nasza grupa trzymająca władzę odbywa swe hipertajne spotkania robocze, na których to cieszy się, iż ma władzę na świecie [Kazika pozdrawiamy]) pojawia się deczka ichniejsza Ziemia. Z ichniejszej Ziemi przybywa na naszą Ziemię Czarny Łabędź (noo, tu, to żeś się pan "popisał" panie Hickman) wraz ze swoją wesołą kompanią, morduje wakandyjską młodzież, morduje swoją wesołą kompanię, a następnie... rozpindrza ichnią Ziemię i daje się pochwycić Czarnemu Panterowi (a co, T'Challa ta przecie chłop, nie baba :) ).
Później nasza grupa trzymająca władzę dowiaduje się o wielkich problemach z multiversum (takich ichnich Ziemi popitalających na czołówkę z naszą Ziemią jest od ciula i tylko patrzeć jak pojawi się następna, a po niej jeszcze następna i tak dalej...) trzeba więc wygłówkować jakiś plan naprawczy, coby nie okazało się, że za chwilę nie będzie czym rządzić. W główkowaniu na pewno pomocne były "krótkie spięcia" z Galactusem i Doomem...
Podsumowując scenariuszowo jest bardzo przyjemnie. Jak to notabene u Hickmana bywa. Rysunkowo również jest ciekawie. Epting daje radę. Polecam. Tym bardziej, iż zmierza toto wszystko (z główną serią Avengers oczywiście) do wybornej "Nieskończoności". Moim zdaniem warto poczytać i kropka.
Iluminaci powracają. Masońskie imperium kontratakuje. Tym razem jedynie w Marvelu... A ponieważ to Marvel, więc określenie "Grupa trzymająca władzę" nabiera o wiele bardziej złowieszczego znaczenia. Iluminatami marveloidalnymi są bowiem najpotężniejsi superbohaterowie, którzy do tego jeszcze posiadają komplet kamieni nieskończoności (więc w każdej chwili mogą stworzyć sobie...
więcej mniej Pokaż mimo to2019-01-02
Jonathan Hickman, po wybornej Fantastycznej Czwórce bierze się teraz za Avengers. I robi to w swoim jedynym, oryginalnym i iście hickmanowym stylu. Stylu, któremu wiernie kibicuję, odkąd udowodnił mi on, iż hard s-f jest jednak dla ludzi oraz, że opowieści o tej całej (fantastycznej) czwórce pajaców można jednak czytać i to nie dość, że na trzeźwo, to jeszcze ze szczerym zainteresowaniem. Szok...
Fabuła niniejszego albumu na pierwszy rzut oka wydaje się niemiłosiernie poplątana i pokręcona. Mamy sporo skrótów myślowych, przeskoków akcji, niedomówień... Mamy znaczną rozbudowę drużyny o postacie wydawałoby się bardziej, lub mniej, przypadkowe. Mamy wreszcie trójkę nowych antagonistów, którzy najpierw zterraformowali sobie Marsa, a później zaczęli wystrzeliwać w kierunku Ziemi bomby genezy. Aaa, zpomniałbym... Stworzyli sobie jeszcze nowego, lepszego człowieka, któremu nadali imię... Adam (łoryginalnie jak jasna cholerka nie?)...
Niby toto wszystko durnowate, ale mi osobiście czytało się wybornie. No i nie zapominajmy, iż album niniejszy jest zaledwie zapowiedzią pewnego sporego wydarzenia pod tytułem "Nieskończoność".
W kwestii rysunkowej mamy świetnego Opeñę, oraz dobrego starszego Kuberta, który w konfrontacji z Opeñą wypada dość miałko i blado.
No i mamy jeszcze pewien całostronicowy rysuneczek, tuż za okładką, na którym Hulk z tymi kaprawymi ślepiami i gębą wykrzywioną w ironicznym grymasie wygląda jak wielki zielony pedofil...
Brawo Marvel...
I tym "optymistycznym" akcentem pozwolę sobie zakończyć. Jak dla mnie mocna siódemka. Polecam.
Jonathan Hickman, po wybornej Fantastycznej Czwórce bierze się teraz za Avengers. I robi to w swoim jedynym, oryginalnym i iście hickmanowym stylu. Stylu, któremu wiernie kibicuję, odkąd udowodnił mi on, iż hard s-f jest jednak dla ludzi oraz, że opowieści o tej całej (fantastycznej) czwórce pajaców można jednak czytać i to nie dość, że na trzeźwo, to jeszcze ze szczerym...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-09-28
Mylą się ci, którzy uważają, iż Kirkman wypłynął dzięki "Żywym Trupom". Pierwszy był "Niezwyciężony". Zwykły chłopak z ogólniaka, który ma najlepszego kumpla, a po szkole dorabia sobie w lokalnej burgerowni. Nudy? Ano niekoniecznie, gdyż jego ojcem jest najpotężniejszy superbohater i do tego jeszcze kosmita. Lepiej? A gdyby jeszcze nasz bohater nagle odkrył, iż po Tatusiu odziedziczył nie tylko durnowatą gębę i beznadziejny fryz? Tak zaczyna się "Invincible" jedna z najbardziej porąbanych sag superbohaterskich w dziejach komiksu.
