Wołyńska gra Justyna Białowąs 6,6

ocenił(a) na 538 tyg. temu Początkowo byłam entuzjastycznie nastawiona do tej powieści i nie miałam wygórowanych oczekiwań. Zdawałam sobie sprawę, że każda próba beletrystycznego ujęcia tematyki wołyńskiej to wkładanie kija w mrowisko; może dlatego tak interesował mnie rezultat. Z drugiej strony towarzyszyło mi przeświadczenie, że temat ten nie został jeszcze „przetrawiony” intelektualnie przez polskie elity i obudowany kulturą, mimo popularnego filmu Smarzowskiego oraz publicystyki historycznej Zychowicza. Z tego też powodu z radością przyjęłam sukces „Wołyńskiej gry” na rynku czytelniczym. Niestety, z biegiem lektury doznawałam coraz większego rozczarowania.
„Wołyńską grę" można określić mianem powieści obyczajowo-sensacyjnej, a pierwszy element okazał się zdecydowanie bardziej udany niż drugi. Autorka zdaje się mieć talent do barwnego opisywania otaczającej ją rzeczywistości. Kreuje dziwaczne sytuacje, z którymi można się jednak utożsamić (relatable, że tak to ujmę). Zdecydowanie na plus oceniam również to, że udało jej się odtworzyć gwarę korporacyjną i zarazem uniknąć makaronizmów. Doceniam zwłaszcza zgłoszenia zamiast ticketów.
Wątek sensacyjny - stanowiący clue fabuły - oceniam raczej negatywnie. Problemem jest brak jakiegokolwiek uprawdopodobnienia wątków informatycznych. I nawet nie chodzi już o Karola, studenta II roku, który klepie jakieś aplikacje webowe na praktykach, a potem nagle w ciągu kilku dni jest w stanie włączyć się w prace ukraińskich hakierów. Stuprocentowy realizm nie jest konieczny, ale – jak to się mówi – wypada znać zasady, żeby wiedzieć jak je łamać.
Jeżeli osią fabuły ma być spisek nacjonalistycznych programistów, wypada pokazać przynajmniej fragmentarycznie, czym ci ludzie tak naprawdę się zajmowali. Chyba najtrudniejszym elementem pisania o komputerach jest to, że wszystko dzieje się w środku, że liczy się jakiś ukryty i trudny do zrozumienia proces, którego zewnętrzne przejawy są mało efektowne. Stąd w wielu „tekstach kultury” haker uderza z prędkością karabinu maszynowego w klawisze, po czym otwiera jakąś bramkę, pobiera kompromitujący antagonistę plik, wykrada informacje. I to jest zupełnie do zniesienia dopóki autor ma pomysł na rolę danego bohatera czy wątku w fabule.
Autorka „Wołyńskiej gry" do samego końca nie potrafi nawet przekonująco udawać, że wie, na czym polega profesjonalny trolling, działalność hakerska, o pracy policji i służb nie wspominając. Rozumiem, że istnieją różne metody negocjacji z porywaczami (pod koniec pojawia się taki wątek),ale komu w polskiej brygadzie antyterrorystycznej na zlecenie policji przyszedł do głowy pomysł, że można samemu wziąć na zakładnika starszą panią chorującą na Alzheimera?
To są tego typu problemy. Samo zakończenie jest również niesamowicie polukrowane. Każdy bohater przeżywa gruntowną przemianę. Policja zostawia głównych bohaterów w spokoju (bo to są przecież ci dobrzy),mimo że byli co najmniej świadkami (a może i sprawcami) kilku przestępstw.
Książka broni się o tyle, że nie trzeba byłoby chyba jakiejś tytanicznej pracy, żeby te błędy wygładzić. Powieść jest przede wszystkim trochę za długa, przez co pod koniec wydaje się, że bohaterowie biegają tylko bez opamiętania i celu. Profesjonalizm w zakresie tematów technicznych też nie musiałby sięgać nie-wiadomo-jakich wyżyn. Mamy przecież do czynienia z małymi grupkami nacjonalistów i prowincjonalną policją, także przedstawienie pewnych niedociągnięć byłoby nawet wskazane.
Pozytywnie oceniam również warstwę historyczną, która pokrywa się z badaniami Grzegorza Motyki i jemu podobnych z jednej strony, a tezami Wiatrowycza z drugiej. Widać solidny research i wyczucie debaty historycznej, w nietuzinkowy sposób włączone w fabułę.