-
ArtykułyŚladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać442
-
ArtykułyZnamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant14
-
ArtykułyZapraszamy na live z Małgorzatą i Michałem Kuźmińskimi! Zadaj autorom pytanie i wygraj książkę!LubimyCzytać6
Biblioteczka
Hellblazer – wzlot i upadek.
Po siedmiu tomiszczach w których zawarte są przygody Johna Constantine’a, autorstwa Delano, Ellisa, Ennisa i Azzarello, Egmont obdarował nas zdecydowanie cieńszym, ale równie ładnie i solidnie wydanym runem Toma Taylora. „Wzlot i upadek” ma bowiem zaledwie nieco ponad 150 stron, ale moim zdaniem wnosi całkiem sporo do historii tytułowego Hellblazera, aroganckiego, butnego, pewnego siebie, i swoich nadnaturalnych zdolności, nikogo nie bojącego się detektywa od spraw niemożliwych. Bardzo przyjemna kreska Daricka Robertsona idealnie pasuje do tej krótkiej, ale bardzo treściwej opowieści. Zaczyna się jak u Hitchcocka – trzęsieniem ziemi? No nie, ale wyobraźcie sobie, że z nieba spadają dziwne postaci ze skrzydłami, które potem ktoś brutalnie odcina i kradnie…
John oczywiście wplątuje się po uszy w akcję i stara się rozpracować sprawcę całego zamieszania. Ta sprawa dotyczy bowiem Constantine’a jak chyba żadna poprzednia. Właściwie jest z nią nierozerwalnie połączony, a morderca doskonale o tym wie, i nie waha się używać tego faktu przeciwko naszemu bohaterowi.
Jak to zwykle bywa w przypadku Hellblazera – tak i tym razem akcja gna na łeb, na szyję, scenarzysta nie bierze jeńców, pojawia się cała plejada złoczyńców, z demonami i Szatanem na czele, ale za największy plus „Wzlotu i upadku” uznaję to, że twórcy dołożyli kolejny, bardzo ważny moim zdaniem element do nadal niepełnej układanki życia i przygód Johna. Wracamy tu bowiem do lat młodości naszego niestrudzonego i arcy-inteligentnego maga, gdzie dowiadujemy się o kilku wydarzeniach, które miały bezpośredni wpływ na dalsze losy i decyzje podejmowane przez Constantine’a. Taylor pokazuje nam relacje Johna z ojcem, a także wyjaśnia dlaczego są takie, a nie inne. Poza tym jesteśmy świadkami pewnej zgubnej w swych konsekwencjach decyzji, która wpłynęła nie tylko na młodego Johna, ale także jego przyjaciół. I to właśnie owi przyjaciele, co prawda nie wszyscy będący już w obozie Constantine’a, są równie ważnymi bohaterami tej opowieści.
Mimo, że historia wnosi wiele do całego uniwersum, to wydaje mi się jednocześnie lekkim pastiszem przygód Hellblazera. Jest nie do końca… poważna. Zwłaszcza widać to w relacjach jakie łączą głównego bohatera z Gwiazdą Zaranną, ale i bez tego jest to opowieść raczej luźna fabularnie. Runy innych autorów są w moim mniemaniu dużo bardziej skomplikowane, i stawiają jednak na mroczną i cięższą atmosferę. Tutaj momentami się wręcz uśmiechałem, bo niektóre sytuacje, aż nie przystają do tej konkretnej postaci. Oczywiście niezmiennie wyluzowany i pyskaty Constantine, tym razem zmierzyć musi się z własnym poważnym błędem młodości i konsekwencjami jakie z niego wyniknęły. Jeśli dodamy do tego fakt, że jeden z jego najbliższych przyjaciół z dzieciństwa, jest od dwudziestu lat swego rodzaju więźniem, i to tylko i wyłącznie przez lekkomyślność Johna – robi się niezręcznie…
Kiedy więc z nieba zaczynają spadać kolejni nieszczęśnicy, John, razem z detektyw Aishą Bukhari, która zajmuje się tą sprawą, i która jest przyjaciółką Constantine’a z dzieciństwa, rzucają się w wir akcji i próbują ustalić co właściwie się dzieje i kto jest za całe zamieszanie odpowiedzialny. Nie wiem tylko, czy zdają sobie sprawę w jakie bagno się pakują i czy na pewno chcą poznać wszystkie odpowiedzi. Wartka akcja, Szatan, który prosi i pomoc, duchy, demony i magia – jeśli lubicie takie klimaty, zdecydowanie spodoba Wam się najnowszy na naszym rynku komiks z uniwersum Hellblazera. Polecałbym ten tytuł zwłaszcza czytelnikom, którzy nie znają jeszcze tej postaci, a boją się zabierać za kilkusetstronowe cegły. Tutaj, choć w lżejszej formie, mamy tak naprawdę kwintesencję postaci Constantine’a, a także dobrą próbkę tego z czym musi mierzyć się na co dzień. Mimo niewielkiej ilości stron, upchnięto tu całkiem sporo istotnych wątków, ciekawie przedstawiono dzieciństwo i młodość głównego bohatera, które to w dużym stopniu umocniły jego naturalne cechy charakteru. Hardość, nieustępliwość, nieprzeciętna wiedza, inteligencja i specyficzne poczucie humoru - mieszanka wybuchowa na którą nadziały się już hordy potworów, demonów i kilka razy sam Diabeł. To wszystko i dużo więcej znajdziecie we „Wzlocie i upadku”. Fajny przerywnik i ciekawa opowiastka na jeden wieczór.
Hellblazer – wzlot i upadek.
Po siedmiu tomiszczach w których zawarte są przygody Johna Constantine’a, autorstwa Delano, Ellisa, Ennisa i Azzarello, Egmont obdarował nas zdecydowanie cieńszym, ale równie ładnie i solidnie wydanym runem Toma Taylora. „Wzlot i upadek” ma bowiem zaledwie nieco ponad 150 stron, ale moim zdaniem wnosi całkiem sporo do historii tytułowego...