Pełno w niej trudnych wyborów i niebezpiecznych tematów, a flaki i hektolitry krwi zalewają niemal wszystko. Robert Kirkman zebrał do kupy wszystkie cechy komiksu superbohaterskiego, przenicował je, wymieszał w szalonej wirówce, a na koniec jeszcze doprawił sporą dawką pastiszu. To, co mu z tego wyszło jest diabelnie dobre! Do tego jeszcze te pieruńsko mocno łechcące moją osobistą próżność odwołania do legendarnego "Dragon Balla" od Akiry Toriyamy (Viltrum - Vegeta). Majstersztyk normalnie.
Narysowali toto Cory Walker (pierwsze siedem rozdziałów) oraz Ryan Ottley (etatowy rysownik serii aż do jej zamknięcia na stoktórymśtam odcinku).
Pierwszy tom liczy sobie początkowe trzynaście rozdziałów sagi o Niezwyciężonym oraz całą furę materiałów dodatkowych (szkice, scenariusze,okładki i takie tam)...
Gorąco polecam. Cholernie warto.
PS.
Z całym szacunkiem dla tłumaczenia pani Agaty Cieślak dla mnie Niezwyciężony na zawsze pozostanie Niezwyciężonym, a nie Invincible. To samo tyczy się Atomowej Ewy i innych postaci. Osoby zainteresowane na pewno wiedzą, o co mi chodzi...
Mylą się ci, którzy uważają, iż Kirkman wypłynął dzięki "Żywym Trupom". Pierwszy był "Niezwyciężony". Zwykły chłopak z ogólniaka, który ma najlepszego kumpla, a po szkole dorabia sobie w lokalnej burgerowni. Nudy? Ano niekoniecznie, gdyż jego ojcem jest najpotężniejszy superbohater i do tego jeszcze kosmita. Lepiej? A gdyby jeszcze nasz bohater nagle odkrył, iż po Tatusiu...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-08-10
Zachwycając się trzecim sezonem pewnego serialu o Agentach Tarczy postanowiłem poczytać sobie o Nieludziach. Przedziwnym zrządzeniem losu na podorędziu znalazłem zakupiony jakiś czas wcześniej sto dziewiąty album Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela opowiadający właśnie o początkach Inhumans.
No i sobie poczytałem... Tak skutecznie, iż Nieludzie wywietrzeli mi z głowy... I to na dobre!
Z całym szacunkiem dla Pana Stana Lee, łeb to on ma jak sklep, a wyobraźnię wręcz niewiarygodną, ale scenarzysta to z niego taki, jak z krowiej dupy armata... Tego bełkotu czytać się nie da... Eeeech... Później, gdy snuciem opowieści zajął się rysownik Jack Kirby jest niby odrobinę lepiej. Niby... Gdyż opowiastka o Mandarynie jest koszmarnie infantylna i slapstickowa... Do tego jeszcze ci chińscy komuniści na usługach super łotra.. Rąsie same opadają... Na uwagę zasługują jedynie rysunki wymienionego już Jacka Kirby'ego, które są takie ładniusie i milusie...
Ostatnią opowieść o walce Inhumans z Magneto (koszmarnie spłyconym notabene) stworzyli Roy Thomas (scenariusz) i Neal Adams (rysunki). W porównaniu do poprzednich jest wręcz genialna, ale... jej szablonowość jest wręcz porażająca... W miejsce czwórki Inhumans można wetknąć dowolną grupę bohaterów z Fantastyczną Czwórką, bądź również czteroosobowym X-Men na czele... Zaś w fuchę Magneto równie dobrze może wcielić się dowolny superłotr... Całości nie ratuje również utrata pamięci przez Black Bolta oraz pojedynek Inhumans z Avengers. Uwidacznia to niestety, iż ówczesne komiksy pisywane były według jednego oklepanego schematu... Zero inwencji twórczej... Zero jakiegokolwiek poszanowania dla czytelnika...
Czy polecam niniejszy album? Nie wiem. Jest on stworzony do kartkowania i przeglądania. Zaś jeżeli chodzi o czytanie... Masochiści będą zapewne w siódmym niebie...
I tym "optymistycznym" akcentem zakończmy te tragiczne wypociny o tragicznych wypocinach.
Kropka.
Zachwycając się trzecim sezonem pewnego serialu o Agentach Tarczy postanowiłem poczytać sobie o Nieludziach. Przedziwnym zrządzeniem losu na podorędziu znalazłem zakupiony jakiś czas wcześniej sto dziewiąty album Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela opowiadający właśnie o początkach Inhumans.
No i sobie poczytałem... Tak skutecznie, iż Nieludzie wywietrzeli mi z głowy... I...
2018-08-04
Witajcie, drodzy przyjaciele, w kolejnym odcinku Sezonu na Bendisa. Tym razem, już po raz czwarty - ależ ten czas popitala, odwiedzamy New Avengers.
