Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Och, ile ja słyszałam o Jeżycjadzie! Każdy chwali, zachwyca się i poleca. Mówi, że to taka świetna seria dla młodzieży. Pouczająca, ale jednocześnie przyjemna. I kochana, uwielbiana przez wielu... Jednak moje koleżanki nie potrafią jej przełknąć, przychodzą i żalą się, że to takie głupie. A ja tylko kiwam głową, w prawo i w lewo, do góry i do dołu, mówiąc, że trochę się zgadzam, a trochę nie.

Książka mnie zaskoczyła. Nie spodziewałam się Maćka krzyczącego co pewien czas: "Jasna cholera psiakrew". Nie wiedziałam, że poznam małą dziewczynkę, o różnych wcieleniach, która będzie dodawała mnóstwo słońca. Ani Kreski, mojej ulubionej bohaterki tej powieści, która nada opowieści kolorów, eliminując wszystkie szarości.

Reszta... reszty nie polubiłam. Pani Jedwabińska niesłychanie mnie irytowała, chociaż próbowałam ją zrozumieć, to jednak... nie potrafię. Uważam ją za głupią (tylko nie rzućcie się na mnie z nożami). Podobnie sprawa ma się z innymi, których nie wymieniłam w poprzednim akapicie. Żyjące na kartkach szablony każdy stworzyć potrafi, jednak, aby wyszły poza litery... to dopiero jest sztuka.

Styl Musierowicz niespecjalnie przypadł mi do gustu, odbierałam dialogi jako sztuczne i nienaturalne, a opisy, hm, na pewno dobre, jednakże to nie moja planeta. Tego typu literatura nigdy do mnie nie trafiała, co więcej, omijałam ją szerokim łukiem. Jest po prostu zbyt.... idealna? Choć może to niezbyt dobre określenie.... Więc powiem, że brakuje jej rozmachu, lekkości, takiej prawdziwej. Takiej, którą jest w stanie stworzyć tylko pisarz, wchodzący w pewnego rodzaju trans, a nie wiedzący, że pisze własną książkę. Brakuje mi... czegoś. Jeszcze tylko nie mogę odkryć, co to jest.

Mimo to, podobało mi się. "Opium w rosole" jest warty uwagi, sądzę nawet, że większość czytelników jest oczarowana lub dopiero będzie. Ja jestem jednym z wyjątków, które książkę odebrały ciepło, aczkolwiek uważają, że mogło być znacznie lepiej. Bo w końcu, zawsze może.

Och, ile ja słyszałam o Jeżycjadzie! Każdy chwali, zachwyca się i poleca. Mówi, że to taka świetna seria dla młodzieży. Pouczająca, ale jednocześnie przyjemna. I kochana, uwielbiana przez wielu... Jednak moje koleżanki nie potrafią jej przełknąć, przychodzą i żalą się, że to takie głupie. A ja tylko kiwam głową, w prawo i w lewo, do góry i do dołu, mówiąc, że trochę się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

"Zawsze miałam wrażenie, że w chwili moich narodzin Bóg akurat mrugnął. Przegapił je i nigdy się nie dowiedział, że przyszłam na świat."

Czasami w swoim życiu trafiamy na moment na krawędzi, kiedy próbujemy się czegoś uchwycić, ale nie wiemy czego... Kiedy czujemy jakby niebo waliło się nam na głowę. Tracimy zainteresowanie wszystkim tym, co nas otacza. Stajemy się obojętni. I straszna staje się myśl, że książki które jeszcze parę dni wcześniej czytaliśmy z tak wielką przyjemnością teraz stały się dla nas mniej ważne. Spędzałam godziny na zagłębianiu się w zadania z matematyki, chemii, fizyki i ucząc się kolejno ze wszystkich przedmiotów. Może to dziwne, ale nauka stała się dla mnie deską ratunkową. Mimo zmęczenia i tego, że powoli nie dawałam już sobie z nią rady. Więc gdy tylko dowiedziałam się, że istnieje taka książka jak "Bóg nigdy nie mruga" od razu zapragnęłam ją poznać. Zdobyłam ją jak najszybciej się dało, otworzyłam na pierwszej stronie i napisałam: "Będziesz moim wyzwoleniem." I rzeczywiście, stała się nim.

"Bóg nigdy nie daje nam więcej niż potrafimy udźwignąć. Niektórzy z nas potrafią znieść więcej, inni mniej. Nawet jeśli dostaniemy do dźwigania część nieba, nie będzie to ciężar. Będzie to dar."

Regina Brett mówi, że "Życie jest niesprawiedliwe, ale i tak jest dobre". Mówi o następnym właściwym kroku. O czasie, który trzeba wykorzystać jak najlepiej. Porusza kwestię nas samych, jak odbieramy innych, jak inni odbierają nas. Wiem, że to niemożliwe, ale mam wrażenie jakby weszła do mojego własnego serca i dokładnie je przeszukała. Mówi o różnicach zdań, konfliktach i jak z nich wybrnąć w rozsądny sposób. Uświadamia, że łzy to nie jest nic złego. Mówi, że mamy prawo rozgniewać się na Boga, bo On to wytrzyma. Radzi jak pogodzić się z przeszłością i nie roztrząsać wciąż tych samych spraw na nowo. Porusza temat pisania własnej książki, mówi jak nie pisać. Każe uwierzyć w cuda. Uczy wybaczać, oddychać, prosić, ustępować i zawsze wybierać życie. A przez to przewija się miłość, bo Bóg jest Miłością.

"Bóg cię kocha, bo jest Bogiem, a nie dlatego, że coś zrobiłeś albo czegoś nie zrobiłeś."

Muszę przyznać, że felietony pani Brett naprawdę sprawiły, że uwierzyłam. Co prawda, wierzyłam już wcześniej, ale wiarą zachwianą, niepewną i wątpliwą. Teraz jestem zdecydowanie bliżej tej trwałej, mocnej i dobrej, która będzie wypełniać moje serce do końca. Ale osoby niewierzące też znajdą tu coś dla siebie, bo teksty autorki są zdumiewające i magiczne, nic nie narzucają, a jedynie w delikatny sposób próbują przemówić do czytelnika.

"To wybór, a nie przypadek, decyduje o twoim przeznaczeniu. Sam musisz zdecydować, ile jesteś wart, jaką odgrywasz rolę w świecie i w jaki sposób nadajesz mu sens. Nikt inny nie dysponuje tym, co ty - twoim zestawem talentów, pomysłów, zainteresowań. Jesteś oryginalnym egzemplarzem. Arcydziełem."

Książka Reginy Brett podniosła mnie na duchu. Sprawiła, że zapomniałam o błahostkach, pozwoliła przemyśleć parę istotnych kwestii, zrozumieć wiele rzeczy i wypełniła tę pustkę w środku, której nic innego nie było w stanie zapełnić. Teraz znaczy ona dla mnie tyle, że nie jestem w stanie wyrazić tego słowami. Zdecydowanie jedna z najpiękniejszych i najbardziej wartościowych lektur jakie dane mi było poznać.

"Nie przesadzaj. Świat się nie kończy. To tylko turbulencje. Samolot jest bezpieczny. Ma dobrego pilota. Siedzisz na właściwym miejscu. Trafiłeś po prostu na potężny wir. Poczekaj. To minie."

Na końcu zadałam sobie pytanie: Za co ja, chciałabym zostać zapamiętana?

"Zawsze miałam wrażenie, że w chwili moich narodzin Bóg akurat mrugnął. Przegapił je i nigdy się nie dowiedział, że przyszłam na świat."

Czasami w swoim życiu trafiamy na moment na krawędzi, kiedy próbujemy się czegoś uchwycić, ale nie wiemy czego... Kiedy czujemy jakby niebo waliło się nam na głowę. Tracimy zainteresowanie wszystkim tym, co nas otacza. Stajemy się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"- Nic mnie to nie obchodzi - oświadczyła Clary. - On by to dla mnie zrobił. Tylko powiedz, że nie. Gdybym zginęła...
- Spaliłby cały świat, żeby móc wykopać cię z popiołów."

Piąty tom serii "Dary Anioła" czytałam dość długo. Czytałam wieczorami, gdy fabuła stawała się tak nieskończenie interesująca, że nie można się było oderwać. Czytałam trochę w południe i rano przekartkowywałam. Ale... czytałam pomiędzy innymi książkami, bo nie umiałam skupić się całkowicie na "Mieście zagubionych dusz". Cały czas mi coś nie pasowało.

Co się stało z tą serią, którą znałam i lubiłam wcześniej?

Zmieniła się. Na gorsze.

Mówi teraz o tym, że Jace stał się sługą zła związanym na zawsze z Sebastianem i prawie nikt już nie wierzy, że można go uratować. Poczytałam sobie trochę jak Clary się użala, że Jace nie jest jej prawdziwym Jacem. O dziwnej relacji Aleca i Magnusa (nie jestem niestety tolerancyjna w tego rodzaju sprawach), która mnie niesamowicie irytowała. Był też wątek Mai i Jordana, który nic do fabuły nie wnosił i okazał się całkowicie niepotrzebny, a do tego nieciekawy. Chyba służył jedynie po to, aby powieść miała większą objętość. A uwierzcie, że przez te 550 stron właściwie nic się nie dzieje. Jeśli chodzi o Isabelle i Simon`a to czy ten wątek nie jest czasem trochę, hm, wymuszony? No bo sorry, ale ci bohaterzy nie mogli się aż tak zmienić! A najbardziej Iz, to już nie jest ta sama dziewczyna, którą poznaliśmy w pierwszych trzech tomach. Natomiast Simon stał się w miarę znośny. Ale nie zmienia to faktu, że i tak go nie lubię.

"Moje serce jest twoim sercem. Moje ręce twoimi rękami."

