rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Gdybym miał ocenić wyłącznie fragmenty poświęcone Ciotce Lidii, otrzymałyby one mocne 7. Fakt, historia bohaterki jest momentami przewidywalna, ale motywy jej powstępowania wypadają bardzo wiarygodnie. Atwood udało się stworzyć niejednoznaczną moralnie postać – czytelnik sam musi ocenić ile w niej kata a ile ofiary.

Natomiast cała reszta jest cóż… delikatnie mówiąc rozczarowująca. Pójście w stronę dynamicznej, wręcz sensacyjnej opowieści wydawało się ciekawym pomysłem do czasu, aż autorka nie zaczęła go realizować. Co jak co ale w przypadku pisarki takiej rangi brak logiki fabuły rodem z kiepskiego young adult jest mocno zaskakujący. Weźmy chociażby wątek Daisy – jej bezpośrednie zaangażowanie w sprawy Gileadu na dłuższą metę KOMPLETNIE NIE MA SENSU. Przykład ten pokazuje, że Atwood nie do końca przemyślała i dopracowała poszczególne rozwiązania.

Warto przeczytać i zobaczyć jak rozwinął się powieściowy świat Gileadu. Jednak ostrzegam: przy klimatycznej "Opowieści Podręcznej", kontynuacja wypada dość naiwnie.

Gdybym miał ocenić wyłącznie fragmenty poświęcone Ciotce Lidii, otrzymałyby one mocne 7. Fakt, historia bohaterki jest momentami przewidywalna, ale motywy jej powstępowania wypadają bardzo wiarygodnie. Atwood udało się stworzyć niejednoznaczną moralnie postać – czytelnik sam musi ocenić ile w niej kata a ile ofiary.

Natomiast cała reszta jest cóż… delikatnie mówiąc...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jestem w stanie zrozumieć fenomen tej książki. Chociaż „Opowieść podręcznej” ma już prawie 40 lat, to niektóre jej elementy nadal zachowują aktualność, a po lekturze trudno nie odnieść wrażenia, że taki teokratyczny reżim miałby szansę zaistnieć, zwłaszcza w dzisiejszych czasach. Przerażające.

Mimo to literacko Atwood mnie nie porwała. Owszem zaintrygowała, ale nie porwała. Myślę, że koncepcja świata przedstawionego dawała dużo więcej możliwości. Brakowało mi przede wszystkim mocniejszego osadzenia Gileadu w kontekście świata zewnętrznego — dzięki temu „Opowieść…” zyskałaby jeszcze większą głębię i siłę rażenia.  To, co autorka próbowała przemycić między wierszami to niestety za mało, żeby wzbudzić we mnie zachwyt.

Niedosyt pozostał, niemniej bardzo liczę na „Testamenty”.

Jestem w stanie zrozumieć fenomen tej książki. Chociaż „Opowieść podręcznej” ma już prawie 40 lat, to niektóre jej elementy nadal zachowują aktualność, a po lekturze trudno nie odnieść wrażenia, że taki teokratyczny reżim miałby szansę zaistnieć, zwłaszcza w dzisiejszych czasach. Przerażające.

Mimo to literacko Atwood mnie nie porwała. Owszem zaintrygowała, ale nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

100 strona II tomu i powiedziałem sobie: „Basta! Ten koń już dalej nie pojedzie”. Zajechał Dehnel szkapę, oj zajechał na śmierć okrutnie. I mnie przy okazji — książki nie byłem w stanie dokończyć.

 „Łabędzie” stanowią jedną wielką lawinę nazwisk, dat, wydarzeń i dygresji, które skutecznie osłabiły moje zainteresowanie tą fascynującą w gruncie rzeczy historią. Konia z rzędem temu, kto połapie się w monstrualnej wręcz liczbie pociotków autora. Brak jakiejkolwiek relacji emocjonalnej z bohaterami a także słabo kreowane napięcie sprawiły, że praktycznie większość część książki było mi wszystko jedno. Mogliby się tam nagle reptilianie pojawić i w ogóle by mnie to nie ruszyło.

Dwa elementy w "Łabędziach" jednak zagrały: po pierwsze styl Dehnela, a po drugie genialne, acz krótkie intermezza o historii porcelany w czasach saskich. Reszta niestety o wszystkim po trochu. A jak coś jest o wszystkim, to jednocześnie jest o… wiadomo.

100 strona II tomu i powiedziałem sobie: „Basta! Ten koń już dalej nie pojedzie”. Zajechał Dehnel szkapę, oj zajechał na śmierć okrutnie. I mnie przy okazji — książki nie byłem w stanie dokończyć.

 „Łabędzie” stanowią jedną wielką lawinę nazwisk, dat, wydarzeń i dygresji, które skutecznie osłabiły moje zainteresowanie tą fascynującą w gruncie rzeczy historią. Konia z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Może i humor mógłby być jeszcze bardziej pojechany po bandzie. Może i nie ma iconic momentów jak ten z da Vinci vs. „Single Ladies” Beyoncé . Może i trudno połapać się w niektórych nawiązaniach do brytyjskiej (pop)kultury.