Jestem pod wielkim i niesłabnącym wrażeniem ogromu pracy, jaką włożył autor w stworzenie „Widma nad Arkham”. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się aż tak rozbudowanego i dopracowanego świata. Oczywiście liczby od samego początku robiły wrażenie – 1.000 paragrafów, 100 możliwych zakończeń przygód, sumarycznie 350 stron niesamowitej zabawy w świecie rodem z mitologii Samotnika z Providence. Jednak kiedy zacząłem czytać, zanurzyłem się w historię, dosłownie nie mogłem się oderwać. To fantastyczna przygoda, bo nie dość, że odkrywamy smaczki które autor przemycił w tekście, nawiązując do największych dzieł Lovecrafta, to jeszcze możemy poczuć się jak mroczny Indiana Jones, rozwiązując zagadki i podejmując często bardzo trudne decyzje, które mają zasadniczy wpływ na naszą przyszłość i na to jak długo ona potrwa. Choć nie musicie się martwić częstymi zgonami czy generalnie zakończeniami, nie ma ich bowiem tyle, ile chociażby w poprzednich wydawnictwach od Black Monka, z serii „Choose Cthulhu”. Obie paragrafówki mam za sobą i mogę powiedzieć, że w przypadku „Widma” pojedyncza gra jest dużo płynniejsza, i zdecydowanie dłuższa. I mnie osobiście to bardziej odpowiada. Można wczuć się lepiej w klimat, poczuć się prawdziwym bohaterem i nie mieć przez cały czas z tyłu głowy, że po co drugiej decyzji, i przeskoczeniu do kolejnego paragrafu, okaże się, że jest on tym ostatnim. Tutaj autor postawił na snucie swojej historii, na którą w każdym jej momencie mamy oczywiście wpływ, a nasze decyzje powodują po prostu podążenie w jedno z jej rozgałęzień.
Wyobrażam sobie tak obszerną grę paragrafową jak „Widmo”, jako przeogromne drzewo, z mnóstwem gałęzi i rozłożystą koroną. A czytelnik jest mrówką, która się po nim wspina, wybierając sobie konkretne drogi i idąc nimi, aż się nie skończą. Mnogość zastosowanych rozwiązań fabularnych dosłownie powala, bo Beniamin porusza się po wykreowanym przez siebie świecie z wielkim luzem, a jednocześnie czerpie z prozy twórcy Mitologii Cthulhu to, co najlepsze – klimat i czające się gdzieś poza zasięgiem zmysłów zło. Muszę jednak dodać, że nie do końca da się porównać opowiadania Lovecrafta do omawianej gry, ponieważ Howard skupiał się właśnie na mroku, beznadziei, trudach życia swoich bohaterów, ich niepewnej przyszłości, w wielu przypadkach skazanej z góry na zniszczenie przez czyhające zaraz za cienką kotarą rzeczywistości szaleństwo, chaos i śmierć. Muszyński poszedł bardziej w przygodę, bardzo klimatyczną i również przesyconą niepewnością i strachem, ale jednak przygodę. Dzieje się naprawdę wiele, bohaterowie sporo przemieszczają się po znanych nam z dzieł HPL-a lokacjach, i generalnie całych Stanach, a nawet sporadycznie poza nimi. W zależności od podjętych przez Was decyzji, oprócz rzecz jasna Arkham, w którym za każdym razem zawiązuje się kolejna rozgrywka, i w którym rozgrywa się prolog do późniejszych wydarzeń, mogą odwiedzić Innsmouth czy Dunwich. A w tle cały czas przewija się tajemniczy Ezoteryczny Zakon Dagona, który nie raz i nie dwa bardzo mocno namiesza – czy zdecydujesz się być jego kultystą, czy też nie…
Jeśli macie zamiar na poważnie zabrać się za lekturę „Widma nad Arkham”, to przygotujcie sobie zeszyt i ołówek, bo podczas gry będziecie mieli sporo do notowania. Dostajemy całe mrowie przeróżnych podpowiedzi, subtelnych sugestii i oczywistych informacji, dzięki którym możemy należycie kontynuować nasza przygodę. Ja jestem po około ośmiu godzinach gry, i zdecydowanie polecam Wam takie rozwiązanie, bo zwyczajnie się pogubicie, lub zapomnicie, że daną informację jednak posiadacie, co spowoduje odesłanie Was do innego paragrafu, niż powinniście faktycznie pójść, zaburzając tym samym ciągłość opowieści i zmieniając jej finał. Poza tym warto zapisywać sobie „przełomowe” paragrafy, które mogą się przydać w przypadku śmierci lub chęci cofnięcia się do ważnego momentu, w którym można podjąć kilka ważnych decyzji.
Jak wszyscy recenzenci, również i ja czytałem oba tomy „Widma” w PDF-ie, a i tak wczułem się w zasadzie od razu w klimat. Zazdroszczę jednak tym, którzy zaczną swoją przygodę czytając fizyczną, papierową wersję gry. Grafiki, forma dziennika, lekko naddarte, nieco niechlujne, pobrudzone poszczególne strony – to wszystko składa się na niesamowicie klimatyczny całokształt gry. Od strony wizualnej absolutnie nie ma się do czego przyczepić, moim zdaniem kierunek jaki obrali twórcy, jest idealny i odpowiada doskonale zawartości (zerknijcie na załączone zdjęcia, starałem się oddać na nich to, o czym tu piszę). Jak wspominałem, mam za sobą obie dotychczas wydane przez wydawnictwo gry paragrafowe osadzone w świecie stworzonym przez Lovecrafta: „Zew Cthulhu” (recenzja - http://fanigrozy.pl/2021/05/27/zew-cthulhu-gra-paragrafowa/) oraz „W górach szaleństwa” (http://fanigrozy.pl/2021/08/20/w-gorach-szalenstwa-gra-paragrafowa/), i już tam oprawa graficzna robiła robotę. Z tym, że były one jedynie w odcieniach sepii, czerni i bieli. Tutaj dostajemy pełną paletę barw, która podkreśla zwłaszcza fantastyczne grafiki, których w obu tomach jest całe mnóstwo.