Rządy Rodu M zostały obalone z porządnym dupnięciem, które spowodowało iż całe rzesze mutantów straciły swe moce. A po kilku dniach, dziwnym zbiegiem okoliczności pojawił się nowy niemal niezwyciężony super wróg. Super wróg tak potężny, jakby dysponował mocami wszystkich odmutantowanych eksmutantów. Następnie pojawiają się Sentry i niewyobrażalna wręcz napierdzielanka, by na sam koniec wszyscy mogli żyć długo i szczęśliwie (nie licząc oczywiście całych rzesz odmutantowanych eksmutantów) na pocieszenie fundując sobie lekkie zmiany życiowe w postaci nowego mundurku (Spider-Man - Wojna Domowa nadciąga) bądź ślubu (zgadnijcie kto z kim ;) ).
I to w sumie wszystko.
Aaa... zapomniałbym... Napisał to cudo oczywiście miszczu Brajanek Bendis, zaś narysowali panowie McNiven, Deodato Jr. i Coipel. Całość oczywiście trzyma poziom świetnego czytadła, które pochłania się (setnie się przy tym bawiąc) równie szybko, jak i szybko się o nim zapomina. Czyli miszczu Brajanek Bendis w szczytowej formie :)
Witajcie, drodzy przyjaciele, w kolejnym odcinku Sezonu na Bendisa. Tym razem, już po raz czwarty - ależ ten czas popitala, odwiedzamy New Avengers.
Rządy Rodu M zostały obalone z porządnym dupnięciem, które spowodowało iż całe rzesze mutantów straciły swe moce. A po kilku dniach, dziwnym zbiegiem okoliczności pojawił się nowy niemal niezwyciężony super wróg. Super wróg tak...
2018-07-24
Zgadnijcie, co może łączyć pewną norweską wysepkę, Węża Nidhogga, hitlerowską Wunderwaffe oraz pewną amerykańską firmę zbrojeniową, której supertajne drony mają na burtach wysmarowane "U.S. Air Force"?
Nie wiecie co? Otóż jedno słowo, stanowiące kwintesencję fabularną niniejszego albumu... A słowem tym jest "Marvel"...
Co prawda komiks ten nie jest reprezentantem najwyższej ligi debilizmu marveloidalnego, ale dumnie stara się dogonić czołówkę i nawet nieźle mu to doganianie wychodzi. Tym bardziej smutno mi, gdyż napisał to "cudo" scenarzysta, którego szanuję i bardzo sobie cenię. Cóż, nawet Warren Ellis musi czasami odwalić chałturę...
Rysunki Mike'a McKone'a niby są poprawne, ale równocześnie jakieś takie miałkie... bezpłciowe...
Całości dobija wstęp Clarka Gregga. Kojarzycie go? A Phila Coulsona kojarzycie? Cóż, aktor jednej roli, który nagle stał się guru komiksów Mavela... Dla mnie to po prostu żałosne...
PS.
Podejrzewam nieśmiało, iż gdyby Warren Ellis zapoznał się z twórczością Grzegorza Ciechowskiego, podczas płodzenia niniejszego "dzieła" nuciłby sobie pod nosem "...bo ten komiks jest pisany dla pieniędzy..."
PS2.
Po co pan Ellis się wysilał? Przecież jak zawsze wystarczyło jedynie wkurzyć porządnie Bannera... Marvel... Eeeech...
Zgadnijcie, co może łączyć pewną norweską wysepkę, Węża Nidhogga, hitlerowską Wunderwaffe oraz pewną amerykańską firmę zbrojeniową, której supertajne drony mają na burtach wysmarowane "U.S. Air Force"?
Nie wiecie co? Otóż jedno słowo, stanowiące kwintesencję fabularną niniejszego albumu... A słowem tym jest "Marvel"...
Co prawda komiks ten nie jest reprezentantem...
2018-07-11
Drodzy przyjaciele, witajcie ponownie na Pajęczej Wyspie.
Na wstępie drobne ogłoszenie: jeżeli przy ostatniej wizycie odkryliście w sobie nagle pajęcze moce, przygotujcie się na "lekką" przemianę. Wkrótce przeobrazicie się w wielgaśne pająki. Powodzenia.
Na szczęście w brygadzie tych dobrych udzielają się Venom (a raczej jego ugrzeczniona zdominowana przez US Army wersja z nosicielem Flashem Thompsonem) oraz Anty-Venom - nowe wcielenie Eddie'go Brocka, czyli przypominającego deczka Volatora (i nie chodzi mi tu wcale o tego klauna śmierdzącą kuleczkę) białego potwora, który potrafi uleczyć każdego z każdej choroby na czele z rakiem i ze spidermanowością...
Bidny Eddie postanawia, niczym Czarodziejka z Księżyca, poświęcić się w imię walki o miłość i sprawiedliwość i dać się wydrenować z Anty-Venoma, którego esencja posłużyła następnie do przerobienia wszystkich pająków z powrotem w ludzi (ach te wielokrotnie złożone zdania wielokrotnie złożone - jak ja je uwielbiam!)...