ALE

"Cunk o wszystkim…” to dokładnie ten poziom absurdu, który kocham bezwarunkowo. Świat potrzebuje takich rozkmin.

Może i humor mógłby być jeszcze bardziej pojechany po bandzie. Może i nie ma iconic momentów jak ten z da Vinci vs. „Single Ladies” Beyoncé . Może i trudno połapać się w niektórych nawiązaniach do brytyjskiej (pop)kultury.

ALE

"Cunk o wszystkim…” to dokładnie ten poziom absurdu, który kocham bezwarunkowo. Świat potrzebuje takich rozkmin.

Pokaż mimo to


Na półkach:

Moje rozczarowanie wynika prawdopodobnie z tego, że miałem co do tej książki dość duże oczekiwania. „Burza kolorów” okazała się przyjemnym, szybkim oraz niewymagającym myślenia czytadłem na długie jesienne wieczory. Można przeczytać i po maksymalnie miesiącu zapomnieć.

Jeśli ktoś liczy na elementy thrillera – tajemnice i intrygi osadzone w środowisku renesansowych artystów – srogo się zawiedzie. Powieść Dibbena to nic innego jak przeciętna obyczajówka skrojona według prostego schematu: główny bohater przez ponad 300 stron gania po Wenecji za swoją piękną (a jakże!), tajemniczą (a jakże!), straumatyzowaną (a jakże!) wybranką. Poszukiwania nowego koloru i walka o prestiżowe zlecenia szybko schodzą na drugi plan; liczy się to ile mniej lub bardziej idiotycznych rzeczy Giorgione będzie w stanie zrobić dla Sybille.

Mimo to trzeba przyznać, że autor ma całkiem sprawne pióro; językowo wypada nieźle. Fragmenty dotyczące technicznych aspektów malarstwa są zdecydowanie najmocniejszym punktem „Burzy…”. Niestety w mojej opinii nie ratują one całości.

Moje rozczarowanie wynika prawdopodobnie z tego, że miałem co do tej książki dość duże oczekiwania. „Burza kolorów” okazała się przyjemnym, szybkim oraz niewymagającym myślenia czytadłem na długie jesienne wieczory. Można przeczytać i po maksymalnie miesiącu zapomnieć.

Jeśli ktoś liczy na elementy thrillera – tajemnice i intrygi osadzone w środowisku renesansowych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Na tle innych powieści obyczajowych o tematyce mitologicznej „Tysiąc okrętów” Natalie Haynes wypada całkiem nieźle. Niestety to nadal „tylko nieźle” – przyznaję, oczekiwania miałem duże, a koniec końców po lekturze czuję lekki niedosyt.

Sam pomysł na historię wojny trojańskiej opowiedzianą z perspektywy kobiet uważam za strzał w dziesiątkę. Z realizacją poszło już jednak nieco gorzej. Stworzone przez autorkę linie narracyjne są bardzo nierówne pod względem jakościowym: od absolutnie kapitalnych – angażujących emocjonalnie (Hekabe, Andromacha, Klitajmestra), przez świetne, ale z niewykorzystanym potencjałem (więcej Kasandry, Polikseny i Ifigenii), aż po do bólu oczywiste (jak listy Penelopy). Mimo to „Tysiąc okrętów” niewątpliwie ma klimatyczne momenty. I to właśnie one najbardziej zapadną mi w pamięć.

Natalie Haynes udało się też nie przesadzić z feministycznym wydźwiękiem opowieści; odklejką w kierunku: jak to bardzo wtedy girl power. Zamiast tego autorka pozbyła się nadmiernego patosu, ukazując ludzki wymiar tragedii bohaterek i ich niejednoznacznie moralnie wybory. A nad tym wszystkim unosi się duch antycznego fatum.

„Tysiąc okrętów” to książka warta przeczytania. Chociażby ze względu na ciekawą interpretację mitu o wojnie trojańskiej.

Na tle innych powieści obyczajowych o tematyce mitologicznej „Tysiąc okrętów” Natalie Haynes wypada całkiem nieźle. Niestety to nadal „tylko nieźle” – przyznaję, oczekiwania miałem duże, a koniec końców po lekturze czuję lekki niedosyt.

Sam pomysł na historię wojny trojańskiej opowiedzianą z perspektywy kobiet uważam za strzał w dziesiątkę. Z realizacją poszło już jednak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Piekara powinien zostać poddany kwalifikowanemu przesłuchaniu inkwizycji, by odpowiedzieć na pytanie: DLACZEGO TA POWIEŚĆ JEST TAK ZŁA? I pisze to osoba, która ma do autora ogromny sentyment – wszak od jego książek zaczynałem swoją przygodę z polską fantastyką.