Wiem, że niektórych może zrazić cena, bo 200 zł za 350 stron gry, to całkiem sporo. Zaufajcie mi jednak i zamówcie „Widmo nad Arkham”. Jeśli jesteście fanami Lovecrafta, to tej części czytelników zapewne nie muszę nawet specjalnie namawiać, ale jeśli to dla Was coś nowego, chcielibyście poczuć specyficzną atmosferę jaką potrafił stworzyć jedynie HPL, to nie ma lepszego sposobu by wejść w jego świat. Tym bardziej, że wiele osób odbija się od prozy Cienia z Providence, ze względu na złożoność języka i trudność w przyswajaniu sobie treści opowiadań. Beniaminowi udało się przełożyć całokształt wykreowanego przez Lovecrafta świata, zachowując jego mroczny i ciężki klimat, na prostszy język, oraz wprowadzić nieco luźniejszą atmosferę całości. Grę przechodzi się z zapartym tchem, wertując, czy raczej scrollując póki co, poszczególne strony w trybie nadświetlnym. Rozgrywka ma doskonałe tempo, dzięki czemu nie nudzi się, i ani na chwilę nie mamy potrzeby oderwania się od niej – no chyba, że ze strachu! 😉. Niewątpliwym atutem „Widma” jest jego regrywalność. To nie jest tak, że przejdziecie grę i tyle. Wielokrotnie można do niej wracać, za każdym razem odkrywając coś nowego, poznając nowych bohaterów pobocznych oraz nowe ścieżki, którymi możemy podążyć. Możliwych zakończeń jest ponad 100! Takie rozwiązanie zapewnia minimum kilkadziesiąt godzin doskonałej zabawy w świecie Mitologii Cthulhu. Historie opisywane przez Beniamina są tak interesujące i ciekawie prowadzone, że nawet po nieudanych decyzjach, ma się chęć poznania innych zakończeń, cofnięcia się nieco w paragrafach, i udania w innym fabularnym kierunku. To kolejny niewątpliwy atut gry, świadczący o zaangażowaniu i profesjonalizmie autora. Podczas lektury, czy też gry, niejako tworzymy głównego bohatera Eli Cartera – bibliotekarza z Arkham, na którego rzecz jasna mamy największy wpływ, ale również kreujemy jego pomocników, wspólników i wszelkie postaci poboczne. To, czy zechcemy być awanturnikiem i poszukiwaczem przygód czy raczej skromnym, wycofanym naukowcem decyduje gdzie, i jak, skończymy. Oczywiście, to nie jest tak, że mamy kartę bohatera, rzucamy kośćmi i zdobywamy w rozgrywce coraz to nowe umiejętności czy przedmioty – to nie RPG, a gra paragrafowa, więc wszystko mamy „ustalone” z góry przez autora. Niemniej poprzez nasze decyzje, bohater podąża w wyznaczonym przez nas kierunku, budujemy akcję i odtwarzamy zapisaną już historię mając do dyspozycji przeważnie dwie drogi – spokojną, naukową i roztropną, lub szaloną i pełnokrwiście przygodową. Z moich doświadczeń w grach paragrafowych, ale i fabularnych wynika, że najczęściej staramy się „dopasować” postać którą gramy jak najbardziej do siebie, z tym, że niewątpliwym plusem jest fakt, że podejmowanie szalonych decyzji w trakcie rozgrywki, nie powoduje często zgubnych konsekwencji w rzeczywistości.
To jak – dacie się namówić na rozgrywkę? Chcecie być nieustraszonym bibliotekarzem, który wraz z przyjaciółmi tropi rozpleniające się po Ziemi zło? Czy może wolelibyście nieco romantyczną historię mężczyzny walczącego o swoją rodzinę i poszukującego zaginionej córki? Jedną z opcji jest także przejście na drugą stronę barykady, i dołączenie do Zakonu Dagona, gdzie może czekać Was zawrotna kariera… Jak widzicie wachlarz opcji jest szeroki, ja sam nie rozgryzłem jeszcze wszystkich możliwości „Widma nad Arkham”, bo część zostawiam sobie na czas, kiedy w moje ręce wpadnie wersja papierowa gry. Ależ to będzie wyśmienita literacko-przygodowa uczta, do której zachęcam także i Was, szczerze i gorąco.
Jestem pod wielkim i niesłabnącym wrażeniem ogromu pracy, jaką włożył autor w stworzenie „Widma nad Arkham”. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się aż tak rozbudowanego i dopracowanego świata. Oczywiście liczby od samego początku robiły wrażenie – 1.000 paragrafów, 100 możliwych zakończeń przygód, sumarycznie 350 stron niesamowitej zabawy w świecie rodem z mitologii...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Jestem pod wielkim i niesłabnącym wrażeniem ogromu pracy, jaką włożył autor w stworzenie „Widma nad Arkham”. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się aż tak rozbudowanego i dopracowanego świata. Oczywiście liczby od samego początku robiły wrażenie – 1.000 paragrafów, 100 możliwych zakończeń przygód, sumarycznie 350 stron niesamowitej zabawy w świecie rodem z mitologii Samotnika z Providence. Jednak kiedy zacząłem czytać, zanurzyłem się w historię, dosłownie nie mogłem się oderwać. To fantastyczna przygoda, bo nie dość, że odkrywamy smaczki które autor przemycił w tekście, nawiązując do największych dzieł Lovecrafta, to jeszcze możemy poczuć się jak mroczny Indiana Jones, rozwiązując zagadki i podejmując często bardzo trudne decyzje, które mają zasadniczy wpływ na naszą przyszłość i na to jak długo ona potrwa. Choć nie musicie się martwić częstymi zgonami czy generalnie zakończeniami, nie ma ich bowiem tyle, ile chociażby w poprzednich wydawnictwach od Black Monka, z serii „Choose Cthulhu”. Obie paragrafówki mam za sobą i mogę powiedzieć, że w przypadku „Widma” pojedyncza gra jest dużo płynniejsza, i zdecydowanie dłuższa. I mnie osobiście to bardziej odpowiada. Można wczuć się lepiej w klimat, poczuć się prawdziwym bohaterem i nie mieć przez cały czas z tyłu głowy, że po co drugiej decyzji, i przeskoczeniu do kolejnego paragrafu, okaże się, że jest on tym ostatnim. Tutaj autor postawił na snucie swojej historii, na którą w każdym jej momencie mamy oczywiście wpływ, a nasze decyzje powodują po prostu podążenie w jedno z jej rozgałęzień.