W tym czasie cała superbohaterska banda walczy sobie z Królową, która, po bliskim spotkaniu trzeciego stopnia jej kręgosłupa z tarczą Kapitana Ameryki, zamiast grzecznie wyzionąć ducha, przemieniła się w taki miks Godzilli z Królową Xenomorfów... Później, w wyniku dość długiej i intensywnej napierdzielanki, Królowa wreszcie raczyła zemrzeć zaśmiecając przy okazji tak mniej więcej z połowę dzielnicy swoim truchłem. Wszystkie pająki poprzemieniały się z powrotem w ludzi, a że pająki gaci nie potrzebują Manhattan owładnęła inwazja naturystów z przymusu...
A cóż w tym czasie porabiał nasz jedyny i oryginalny Spider-Man? Otóż kompletnie olał swoją, przemienioną w pająka, aktualną kobietę, policjantkę Carlie Cooper, i niemal non stop latał za swoją byłą Mary Jane... Ciekawe...
I to by było na tyle...
Świat znowu został ocalony, Manhattan znowu został posprzątany, a Spider-Man znowu sobie popitolił życie... Standardowy Happy End.
Kropka.
PS.
Scenariuszowo i rysunkowo jest toćka w toćkę jak w tomie poprzednim, więc po co sobie klawiaturę strzępić? Jest dobrze i cool.
PS2.
Zapomniałbym... Niestety wydawnictwo Hachette postanowiło w swej chciwości dołączyć do innych w głębokiej d... mających zdrowie i zmysł powonienia swoich czytelników... Ten album cuchnie... Nawet teraz, niemal półtorej roku po jego premierze rynkowej...
Drodzy przyjaciele, witajcie ponownie na Pajęczej Wyspie.
Na wstępie drobne ogłoszenie: jeżeli przy ostatniej wizycie odkryliście w sobie nagle pajęcze moce, przygotujcie się na "lekką" przemianę. Wkrótce przeobrazicie się w wielgaśne pająki. Powodzenia.
Na szczęście w brygadzie tych dobrych udzielają się Venom (a raczej jego ugrzeczniona zdominowana przez US Army wersja z...
2018-07-05
Szanowna wycieczko, właśnie dopłynęliśmy do Pajęczej Wyspy. Co? Że niby to Manhattan? A widzicie tych wszystkich ludzi śmigających na pajęczynach między drapaczami chmur jakby byli Spider-Manami? Macie to w Polsce? No macie?
A teraz tak troszku poważniej... "Pajęcza Wyspa" to opowieść o tym, jak wszyscy mieszkańcy Manhattanu nagle otrzymali pajęcze moce. No prawie wszyscy, gdyż mocy nie posiada Spider-Man, który stracił je w opowieści nieopublikowanej w naszym pięknym kraju. Spider-Man za to umie Kung-Fu, którego naumieli go King Shang-Chi Karate Miszcz oraz Madame Web. Aaa... Zapomniałbym jeszcze dodać, iż bidulek Spider-Man nie ma teraz czasu nawet na to, by się po swoim bidulkowym tyłku podrapać, gdyż znalazł sobie robotę wynalazcy w Horizon Labs (zgadnijcie, czy poczytamy o tym po naszemu?), a do tego jeszcze oprócz etatu w Avengers (o tym akurat poczytamy po naszemu w New Avengers) załatwił sobie kolejny w Future Fundation (tak nazwała się Fantastyczna Czwórka po śmierci Johnny'ego Storma - o tym dla odmiany również nie poczytamy po naszemu). Więc nasz bidulek pajączek niczym gwiazdy dream teamu z NFZu udawadnia, iż da się w jedną dobę pociągnąć kilkanaście etatów...
Dość szybko okazuje się, iż za tym zamieszaniem z pajęczymi mocami stoi nie kto inny, jak sam najstraszniejszy przeciwnik Spider-Mana. Przeciwnik tak straszny, iż jak ostatnio pojawił się w polskim Spider-Manie, to go wykończył, wraz z wydającym go wówczas TM-Semicem, na śmierć. Mowa oczywiście o strasznym i przerażającym Szakalu, który zaraził wszystkich mieszkańców Manhattanu własnej produkcji wirusem dającym każdemu pajęcze moce.
Niby cool, ale nagle pojawia się Królowa, której sługusem okazuje się być Szakal. Kolejny koszmar pająka. Pierwsza nosicielka serum superżołnierza (tego samiuśkiego, które bulgota sobie żwawo w żyłach Kapitana Ameryki), która posiada również moce kontrolowania tego ułamka ludzkości, który posiada tzw. gen owadzi (ta opowieść toczy się wówczas, gdy Avengers zaliczają swój upadek, dla odmiany również niewydana w Polsce), i która zamieniła bidulka Spider-Mana w wielgaśnego ptasznika. A teraz zgadnijcie jaki gen posiadają wszyscy zarażeni wirusem Szakala?
W tym momencie kończy się pierwsza część "Pajęczej Wyspy". Ciąg dalszy nastąpi niebawem...