Oddajmy cesarzowi, co cesarskie: Piekarze udało się nadać zupełnie nową jakość pojęciu „pretekstowa fabuła”. Tutaj nie ma jej prawie wcale. Jest za to 600 stron pierdoletta dosłownie o niczym, a jeśli już o czymś to w tonie mocno pseudo-intelektualno-filozoficznym. Tak na dobrą sprawę właściwą intrygę można było zmieścić w 100, góra 150 stronach. Tak, że tego... przemilczmy.

Pokładałem duże nadzieje w kreacji bohaterów i srogo się zawiodłem. W „Dzienniku…” jak w żadnej innej powieści cyklu widać nieustannie powtarzane schematy. Technika kopiuj-wklej powoduje, że ani jedna z postaci nie zapada jakoś szczególnie w pamięć, ich losy zaś były mi kompletnie obojętne. W tym wszystkim najbardziej szkoda Mordimera – powoli staje się cieniem samego siebie.

Szumnie zapowiadana w blurbie zaraza również wypada nijako. Właściwie, zanim zdążyła się na dobre rozkręcić, Piekara zaszlachtował ją kupą niepotrzebnej ekspozycji. Przecież biczownicy smagający się szczypiorem powinni wystarczyć, a w trupy zalegające na ulicach bądź panikę mieszkańców Weilburga musimy uwierzyć na słowo, ewentualnie sobie wyobrazić. Show, dont’t tell Panie Jacku.

Jak widać historia Mordimera nadal stoi w miejscu, „Dziennik…” to przegadany, nic niewnoszący zapychacz, a ja już tracę wiarę, w to, że cykl inkwizytorski zmierza stronę przyzwoitego zakończenia.

Piekara powinien zostać poddany kwalifikowanemu przesłuchaniu inkwizycji, by odpowiedzieć na pytanie: DLACZEGO TA POWIEŚĆ JEST TAK ZŁA? I pisze to osoba, która ma do autora ogromny sentyment – wszak od jego książek zaczynałem swoją przygodę z polską fantastyką.

Oddajmy cesarzowi, co cesarskie: Piekarze udało się nadać zupełnie nową jakość pojęciu „pretekstowa fabuła”....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Jestem zachwycony prozą Bierce’a. Oczywiście, jak to w przypadku zbioru krótkich form bywa, jedne teksty przemówiły do mnie bardziej, inne mniej, ale wszystkie łączy jedno – naprawdę dobry, w miarę równy poziom. W „Jeździec na niebie…” znalazłem wszystko, co lubię: trochę odniesień historycznych (np. wojna secesyjna), klasyczny horror, sporo makabreski i mocnych, naturalistycznych scen. Konstrukcji fabuł i stosowania suspensu od Bierce’a mógłby się uczyć niejeden współczesny pisarz - co jak co ale finały niektórych opowiadań robią piorunujące wrażenie!

A „Chickamauga” z tego zbioru to rzecz wybitna.

Jestem zachwycony prozą Bierce’a. Oczywiście, jak to w przypadku zbioru krótkich form bywa, jedne teksty przemówiły do mnie bardziej, inne mniej, ale wszystkie łączy jedno – naprawdę dobry, w miarę równy poziom. W „Jeździec na niebie…” znalazłem wszystko, co lubię: trochę odniesień historycznych (np. wojna secesyjna), klasyczny horror, sporo makabreski i mocnych,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dla wszystkich wydawnictw, które wypuszczają na rynek powieści takie jak „Nikt o tym nie mówi” powinien istnieć specjalnie wydzielony krąg piekielny. W.A.B. smażyłoby się tam na głębokim tłuszczu za wszystkie drzewa, które poświęcono, żeby wydrukować tak straszliwego gniota.

Pierwsza część – tragedia. Chaotyczny, pseudointelektualny bełkot. Jakich to czasów dożyliśmy, że pod płaszczykiem satyry społecznej i pastiszu sprzedaje się nam najzwyczajniejsze w świecie, grafomańskie brednie. No ale jak widać po ilości nominacji do różnych nagród, krytycy literaccy kupią wszystko – im bardziej książka absurdalna, tym chętniej okrzykuje się ją „głęboką”, „nowatorską”, a perspektywę jej autora/autorki „świeżym spojrzeniem”. To chyba nie do końca tak działa…

„Nikt o tym nie mówi” odrobinę ratuje część druga. Jak dla mnie Lockwood miała naprawdę świetny pomysł ze zderzeniem lifestyle’owo-medialnej bańki głównej bohaterki z ekstremalnym doświadczeniem macierzyństwa jej siostry. Szkoda tylko, że zrobiła to w możliwie najgorszy sposób: rzeczy naprawdę poruszające giną w nawale pretensjonalnych bzdur.

Po lekturze powieści zastanawia mnie jedna rzecz: kto jest bardziej odklejony - bohaterowie wykreowani przez Lockwood, czy redakcja New York Review of Books okrzykująca autorkę „arcypotomkinią społeczno-literackiego stylu Jane Austen”. Swoją drogą to właśnie Austen najbardziej mi żal. W grobie się biedna przewraca.