Styl jakim posługuje się Cassandra Clare jest miły, lekki i przyjemny, ale jak dla mnie zbyt... prosty? Bo ja do historii tego typu chciałabym pióra barwnego, kwiecistego i takiego, którym można będzie się zachwycać. Cały wykreowany przez autorkę świat jest bardzo ciekawy, ale... nigdy nie potrafiłam go sobie dokładnie wyobrazić. Potrzebuję więc pióra, które podziała na wyobraźnię. Takiego, które zaserwuje jakieś ładne opisy, a tu... tego nie ma. Za to dialogi wychodzą pisarce naturalnie i dość zgrabnie. Sprawia to, że czyta się w niemal zabójczym tempie.

"Chyba zawsze brakowało mi kawałka duszy i znalazłem go w tobie."

Właściwie to nie wiem co myśleć o tej książce. Było znośnie, ale mogło być znacznie lepiej. Mam wrażenie jakby autorka pisała na siłę i przeciągała wszystko jak tylko się da. To nie jest to, co znalazłam w "Mieście kości". Jedynym moim pocieszeniem jest fakt, że czeka nas jeszcze finał i może... Może zwali on czytelników z nóg?

"- Nic mnie to nie obchodzi - oświadczyła Clary. - On by to dla mnie zrobił. Tylko powiedz, że nie. Gdybym zginęła...
- Spaliłby cały świat, żeby móc wykopać cię z popiołów."

Piąty tom serii "Dary Anioła" czytałam dość długo. Czytałam wieczorami, gdy fabuła stawała się tak nieskończenie interesująca, że nie można się było oderwać. Czytałam trochę w południe i rano...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Jeszcze nigdy nie cieszyłam się tak bardzo, że skończyłam czytać książkę. W moim serduszku zakiełkowała ulga. Nareszcie, pomyślałam, koniec. Nie zniosłabym już ani strony więcej.

W zagubionych wśród nadbiebrzańskich bagien Waniuszkach modlitwą i ziołami leczy się stara Oleszczukowa. Kiedy niespodziewanie umiera, wieś oczekuje od jej wnuczki Oleny, że będzie kontynuowała rodzinną tradycję. Olena rezygnuje z marzeń o studiach medycznych i zostaje wioskową szeptuchą.

Życie w Waniuszkach wciąż jeszcze opiera się na niewzruszonym fundamencie zasad, tradycji i Słowa Bożego. Wszystko ma tam swój ład, ludzie czynią to, co do nich należy, każdy wie, gdzie jest jego miejsce. Jednak nawet i do Waniuszek nieuchronnie nadciąga nowe. Legenda o tajemniczym pustelniku, który na uroczysku Łojmy zbierał popsute lalki i przybijał je do drzew, sprowadza znanego filmowca z Warszawy, Alka Litwina. Olena znajduje w Alku przyjaciela i powiernika, z którym może się podzielić sekretami swojej sztuki i najskrytszymi myślami. Po raz pierwszy w życiu nie czuje się samotna...*

Spodziewałam się lekkiej i klimatycznej opowieści, której fabuła niesamowicie mnie zauroczy. Moje nadzieje pękły jak bańki mydlane zaledwie po trzynastu stronach. Dalej było już tylko gorzej. Zmuszałam się do brnięcia przez kolejne linijki i "patrzyłam" na kolejne idiotyzmy, które serwuje nam autorka. Nie mogłam nadziwić się głupocie bohaterów. W końcu nie wytrzymałam i stwierdziłam, że gdyby była ku temu możliwość to weszłabym do tej książki z nożem w ręce i wszystkich bym ukatrupiła. I wcale nie byłoby mi przykro.

Styl pisarki kuleje, a dialogi mają w sobie tyle sztuczności, że czytać ich się po prostu nie da. Opisy jakie serwuje Menzel nudzą i nic wartościowego do fabuły nie wnoszą. Są chyba jedynie po to, aby powieść była grubsza. Autorka posługuje się niezbyt przyjemnym piórem, wplatając w nie jakąś chorą ironię i używając przekleństw w nieodpowiednich miejscach. Opisuje niesmaczne sytuacje, o których ja nie miałam najmniejszej ochoty czytać i sieje zgorszenie na każdej kartce. Przez większą część lektury towarzyszyła mi też dezorientacja. Próbowałam skupić się na treści, ale moje myśli zaraz szybko odpływały i biegały jakimiś nieznanymi dróżkami, więc jeśli teraz ktoś spytałaby się mnie o czym dokładnie była "Szeptucha" to nie potrafiłabym odpowiedzieć na zadane pytanie.

Dla mnie czytanie "Szeptuchy" było katorgą. Nie mogę znaleźć nawet jednego pozytywu. Nie dość, że zmarnowałam czas to jeszcze nic z niej nie wyniosłam. Ze swojej strony radzę omijać baaardzo szerokim łukiem. Jest przecież tyle innych ciekawych książek.

* - pochodzi z okładki

Jeszcze nigdy nie cieszyłam się tak bardzo, że skończyłam czytać książkę. W moim serduszku zakiełkowała ulga. Nareszcie, pomyślałam, koniec. Nie zniosłabym już ani strony więcej.

W zagubionych wśród nadbiebrzańskich bagien Waniuszkach modlitwą i ziołami leczy się stara Oleszczukowa. Kiedy niespodziewanie umiera, wieś oczekuje od jej wnuczki Oleny, że będzie kontynuowała...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

"Mówi się, że każdy z nas pewnego dnia znajdzie osobę, która pokaże nam, czym jest prawdziwa miłość."


Czasami trafiasz na książkę, której autora dobrze znasz. Nieważne, że tylko blogowo i na podstawie kilku mailów. Ale znasz. Jeszcze przed przeczytaniem "Dźwięków wspomnień" Katarzyna Meres była dla mnie nieocenionym źródłem rad, więc zżerała mnie ogromna ciekawość jak recenzentka poradziła sobie pisząc własną książkę. Spodziewałam się czegoś miłego, lekkiego, przyjemnego i do poczytania, ale... nie spodziewałam się, że będę miała do czynienia z czymś aż tak rewelacyjnym. Może i ta książka nie jest genialna, ale jest naprawdę dobra.

"Życie jest krótkie, ale wystarczająco długie, aby ludzie zdążyli nas zranić. Każdy rani."

"Dźwięki wspomnień" to dwa króciutkie odpowiadania. Zawierające w sobie całą gamę uczuć, emocji i miłości. Pierwsze z nich to zapis przeżyć i najskrytszych myśli kobiety i mężczyzny, które zostały przelane na kartki pamiętnika. A drugie przybliża nam postać kobiety wspominającej swoją największą miłość. Myślę, że więcej już zdradzać nie trzeba, bo dodanie choć jednego słowa więcej może zepsuć Wam całą przyjemność z czytania.

"Okazało się, że nasza miłość jest lepsza, niż sobie wyobrażałam - delikatna jak pajęcza sieć, szczera, cierpliwa, wybaczająca, a przede wszystkim ciągle ucząca się."

Widać ogromny przeskok pomiędzy obiema historiami. Zauważyłam, że większości bardziej podobała się ta druga, ale ja jestem odmiennego zdania. Wydawała mi się zbyt cukierkowa, zbyt idealna. Miłość, którą Kasia w niej przedstawia jest wprost nierealna, nie trzyma się ziemi. Nie sądzę, aby mogła wydarzyć się na tej planecie, może gdzieś w innym świecie, jak na przykład na papierze, ale nie w szarej rzeczywistości. Jednak jest w niej coś pięknego. Coś, co każe czytać dalej. Coś uniwersalnego. A do tego zawartego w tak pięknych słowach. Uczta dla duszy.

"Wstyd mi za siebie. Codziennie się modlę, aby zobaczyć twoją twarz. A Ty nie przychodzisz do mnie we śnie..."

Jednak, tak jak wspominałam wyżej, najbardziej upodobałam sobie pierwszą. Przede wszystkim za kilkanaście zdań, parę fragmentów i kilka rozdziałów, które naprawdę trafiły głęboko do mojego serca. Są tak do bólu prawdziwe. Są tak urzekające. Są tak niezwykłe. Razem tworzą bardzo silną konstrukcję, której nic nie będzie w stanie zburzyć. Jestem pełna uznania dla autorki. Ze świecą można szukać osoby, która zdołałaby napisać tak cudownie o miłości, jak zrobiła to Kasia. Ta część książki to jedna z moich największych inspiracji.

"Mogę tylko czytać między Twoimi słowami."

Chciałabym napisać coś jeszcze. Coś, co wyrazi wszystko co czułam czytając "Dźwięki wspomnień". Ale nie da się tego zrobić. "Nie ma odpowiednich słów, nawet najwięksi poeci nie umieją tego wyrazić słowami, mimo iż wiele lat próbują. Na pozór im się to udaje, ale w głębi duszy wiedzą, że tak się nie da." Gdyby wszystkie debiuty były tak udane, to świat byłby piękny.

"Mówi się, że każdy z nas pewnego dnia znajdzie osobę, która pokaże nam, czym jest prawdziwa miłość."


Czasami trafiasz na książkę, której autora dobrze znasz. Nieważne, że tylko blogowo i na podstawie kilku mailów. Ale znasz. Jeszcze przed przeczytaniem "Dźwięków wspomnień" Katarzyna Meres była dla mnie nieocenionym źródłem rad, więc zżerała mnie ogromna ciekawość jak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kiedy zostaje im odebrane dzieciństwo...

Po raz pierwszy "Pokój na poddaszu" autorstwa Wandy Wasilewskiej został wydany w 1939 roku. Książka opowiada o bardzo młodych ludziach, których los zmusił do szybkiego wkroczenia w dorosłość. Umarła bowiem ich matka. Anka, Zosia, Adaś i Ignaś są zdani jedynie na siebie i mogą liczyć tylko na to, że dopisze im szczęście.