Wyobrażam sobie tak obszerną grę paragrafową jak „Widmo”, jako przeogromne drzewo, z mnóstwem gałęzi i rozłożystą koroną. A czytelnik jest mrówką, która się po nim wspina, wybierając sobie konkretne drogi i idąc nimi, aż się nie skończą. Mnogość zastosowanych rozwiązań fabularnych dosłownie powala, bo Beniamin porusza się po wykreowanym przez siebie świecie z wielkim luzem, a jednocześnie czerpie z prozy twórcy Mitologii Cthulhu to, co najlepsze – klimat i czające się gdzieś poza zasięgiem zmysłów zło. Muszę jednak dodać, że nie do końca da się porównać opowiadania Lovecrafta do omawianej gry, ponieważ Howard skupiał się właśnie na mroku, beznadziei, trudach życia swoich bohaterów, ich niepewnej przyszłości, w wielu przypadkach skazanej z góry na zniszczenie przez czyhające zaraz za cienką kotarą rzeczywistości szaleństwo, chaos i śmierć. Muszyński poszedł bardziej w przygodę, bardzo klimatyczną i również przesyconą niepewnością i strachem, ale jednak przygodę. Dzieje się naprawdę wiele, bohaterowie sporo przemieszczają się po znanych nam z dzieł HPL-a lokacjach, i generalnie całych Stanach, a nawet sporadycznie poza nimi. W zależności od podjętych przez Was decyzji, oprócz rzecz jasna Arkham, w którym za każdym razem zawiązuje się kolejna rozgrywka, i w którym rozgrywa się prolog do późniejszych wydarzeń, mogą odwiedzić Innsmouth czy Dunwich. A w tle cały czas przewija się tajemniczy Ezoteryczny Zakon Dagona, który nie raz i nie dwa bardzo mocno namiesza – czy zdecydujesz się być jego kultystą, czy też nie…
Jeśli macie zamiar na poważnie zabrać się za lekturę „Widma nad Arkham”, to przygotujcie sobie zeszyt i ołówek, bo podczas gry będziecie mieli sporo do notowania. Dostajemy całe mrowie przeróżnych podpowiedzi, subtelnych sugestii i oczywistych informacji, dzięki którym możemy należycie kontynuować nasza przygodę. Ja jestem po około ośmiu godzinach gry, i zdecydowanie polecam Wam takie rozwiązanie, bo zwyczajnie się pogubicie, lub zapomnicie, że daną informację jednak posiadacie, co spowoduje odesłanie Was do innego paragrafu, niż powinniście faktycznie pójść, zaburzając tym samym ciągłość opowieści i zmieniając jej finał. Poza tym warto zapisywać sobie „przełomowe” paragrafy, które mogą się przydać w przypadku śmierci lub chęci cofnięcia się do ważnego momentu, w którym można podjąć kilka ważnych decyzji.
Jak wszyscy recenzenci, również i ja czytałem oba tomy „Widma” w PDF-ie, a i tak wczułem się w zasadzie od razu w klimat. Zazdroszczę jednak tym, którzy zaczną swoją przygodę czytając fizyczną, papierową wersję gry. Grafiki, forma dziennika, lekko naddarte, nieco niechlujne, pobrudzone poszczególne strony – to wszystko składa się na niesamowicie klimatyczny całokształt gry. Od strony wizualnej absolutnie nie ma się do czego przyczepić, moim zdaniem kierunek jaki obrali twórcy, jest idealny i odpowiada doskonale zawartości (zerknijcie na załączone zdjęcia, starałem się oddać na nich to, o czym tu piszę). Jak wspominałem, mam za sobą obie dotychczas wydane przez wydawnictwo gry paragrafowe osadzone w świecie stworzonym przez Lovecrafta: „Zew Cthulhu” (recenzja - http://fanigrozy.pl/2021/05/27/zew-cthulhu-gra-paragrafowa/) oraz „W górach szaleństwa” (http://fanigrozy.pl/2021/08/20/w-gorach-szalenstwa-gra-paragrafowa/), i już tam oprawa graficzna robiła robotę. Z tym, że były one jedynie w odcieniach sepii, czerni i bieli. Tutaj dostajemy pełną paletę barw, która podkreśla zwłaszcza fantastyczne grafiki, których w obu tomach jest całe mnóstwo.