Dla wszystkich wydawnictw, które wypuszczają na rynek powieści takie jak „Nikt o tym nie mówi” powinien istnieć specjalnie wydzielony krąg piekielny. W.A.B. smażyłoby się tam na głębokim tłuszczu za wszystkie drzewa, które poświęcono, żeby wydrukować tak straszliwego gniota.

Pierwsza część – tragedia. Chaotyczny, pseudointelektualny bełkot. Jakich to czasów dożyliśmy, że...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

To ważna i potrzebna książka. Ale Matko Bosko, Jezusie w Niebiesiech i Wszyscy Święci! Ciągłego lansowania rozmówcom i czytelnikowi własnego punktu widzenia normalnie nie zdzierżę. Ja to, ja tamto, ja siamto, no bo wiesz ja, ale ja, ja też… Nie no, super Pani Karolino, wystarczy powiedzieć raz, naprawdę. Do tego dochodzi bardzo agresywna, tabloidowa wręcz maniera prowadzenia wywiadu - oj nie wiem, czy to przysłuży się tak delikatnemu i jednocześnie ważnemu społecznie tematowi.

Szkoda, bo prezentowane we „Wszyscy wiedzieli” historie są naprawdę mocne. Miałyby większą siłę rażenia, gdyby Korwin Piotrowska pozwoliła się wypowiedzieć bohaterom, zostawiając swoje rozbuchane ego za drzwiami. W kategorii „One Woman Show” bardziej przemawia do mnie np. filmowy „Tár” z Blanchett (tematyka podobna) niż brandzlowanie się swoją zajebistością Korwin Piotrowskiej.

To ważna i potrzebna książka. Ale Matko Bosko, Jezusie w Niebiesiech i Wszyscy Święci! Ciągłego lansowania rozmówcom i czytelnikowi własnego punktu widzenia normalnie nie zdzierżę. Ja to, ja tamto, ja siamto, no bo wiesz ja, ale ja, ja też… Nie no, super Pani Karolino, wystarczy powiedzieć raz, naprawdę. Do tego dochodzi bardzo agresywna, tabloidowa wręcz maniera...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Stephen King będąc na tym etapie kariery, ciągle poszukuje, wychodząc poza ramy gatunkowe. Bardzo to sobie w nim cenię. Problem w tym, że „Baśniowa opowieść” okazała się eksperymentem może i ciekawym, ale chyba nie do końca udanym.

Historia przedstawiona w powieści ciągnie się niemiłosiernie. Powolne tempo akcji dało dobry efekt na jakichś plus/minus 200 pierwszych stronach, gdzie autor budował relacje między głównym bohaterem a panem Bowditchem. Oczywiście na poziomie obyczajowym King jak zwykle nie ma sobie równych. Później jest już niestety znacznie gorzej: dużo przegadanej ekspozycji, mało dynamiki. Choć z pozoru w „Baśniowej opowieści” sporo się dzieje, to zasadniczo przez większą część akcji wieje nudą. Dłużyzny męczą tak bardzo, że w kluczowych dla fabuły momentach trudno mi było wykrzesać z siebie jakiekolwiek zaangażowanie. Choć żeby być sprawiedliwym – końcówka naprawdę dobra.

Mam duży problem ze światotwórstwem Kinga. Po autorze tego kalibru spodziewałem się więcej. Empis jest fasadowym tworem - niby taki swojski, niby pełen nawiązań do kultury, niby barwny i intensywny, jednak patrząc bliżej, okazuje się pustą wydmuszką. Realia wykreowanego świata a także zasady, jakie nimi rządzą, King nakreślił pobieżnie, innych elementów praktycznie w ogóle nie rozwinął. Brakuje mi tutaj głównie osadzenia całości w jakimś szerszym kontekście. Bo właściwie mamy tylko Lilimar, kilka innych nazw rzuconych po drodze i… to by było na tyle. Całe Empis. Trochę mało Panie King.

Książka na pewno będzie dobrą pozycją dla młodych czytelników albo osób, które chciałyby dopiero zacząć swoją przygodę z tym gatunkiem. Do mnie nie przemówiła: rozmemłana przygoda i przeciętnie fantasy.

Stephen King będąc na tym etapie kariery, ciągle poszukuje, wychodząc poza ramy gatunkowe. Bardzo to sobie w nim cenię. Problem w tym, że „Baśniowa opowieść” okazała się eksperymentem może i ciekawym, ale chyba nie do końca udanym.

Historia przedstawiona w powieści ciągnie się niemiłosiernie. Powolne tempo akcji dało dobry efekt na jakichś plus/minus 200 pierwszych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Tak bardzo nie potrafię tej „literaturki” ocenić. Moje odczucia są ambiwalentne, niemniej jak się tak zastanowić te pozytywne przeważają. To i tak więcej niż się początkowo spodziewałem – wszelkie wynurzenia komików, stand-uperów czy kabareciarzy większości przypadków spływają po mnie jak po kaczce.