Tej krótkiej powieści, bo zaledwie stu stronicowej, wcale nie czyta się tak łatwo. Mimo, że dzieci zawsze udaje się uratować z opresji. Mimo, że ktoś zawsze zdoła im pomóc. Mimo, że pojawiają się w ich życiu radosne akcenty. Mimo to wszystko łapie człowieka dojmujący smutek. Dlaczego właśnie oni? Czemu to Ania musi zastąpić swojemu rodzeństwu matkę?
Nie macie pojęcia jak bardzo było mi żal Ignasia, kiedy przeczytałam o tym, że tak się poświęcił i...

Wasilewska posługuje się z jednej strony prostym i dość przyjemnym piórem, bo zawierającym przeważającą liczbę dialogów, a z drugiej odbierałam je po trosze jako sztuczne. Brakowało w nim pewnego rodzaju "rozmachu". A działania bohaterów zawsze były takie d o b r e, takie godne przykładu. Anielskie dzieci. Jednakże wiem, że tak miało być. Więc wybaczam.

Ale nie mogę wybaczę tego, że autorka użyła tak małej ilości wyrazów, aby wszystkie wydarzenia opisać.
Powinna użyć znacznie więcej.
Powinna zaserwować choć ciut więcej opisów.
Powinna skupić się na lepszej charakterystyce bohaterów. Tak żeby czytelnik mógł ich lepiej poznać.
Powinna powiedzieć coś jeszcze na temat Chaimka.
Powinna oddać coś jeszcze odnośnie Helenki.
Tak dużo rzeczy powinna zrobić, a nie zrobiła.

A może jednak lepiej wybaczyć? Może tak było zaplanowane? Tak miało być?

Bo gdyby było inaczej...
"Pokój na poddaszu" nie byłby tą książką, która leży teraz przede mną.
Byłby inną, nieznajomą książką.
Która wcale a wcale nie musiałaby okazać się dobra.
Ojej...

Kiedy zostaje im odebrane dzieciństwo...

Po raz pierwszy "Pokój na poddaszu" autorstwa Wandy Wasilewskiej został wydany w 1939 roku. Książka opowiada o bardzo młodych ludziach, których los zmusił do szybkiego wkroczenia w dorosłość. Umarła bowiem ich matka. Anka, Zosia, Adaś i Ignaś są zdani jedynie na siebie i mogą liczyć tylko na to, że dopisze im szczęście.

Tej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

(Starałam się nie spoilerować, ale jak przez przypadek powiedziałam za dużo to przepraszam!)


"Ignite, my love. Ignite."


O tak.

Nadal marzę, że uda mi się ukraść styl Mafi, wykorzystać go do własnych celów, a potem jej go oddać, nienadającego się już do niczego.
Rozpadam się widząc pierwsze zdanie.
"I am an hourglass."
Wtedy zaczyna zżerać mnie zazdrość. Tak duża, tak mocna, wręcz nie do opisania.
Dlaczego?
Dlaczego ja nie mogę tak pisać?

"My bones, my blood, my brain freeze in place, seizing in some kind of sudden, uncontrollable paralysis that spreads through me so quickly I can`t seem to breathe. I`m wheezing in deep, strained inhalations, and the walls won`t stop swaying in front of me."

I znowu. Znowu. Znowu!
Mafi, jak możesz!?

"I grieve nothing. I take everything."

I po raz kolejny zastanawia mnie co takiego kryje się w tych słowach. Każde z nich wydaje się idealnie dopasowane, idealnie wczepione i złożone w zdanie. A razem one wszystkie tworzą niemal... muzykę. Nieziemską melodię. Cała książka to jeden wielki dźwięk, tak głośny, że niemal może rozsadzić uszy. Zatykam je, przykrywam rękami, i kręcę kręcę kręcę głową. A myśli, tak, one tańczą w alei po prawej stronie, gdzie zawsze świeci słońce.

"Stop.
Stop time.
Stop the world."

Tak właśnie się stało. Przepadłam. Odpłynęłam na jakimś nieznanym mi statku i wrócę dopiero gdy skończę czytać. Albo nie. Wrócę dopiero wtedy gdy zdołam się otrząsnąć po tej emocjonalnej bombie. Wrócę kiedy już będę gotowa. Kiedy nacieszę się naiwnością tej historii, jej cudownym szczęśliwym zakończeniem i całym wymiarem tej rozbrajającej bajeczki. "I think (...) my heart is going to explode."

Szkoda tylko, że autorka poszła na łatwiznę. Ruszyła najprostszą, najłatwiejszą drogą. Bo fani chcieli. Krzyczeli. A większość czytelników posiadających szósty zmysł wiedziała jak to się skończy. Wymarzyła sobie swój własny przecudowny koniec, a teraz oczekują tylko oficjalnego potwierdzenia swoich domysłów. Kochani, chciałabym Wam powiedzieć coś więcej, ale... NIE POWIEM. Jednak z drugiej strony. Czy to nie było zaplanowane od pierwszej części? Czy czasem Mafi nie zwodziła nas wszystkich żeby później nimi wstrząsnąć, chwycić za serce i i i nie oddać go go go już nigdy więcej? Klucza do rozwiązania tej zagadki poszukajcie sami. Nie wiem czy wolicie spacerować, biegać, tańczyć, śpiewać, skakać czy też po prostu odpoczywać, ale zapewniam, że TU każdy znajdzie coś dla siebie. Kochani, od czego jest wyobraźnia?

Już od dawna nie czytałam tak wyśmienitej książki. Tak pysznej. Po skończeniu jej coś we mnie poszło z dymem. Spaliło się. "And something inside of me shatters." Nie mam pojęcia jak to odzyskać. Mogę próbować kartkowania tysiąca innych powieści, oglądania tysiąca filmów i rozszyfrowywania tysiąca innych zagadek, ale wiem, że to nie będzie to samo.

Bohaterzy ulegli diametralnej przemianie. Julia, Adam i... Warner nie są już tymi samymi postaciami, którymi mogli się wydawać w pierwszej części. W "Ignite me" możemy poznać o nich całą prawdę, zrozumieć ich działania i tok myślenia. Sama Julia bierze się w garść, staje się silna, wierzy, że osiągnie swój cel i... walczy na wszelkie możliwe sposoby. Natomiast Adam, więc on... eee, jest idiotą, choć to i tak mało powiedziane. Jest kompletnym debilem, ciotą i marną imitacją pingwina. Nienawidzę go tak bardzo, że każdy fragment, w którym występuje podnosi mi ciśnienie. Jejciu, najgorsza, najbardziej mdła i irytująca postać z jaką spotkałam się w literaturze. Fuj! Ale Warner, tu już jest o niebo (dwa nieba!) lepiej. Autorka poświeciła mu masę czasu, widać wyraźnie, że w kreację jego charakteru włożyła dużo wysiłku. Jeśli możliwe jest zakochanie się w bohaterze literackim, to ja właśnie się zakochałam.

Ach, zapomniałam wspomnieć o tym, że w tej części brakuje skreśleń. Brakuje ich, bo Julia już wie czego chce. Podjęła decyzję i nie tłumi w sobie myśli, nie ukrywa ich sama przed sobą. Teraz głośno krzyczy. Nie zamierza przestać.

"- You know - he whispers, his lips at my ear - the whole world will be coming for us now.
I lean back. Look into in eyes.
- I can`t wait to watch them try."

Przepraszam, ale nie jestem w stanie pisać dalej. Mafi ukradła mój osobisty słownik.

(Starałam się nie spoilerować, ale jak przez przypadek powiedziałam za dużo to przepraszam!)


"Ignite, my love. Ignite."


O tak.

Nadal marzę, że uda mi się ukraść styl Mafi, wykorzystać go do własnych celów, a potem jej go oddać, nienadającego się już do niczego.
Rozpadam się widząc pierwsze zdanie.
"I am an hourglass."
Wtedy zaczyna zżerać mnie zazdrość. Tak duża, tak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

BYŁA MIŁOŚĆ. JEST MIŁOŚĆ
BYŁA KREW. TERAZ JEST WIĘCEJ KRWI
NIE BYŁO ZDRAD. TERAZ SĄ ZDRADY
I ZEMSTA
TO DOPIERO POCZĄTEK

Czwarty tom serii "Dary Anioła" pojawił się w moim czytelniczym życiu wtedy, kiedy go najbardziej potrzebowałam. Kiedy potrzebowałam czegoś, co sprawiłoby, że rzeczywistość zniknie. Czegoś, co będzie tak nieskończenie absorbujące, że wszystko oprócz tej książki rzucę w kąt. Czegoś, co wcale nie musi być genialne, aby można się było tym zachwycać. Nie macie pojęcia jak to miło usłyszeć w środku ten piszczący głosik rozhisteryzowanej nastolatki, której nie trzeba dużo, aby mogła kipieć szczęściem. Bo ja, gdzieś tam w środku nadal nią jestem. I tak, fantastyka jeszcze mi się nie przejadła!

Kiedy ja czytałam "Miasto szkła"? Ach, no tak! Bardzo dawno temu, w czerwcu tamtego roku. Zastanawiałam się więc czy jest w ogóle sens czytania teraz dalej skoro:
a) dużo zapomniałam;
b) zmienił mi się gust;
c) blogosfera krzyczy, że to najgorsza część i do tego pisana na siłę!
Przeczytałam. Odpowiadam:
a) rzeczywiście troszkę, ale wystarczająco dużo pozostało w mojej głowie, abym mogła biegle orientować się w zaistniałych sytuacjach i ich powiązaniach z poprzednimi tomami;
b) jaka bzdura, teraz to sobie uświadomiłam, jak już raz jakaś książka mi się spodoba, to jestem za nią do końca;
c) gdzie? w którym miejscu!?