Wiem, że niektórych może zrazić cena, bo 200 zł za 350 stron gry, to całkiem sporo. Zaufajcie mi jednak i zamówcie „Widmo nad Arkham”. Jeśli jesteście fanami Lovecrafta, to tej części czytelników zapewne nie muszę nawet specjalnie namawiać, ale jeśli to dla Was coś nowego, chcielibyście poczuć specyficzną atmosferę jaką potrafił stworzyć jedynie HPL, to nie ma lepszego sposobu by wejść w jego świat. Tym bardziej, że wiele osób odbija się od prozy Cienia z Providence, ze względu na złożoność języka i trudność w przyswajaniu sobie treści opowiadań. Beniaminowi udało się przełożyć całokształt wykreowanego przez Lovecrafta świata, zachowując jego mroczny i ciężki klimat, na prostszy język, oraz wprowadzić nieco luźniejszą atmosferę całości. Grę przechodzi się z zapartym tchem, wertując, czy raczej scrollując póki co, poszczególne strony w trybie nadświetlnym. Rozgrywka ma doskonałe tempo, dzięki czemu nie nudzi się, i ani na chwilę nie mamy potrzeby oderwania się od niej – no chyba, że ze strachu! 😉. Niewątpliwym atutem „Widma” jest jego regrywalność. To nie jest tak, że przejdziecie grę i tyle. Wielokrotnie można do niej wracać, za każdym razem odkrywając coś nowego, poznając nowych bohaterów pobocznych oraz nowe ścieżki, którymi możemy podążyć. Możliwych zakończeń jest ponad 100! Takie rozwiązanie zapewnia minimum kilkadziesiąt godzin doskonałej zabawy w świecie Mitologii Cthulhu. Historie opisywane przez Beniamina są tak interesujące i ciekawie prowadzone, że nawet po nieudanych decyzjach, ma się chęć poznania innych zakończeń, cofnięcia się nieco w paragrafach, i udania w innym fabularnym kierunku. To kolejny niewątpliwy atut gry, świadczący o zaangażowaniu i profesjonalizmie autora. Podczas lektury, czy też gry, niejako tworzymy głównego bohatera Eli Cartera – bibliotekarza z Arkham, na którego rzecz jasna mamy największy wpływ, ale również kreujemy jego pomocników, wspólników i wszelkie postaci poboczne. To, czy zechcemy być awanturnikiem i poszukiwaczem przygód czy raczej skromnym, wycofanym naukowcem decyduje gdzie, i jak, skończymy. Oczywiście, to nie jest tak, że mamy kartę bohatera, rzucamy kośćmi i zdobywamy w rozgrywce coraz to nowe umiejętności czy przedmioty – to nie RPG, a gra paragrafowa, więc wszystko mamy „ustalone” z góry przez autora. Niemniej poprzez nasze decyzje, bohater podąża w wyznaczonym przez nas kierunku, budujemy akcję i odtwarzamy zapisaną już historię mając do dyspozycji przeważnie dwie drogi – spokojną, naukową i roztropną, lub szaloną i pełnokrwiście przygodową. Z moich doświadczeń w grach paragrafowych, ale i fabularnych wynika, że najczęściej staramy się „dopasować” postać którą gramy jak najbardziej do siebie, z tym, że niewątpliwym plusem jest fakt, że podejmowanie szalonych decyzji w trakcie rozgrywki, nie powoduje często zgubnych konsekwencji w rzeczywistości.
To jak – dacie się namówić na rozgrywkę? Chcecie być nieustraszonym bibliotekarzem, który wraz z przyjaciółmi tropi rozpleniające się po Ziemi zło? Czy może wolelibyście nieco romantyczną historię mężczyzny walczącego o swoją rodzinę i poszukującego zaginionej córki? Jedną z opcji jest także przejście na drugą stronę barykady, i dołączenie do Zakonu Dagona, gdzie może czekać Was zawrotna kariera… Jak widzicie wachlarz opcji jest szeroki, ja sam nie rozgryzłem jeszcze wszystkich możliwości „Widma nad Arkham”, bo część zostawiam sobie na czas, kiedy w moje ręce wpadnie wersja papierowa gry. Ależ to będzie wyśmienita literacko-przygodowa uczta, do której zachęcam także i Was, szczerze i gorąco.
Jestem pod wielkim i niesłabnącym wrażeniem ogromu pracy, jaką włożył autor w stworzenie „Widma nad Arkham”. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się aż tak rozbudowanego i dopracowanego świata. Oczywiście liczby od samego początku robiły wrażenie – 1.000 paragrafów, 100 możliwych zakończeń przygód, sumarycznie 350 stron niesamowitej zabawy w świecie rodem z mitologii...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Shudder-to-Think – malutka, typowo górnicza mieścina. Zamieszkana przez twardych, zmęczonych życiem ludzi. To tu żyją dwie nierozłączne od lat nastolatki – Octavia i El, które pewnego wieczora wybierają się do kina. Tyle, że nie dane jest im obejrzeć filmu, bowiem świadomość wraca im dopiero na napisach końcowych… Kompletnie nie pamiętają co się z nimi działo i czemu właściwie zasnęły, czy też straciły przytomność. Zaczynają drążyć temat legend i tajemnic swojego miasta, które jak się okazuje ma ich bez liku. Dawno temu ktoś podpalił wszystkie sztolnie, a pożaru nie udało się nigdy do końca ugasić. Pod wpływem gorąca i ciśnienia, w niektórych miejscach w otaczających mieścinę gęstych lasach popękała ziemia, a ze szczelin wydobywają się gazy i dym. Nikt nie zapuszcza się w te okolice również z powodu dziwnych stworzeń jakie są tam widywane – mężczyźni bez skóry, kobieta-jeleń czy króliki o ludzkich oczach. Na przestrzeni lat zaginęło tam wiele kobiet, panuje także ogólne przekonanie że z miastem i jego otoczeniem jest coś mocno nie tak. Dziewczyny rozpoczynają więc prywatne śledztwo, które prowadzi je do dość zaskakujących wniosków, a także pewnej przedziwnie wyglądającej czarownicy…
Oceniam ten tytuł minimalnie niżej niż pozostałe trzy, które ukazały się w Polsce pod szyldem Hill House, ale to nadal jest bardzo dobry komiks. Stopniowe budowanie napięcia i niespieszne snucie całej historii Shudder oraz głównych bohaterek jest wciągające, i pozwala poczuć duszny i nieco klaustrofobiczny klimat tego miejsca. Zarówno Octavia jak i jej przyjaciółka mają swoje problemy i rozterki młodości, z którymi nie zawsze potrafią sobie poradzić. Są raczej outsiderkami, bez specjalnych ambicji i warunków na dobre życia. Mimo tego nie jest im obojętne to, co dzieje się wokół nich, czują że powinny zająć się rozwikłaniem zagadek które osaczają ich rodzinną miejscowość. Podczas imprezy w dawno opuszczonym ośrodku na wzgórzu, pod wdzięczną nazwą „Raj na ziemi” Octavia znajduje tajemnicze fosforyzujące grzyby, które odegrają w rozwiązaniu tajemnic niebagatelną rolę. Nawiązuje również płomienny romans ze swoją koleżanką z klasy Jessicą, i kiedy ta wyjawia jej głęboko skrywaną tajemnicę swojej rodziny i zostaje wplątana w bezwzględną grę pomiędzy dobrem a złem, Octavia bez chwili namysłu rusza jej z pomocą, a El nie odstępuje przyjaciółki na krok…
Kilka pomysłów bardzo mi się podobało, zwłaszcza pewne „schorzenie”, które dotyka niektóre kobiety mieszkające w miasteczku – genialny pomysł, mocno surrealistyczny i weirdowy, dodający całej historii smaku i kolorytu. Świetną pracę wykonała zarówno scenarzystka tego tomu – Carmen Machado, jak i młoda grecka rysowniczka Dani. Panie perfekcyjnie się dobrały i stworzyły naprawdę solidny komiks grozy, gdzie tajemnice dosłownie wylewają się z poszczególnych grafik, a klimat rodem z horroru odczuwalny jest od pierwszej do ostatniej strony. Oczywiście podczas lektury nasuwają się pewne zbieżności z innymi znanymi dziełami popkultury jak: „Silent Hill” czy „Stranger Things”, ale panie jedynie delikatnie zbliżyły się do tych tytułów, absolutnie nie miałem wrażenia, że ich opowieść to słaby plagiat czy opieranie historii na ogranych motywach, które sprawdziły się wcześniej. Skłaniałbym się nawet ku tezie, że w przypadku zbieżności z „Silent Hill”, bardziej chodziło autorce o autentyczne górnicze miasteczko Centralię, położoną w Pensylwanii, w którym to stanie dzieje się akcja komiksu, i w którym Machado dorastała.