Miłym zaskoczeniem jest na pewno styl autora: lekki, swobodny, miejscami wręcz gawędziarski. Nie można odmówić Kempie dobrego flow, które sprawia, że nawet fragmenty o nieistotnych pierdołach czyta się z przyjemnością. W „Ostatnim roku…” znalazłem kilka naprawdę zabawnych momentów, a także trafne (choć niespecjalnie odkrywcze) spostrzeżenia dotyczące otaczającej nas rzeczywistości.

Niestety im bliżej końca, tym bardziej czuć nierówność książki. Listy autora do pewnej aktorki stanowią jak dla mnie przełom: od tej chwili narracja się posypała. Odniosłem wrażenie, że ta część była pisana na szybko, bez pomysłu, byle tylko coś było, bo wiadomo, terminy gonią… Sytuacji nie pomaga również konwencja, w jakiej został utrzymany „Ostatni rok…”. Niby jest klamra chronologiczna, która ma spiąć luźne przemyślenia Kempy, ale w rezultacie w to wszystko wkradło się zbyt dużo chaosu. Pozostaje jeszcze kwestia anegdot – niektóre zupełnie do mnie nie przemawiają. Brakuje im jakiejś mocniejszej puenty, przez co chwilami zastanawiałem się: po co?

Mam nadzieję, że „Ostatni rok…” nie będzie ostatnią książką Michała Kempy. Potencjał jest spory, więc trzymam kciuki. I choć jestem team winko/naleweczka, to i na koniaczka z autorem bym się skusił.

Tak bardzo nie potrafię tej „literaturki” ocenić. Moje odczucia są ambiwalentne, niemniej jak się tak zastanowić te pozytywne przeważają. To i tak więcej niż się początkowo spodziewałem – wszelkie wynurzenia komików, stand-uperów czy kabareciarzy większości przypadków spływają po mnie jak po kaczce.

Miłym zaskoczeniem jest na pewno styl autora: lekki, swobodny, miejscami...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie mogę powiedzieć, żeby „Najgłębsze Południe…” było jakimś wielkim rozczarowaniem, bo technicznie jest to przyzwoity reportaż. Natomiast moich oczekiwań nie spełnił – wzbudził spory niedosyt i przekonanie, że z barwnej historii Natchez można było więcej wycisnąć.

Bo i sam temat okazał się porywający. Mityczne, amerykańskie Południe jako ostatni bastion konserwatywnych wartości. Tutaj grupa lekko odklejonych ekscentryków z jednej strony na burmistrza wybiera Afroamerykanina i geja, a z drugiej kultywuje trącące myszką tradycje sprzed wojny secesyjnej. Tutaj zręcznie pomija się temat niewolnictwa, zastępując go przyjaźnie brzmiącymi eufemizmami. Tutaj osiemdziesięciolatki śmigają w krynolinach jak Scarlett O’Hara (a jakże!) i zbijają na tym niezły biznes. A turyści mogą zrobić sobie selfiaka z Rhettem Butlerem. Oczywiście tekturowym. W ujęciu Richarda Granta Natchez stanowi mikrokosmos, którego problemy i paradoksy społeczne/tożsamościowe można praktycznie jeden do jednego przenieść na całe Stany Zjednoczone.

Co mogło pójść nie tak? Zasadniczo dwie rzeczy. Pierwsza: w narracji autora brakuje napięcia; czegoś, co sprawiłoby, że będę chciał śledzić tę historię z zapartym tchem. Druga: niektóre, podjęte przez Granta kwestie aż się proszą o bardziej wnikliwą analizę. Mnóstwo fascynujących postaci, trafne spostrzeżenia… źródła takiego stanu rzeczy należałoby jeszcze bardziej zagłębić. Mimo to „Najgłębsze Południe…” jest lekturą wartą uwagi.

Nie mogę powiedzieć, żeby „Najgłębsze Południe…” było jakimś wielkim rozczarowaniem, bo technicznie jest to przyzwoity reportaż. Natomiast moich oczekiwań nie spełnił – wzbudził spory niedosyt i przekonanie, że z barwnej historii Natchez można było więcej wycisnąć.

Bo i sam temat okazał się porywający. Mityczne, amerykańskie Południe jako ostatni bastion konserwatywnych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

„Dom nieba i oddechu” – tragedia w trzech aktach:

AKT 1. SZAŁ UNIESIEŃ
Chyba przegapiłem moment, w którym Sarah J. Maas z autorki niezłych, niewymagających czytadeł młodzieżowych stała się Seksmasterką prozy. Wszystko byłoby ok, gdyby te sceny były dobrze albo chociaż poprawnie napisane… Poziom cringe’u jest tak duży, że twórczość chociażby Blanki Lipińskiej jawi się jako szczyt literackiej wirtuozerii. No ale książka, w której pojawiają się pomysły takie jak seks-teleportacja, a także teksty typu „martwiłam się, że przysmażysz mi ci*pkę” po prostu nie miała prawa się udać.