No dobra, dobra, dobra, dobra...
Może i wkurzyłam się, bo Simona jest stanowczo za dużo. Denerwowałam się na bieg wydarzeń i na to, że autorka chyba nie ma serca dla swoich czytelników, no przesada, cały czas obrywa Jace, a to moja ulubiona postać i chcę nie pozwalam buntuję się rozkazuję, aby żył sobie gdzieś tam szczęśliwie. A nie, jak jest lawina, to najwięcej kamieni spada na niego.

Po raz kolejny nie mam pojęcia co takiego widzę w "Darach Anioła"...
Tłuką się, biją, zabijają, wskrzeszają (?), gryzą, rozszarpują na strzępy.
(To u góry służy jedynie zbudowaniu dramatycznej atmosfery. Demonów wcale nie było aż tak dużo.)
Mamy wampiry, wilkołaki, NOCNYCH ŁOWCÓW i innych...
(To DRUKOWANYMI najlepsze.)
I jest wątek romantyczny!
(uhuhuhuhu!!)
Okej, wygraliście, ten wątek to właściwie sens tej historii.
Okej, czytam tylko ze względu na ten wątek.
No przecież się przyznałam!
(Niech Wam będzie, uwielbiam Jace`a, ale cicho sza. To tajemnica.)
Clary też niczego sobie, ale mogłaby mieć lepszy charakterek, no i nie obraziłabym się gdyby zabrała Simonowi narrację, bo facet przynudza.
Szkoda, że nie można mieć wszystkiego.

Oraz, jako smaczek, taki oto piękny cytat.

"L`amor che mwove il sole e l`altre stelle."*

Pani Cassandro, jak pani mogła? No jak!? Jak można zakończyć książkę w takim momencie? Jak? Właśnie się na panią obraziłam, pani Clare.

Dobrze, że "Miasto zagubionych dusz" już czeka na półce! Ha!

* - "Miłość jest najpotężniejszą siłą na świecie."

BYŁA MIŁOŚĆ. JEST MIŁOŚĆ
BYŁA KREW. TERAZ JEST WIĘCEJ KRWI
NIE BYŁO ZDRAD. TERAZ SĄ ZDRADY
I ZEMSTA
TO DOPIERO POCZĄTEK

Czwarty tom serii "Dary Anioła" pojawił się w moim czytelniczym życiu wtedy, kiedy go najbardziej potrzebowałam. Kiedy potrzebowałam czegoś, co sprawiłoby, że rzeczywistość zniknie. Czegoś, co będzie tak nieskończenie absorbujące, że wszystko oprócz tej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Co się stało z Alice?

Kto obdarował tę książkę tak wyjątkowo paskudną okładką? Jak mógł!? Czytał w ogóle to, co znajduje się w środku? Nie wydaje mi się. To niewyobrażalny błąd, bo mogę się założyć, że okładka odstraszyła większość potencjalnych czytelników tej powieści, którzy prawdopodobnie uciekli na jej widok gdzie pieprz rośnie. Szata graficzna nawet w najmniejszym stopniu nie obrazuje treści.

Eleanor Hibbert to niezwykle płodna autorka, napisała bowiem ponad sto powieści pod różnymi pseudonimami, a najbardziej znane to: Jean Plaidy, Victoria Holt, Philippa Carr, pisała także jako Eleanor Burford, Elbur Ford, Kathleen Kellow, Anna Percival oraz Ellalice Tate.

"Panią na Mellyn" jako pierwsza przeczytała moja mama, której książka musiała niezwykle przypaść do gustu, ponieważ gorąco zachęcała mnie do zapoznania się z lekturą, a jako że nie miałam akurat nic innego pod ręką stwierdziłam, że skorzystam z okazji.

Dwudziestocztero letnia Marthy Leigh nie ma widoków, aby wyjść za mąż, więc przyjmuje posadę guwernantki w rezydencji Mount Mellyn. Jej wychowanka, Alvean, sprawia na początku kłopoty, jednak z czasem ośmioletnia dziewczynka zaczyna dogadywać się z kobietą, a najbardziej zbliżają je do siebie lekcje konnej jazdy. Jednakże z czasem Marty popada w obsesję dotyczącą pierwszej pani TreMellyn, Alice, do której jest bardzo podobna...

Książka pozytywnie mnie zaskoczyła, nie spodziewałam się, że okaże się tak dobra. Pod wieloma względami przypomina mi "Rebekę" Daphne du Maurier, nie chodzi tu o fabułę i bohaterów, ale o wrażenia, które wywarły na mnie obydwie powieści. Są lekkie, przyjemne, no i zadziwiająco szybko się je czyta. Mają taki specyficzny i tajemniczy klimat, który nie sposób opisać zwykłymi słowami. Bohaterowie są tacy żywi, czasami miałam wrażenie jakby zaraz mieli wyskoczyć z kartek. A opisy, stworzone przez tak lekkie pióro, podczas czytania sprawiają niewysłowioną przyjemność. Dialogi również na dobrym poziomie, można wręcz pozazdrościć Holt literackiego kunsztu.

Najbardziej upodobałam sobie Alvean, dziewczynkę, której każde pojawienie się dodawało książce smaku, zdecydowanie jest to najbarwniejsza postać tej historii. Na początku była wymalowana ciemnymi kolorami, ale później dzięki pannie Leigh jej osobowość nabrała zupełnie nowego jasnego wyrazu. Sama guwernantka nie zaskarbiła sobie mojej sympatii. Czytałam i stwierdzałam, że "Ta kobieta nie ma w sobie życia!". Może to i dziwne, ale nie lubię uporządkowanych, dobrych i nieskazitelnych ludzi, a tym bardziej książkowych postaci. Tacy nie dość, że są denerwujący, to jeszcze niesamowicie nudzą.

Moje pierwsze spotkanie z twórczością Eleanor Hibbert wypadło bardzo dobrze, oczywiście w wolnej chwili pójdę przetrząsnąć bibliotekę w poszukiwaniu innych jej książek, a Was tymczasem gorąco zachęcam do upolowania "Pani na Mellyn". Udajcie, że nie dostrzegacie tej szpetnej okładki.

Co się stało z Alice?

Kto obdarował tę książkę tak wyjątkowo paskudną okładką? Jak mógł!? Czytał w ogóle to, co znajduje się w środku? Nie wydaje mi się. To niewyobrażalny błąd, bo mogę się założyć, że okładka odstraszyła większość potencjalnych czytelników tej powieści, którzy prawdopodobnie uciekli na jej widok gdzie pieprz rośnie. Szata graficzna nawet w najmniejszym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

"Praga stała się moją obsesją."

Lubicie Warszawę? Jeśli tak, to książka idealna dla Was! Jeśli nie, to cóż, na wstępie informuję, że nie znajdziecie w niej nic dla siebie. Ja natomiast jestem gdzieś pośrodku. Jak nie ma mnie w stolicy to mówię, że tak, oczywiście, bardzo ją lubię, a jak tam jestem to, jedynym moim marzeniem staje się ucieczka. Wolę ciszę, spokój, a ci wszyscy ludzie, którzy cały czas gdzieś pędzą doprowadzają mnie do... nie wiem jak to ująć w słowa, bo to bardzo dziwne uczucie. Ja po prostu nie mogłabym żyć tak jak oni. Tam jest stanowczo za głośno, za dużo szumu, za duży tłok. Jak w takim razie odebrałam "Na Pragę nie wrócę"? Książkę, której tematem przewodnim jest właśnie Warszawa?

Jedną z bohaterek tej opowieści jest Magdalena, pisarka i historyk, innymi są... warszawskie kamienice, których historia ożywa na oczach czytelnika, obejmując wiek XVIII, II wojnę światową, PRL i współczesność. A obok nich - skomplikowane postaci kobiet: wiernych przyjaciółek, kochających matek, namiętnych kochanek i profesjonalistek u szczytu kariery.
Autorka, znająca Warszawę jak mało kto, wędruje między jej prawą i lewą stroną, między tym co było a tym co zostało. Zagląda w głąb śmierdzących podwórek cudem ocalałych kamienic, zabiera czytelnika na niebezpieczne przechadzki po praskich cmentarzach lub blokowiskach wyrosłych na gruzach dawnej Warszawy. Podczas tych historyczno-urbanistycznych włóczęg poznajemy całą galerię postaci, takich jak dwóch osiemnastowiecznych księży nieświadomych, że trafili pod warszawskie czerwone latarnie czy parę bezdomnych zakochanych z autobusu linii 160. Gdzieś na pograniczu głównych wątków pojawiają się też psie historie, niekiedy zabawne, a czasem chwytające za gardło.
W gąszczu powieściowych wątków nie zabraknie niepokojącego kryminału, pogmatwanego romansu i dziennika podróży po Europie, z bezcenną instrukcją obsługi włoskiej komunikacji miejskiej oraz przewodnika po lokalach gastronomicznych warszawskiej Pragi.*

Nie spodziewałam się, że autorka będzie posługiwała się tak lekkim i zgrabnym stylem, który oczywiście przypadnie mi od razu do gustu. Sytuacje choć niekiedy absurdalne (nie chcę Wam psuć przyjemności z lektury, więc nie przytoczę ich tutaj) wychodzą nadzwyczaj... naturalnie i jakby przemawiają cichutko do czytelnika "Tak miało być! Wszystko się zgadza!", a nie zgadza się, ten czytelnik podświadomie to czuje. Natomiast bohaterzy ujęli moje serducho swoją... zwykłością. Pani Wichrowska dała świetny przykład na to, że nie trzeba serwować długich opisów charakteru postaci, a wystarczy jedynie stworzyć odpowiednie sytuacje, aby czytelnicy mogli się na nich poznać.

Wydaje mi się, że to było od początku zaplanowane, a mianowicie - autorka nie kończy wątków. Prawie wszystkie pozostawia otwarte. Stawia swoim czytelnikom pytania, na które później nie chce dać odpowiedzi. Większość zapewne uzna to za minus, jednak ja uważam to za idealne rozwiązanie. Uwielbiam takie książki, bo można się w nich doszukiwać czegoś więcej i okazują się one być bardzo miłym zaskoczeniem.