Bardzo podoba mi się kreska Dani, która w połączeniu z doskonale dobranymi kolorami tworzy połowę magii tego komiksu. Wydawałoby się, że tajemniczy i mroczny klimat powinny tworzyć jedynie ciemne barwy i odcienie brudnej szarości, ale nic bardziej mylnego. Tamra Bonvillain używa całej palety kolorów, również bliskich pastelowym, a groza mimo to i tak czai się w każdym kadrze. Mam nadzieję, że to nie ostatnia współpraca autorek „Pośród lasu”, bo zdecydowanie rozumieją się i zachodzi między nimi ten rodzaj chemii, o który nam, czytelnikom powieści graficznych chodzi.
Mimo, że „Pośród lasu”, to komiks zdecydowanie przynależący do grozy, to autorka z dużą delikatnością i subtelnością wplotła w treść również kilka trudnych problemów społecznych, dotykających zwłaszcza małych miasteczek na uboczu i ich mieszkańców. Jak sobie radzić kiedy jest się innym? Jak znajdować w sobie siłę do wstania z łóżka, kiedy każdy dzień wygląda tak samo, a przyszłość zapowiada się szaro i przeciętnie? Myślę, że odpowiadanie sobie notorycznie na te pytania, pokonywanie swoich słabości i nie zdradzanie samych siebie i swych wartości, mogły finalnie wzmocnić obie główne bohaterki w walce ze złem. Były od małego nieświadomie hartowane, i być może przygotowywane do ról jakie mają odegrać w przyszłości. Może to zbyt daleko idące wnioski jak na 170-stronicowy horror, ale jakoś tak mi się to wszystko w głowie poukładało. Mamy więc czystą grozę, można powiedzieć klasyczną – potwory bez skóry, pół zwierzę-pół człowieka, czarownicę i tajemnicze i mocno makabryczne „zapadliska”. Ale mamy też grozę dnia codziennego, życia, do walki z którą potrzeba często więcej siły i samozaparcia, niż do wbicia wampirowi kołka w serce, czy strzelenie do pełznącego zombiaka. Ciekawie i pouczająco. Podobało mi się.
Shudder-to-Think – malutka, typowo górnicza mieścina. Zamieszkana przez twardych, zmęczonych życiem ludzi. To tu żyją dwie nierozłączne od lat nastolatki – Octavia i El, które pewnego wieczora wybierają się do kina. Tyle, że nie dane jest im obejrzeć filmu, bowiem świadomość wraca im dopiero na napisach końcowych… Kompletnie nie pamiętają co się z nimi działo i czemu...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
„Wampir: Maskarada, tom 1 – Kły zimy”.
Camarilla, Brujah, Nosferatu, Malkavian, Tremere, Ventrue – słowa mojej erpegowej młodości, których nie słyszałem tak długo, ponownie zagościły w wyobraźni i przywołały wspomnienia. Wspomnienia nieodżałowanych lat 90-tych, kiedy młodzi i naiwni zachłystywaliśmy się nowościami ze Świata Mroku. Oprócz tego poznawaliśmy wampirze filmowe uniwersa pokroju Underworld czy Blade’a, a na dłuuugo przed szałem na „Grę o tron”, ja osobiście z lubością dwukrotnie czytałem niezwykle klimatyczne i udane spojrzenie na wampiry, które dostaliśmy od George’a R.R. Martina, w świetnej powieści „Ostatni rejs Fevre Dream”. Bonusowo oczywiście klasyki od Coppoli i Neila Jordana, które plastycznie i wiernie oddawały literackie pierwowzory Brama Stokera i Anne Rice. „Miasteczko Salem” Kinga… Tak, z całą pewnością mogę powiedzieć, że lata mojej młodości zdominowane były przez wampiry. Teraz już troszkę inaczej na to patrzę, niemniej kiedy zobaczyłem, że Wydawnictwo Lost in Time we współpracy z Vault’em zabiera się za „Wampira Maskaradę” serce zabiło mocniej, a krew zaczęła szybciej krążyć w żyłach. Niecierpliwie czekałem na ten komiks, jestem po lekturze i napiszę Wam o nim kilka słów.
„Kły zimy – księga pierwsza” wprowadza nas niejako do świata Maskarady. Nawet czytelnicy zupełnie nieświadomi jej istnienia, debiutujący w uniwersum, bez trudu zorientują się o co chodzi i mam przekonanie graniczące z pewnością, że wsiąkną w nie bez pamięci, tak jak wsiąkłem ja.