AKT 2. LOVE ON THE BRAIN
Miło byłoby poinformować odbiorców, że bohaterowie powieści nie posiadają mózgu. Mieszkańcy Księżycowego Miasta mają kształtne pupy, wyrzeźbione sześciopaki, rozrośnięte klaty, monstrualne penisy oraz soczyste waginy, jednak mózgu u nich nie uświadczysz. Jako czytelnik wolałbym wiedzieć wcześniej – wtedy łaskawiej podszedłbym do ich idiotycznego zachowania. Ja rozumiem, że to literatura rozrywkowa, niemniej wszystko – w tym kretynizm – ma swoje granice.

AKT 3. MULTIWERSUM OBŁĘDU
Fabularnie oraz gatunkowo ta powieść jest koszmarną padaką. Pomysły Maas może i fajnie sprawdzają się jako pojedyncze koncepcje, ale patrząc kompleksowo, to nic się nie trzyma kupy. Warto jednak wytrzymać do końca, bo tam to się dopiero dzieje – Marvel wchodzi na grubo!

EPILOG
„Dom nieba i oddechu” pozwolił mi odkryć dwie ciekawe rzeczy. Jedną o sobie: JESTEM MASOCHISTĄ. Drugą o świecie: PIEKŁO JEST TU – to książki Sarah J. Maas.

„Dom nieba i oddechu” – tragedia w trzech aktach:

AKT 1. SZAŁ UNIESIEŃ
Chyba przegapiłem moment, w którym Sarah J. Maas z autorki niezłych, niewymagających czytadeł młodzieżowych stała się Seksmasterką prozy. Wszystko byłoby ok, gdyby te sceny były dobrze albo chociaż poprawnie napisane… Poziom cringe’u jest tak duży, że twórczość chociażby Blanki Lipińskiej jawi się jako...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie jestem zwolennikiem taśmowej produkcji książek, mimo to przyznaję, że w całym tym zalewie powieści Krajewskiego „Błaganie o śmierć” robi naprawdę pozytywne wrażenie.

Można by stwierdzić: wrócił stary, dobry Mock! Dobry, bo możliwie najbardziej zbliżony do najlepszych powieści cyklu. Mamy więc niebanalną zagadkę (a właściwie dwie), dynamicznie prowadzone śledztwo, unikalny klimat międzywojennego Wrocławia, a także Mocka, który swoją charyzmą przebija większość nijakich bohaterów współczesnych kryminałów. Nie zabrakło też – nolens volens – charakterystycznych dla prozy tego autora przemocy i perwersji. Wprawdzie niektóre pomysły lub sceny mogą wydać się – delikatnie mówiąc – kontrowersyjne (Krajewski potrafi pojechać po bandzie granic dobrego smaku), to jednak właśnie takie: brudne, złe i brzydkie Breslau najsilniej mnie fascynuje.

Lekki niedosyt pozostawia za to zakończenie powieści. Nie chodzi już nawet o same rozwiązania fabularne (te są w porządku), ale o tempo akcji – finał przebiega szybko i zadziwiająco gładko. Wydaje mi się, że można było z tego wyciągnąć odrobinę więcej literackiego „mięcha”.

Nie do końca rozumiem też, dlaczego akurat „Błaganie…” ma wieńczyć przygody Mocka. Od zakończenia cyklu oczekiwałbym… nie wiem… może jakiegoś podsumowania? Przysłowiowej „kropki nad i”? Klamry, która spięłaby całość? Owszem to solidny kryminał, świetne dopełnienie poprzednich tomów, ale czy godne zamknięcie? Nie jestem przekonany. Być może Krajewski kokietuje z tym pożegnaniem i za kilka lat dostaniemy Mocka w wersji 2.0…

Nie jestem zwolennikiem taśmowej produkcji książek, mimo to przyznaję, że w całym tym zalewie powieści Krajewskiego „Błaganie o śmierć” robi naprawdę pozytywne wrażenie.

Można by stwierdzić: wrócił stary, dobry Mock! Dobry, bo możliwie najbardziej zbliżony do najlepszych powieści cyklu. Mamy więc niebanalną zagadkę (a właściwie dwie), dynamicznie prowadzone śledztwo,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

No i stało się – po czterech przyzwoitych tomach, Piotrowski spaprał sprawę w piątym.

Zasadniczo w tej książce przeszkadzają mi dwie rzeczy: niektóre rozwiązania fabularne oraz realia. Pomysł na postać Sędziego fajny, Igor i Julia dają radę, ale kolejnego odniesienia do przeszłości głównego bohatera - sorry autorze - już nie zdzierżę. Brudny, sierociniec, Brudny, sierociniec, Brudny, sierociniec… no ileż można wałkować jedno i to samo i tak samo (bo konstrukcyjnie „Bagno” jest kalką poprzednich tomów). Widocznie Piotrowski nie miał pomysłu na rozwinięcie tej historii, więc poszedł na łatwiznę i zaserwował odgrzanego kotleta.