Jednak żeby nie było za słodko, muszę wspomnieć również o tym, że te wszystkie fakty historycznie wplątane między karty "Na Pragę nie wrócę" są nieco uciążliwe, zwłaszcza dla osób, które historii nie lubią, nie interesuje ich lub też po prostu nie potrafią przyswoić dat i dopasować do nich odpowiednich wydarzeń. Ja należę do tej trzeciej grupy, słaba pamięć to w końcu nie moja wina.

W ogólnym rozrachunku "Na Pragę nie wrócę" wypada dobrze, bardzo się cieszę, że mogłam bliżej zapoznać się z powieścią Elżbiety Wichrowskiej i mam nadzieję, że w przyszłości będę mogła przeczytać coś jeszcze jej autorstwa.

* - pochodzi z okładki

"Praga stała się moją obsesją."

Lubicie Warszawę? Jeśli tak, to książka idealna dla Was! Jeśli nie, to cóż, na wstępie informuję, że nie znajdziecie w niej nic dla siebie. Ja natomiast jestem gdzieś pośrodku. Jak nie ma mnie w stolicy to mówię, że tak, oczywiście, bardzo ją lubię, a jak tam jestem to, jedynym moim marzeniem staje się ucieczka. Wolę ciszę, spokój, a ci...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Dzisiaj będzie inaczej.
Dzisiaj użyję tylko znikomej ilości słów.

Dzisiaj przedstawię Wam książkę:
krótką;
pełną cudownych ilustracji;
napakowaną prawdami życiowymi;
pełną tego wszystkiego o czym na co dzień się nie myśli;
rozkazującą się na chwilkę zatrzymać;
pytającą co przedstawia tamta akwarelka;
zasypaną różnymi planetami.

Czy trzeba do niej dorosnąć?
Hm.
Kłóciłabym się.
Powiedziałabym, że więcej zrozumie z niej młody niż dorosły.
Bo wszyscy dorośli doszukują się nieprawdy w prawdzie, a dzieci przyjmują ją bez zająknięcia.
Choć bez wątpienia.
Trzeba przeczytać chociaż parę razy.
W tych momentach życia kiedy przez nie przedziera się huragan.
Aby "Mały Książę" mógł wszystko uspokoić.
Wtedy będzie najlepszy, najlepiej rozumiany.

Może nich za rekomendację wystarczy Wam to, że ja nie chcę dorosnąć.

I nie zamierzam tu przytaczać pięknych cytatów. Zamierzam je wszystkie zapamiętać poprzez ciągłe wracanie do fragmentów; poprzez odkrywanie tej książeczki na nowo.

Dzisiaj będzie inaczej.
Dzisiaj użyję tylko znikomej ilości słów.

Dzisiaj przedstawię Wam książkę:
krótką;
pełną cudownych ilustracji;
napakowaną prawdami życiowymi;
pełną tego wszystkiego o czym na co dzień się nie myśli;
rozkazującą się na chwilkę zatrzymać;
pytającą co przedstawia tamta akwarelka;
zasypaną różnymi planetami.

Czy trzeba do niej dorosnąć?
Hm....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Spróbujemy raz jeszcze? Od nowa?


Twórczość Katarzyny Michalak powoli poznaję, mam dopiero za sobą trzy powieści z jej dorobku, a mianowicie "Bezdomną" (która mnie straszliwie rozczarowała), "Rok w Poziomce" (który nie był zachwycający, ale mimo to przyjemny) i, no właśnie, "Nadzieję", którą dzisiaj skończyłam czytać. Tym razem pani Kasia bardzo mnie zaskoczyła.

Lilianę poznajemy w momencie, gdy jako mała samotna dziewczynka wędruje przez las, szukając miejsca, w którym będzie bezpieczna i szczęśliwa. Zamiast Arkadii znajduje rannego Aleksieja, syna sąsiadki, który od tego dnia staje się jej najserdeczniejszym - i jedynym - przyjacielem. Dzieci dorastają razem, dzieląc się największymi tajemnicami i lękami. Niestety, los wkrótce je rozdziela i wydaje się, że ich drogi nigdy się już nie skrzyżują. Jednak Lilianę i Aleksieja połączyły na zawsze dwa uczucia, silniejsze od przeznaczenia: miłość i nienawiść. Mężczyzna ciągle powraca do kobiety, mimo, że ta potrafi jedynie go ranić. Ona, Lilith, jest jak ogień, on - jak ćma. Miłość staje się obsesją, przeznaczenie zmienia się w fatum, a Liliana i Aleksiej nie potrafią, a może nie chcą się temu przeciwstawić. Pozostaje tylko Nadzieja...*

Od książki nie mogłam się oderwać i przestać choć na chwilę czytać, co jednak nie zmienia faktu, że "Nadzieja" jest niczym telenowela. Autorka non stop wrzuca swoim bohaterom kłody pod nogi, i jak mi się zdaje, przygotowała dla nich masę nieszczęść, którymi kolejno w nich ciska. A później stara się ich niezwłocznie z tego bagna odratować w bardzo pomysłowy sposób, czasami wręcz śmieszny. To wszystko jest tutaj tak nieprawdopodobne i pozbawione logiki, że po prostu nie mogę się temu nadziwić, dobrze, że ja nie mam aż tak skomplikowanego życia.

Styl jakim posługuje się Michalak jest lekki, przyjemny i typowo kobiecy, pasujący do tego rodzaju literatury, jednakże wymaga on doszlifowania i pasowałoby nad nim jeszcze popracować. Niektóre sytuacje wydają się sztuczne, a opisy nie zachwycają, chyba tylko dialogi ratują sytuację, bo wychodzą nad wyraz naturalnie. Wydaje mi się, że pisarka sama dobrze nie wiedziała za co się bierze, bo książki traktującej o takich tematach jak przemoc domowa, prochy, samookaleczenie, gwałt nie można napisać na szybko, na luzie i bez dogłębnego wniknięcia w temat. W przeciwnym razie wychodzi, tak jak tutaj, niesmacznie i nierealnie.

Sami główni bohaterzy (tylko główni, bo reszty nie ma, a jak są to puści, niczym się niewyróżniający) też zaskakują. Zaskakują swoją głupotą i decyzjami, które podejmują. Autentycznie, w żaden sposób nie mogę rozgryźć ich postępowania, dlaczego tak, a nie inaczej? Skąd taki pomysł? No skąd, ja się pytam!? Lilou bardzo nie lubię, Aleks jeszcze przejdzie, ale to też z zamkniętymi oczami.

A teraz tylko wzdycham, po po raz kolejny się zawiodłam. Dostałam twór, który prawdopodobnie miał wycisnąć z czytelnika łzy wzruszenia, miliardy nieopisanych emocji i chwytać za serce. Niestety, nie ten adres. Ale mimo wszystko jest to książka w miarę przyjemna, bo szybko się czyta i do tego jest taka cienka!

Spróbujemy raz jeszcze? Od nowa?


Twórczość Katarzyny Michalak powoli poznaję, mam dopiero za sobą trzy powieści z jej dorobku, a mianowicie "Bezdomną" (która mnie straszliwie rozczarowała), "Rok w Poziomce" (który nie był zachwycający, ale mimo to przyjemny) i, no właśnie, "Nadzieję", którą dzisiaj skończyłam czytać. Tym razem pani Kasia bardzo mnie zaskoczyła.

Lilianę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Nie pamiętam kiedy to się stało. Jak się zaczęło, ani kiedy to sobie uświadomiłam. Nie pamiętam nic oprócz tego, że czytałam. Czasami z przerwami krótkimi, czasami długimi, ale zawsze wracałam. Wracałam i czytałam. Teraz już nie mogę sobie przypomnieć jak przewracałam strony. Nie mogę sobie przypomnieć dlaczego te kartki tak szybko uciekały. Ale wiem, że naprawdę polubiłam twórczość Prousta.


"W cieniu zakwitających dziewcząt" to druga część quasi-autobiograficznego cyklu Marcela Prousta "W poszukiwaniu straconego czasu", po którą sięgnęłam pełna obaw i jednocześnie pełna nadziei. Obaw, bo wiedziałam, że autor potrafi nieźle wymęczyć swojego czytelnika, a nadziei ponieważ chciałam odkryć to, co było dla mnie niedostrzegalne za pierwszym razem. I cóż, jestem padnięta i nie odkryłam tego co odkryć chciałam. Jeszcze. Nadal mocno wierzę, że trzeci tom pozwoli mi to zmienić.

Ale tym razem dostałam nieco innego Prousta, choć nadal odmalowującego pięknie życie francuskiego mieszczaństwa; zwracającego uwagę na każdy szczegół, detal, niuans; ukazującego najbardziej wnikliwie relacje międzyludzkie, (i piszę to z bólem serca) ten przynudza, ten rozczarowuje i sprawia, że czytelnik (o ile to możliwe) się z nim kłóci, narzeka, przedrzeźnia jego własne słowa, ale... po pewnym czasie, ten czytelnik dostrzega, że ten nowy Proust pokazuje więcej, pokazuje inaczej i jeszcze bardziej nie liczy się z czasem.

To zdecydowanie literatura z najwyższej półki, nie będąca niestety dla każdego. Większość już po piętnastu stronach rzuci tę książkę w kąt i krzyknie, że tego nie da się czytać. Sięgając po dzieło, uznane w powszechnej opinii krytyków za arcydzieło, trzeba mieć czas i chęci, spokój przede wszystkim oraz nieskończone pokłady cierpliwości. Książka jest trudna i ja sama miałam z nią miejscami spore problemy, ale brnęłam uparcie naprzód i dobrnęłam do końca, a teraz mogę być z siebie dumna.