Główną bohaterkę tej historii jest Cecily Bain, żołnierz klanu Brujah. Wampirzyca stworzona do brudnej roboty i ciężkich zadań. Jest potężna, szybka i bezwzględna, czym zaskarbiła sobie szacunek i respekt w świecie opanowanym przez krwiopijców. Ale jak to zwykle bywa, za szacunkiem idzie także niechęć i wrogość tych, którzy są słabsi, lub którym nie udało się zrobić tak zawrotnej kariery. A jeśli już jesteśmy przy karierze – jest gdzie ją robić, ponieważ zaraz tam gdzie kończy się światło Słońca, zaczyna się prawdziwe nieżycie. Istnieje sojusz dwóch miast – Minneapolis oraz St. Paul, a na samym szczycie tegoż sojuszu stoi Książę Samantha Merrain, władczyni i pociągająca za wszelkie sznurki potężna i prastara wampirzyca. Ale jak wiadomo wszem i wobec, tam gdzie jest władza i możliwości, jest także korupcja, spiski i wbijanie noży w plecy (czy też kołków w serca). Nie inaczej stworzony jest świat Maskarady, który w tym aspekcie zupełnie nie odbiega od ludzkiego. Co do ludzi - scenarzyści komiksu - Tim Selley oraz Tini & Blake Howardowie potraktowali rasę ludzką marginalnie, sprowadzając ich dosłownie do pokarmu, i nie skupiając na nich zupełnie uwagi w żadnej z opowiadanych historii. I mnie się to podoba.
W tomie tym, oprócz tytułowych „Kłów zimy”, dostajemy także pięć rozdziałów „Historii Anarchistów”, w których kontynuowana jest historia z „Kłów”, i w których poznajemy historie postaci drugoplanowych – momentami niemniej jednak ważnych niż Cecily i jej „dziecko”. „Kły zimy” skupiają się bowiem właśnie na Cecily oraz przemienionej przez nią młodej dziewczynie, Ali. Od chwili „ponownego narodzenia”, kobiety będą nierozłączne, a Cecily powoli będzie wprowadzała swą córkę w arkana nocnego życia obu miast. Przy okazji odkryje w niej także pewną głębię, i czające się tam tajemnice oraz możliwości…
Liczne wampirze konfrontacje i sceny walk poszczególnych klanów, to z całą pewnością ozdoba komiksu. Narysowane i opowiedziane z należytą dynamiką i, podobnie jak cały zarys historii powodują, że z niecierpliwością czekamy na kolejne strony i rozwinięcia wszystkich wątków. Jest brutalnie i bezkompromisowo, chociaż krwi, jak na komiks o wampirach, nie jest przesadnie dużo. Autorzy skupiają się raczej na polityce, wewnętrznych sporach, konszachtach i planowaniu obalenia władzy. Bardzo podoba mi się ten kierunek i chętnie przeczytam kontynuację. Sceny walk, przeplatane stopniowym ujawnianiem czytelnikowi kolejnych smaczków związanych z wampirzą hierarchią i knowaniami jakie odbywają się nieustannie na wszystkich szczeblach nocnego życia, to wszystko tworzy niesamowity klimat i wciąga od pierwszych stron. Ciekawa jest także sama główna bohaterka, mimo swojej bezwzględności i całego pakietu zasad, z kompletną suwerennością na czele, ma także pewne uczucia, potrafi dbać i troszczyć się o bliskich. Oczywiście jeśli akurat nie rozrywa czyjegoś gardła. Pierwsza część „Kłów zimy” to mam wrażenie dopiero preludium do akcji właściwej. Poznajemy bohaterów, autorzy uchylają rąbka tajemnicy, robią fajne twisty, zaciekawiają, ale czuję że to nadal dopiero wstęp, a kolejne tomy obnażą nam jeszcze więcej Świata Mroku i jego mieszkańców.
Lost in Time wykonało ponadto genialną pracę przy samym wydaniu komiksu. Twarda, lakierowana okładka dostępna była w dwóch wersjach – limitowanej oraz tradycyjnej, i to właśnie tę drugą otrzymałem do recenzji i uwieczniłem na poniższych zdjęciach. Oprócz perfekcyjnie dobranych kolorów, kredowego papieru oraz odpowiedniej grubości tego tomu, na jego końcu czeka na czytelnika cała masa niespodzianek, w postaci dodatków opisujących poszczególne klany, oba miasta oraz przybliżające nieco najważniejsze postaci przeczytanych historii. Fajnie, że coś takiego zostało dodane, a wydawca nie ograniczył się jedynie do wrzucenia kilku niewykorzystanych grafik czy alternatywnych okładek. Same historie zawarte w „Kłach zimy” mają doskonałe tempo i budują mroczny i ciężki klimat, ale kiedy już, ze smutkiem, skończymy lekturę, czekają na nas jeszcze właśnie te dodatki, które pozwalają podtrzymać oczarowanie tym tytułem i pokręcić się jeszcze chwilę wśród ciemnych, brudnych, brutalnych i niebezpiecznych zaułków Minneapolis i St. Paul, gdzie każdy świst wiatru i zasłyszany trzask, może być ostatnim w waszym życiu. W waszym ludzkim życiu, rzecz jasna…
„Wampir: Maskarada, tom 1 – Kły zimy”.
Camarilla, Brujah, Nosferatu, Malkavian, Tremere, Ventrue – słowa mojej erpegowej młodości, których nie słyszałem tak długo, ponownie zagościły w wyobraźni i przywołały wspomnienia. Wspomnienia nieodżałowanych lat 90-tych, kiedy młodzi i naiwni zachłystywaliśmy się nowościami ze Świata Mroku. Oprócz tego poznawaliśmy wampirze filmowe...
Czytam Tomka od samego początku jego przygody z wydawaniem książek. Wiążę z ich lekturą duże oczekiwania, bo z tytułu na tytuł doskonale widać, że Tomek pracuje nad warsztatem i dopieszczaniem swoich powieści coraz mocniej. „Próba sił”, którą wydał w nieszczęsnym Novae Res, mimo astronomicznej liczby błędów wszelakich, została przeze mnie wysoko oceniona, bo miała to „coś”, czego nawet brak korekty i redakcji nie potrafił zniszczyć. Jeśli przymknęło się oko na kwestię edytorską, doskonale wyczuwało się klimat tej powieści, strach odczuwany przez bohaterów i mnie osobiście łatwo było się z nimi utożsamić i polubić ich. „Winda” wydana w Vesperze, to od strony dopracowania zarówno kwestii wizualnej jak i poprawności językowej, zupełnie inna bajka. I tu też wyraźnie wyczuwałem przyczajoną grozę, a zakręty opowieści zaserwowanej przez autora, rzucały mną na prawo i lewo podczas lektury.