Na koniec jeszcze kilka słów o autorach niniejszego "dzieła". Za scenariusz w głównej mierze odpowiedzialny jest Dan Slott, scenarzysta, który od dłuższego czasu zajmuje się pisaniem opowieści o Spider-Manie, i któremu wychodzi to wręcz genialnie. Dana wspierają Fred van Lente oraz scenarzysta serii "Venom" Rick Remender.
Rysunkami zaś zajmują się Humberto Ramos (Amazing Spider-Man) i Tom Fowler (Venom) wspierani przez Stefano Caselli'a i Mincka Oosterveera.
Podsumowując - opowieść ciekawa. Warta przeczytania. Znajomość poprzednich przygód Spider-Mana autorstwa Dana Slotta nie jest wymaga, aczkolwiek wskazana, gdyż naświetli kilka wątków, kilka wyjaśni, zaś kilka kolejnych jeszcze bardziej skomplikuje.
Do arcydzieła niniejszemu albumowi co prawda raczej daleko, ale jest on kawałem porządnej superbohaterskiej roboty.
Szanowna wycieczko, właśnie dopłynęliśmy do Pajęczej Wyspy. Co? Że niby to Manhattan? A widzicie tych wszystkich ludzi śmigających na pajęczynach między drapaczami chmur jakby byli Spider-Manami? Macie to w Polsce? No macie?
A teraz tak troszku poważniej... "Pajęcza Wyspa" to opowieść o tym, jak wszyscy mieszkańcy Manhattanu nagle otrzymali pajęcze moce. No prawie wszyscy,...
2018-05-24
Słysząc co nieco o "Ex Machinie", stwierdziłem, iż kolejna papka o superbohaterach (tym razem z wątkami politycznymi) niezbyt mnie pociąga. Jednak zwyciężyła ciekawość i zaufanie do nazwiska Briana K. Vaughana. Zakupiłem, zacząłem czytać i już po chwiluni zacząłem się pukać w ten pusty łeb... Ależ ja durny byłem... Niemal odpuściłem sobie jeden z ciekawszych albumów komiksowych anno domini 2018. Skąd te zachwyty? Ano stąd, iż Pan Vaughan jest wybitnym scenarzystą i kropka. Czegóż my w tej historii nie mamy... wątki superbohaterskie, political fiction z akcjami tuszowania skandali, których nie powstydziłby się sam Frank Underwood, czy wreszcie thriller z elementami grozy aż nazbyt przypominający nieśmiertelne X-Files. Wyborny miszmasz, który chłonie się z wypiekami na gębusi.
A okraszono to wszystko rysunkami Tony'ego Harrisa, którego mroczna i odrobinę niepokojąca kreska idealnie uzupełnia wyborny scenariusz Pana Briana.
Zdecydowanie polecam.
PS.
Muszę się wreszcie zabrać za "Sagę". Sorry Miszczu Brajanie. Nadrobimy, nadrobimy ;)
Słysząc co nieco o "Ex Machinie", stwierdziłem, iż kolejna papka o superbohaterach (tym razem z wątkami politycznymi) niezbyt mnie pociąga. Jednak zwyciężyła ciekawość i zaufanie do nazwiska Briana K. Vaughana. Zakupiłem, zacząłem czytać i już po chwiluni zacząłem się pukać w ten pusty łeb... Ależ ja durny byłem... Niemal odpuściłem sobie jeden z ciekawszych albumów...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-03-04
Głębia scenariusza niniejszego albumu osiąga poziom kałuży po wiosennym deszczyku. Wiecie, takiej, która wysycha na słoneczku pięć minut po zakończeniu opadu...
Standardowy komiks superbohaterski - aż kipi od akcji, czyta się go bardzo szybko, a jeszcze szybciej o nim zapomina. Ot, typowy odmóżdżacz na wieczorny relaks po ciężkim dniu w pracy.
Całość okraszają, niczym wisienka na torcie, przepiękne rysunki duetu Jim Lee und Scott Williams (ach ta Wonder Woman - oczy ciężko od niej oderwać).
Podsumowując, Geoff Johns po raz kolejny ukazał swój "kunszt"... Cienizna...
Głębia scenariusza niniejszego albumu osiąga poziom kałuży po wiosennym deszczyku. Wiecie, takiej, która wysycha na słoneczku pięć minut po zakończeniu opadu...
Standardowy komiks superbohaterski - aż kipi od akcji, czyta się go bardzo szybko, a jeszcze szybciej o nim zapomina. Ot, typowy odmóżdżacz na wieczorny relaks po ciężkim dniu w pracy.
Całość okraszają, niczym...
2018-02-27
Jak mam ocenić ten album? Jak na literaturę, koszmarnie wtórne. Zaś jak na komiks superbohaterski genialnie odkrywcze. W każdym bądź razie bardzo mocne i skłaniające do chwilowej zadumy. Bendis po raz kolejny udowadnia, iż jeżeli mu się tylko zechce, to może wznosić się na najwyższe szczyty. Niestety przez większość czasu mu się nie chce...
Do tego jeszcze klimatyczne rysunki Coipela (ach te stroje, te mundury... oczu oderwać od nich nie można).
Dla mnie rzecz świetna. Polecam.
PS.