Lubię twórczość tego pisarza za to, że jest inna. Wyróżnia się. Brakuje w niej jakiejkolwiek akcji. Brakuje dialogów. Jest stanowczo za dużo wyrazów. Wszystko jest zbyt rozwlekłe i melancholijne. Szczegółów też jest przesyt. Ale, powtarzam, naprawdę lubię. Za niepowtarzalny klimat, czasami przynudzający, ale też w jakiś sposób szalenie interesujący. I za to, że czasami trafię na zdanie, które przemówi bardzo głęboko do serca, tam gdzie ciężko trafić. Ale też w wielu kwestiach mogłabym podyskutować, bo się po prostu nie zgadzam.

Polecam tylko najbardziej wytrwałym. Najbardziej spokojnym i pragnącym zatopić się we wspomnieniach.

Nie pamiętam kiedy to się stało. Jak się zaczęło, ani kiedy to sobie uświadomiłam. Nie pamiętam nic oprócz tego, że czytałam. Czasami z przerwami krótkimi, czasami długimi, ale zawsze wracałam. Wracałam i czytałam. Teraz już nie mogę sobie przypomnieć jak przewracałam strony. Nie mogę sobie przypomnieć dlaczego te kartki tak szybko uciekały. Ale wiem, że naprawdę polubiłam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Właśnie popełniłam jeden z największych grzechów mola książkowego, ale jako, że rządzę się swoimi prawami, nie zamierzam wyznaczać sobie za to żadnej kary, ot, po prostu tak się stało... i już, nic na to teraz nie poradzę.

Na wszystkich kontynentach na drzwiach domów pojawiają się czarne odciski dłoni. Wypalają je skrzydlaci nieznajomi, którzy wkradają się do naszego świata przez szczelinę w niebie...

Przemierzająca kręte uliczki zasypanej śniegiem Pragi siedemnastolatka ze szkoły sztuk plastycznych zostanie wkrótce uwikłana w brutalną wojnę istot nie z tego świata. I odkryje prawdę o sobie - zrodzonej z dymu i kości...

Jej szkicowniki są pełne potworów. Mówi w wielu językach, nie tylko ludzkich. Ma jaskrawoniebieskie niefarbowane włosy, niezwykłe tatuaże i blizny. Kim jest?

Karou prowadzi podwójne życie:
jedno w Pradze jako utalentowana i tajemnicza artystka, drugie w sekretnym sklepie, gdzie rządzi Brimstone - Dealer Marzeń. Karou nie wie, skąd przybywa i czy jest tylko człowiekiem. Nie wie, po co wyrusza przez magiczny portal na ryzykowne wyprawy. I nie wie, do którego świata należy. Dopóki nie spotka najpiękniejszej istoty: mężczyzny o skrzydłach z płomienia, ustach bez uśmiechu i oczach koloru ognia, których spojrzenie jest jak płonący lont wypalających przestrzeń między nimi. Akiva staje się jej tak bliski, jakby kochała go całe życie...*

TO czego mól książkowy robić nie powinien

Mam wpojone do głowy, aby nie ominąć w czytanej przeze mnie książce nawet jednej literki, nawet jednego maleńkiego słówka. W istocie - nie omijam, czytam wszyściutko. Nawet najgorszą książkę daję radę zmęczyć; nawet w najgorszej książce zmęczę najbardziej denną treść i najbardziej żałosne dialogi, ale tu... Wymiękłam. I nie było to spowodowane tym, że ta powieść jest aż tak bardzo beznadziejna, jeszcze da się czytać, ale tym, że nie chciałam marnować na nią czasu.

Nasi Wielcy Super Bohaterowie

Karou najpierw mnie irytowała, a później była mi już całkowicie obojętna. Mogliby ją zadźgać, zakatować na śmierć, a ja i tak stwierdziłabym, że mam to gdzieś. Wiem, jestem okrutna. A Akiva. Oo! To dopiero nic nie potrafiąca sierota, serio, ten osobnik to podobno mężczyzna (podobno!). Za przeproszeniem, w tym związku to chyba Karou ma jaja. Naprawdę nie mogłam go ścierpieć. Taki idealny, taki piękny, i w ogóle! Och, jakie to fascynujące! Ile razy oni ze sobą rozmawiali? Ach, zapomniałam, przecież to była miłość od pierwszego wejrzenia. Zupełnie jak Romeo i Julia. Drodzy niewtajemniczeni, niespecjalnie lubię dramat szekspirowski.

Coś za bardzo fantastycznego

Świat wykreowany przez autorkę rzeczywiście jest oryginalny, świeży i wszystko trzyma się kupy. Szkoda tylko, że ten pomysł jest... hm, chory i dziwny. Opisy wyglądu chimer były dla mnie po prostu obrzydliwe i nie miałam najmniejszej ochoty ich czytać. Może ja jestem jakaś nienormalna albo fantastyka mi się już po prostu przejadła?

Jedno Wielkie "Hm"

"Córka dymu i kości" niespecjalnie przypadła do mojego wybrednego gustu, spodziewałam się czegoś choć ciut lepszego po tych wszystkich pozytywnych opiniach. Naprawdę nie rozumiem fenomenu tej książki. Niby styl autorki bardzo przystępny w odbiorze, niby całkiem plastyczny, czasem jakaś linijka się spodoba, ale... dla mnie to chyba troszeczkę za mało. A jak widzę, wydawnictwo wydało, innym czytelnikom się podoba, okładka jest PEŁNA pochwał... Coś musi być na rzeczy. Jak chcecie to czytajcie, nic nie stoi na przeszkodzie.

*- pochodzi z okładki

Właśnie popełniłam jeden z największych grzechów mola książkowego, ale jako, że rządzę się swoimi prawami, nie zamierzam wyznaczać sobie za to żadnej kary, ot, po prostu tak się stało... i już, nic na to teraz nie poradzę.

Na wszystkich kontynentach na drzwiach domów pojawiają się czarne odciski dłoni. Wypalają je skrzydlaci nieznajomi, którzy wkradają się do naszego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Będę szczera. Nie mam zielonego pojęcia jak zacząć...
Może tak, że "W stronę Swanna" okazało się zupełnie inną książką niż sobie to wyobrażałam? Może tak, że w tym przypadku coś takiego jak skala oceniania od jeden do dziesięciu przestaje istnieć? Może tak, że pierwszy tom cyklu "W poszukiwaniu straconego czasu" wymaga myślenia? Wymaga tego, aby uruchomiły się nawet najbardziej szare komórki. I tu pojawia się problem. Bo co zrobić jeśli od nadmiaru myśli boli głowa, a prozy Prousta chce się... jeszcze?

Pewnego dnia smak magdalenki zanurzonej w herbacie budzi w bohaterze, młodym człowieku rozpieszczonym przez matkę i babkę, wspomnienia. Wraca myślą do miasteczka Combray, gdzie spędzał cudowne wakacje jako dziecko. Powracają też wspomnienia spacerów szlakiem posiadłości pana Swanna, gdzie mieszka niedostępna księżna będąca obiektem westchnień bohatera...*

Zdaję sobie sprawę z tego, że dla wielu osób, a raczej większości, "W stronę Swanna" jest utworem, przez który nie sposób przebrnąć, jest powieścią diabelnie trudną, z monotonną akcją, która nigdy nie zamierza się ruszyć, nudną po prostu. Co do pierwszego - nie zgadzam się; co do drugiego - po części; co do trzeciego - przyznaję absolutną rację. Natomiast w żadnym wypadku nie uważam, aby ten utwór był nudy, absolutnie nie. Fakt faktem - ma nadmiernie rozwlekłe opisy, sporadyczne dialogi (nigdy nie sądziłam, że będę aż tak za nimi tęsknić!) oraz akcję, która... hm, swoją szybkością nie powala. Po prostu to sprawia, że jest on inny, w pozytywnym znaczeniu. Nie znajdziecie drugiego takiego.

Były momenty, kiedy czytało mi się naprawdę przyjemnie, wprost wyśmienicie, kiedy nie mogłam oderwać się od tej historii. Kiedy w moich oczach prawdopodobnie paliły się iskierki uwielbienia, kiedy zachwycałam się umiejętnością obserwacji Prousta, jego charyzmą, tym jak doszlifowanym i dopracowanym posługiwał się warsztatem. Ale. Były momenty, kiedy nie mogłam znieść nawet jednego słowa więcej, kiedy wszystko ciągnęło się niemiłosiernie, kiedy patrzyłam na swój egzemplarz prawdopodobnie z nienawiścią w oczach. Były też chwile, kiedy uciekałam od tej książki w każdy możliwy sposób, a na drugi dzień leżałam i czytałam zawzięcie.

"W stronę Swanna" polecam tylko i wyłącznie osobom spragnionym czytelniczych wyzwań (bo ta książka to jedno wielkie wyzwanie) i osobom które, tak jak ja, oczekują od literatury "czegoś więcej". Czegoś na czym będzie trzeba się skupić, czegoś o czym będzie trzeba pomyśleć i czegoś, co wymaga nieskończonych pokładów cierpliwości, ale w zamian należycie płaci. Reszcie nie polecam. Mocno wątpię w to, abyście zdołali dotrwać chociażby do połowy. Ja po drugi tom "W cieniu zakwitających dziewcząt" z pewnością sięgnę, ale najpierw muszę zrobić sobie przerwę, złapać głęboki, otrzeźwiający oddech.

Nadal liczę na to, że w następnej części złapię to, co było dla mnie nieuchwytne w tej.

Będę szczera. Nie mam zielonego pojęcia jak zacząć...
Może tak, że "W stronę Swanna" okazało się zupełnie inną książką niż sobie to wyobrażałam? Może tak, że w tym przypadku coś takiego jak skala oceniania od jeden do dziesięciu przestaje istnieć? Może tak, że pierwszy tom cyklu "W poszukiwaniu straconego czasu" wymaga myślenia? Wymaga tego, aby uruchomiły się nawet...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

W swojej czytelniczej "karierze" czytałam tylko jeden kryminał, będący dziełem Agaty Christie i równocześnie jedynym, który mnie zachwycił. Nadal jestem zaskoczona faktem, że tego typu literatura zaczęła do mnie przemawiać, a biorąc dzisiaj z półki "Śmiertelną klątwę" cieszyłam się niemalże jak dziecko na myśl, że czekają mnie tajemnice, zagadki i łamigłówki...