Nie lepiej prezentuje się tło społeczno-polityczne całej intrygi. Wiem, że żyjemy w państwie absurdu, ale podnoszenie tego absurdu do sześcianu i pomnożenie razy dziesięć zdecydowanie nie wychodzi powieści na dobre. Od przeniesienia niemalże jeden do jednego realnych postaci sceny politycznej czy konkretnych zdarzeń wolałbym bardziej subtelne nawiązania do tychże. I może przekonałby mnie świat stworzony przez autora, a w kilku kwestiach nawet moglibyśmy się zgodzić, gdyby tylko nie kreował on swoich wizji w tak histeryczny sposób. W efekcie dostajemy odklejkę, która zamiast zmuszać do refleksji, bawi słabej jakości przerysowaniem.

Oceniam oczko wyżej wyłącznie z sentymentu dla Brudnego i Zawadzkiej.

No i stało się – po czterech przyzwoitych tomach, Piotrowski spaprał sprawę w piątym.

Zasadniczo w tej książce przeszkadzają mi dwie rzeczy: niektóre rozwiązania fabularne oraz realia. Pomysł na postać Sędziego fajny, Igor i Julia dają radę, ale kolejnego odniesienia do przeszłości głównego bohatera - sorry autorze - już nie zdzierżę. Brudny, sierociniec, Brudny,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Do „Wyznań Frannie Langton” podszedłem z zarysowanym już z grubsza wyobrażeniem tego, czego mogę się spodziewać i przyznaję bez bicia: to był błąd… duży błąd! Sara Collins pozytywnie zaskoczyła.

Właściwie większość rzeczy, które ktoś mógłby uznać za wady, ja traktuję w przypadku tej powieści jako zalety. Weźmy chociażby wątek romantyczny. Jak to dobrze, że autorka nie poszła w stronę łzawych, sentymentalnych pierdółek, a zamiast tego pokazała skomplikowaną, niejednoznaczną relację z pogranicza miłości, obsesji oraz toksycznego współuzależnienia. Collins niewątpliwie zna umiar i wie jak sprawić by jeden, kluczowy dla fabuły motyw, nie zdominował całości. „Wyznania…” nie są wyłącznie książką o zakazanym uczuciu; więcej tutaj gotyckiego mroku czy problematyki społecznej niż cukierkowego romansidła.

Również wszystkie niejasności, na których zbudowana została historia Frances, kupuję bez zastrzeżeń. Autorka znakomicie wykreowała napięcie, utrzymała moją ciekawość praktycznie do ostatniej strony, pokazując, że nie trzeba od razu wywalać wszystkiego na wierzch – najlepiej do wyobraźni przemawia to, co ukryte poza kadrem. Tworząc niejednoznacznych moralnie bohaterów oraz sytuacje/wątki, które wymykają się jakiejkolwiek ocenie, Collins stymuluje czytelnika do własnych interpretacji. Dla mnie bomba, bo lubię pogłówkować, zanim dostanę właściwe odpowiedzi.

Do „Wyznań Frannie Langton” podszedłem z zarysowanym już z grubsza wyobrażeniem tego, czego mogę się spodziewać i przyznaję bez bicia: to był błąd… duży błąd! Sara Collins pozytywnie zaskoczyła.

Właściwie większość rzeczy, które ktoś mógłby uznać za wady, ja traktuję w przypadku tej powieści jako zalety. Weźmy chociażby wątek romantyczny. Jak to dobrze, że autorka nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przyzwoita książka, niemniej wszystkie te zachwyty i blurby obwołujące ją klasyką gatunku, wydają mi się mocno przesadzone.

Najmocniejszą stroną „Zakonu…” jest worldbuilding. Shannon świetnie wykorzystuje oklepane już motywy fantasy, by zbudować z nich świat, który potrafi wciągnąć bez reszty. Widać, że każdy element został przez autorkę przemyślany, a całość prezentuje się zaskakująco spójnie.

Duży problem natomiast stanowią młodzieżówkowe naleciałości, których Shannon niestety się nie wyzbyła. Bohaterowie w większości są jednowymiarowi. Choć byłem w stanie uwierzyć w ich motywacje, to momentami brakowało im głębi, zaś dramaturgia niektórych wątków… cóż mnie nie przekonała. Ot taka jest, bo jest i tyle. Z drugiej strony nie powinno to dziwić – autorka stosuje sporo uproszczeń fabularnych; niektóre kluczowe dla przebiegu akcji kwestie rozwiązuje w tempie ekspresowym (szczególnie w drugiej połowie powieści), w konsekwencji czego nie wzbudzają one jakichś większych emocji. Trochę się zawiodłem, bo Shannon miała epickie pomysły, których potencjał nie do końca wykorzystała.