Eeech ten Pan Bendis... Niczym stereotypowy uczeń "Zdolny, ale leń"! ;)
Jak mam ocenić ten album? Jak na literaturę, koszmarnie wtórne. Zaś jak na komiks superbohaterski genialnie odkrywcze. W każdym bądź razie bardzo mocne i skłaniające do chwilowej zadumy. Bendis po raz kolejny udowadnia, iż jeżeli mu się tylko zechce, to może wznosić się na najwyższe szczyty. Niestety przez większość czasu mu się nie chce...
Do tego jeszcze klimatyczne...
2018-02-23
W kolejnej odsłonie Sezonu na Bendisa prezentujemy Wam, drodzy widzowie, trzeci odcinek telenoweli po jakże przewrotnym tytułem "Nowi Avengers". Jak zwiększyć oglądalność? Jedną z niezawodnych metod jest dostarczenie całej chmary złych ninja, których to nasi dzielni bohaterowie mogą sobie swobodnie wymordować. A gdzie można znaleźć chmarę ninja? Oczywiście w Japonii. Nasi bohaterowie lądują więc w Osace, gdzie spotykają Madame Hydra, Srebrnego Samuraja oraz ninja z Hand. Całe masy ninja z Hand... Fajnusich, morderczych ninja z Hand, których można mordować na lewo i prawo... Ot i cała filozofia... W tle oczywiście wleką się jakieś wątki z przeszłością Spider-Woman, ale kto by się przejmował pierdołami, kiedy w około czyhają całe hordy ninja z Hand do wymordowania...
Rysunkami zajęli się David Finch, Frank Cho oraz Rick Mays i cóż... Gdy pałeczkę przejmują dwaj pozostali panowie bardzo boleśnie uświadamiamy sobie klasę kreski Fincha. Różnica jest jak przy przesiadaniu się z Porsche do Malucha...
Podsumowując prościutka historyjka, którą szybko się czyta, i o której równie szybko się zapomina... A później w pamięci pozostają tylko te hordy wymordowywanych ninja...
PS.
Nie, żebym miał jakiekolwiek uprzedzenia. Przecież wszyscy doskonale wiedzą, iż dobry ninja, to martwy ninja...
Naruto, wybacz... ;)
W kolejnej odsłonie Sezonu na Bendisa prezentujemy Wam, drodzy widzowie, trzeci odcinek telenoweli po jakże przewrotnym tytułem "Nowi Avengers". Jak zwiększyć oglądalność? Jedną z niezawodnych metod jest dostarczenie całej chmary złych ninja, których to nasi dzielni bohaterowie mogą sobie swobodnie wymordować. A gdzie można znaleźć chmarę ninja? Oczywiście w Japonii. Nasi...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-02-07
Szanowni Państwo, oto album, którego tytuł wyraźnie wskazuje grupę wiekową jego odbiorców. Muszę się przyznać, iż stary koń ze mnie, więc ocena będzie niezmiernie tendencyjna i subiektywna. Otóż, jak dla mnie, scenariusz mamy koszmarnie infantylny, rysuneczki takie kreskówkowe z niemiłosiernie podbitą jaskrawością kolorków. A do tego jeszcze to wszędobylskie "Power of friendship"... brrr... zęby mnie rozbolały...
Zdecydowanie nie moja bajka, ale jestem niemal w stu procentach pewien, że gdyby moja dwunastoletnia chrześnica byłaby dwunastoletnim chłopcem, to by się tym albumem zachwyciła.
I tym optymistycznym akcentem zakończę moje dywagacje, zaś osobom pragnącym przeczytać pierwszy tom "Nastoletnich Tytanów" z "DC Odrodzenie" gratuluję młodego wieku, bądź życzę powodzenia.
Szanowni Państwo, oto album, którego tytuł wyraźnie wskazuje grupę wiekową jego odbiorców. Muszę się przyznać, iż stary koń ze mnie, więc ocena będzie niezmiernie tendencyjna i subiektywna. Otóż, jak dla mnie, scenariusz mamy koszmarnie infantylny, rysuneczki takie kreskówkowe z niemiłosiernie podbitą jaskrawością kolorków. A do tego jeszcze to wszędobylskie "Power of...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-02-06
Pomimo faktu, iż scenariusz tego albumu jest mocno sztampowy i jakże naiwny w swej prostocie, rysunki zaś wykonała, jak to ostatnio w DC jest modnie, cała armia rysowników (przez co tzw. indywidualność kreski staje się pojęciem iście wirtualnym...), czytało mi się go bardzo przyjemnie. Panu Scenarzyście, zwanemu Danem Abnettem, pomimo tej całej sztampowości i naiwności udało się przedstawić Aquamana jako istotę niezwykle potężną, której nawet Superman z bidą dostaje pola. Ale Aquaman jest również król Atlantydy, państwa podwodnego, przy którym wszystkie ziemskie supermocarstwa zebrane do kupy, wyglądają niczym taki maluśki pikuś... No i na koniec Aquaman jest również mieszańcem, który nigdzie nie może zaznać miejsca. Wśród ludzi uważany jest za ryboluda, a wśród Atlantydów za jednego z tych dzikusów z powierzchni.