"Śmiertelna klątwa" to zbiór ośmiu opowiadań, z czego sześć pierwszych połączone jest jedną wyraźną nicią, a mianowicie - akcja dzieje się w miasteczku St Mary Mead, gdzie dochodzi do sześciu tajemniczych wydarzeń, które wyjaśnić jest w stanie tylko panna Marple. Natomiast pozostałe dwa diametralnie się różnią i nic już w nich nie jest takie proste...

Jestem z siebie bardzo dumna, bo rozwiązałam sama aż (uwaga!) dwie sprawy zawarte w opowiadaniach "Azyl" oraz "Narzędzie zbrodni". No, pewnie nie były aż takie trudne, skoro nawet ja dałam sobie z nimi radę, ale tak czy siak - liczy się!

Przechodząc do tematu, ta książka gwarantuje świetną zabawę i jest doskonałą pozycją, aby odpocząć i wewnętrznie odetchnąć, a mój dzień dzięki niej stał się o wiele ciekawszy. Akcja cały czas mknie do przodu, odkrywając przed Czytelnikiem coraz to nowe szczegóły, a autorka bardzo zręczne podsuwa nam podpowiedzi, z których ja sama w większości przypadków nic mądrego nie wywnioskowałam.

Jednakże książka ma też ogromnej wagi minus, którego na pierwszy rzut oka nie widać, ale bardziej wprawny czytelnik dopatrzy się, że postacie są jakby bez życia, zachowują się jak laleczki, które Christie sobie poustawiała na odpowiednich miejscach i tańczą, tak jak ona im zagra. A to przeszkadza, bo nie ma bohatera, którego moglibyśmy lubić, bo którego? Przecież wszyscy są tacy sami!

Podczas czytania towarzyszyło mi też dziwne wrażenie "zawrotnej szybkości". I zastanawiam się czym było ono spowodowane. Czy to Christie tak szybko przelewała swoje intrygi na papier? Czy to ja włączyłam tryb "turbo"?Ale spokojnie, to nie wada, to zaleta!

A na koniec jedno słowo - polecam!

W swojej czytelniczej "karierze" czytałam tylko jeden kryminał, będący dziełem Agaty Christie i równocześnie jedynym, który mnie zachwycił. Nadal jestem zaskoczona faktem, że tego typu literatura zaczęła do mnie przemawiać, a biorąc dzisiaj z półki "Śmiertelną klątwę" cieszyłam się niemalże jak dziecko na myśl, że czekają mnie tajemnice, zagadki i łamigłówki...

"Śmiertelna...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Ostatnie sunięcie pióra po papierze.
Ostatni raz stykają się te dwa przedmioty.
Po raz ostatni między nimi tworzy się iskra.
Pieczątka. Pieczęć.
Autobiografia.
Tym samym czytelnicy otrzymują ostatnią powieść od niej.
Od Charlotte Brontë.
28 stycznia 1853 roku ukazuje się

"Villette".

Pod tą nazwą kryje się Bruksela, lata 40. XIX wieku. Lucy Snowe, która zostaje w Anglii pozbawiona widoków na przyszłość wyrusza do Europy, biorąc swój własny los we własne ręce. Trafia na pensję dla dziewcząt Madame Beck, która mieści się w budynku dawnego klasztoru żeńskiego. Otrzymuje posadę nauczycielki języka angielskiego. Jej życie od tej pory ulegnie zmianie...

Myślę, że aby dogłębnie zrozumieć "Villette" i docenić to co kryje się na kartach tej powieści trzeba najpierw poznać dzieje słynnych sióstr, sięgnąć po biografię, od siebie polecam "Charlotte Brontë i jej siostry śpiące", która wyjaśnia bardzo wiele, pozwala zrozumieć to, co nie jest napisane; pozwala niejako przeniknąć mury plebanii w Haworth. Charlotte dużo ukryła, zarówno w swoich książkach jak i w życiu; chciała, aby myślano inaczej, chciała, aby...
W rzeczywistości nie ułożyło się jej tak jak tego oczekiwała, ułożyło się inaczej, ale w swoich dziełach, zwłaszcza w tym, dopisała to czego życie nie chciało jej dopisać, stworzyła książkową szczęśliwą rzeczywistość, ofiarowując ją później swoim czytelnikom.

"Villette" otoczone jest jakąś niewidzialną mgiełką, czymś nadnaturalnym, czymś czego opisać się nie da, jakimś spokojem, jakąś ciszą, wszystko biegnie takim wolnym rytmem, nie przyśpieszając nawet na moment, ani na sekundę, tylko tak sobie biegnie, powolutku, melancholijnie. Czasami doprowadza to człowieka do szału. Czasami ten człowiek wybucha. I czasami ten człowiek krzyczy do tego małego, truchtającego duszka - rusz się wreszcie! Ale on - nieee, nie ruszę się. Robi na przekór i, o ile jest to możliwe, rusza się jeszcze wolniej.

Wielu skarży się na tę powolną akcję, ale mi ona nie przeszkadzała aż tak bardzo, przyzwyczaiłam się po pewnym czasie. Ostatecznie to prawie siedmiuset stronicowe tomiszcze oferuje bardzo wiele, pokazuje, że aby dostać malutką czerwoną wisienkę, trzeba najpierw zjeść cały tort. Zawsze najlepszy jest ten czas oczekiwania.

W tym miejscu nie wiem co jeszcze mogę dodać. Nie chcę być tak przyziemna i pisać o rzeczach, o których zawsze w recenzjach się pisze, bo po co? W końcu to Charlotte Brontë. Wszystko co napisała ona, okazuje się świetne. Jeśli tak jak ja kochacie XIX wiek, to ilość stron nie będzie Wam straszna, pochłoniecie książkę w zastraszającym tempie i szepniecie - naprawdę? To już koniec?

Ostatnie sunięcie pióra po papierze.
Ostatni raz stykają się te dwa przedmioty.
Po raz ostatni między nimi tworzy się iskra.
Pieczątka. Pieczęć.
Autobiografia.
Tym samym czytelnicy otrzymują ostatnią powieść od niej.
Od Charlotte Brontë.
28 stycznia 1853 roku ukazuje się

"Villette".

Pod tą nazwą kryje się Bruksela, lata 40. XIX wieku. Lucy Snowe, która zostaje w Anglii...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wierzysz w przeznaczenie?

Dzisiaj spróbuję zrozumieć dlaczego twórczość Sapkowskiego odniosła tak duży sukces, spokojnie, już na wstępie informuję, że raczej mi się to nie uda...

"Miecz przeznaczenia" to zbiór opowiadań, wprowadzających do słynnej sagi o Wiedźminie, Geralcie z Rivii. Takim też zbiorem jest także "Ostanie życzenie", które czytałam jakiś czas temu, a dokładniej pod koniec września, tak więc strasznie dużo zapomniałam, bardzo dużo...

Książka pod każdym względem jest naprawdę dobra, akcja, bohaterzy, fabuła, wykreowany przez autora świat, wszystko po prostu jest tak cholernie dobre! Ale jednak... coś jest nie tak, według mnie, bo inni się zachwycają... Inni chwalą, dla innych te opowiadania to cały świat.

W wielu miejscach książka mnie nudziła, tak nudziła, że niemożliwością wręcz było dla mnie przewrócenie kolejnej strony, końcówki większości opowiadań czytałam na siłę, zmuszałam się do tego! To było straszne. Niejednokrotnie chciałam historię odłożyć na bok, nie męczyć się już więcej, ale skoro uparłam się, że to przeczytam, to przeczytam, i przeczytałam. Jestem z siebie naprawdę dumna!

Żadnej postaci wykreowanej przez Sapkowskiego nie obdarzyłam sympatią, każda, dosłownie każda, w jakiś niepojęty sposób doprowadzała mnie do szału! Gdybym miała możliwość przekroczenia drzwi, które dzielą mnie od literackiej fikcji to obiecuję, że wszystkich ich bym podusiła. Myślałam, że wiedźmin okaże się postacią tajemniczą, bez przeszłości, pozbawioną ludzkich uczuć, postacią niezwykłą, niezwyciężoną, a tu proszę, lipa, okazał się wiedźminem, który do niczego się nie nadaje. Nasz autor zamiast skupić się na jego prawdziwych przygodach, na magicznych stworzeniach, fabule po prostu, opisuje nam ze wszystkimi szczegółami uroki Yennefer i innych kobiet. Straszliwie denerwowało mnie to, że opis walki zajmuje dwie strony, a opis jak Oczko odrzuca swój lok z oczka zajmuje piętnaście. Serio, faceci, tylko to widzicie?

Podsumowując: spodziewałam się świetnego fantasy, dostałam zlepek opowiadań, których najprawdopodobniej za tydzień nie będę już pamiętać i dostałam akcję, która była tak nieskończenie interesująca, że o wiele ciekawsze stawało się patrzenie w ścianę niż czytanie, oraz bohaterów, których imiona bardzo szybko wyparują mi z głowy. Naprawdę nie rozumiem fenomenu Sapkowskiego, no niby ta książka jest dobra, trudno mi się do czegośkolwiek jeszcze przyczepić, ale... nie jest dla każdego. Nie polecam, ani nie odradzam. Zrobicie jak chcecie. Droga wolna.

Wierzysz w przeznaczenie?

Dzisiaj spróbuję zrozumieć dlaczego twórczość Sapkowskiego odniosła tak duży sukces, spokojnie, już na wstępie informuję, że raczej mi się to nie uda...