Mam z „Zakonem Drzewa Pomarańczy” takie love-hate relationship: czasem zachwycał rozmachem, żeby po chwili zirytować naiwnością. I chociaż oczekiwałem bardziej „dojrzalszej” fantastyki, to w kategorii solidnej rozrywki sprawdził się dobrze.

Przyzwoita książka, niemniej wszystkie te zachwyty i blurby obwołujące ją klasyką gatunku, wydają mi się mocno przesadzone.

Najmocniejszą stroną „Zakonu…” jest worldbuilding. Shannon świetnie wykorzystuje oklepane już motywy fantasy, by zbudować z nich świat, który potrafi wciągnąć bez reszty. Widać, że każdy element został przez autorkę przemyślany, a całość prezentuje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Odrobinę lepsza od poprzedniej książki Leceagi, ale to i tak jeszcze za mało, żebym uznał ją za dobrą. Fabularnie „Córy Ziemi” są na pewno bardziej spójne, a poszczególne motywy połączono płynniej niż to miało miejsce w „Las zna twoje imię”. Sedno problemu pozostaje jednak dla mnie takie samo: klimat powieści – a właściwie jego brak. Tego typu historie, aż się proszą o podkręcenie napięcia, wykreowanie nastroju grozy oraz odwołanie do przebogatego hiszpańskiego folkloru. I do pewnego momentu tj. przez pierwsze dwie części, kiedy poznajemy kulisy rodzinnej tragedii w Las Urracas, autorka daje radę. Później robi się znacznie gorzej: banalnie, niekoniecznie logicznie, niemrawo, z malutkimi tylko przebłyskami ciekawych rozwiązań czy angażujących scen.

Powieść Leceagi jest świetnym przykładem na to, że można napisać kapitalny wątek lub postać, by po chwili całkowicie taki pomysł zaprzepaścić. Autorka nadal słabo prowadzi swoich bohaterów; momentami wręcz nie wie co z nimi zrobić. Albo snują się bez celu, albo pojawiają raptem na chwilę i czytelnik ma niby uwierzyć, że przez te kilka stron nawiązały się między nimi jakieś głębsze więzi. Z przykrością patrzyłem na to, jak bardzo potencjał niektórych został niewykorzystany (Teresa, Diana, Jimena, Miguel, rodzeństwo Lavigny), innych zaś sprowadzono do roli tekturowych dekoracji, niemających nic do powiedzenia statystów (Inocencio, Gabriela, Emilia, bracia Sarmiento).

W efekcie „Córy Ziemi” nie są tak dobre, jak zapowiadały się na początku. Może kolejnym razem się uda?

Odrobinę lepsza od poprzedniej książki Leceagi, ale to i tak jeszcze za mało, żebym uznał ją za dobrą. Fabularnie „Córy Ziemi” są na pewno bardziej spójne, a poszczególne motywy połączono płynniej niż to miało miejsce w „Las zna twoje imię”. Sedno problemu pozostaje jednak dla mnie takie samo: klimat powieści – a właściwie jego brak. Tego typu historie, aż się proszą o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Świetny, choć niepozbawiony wad reportaż. „W ciemnej dolinie…” broni się przede wszystkim mocnym tematem. Historia rodziny Galvinów wzbudziła we mnie masę emocji; różnych w zależności od tego, na jaki aspekt Robert Kolker akurat zwracał uwagę czytelnika. Z jednej strony książka jest fascynująca (ujęcie medyczne/biologiczne), z drugiej zaś potrafi do głębi wstrząsnąć – szczególnie gdy koncentruje uwagę na osobistych tragediach bohaterów albo kwestiach społecznego, systemowego podejścia do osób chorych na schizofrenię.

Jak wspomniałem wyżej, reportaż nie jest pozbawiony wad. Gdzieś od połowy historia zupełnie niepotrzebnie przyspiesza, a napięcie lekko wyhamowuje. Autor ma też momenty, w których nie do końca radzi sobie z ilością bohaterów; niektórym z nich spokojnie można było poświęcić więcej miejsca.

Te drobne mankamenty nie wpłynęły jednak jakoś znacznie na mój odbiór książki. „W ciemnej dolinie…” to nadal kawał dobrej, reporterskiej roboty. Kolkerowi udało się stworzyć przejmujący portret społecznego wykluczenia spowodowanego tabuizacją chorób psychicznych. Uświadamia też jak wiele my – jako społeczeństwo – mamy jeszcze w tej sprawie do przepracowania.

Świetny, choć niepozbawiony wad reportaż. „W ciemnej dolinie…” broni się przede wszystkim mocnym tematem. Historia rodziny Galvinów wzbudziła we mnie masę emocji; różnych w zależności od tego, na jaki aspekt Robert Kolker akurat zwracał uwagę czytelnika. Z jednej strony książka jest fascynująca (ujęcie medyczne/biologiczne), z drugiej zaś potrafi do głębi wstrząsnąć –...

więcej Pokaż mimo to