Wiem, iż wszystko to jest niezwykle oklepane, ale cóż... Sprawia to, iż Aquaman to nie tylko taki gadający z rybami wodnik szuwarek...
Komiks niniejszy sprawdza się idealnie jako narzędzie wieczornego relaksu po ciężkim dniu pracy (podobnie jak wielkie kino akcji w stylu Niezniszczalnych).
Osoby szukające wielkiego i ambitnego dzieła powinny trzymać się od tego komiksu z daleka, ale ludzie... Litości... Któż, będąc przy zdrowych zmysłach oczekuje od komiksu superbohaterskiego wzniosłości i jakichkolwiek ambicji? No któż??? ;)
Pomimo faktu, iż scenariusz tego albumu jest mocno sztampowy i jakże naiwny w swej prostocie, rysunki zaś wykonała, jak to ostatnio w DC jest modnie, cała armia rysowników (przez co tzw. indywidualność kreski staje się pojęciem iście wirtualnym...), czytało mi się go bardzo przyjemnie. Panu Scenarzyście, zwanemu Danem Abnettem, pomimo tej całej sztampowości i naiwności...
więcej mniej Pokaż mimo to2018-01-31
Genialny komiks. Genialny dla analfabetów, tudzież osób, które o wiele bardziej od czytania preferują oglądanie. Przepięknie narysowane i pokolorowane cudeńko, które w momencie próby odcyfrowania treści z owych literek w dymkach przepoczwarza się w bełkotliwego potworka...
Szanowny Panie Hitch. Jesteś Pan wybornym rysownikiem, więc trzymaj się Pan swojego fachu, a pisanie scenariuszy zostaw Pan, w swej łaskawości, ludziom, którzy się na tym znają.
Wciskanie na siłę Lovecraftowskich kosmicznych kalmarów do fabuły bardzo niepokojąco przypominającej dokonania Hickmana w Marvelu jeszcze pogłębiło efekt nędzy i rozpaczy.
I Kropka.
PS.
Ale za to te rysunki... Cudne...
PS 2.
Chyba jednak jestem masochistą, gdyż właśnie zamówiłem sobie tom drugi...
Genialny komiks. Genialny dla analfabetów, tudzież osób, które o wiele bardziej od czytania preferują oglądanie. Przepięknie narysowane i pokolorowane cudeńko, które w momencie próby odcyfrowania treści z owych literek w dymkach przepoczwarza się w bełkotliwego potworka...
Szanowny Panie Hitch. Jesteś Pan wybornym rysownikiem, więc trzymaj się Pan swojego fachu, a pisanie...
2018-01-18
Dawno, dawno temu za siedmioma górami i siedmioma lasami w malutkiej krainie Polską zwanej lokalny odzialik pewnego wielkiego europejski koncerna wydał sobie komiksa o Vampirelli. Niestety w kraiku Polska naród ciemny, więc Vampirelli nie kupował... I na tym skończyła się opowieść o dzielnej Vampirelli w kraiku zwanym Polska...
A tak poważnie... Vampirella jest... Wampirzycą (któżby się tego spodziewał, nieprawdaż? ;) ). Ale taką specjalną wampirzycą, która poluje na inne wampiry, mało tego - ona żeruje na innych wampirach. Do tego jeszcze światło słoneczne jej nie szkodzi. A te jej stroje... Vampirella to taka mieszanka marvelowskiego Blade'a z dowolną gwiazdą porno w stroju niemal roboczym (co doskonale uwidacznia nam okładka niniejszego albumu). To taka wampiryczna Sasha Grey z niemiłosiernie podpompowanymi cyckami. Aż dziw bierze, że Vampirella w Polsce nie chwyciła...
Niniejszy album składa się z dwóch trzyzeszytowych opowieści "Nowheresville" ze scenariuszem Marka Millara i "Strach przed lustrami" napisaną przez Johna Smitha. Obie historie narysował Mike Mayhew. Rysunki są mega realistyczne. Szczególnie w scenach... momentach mordowania, dekapitacji motocyklem, rozrywania na strzępy wampira przez trzy ciężarówki, mordowania kobiety przeobrażonej w demona kaloryferem itp. Komiks jest bardzo krwawy, bardzo brutalny i bardzo seksistowski. Czyli taki, jakie tygryski lubią najbardziej...
Scenariusze również wydawałoby się, iż banalne, miewają w sobie drugie dno (jak na przykład miasteczko wampirów, które co prawda sprząta wszelakich włóczęgów - w końcu żerować trzeba, ale poza tym stara się spokojnie egzystować i nie wadzić za bardzo nikomu...).
Podsumowując, jednak ze względu na kreskę i niebanalne scenariusze, mimo wszystko polecam.
Na Allegro, albo innych antykwariatach można jeszcze upolować.
Dawno, dawno temu za siedmioma górami i siedmioma lasami w malutkiej krainie Polską zwanej lokalny odzialik pewnego wielkiego europejski koncerna wydał sobie komiksa o Vampirelli. Niestety w kraiku Polska naród ciemny, więc Vampirelli nie kupował... I na tym skończyła się opowieść o dzielnej Vampirelli w kraiku zwanym Polska...