"Miecz przeznaczenia" to zbiór opowiadań, wprowadzających do słynnej sagi o Wiedźminie, Geralcie z Rivii. Takim też zbiorem jest także "Ostanie życzenie", które czytałam jakiś czas temu, a...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

"JA JESTEM HEATHCLIFFEM"

Książka napakowana emocjami, wulkan energii, gejzer nienawiści, jezioro kłótni, diabelskie morze i ocean niszczycielskiej miłości.

"Czy ty chciałabyś żyć z własną duszą w grobie?"

Długo będę pamiętać ten dzień kiedy po raz pierwszy trzymałam w rękach "Wichrowe Wzgórza", wypożyczyłam je z biblioteki nie wiedząc czego tak naprawdę mam się spodziewać i czego oczekiwać. Książka od razu trafiła do mojego serca, jednakże, jak się później okazało, przekład pani Sujkowskiej okazuje się być niezwykle mylny, wyszlifowany i odbiegający od oryginału, natomiast przekład Piotra Grzesika, z którym właśnie się zapoznałam ukazuje prawdziwą naturę tej powieści, prawdziwy język rodem z oberży i "słowa wydrukowane ze wszystkimi swoimi literami"*. Różnica jest ogromna.

"Chciałabym móc cię tak trzymać - ciągnęła z goryczą - dopóki oboje byśmy nie umarli! Nic by mnie nie obchodziło, że cierpisz. Nic mnie w ogóle nie obchodzą twoje cierpienia. A dlaczegóż to nie miałabyś cierpieć? Ja cierpię!"

Akcja "Wichrowych Wzgórz" rozgrywa się na przełomie XVIII i XIX w. Earnshaw, właściciel majątku Wuthering Heights, przywozi do domu bezdomnego, cygańskiego chłopca, którego znalazł na ulicach Liverpoolu i nakazuje własnym dzieciom traktować go jak brata. Pomiędzy przybyszem a małą Cathy rodzi się więź tak silna, że z czasem przestają się oni liczyć nie tylko z konwenansami, ale i z ludźmi, wśród których żyją. Namiętność Heathcliffa i Catherine obnaża mroczną stronę ludzkiej natury, jest mściwa, wszechogarniająca i dzika jak wrzosowiska Yorkshire. Bohaterowie powieści Brontë płacą za to najwyższą cenę, a za ich błędy musi odpokutować następne pokolenie...**

"Oddałam mu swoje serce, a on rozszarpał je na kawałki i rzucił mi w twarz."

W czasie gdy inni zachwycali się "Jane Eyre" ja spacerowałam w swojej wyobraźni po wrzosowiskach. Oddawałam się słowom będącym jak bomba, jak huragan, jak wichura. Teraz tam powróciłam. Drugi raz zakochałam się w powieści Brontë, która jest najlepszym przykładem na to, iż nie istnieje coś takiego jak drugie szanse.
Czytanie okazało się być transem.

"- Och, chcę umrzeć - krzyknęła - skoro nikogo już nie obchodzę. Nie powinnam była w ogóle tego jeść. (...) - Nie, nie umrę - cieszyłby się - w ogóle by mu mnie nie brakowało!"

Postacie jakie stworzyła Emily Brontë są żywe, z krwi i kości. Dumne, wyniosłe i takie prawdziwe, ludzkie. Każda z nich jest zupełnie inna, ma swoje racje, swoje obiekcje na przyszłość, swoje przyzwyczajenia, i co istotne - każda z nich jest pełna wad!

Heathcliff to człowiek bez sumienia, tyran, łotr, grzesznik, który nie raz, nie dwa, ale razy wiele napawa Czytelnika przerażeniem, wydaje się on istotą wręcz nadnaturalną, a inne postacie określając go mianem "diabła wcielonego" mogą mieć trochę racji. Natomiast Catherine jest bohaterką, z którą ja zawsze utożsamiałam samą siebie, tak, różnimy się, ale wynika to z faktu, że ona ma odwagę zrobić to, czego ja zrobić nigdy bym się nie odważyła i powiedzieć to, co mi nie przeszłoby przez gardło.

"Powiedz, czyż nie było to szczytem absurdu, ostatecznym idiotyzmem, że ta żałosna, służalcza i mierna suka uroiła sobie, iż ja mógłbym ją kochać?"

Każdą stronę okrasza ból, cierpienie i zwątpienie. Bohaterzy co stronę drą koty, wyklinają się, kłócą, tak że ja sama bałabym się do nich podejść. Mój egzemplarz cały jest popisany ołówkiem, a wszystkie warte uwagi zdania skrupulatnie popodkreślałam, można tam znaleźć także rysunki i moje komentarze odnośnie danych sytuacji. A nie często zdarza mi się tak bazgrolić...

"Powiedziałam mu, że jego niebo byłoby tylko na wpół żywe, a on odparł mi na to, że moje byłoby pijane; ja powiedziałam, że w jego niebie zasnęłabym, a on, że w moim nie mógłby oddychać; i zaczął bardzo się złościć."

"Wichrowe Wzgórza" już na zawsze będą dla mnie ucieleśnieniem tego co piękne i czyste, a równocześnie brzydkie i brudne. Tego co szczere i fałszywe. Tego co nie do pomyślenia, nie do powiedzenia i nie do zrobienia. Tego co wstrząsające i drastyczne.
A powieść Brontë nadal pozostanie tajemnicą, tylko autorka wiedziała, o co w niej tak naprawdę chodziło. Arcydzieło, którego nie da się zapomnieć. Wszystko co trzeba, zostało tu napisane, wypowiedzianych słów jest aż przesyt, ale ja i tak nadal czuła będę ogromny niedosyt.

I nadal widziała będę ich cienie, unoszące się nad wrzosowiskami.

ARCYDZIEŁO

"JA JESTEM HEATHCLIFFEM"

Książka napakowana emocjami, wulkan energii, gejzer nienawiści, jezioro kłótni, diabelskie morze i ocean niszczycielskiej miłości.

"Czy ty chciałabyś żyć z własną duszą w grobie?"

Długo będę pamiętać ten dzień kiedy po raz pierwszy trzymałam w rękach "Wichrowe Wzgórza", wypożyczyłam je z biblioteki nie wiedząc czego tak naprawdę mam się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

"Lepiej nic nikomu nie opowiadajcie. Bo potem zaczniecie tęsknić."

"Buszujący w zbożu", czyli książka dla buszujących, buntujących się szajbusów, o której każdy szanujący się mól książkowy słyszeć musiał. Powieść opowiadająca o młodzieży, dla młodzieży i przez młodzież czytana. Opublikowana po raz pierwszy w 1951 roku, od razu wzbudziła mnóstwo kontrowersji. Albo się ją kocha, albo nienawidzi. Ja jestem tak pomiędzy.

Jako, że egzemplarz, który wypożyczyłam z biblioteki nie zawiera pobieżnego, zachęcającego do przeczytania, opisu fabuły, tak naprawdę czytałam tę książkę w ciemno. I szczerze mówiąc, spodziewałam się czegoś zupełnie innego, niestety, troszeczkę się zawiodłam...

Głównym bohaterem jest Holden Caulfield, który po raz kolejny zostaje wyrzucony ze szkoły, tym razem z Pencey, prywatnego liceum w Agerstown, w Pensylwanii. Jednak postanawia nie czekać do wiekopomnej środy, kiedy to ma znaleźć się w domu i ucieka w środku nocy, aby przez parę dni "buszować" po Nowym Jorku.

Pierwszym co rzuca się w oczy, jest styl jakim posługuje się Salinger, odczułam go miejscami jako bardzo kanciasty i wymuszony, jednakże przez większość czasu był po prostu przyjemny w odbiorze. Nawet wulgaryzmy, w które tekst obfitował mnie nie drażniły (co zdarza się niezwykle rzadko!), ale to pewnie dlatego, iż były odpowiednio dopasowane do sytuacji i dzięki temu wypadały bardzo naturalnie.

Zdumiewa mnie to, w jaki sposób autor wykreował postaci, nawet te które pojawiają się na chwilę łatwo zapamiętać, a większość z nich wydaje się pełna życia i energii, co oczywiście sprawia, że lektura staje się miła, lekka i przyjemna. Najbardziej upodobałam sobie Jane, której niestety tak naprawdę poznać nie było mi dane, czytałam tylko o tym jak wspomina ją Holden. Wkurzyłam się na niego, ponieważ co parę stron stwierdzał, że powinien do niej dryndnąć, po czym oświadczał, że nie ma nastroju. I tak było dosłownie za każdym razem! Możecie sobie tylko wyobrażać, jak bardzo mnie to irytowało.

Poza tym, zawsze myślałam, że "Buszujący w zbożu" opowiada o miłości i o wolności, a co za tym idzie, o buncie. Miłości nie było, wolność była, ale w kwestii buntu to bym się kłóciła. Spodziewałam się czegoś więcej po książce tak przez niektórych doszczętnie zjechanej i znienawidzonej, a przez innych uwielbianej, a nawet kochanej. Choć może to też wynikać z faktu, że żyjemy teraz w innych czasach i to co ludzi szokowało 63 lata temu, nas już nawet nie dziwi. Mimo wszystko, "Buszującego w zbożu" będę wspominać jako miłą i niezobowiązującą lekturę, dającą chwilę wytchnienia i możliwość złapania świeżego powietrza. Zapraszam Was do "pobuszowania" razem z Holdenem.

"Lepiej nic nikomu nie opowiadajcie. Bo potem zaczniecie tęsknić."

"Buszujący w zbożu", czyli książka dla buszujących, buntujących się szajbusów, o której każdy szanujący się mól książkowy słyszeć musiał. Powieść opowiadająca o młodzieży, dla młodzieży i przez młodzież czytana. Opublikowana po raz pierwszy w 1951 roku, od razu wzbudziła mnóstwo kontrowersji. Albo się ją...

więcej Pokaż mimo to