A tak poważnie... Vampirella jest......
2018-01-14
Umarł Król!!! Niech Żyje Król!!!
Jak pamiętamy z albumu "Ostatnie Dni Supermana" Kal El skonał w ramionach Wonder Woman. Ale przecież na podorędziu mamy drugiego Supka, który nie ma zbyt wielu oporów, by zgolić brodę, czarny kombinezonik zamienić na niebieski, a do ramion przytroczyć sobie żałosną czerwoną pelerynkę. I oto mamy nowego Supermana. Harcerzyk powrócił. Fanfary!!!
Ten nowy oczywiście jest lepszy od starego, bo bardziej doświadczony, z większym przychówkiem (po starym adoptował sobie jedynie SuperWilkora Krypto, zaś sam do biznesa wniósł żonę i syna - Superboya).
Fabularnie album składa się z dwóch wątków - pierwszy związany z odkrywaniem mocy eSowatych prze małego Jonathana jest bardzo obiecujący i wart kontynuowania lektury (viva pieczone koty), zaś drugi dotyczący pojedynku z Eradicatorem jest tak słaby, iż jedynym sensownym czynem jest spuszczenie na niego zasłony milczenia.
Szczerze powiedziawszy do sięgnięcia po tom drugi przekonała mnie jedynie jego okładka zapowiadająca rozwinięcie wątku z młodym Superboyem oraz jego konfrontację z Robinem.
Mam nadzieję, iż jednak się nie rozczaruję totalnie, bo jak na razie jest bardzo kiepściutko... Najsłabszy album z DC Odrodzenie.
Umarł Król!!! Niech Żyje Król!!!
Jak pamiętamy z albumu "Ostatnie Dni Supermana" Kal El skonał w ramionach Wonder Woman. Ale przecież na podorędziu mamy drugiego Supka, który nie ma zbyt wielu oporów, by zgolić brodę, czarny kombinezonik zamienić na niebieski, a do ramion przytroczyć sobie żałosną czerwoną pelerynkę. I oto mamy nowego Supermana. Harcerzyk powrócił....
Pierwszy wydany w Polsce tom marvelowego Epic Collection. Oczywiście o Spider-Manie i oczywiście jak w wydaniach amerykańskich nijak ma się on do chronologii, gdyż w jest to tom 17 (obejmujący przełom lat 1986-1987). W polskiej wersji mamy unowocześnienie w postaci twardej oprawy oraz wstępu spod pióra Kamila Śmiałkowskiego wyjaśniającego co to są te całe Epic Collections i o co tak w ogóle w nich chodzi.
A są to najprościej mówiąc zebrane do kupy roczniki danych serii.
Cóż więc mamy w naszym siedemnastym tomie przygód Niesamowitego Człowieka-Pająka(*)?
Otóż mamy typowy miszmasz, przysłowiowy groch z kapustą, w którym totalna sieczka przeplata się z nawet zjadliwymi opowiastkami o Hobgoblinach dwóch (starym i nowym), by wreszcie dobrnąć do sławetnego wiekopomnego wydarzenia - ślubu Piotrusia Parkera z Mary Jane Watson! A po tych wszystkich "wiekopomnych opowieściach" pojawiają się "Ostatnie Łowy Kravena". Istna wisienka na torcie. Opowieść wybitna, genialna, najlepsza historia o Spider-Manie jaką dane mi było przeczytać, która bezapelacyjnie zdeklasowała wszystkie poprzednie opowiastki.
Dla kogo adresowany jest ten album? Dla starych pryków z epoki TM-Semic na pewno. Dla fanatyków starych komiksów superbohaterskich również, ale wszyscy ci wielbiciele filmów marvelowatych, dla których liczy się wyłącznie popitalająca nieustannie akcja i nawalanka wynudzą się na tym albumie niemożebnie. Cóż, takie życie... Kiedyś ci obecni wielbiciele marvelowatych filmów dorosną wreszcie i wówczas docenią. Może niekoniecznie cały ten album, ale "Ostatnie Łowy Kravena" na pewno!
PS.
Kolejny tomik Amazing Spider-Man Epic Collection, dla odmiany noszący numer startowy 18, zawierał będzie narodziny pająkowego drim timu - duetu Michelinie/McFarlane. Tam to dopiero będzie się działo ;)
-------------------------------
(*) - oto największa przewaga języka angielskiego. Największe kretyństwo zapisane po angielsku brzmi o wiele mniej kretyńsko niż jego przekład na język polski. Ciekawe dlaczego... ;)
Pierwszy wydany w Polsce tom marvelowego Epic Collection. Oczywiście o Spider-Manie i oczywiście jak w wydaniach amerykańskich nijak ma się on do chronologii, gdyż w jest to tom 17 (obejmujący przełom lat 1986-1987). W polskiej wersji mamy unowocześnienie w postaci twardej oprawy oraz wstępu spod pióra Kamila Śmiałkowskiego wyjaśniającego co to są te całe Epic Collections...
więcej Pokaż mimo to