Dlatego też, niedługo po premierze „Lęku” z dużym podekscytowaniem i oczekiwaniami zasiadłem do poznawania nowej powieści. No, bo przecież skoro autor stale rozwija warsztat i jest pod opieką profesjonalistów, a wszyscy wokół w swych opiniach „ochają” i „achają”, to zapoznanie się z „Lękiem” powinno być czystą literacką przyjemnością. No właśnie, powinno być…
Tomek opowiada nam historię, której tłem jest bliżej nieokreślona przyszłość, świat osadzony w po-pandemicznych realiach. Tajemniczy wirus dosłownie zdziesiątkował ludzkość, zabijając prawie całą ludzką populację. Nieliczni którzy przetrwali, poranieni fizycznie i psychicznie przez straty najbliższych, rodziców, dzieci, starają się jakoś dalej żyć i funkcjonować w nowych realiach i tych dziwnych czasach. Głównymi bohaterami powieści są Julia i Jakub, mieszkający w maleńkim domku na skraju lasu i ogromnej pustyni. Otoczeni ciszą, śpiewem ptaków i… nudą, żyją bardzo powolnym i spokojnym rytmem. Niedaleko nich mieszkają także Marta i Daniel, ich jedyni sąsiedzi i znajomi. Nie spotykają się jednak zbyt często, nie są też specjalnie zżyci. Ot, lubią się, zapewne dlatego, że z czystej kalkulacji, muszą i powinni. Oczywiście w miarę możliwości pomagają sobie i wspierają się wzajemnie, ale nie ma wspólnych kolacji i rozmów do białego rana przy świecach i winie.
Spokój Julii i Jakuba zostaje zaburzony, kiedy po kilku latach samotnego życia, u ich progu, w pewną burzową noc, staje młoda, śliczna dziewczyna, prosząc aby wpuścili ją i pomogli. Od tego momentu ich niespieszne i szare życie, zacznie nabierać rumieńców oraz momentami zawrotnej prędkości. Dziewczyna, Żywia, przynosi ze sobą bowiem niesamowitą historię swojego życia, ale także chaos, śmierć, i pradawne słowiańskie rytuały…
Cała powieść ma niespieszne tempo, przerywane jedynie krótkimi momentami akcji, których jednak jest niewiele, i nie robią specjalnego wrażenia na czytelniku. A potencjał wynikający z możliwości wykorzystania demonologii słowiańskiej w literaturze jest ogromny. Owszem, opisy działań Żywii są bardzo plastyczne i ciekawe, ale mnie cały czas brakowało jakiegoś „pazura” w tym wszystkim. Działania które podejmują główni bohaterowie, postawieni w trudnych dla nich sytuacjach, podsycone jeszcze stagnacją, bo przecież od lat nie mieli większych zmartwień. Jako że ludzi została jedynie garstka, w niedalekim mieście mogli robić i zdobyć dosłownie wszystko o czym zamarzyli, nie przejmując się żadnymi konsekwencjami. Takie życie rozleniwia, zatraca się czujność, ludzie szukają nowych doznań, rozrywek, czegokolwiek co odróżni jeden dzień od drugiego. I to właśnie zostaje bezwzględnie wykorzystane przez Żywię, która ma wobec naszych bohaterów swoje ściśle określone plany. Oczywiście „Lęk” nie jest powieścią złą – napisany jest dobrze, dialogi, rozmowy pomiędzy bohaterami, są naturalne i realistyczne. Od strony merytorycznej także nie mam się do czego przyczepić. To co mi się bardzo podobało, to momenty pełne oniryzmu. Kiedy bohaterowie rozmawiali wśród oparów gorącej wody, a powietrze przesycone było zapachem ziół, które dziewczyna przynosiła z lasu. Wiele jest scen rodem ze snu, klimatycznych, sensualnych, a także czysto seksualnych, bo to, w różnych aspektach, także dość istotna część powieści. Tomek bardzo dobrze oddał klimat otaczającej bohaterów samotności, z którą każdy na swój sposób starał się sobie poradzić. Trzeba autorowi oddać, że poprowadzenie akcji w takiej a nie innej sytuacji, i miejscu tak, żeby nie zanudzić czytelnika, to duże wyzwanie. Ja przebrnąłem przez lekturę dość sprawnie, aczkolwiek tak jak pisałem wyżej, brakowało mi nieco więcej akcji, szybkości, rozbudzenia podczas czytania. Być może zamierzeniem autora było właśnie taki klimat podtrzymać przez całą powieść. Może to miało pomóc nam, czytelnikom, wczuć się w sytuację piątki bohaterów i wejść w ich skórę? Kto wie.
Ale żeby być zupełnie szczerym, a zawsze staram się taki być – ta powieść mogła nigdy nie powstać, i nic wielkiego by się nie stało. Niestety jest bardzo nijaka - ot historia, dość ciekawa, ale kompletnie przewidywalna, prowadząca dosłownie jak po sznurku do samego finału. Autor poprzez swój styl pisania daje nam wielokrotnie podpowiedzi jak mamy traktować poszczególne postaci tej historii, co nie jest dobrym posunięciem, jeśli nie pójdzie w parze ze zmyłkami, które należy zastosować w pewnym momencie, aby czytelnika zakręcić i pobudzić do myślenia i analizowania. Miałem nadzieję, że w finale nastąpi jakiś konkretny twist, że dostaniemy obuchem w łeb jak w końcowych minutach filmowej „Osady” Shyamalana. Że sceny rozwiązania tej historii zniszczą nam psychikę, i z rozdziawionymi buziami oraz drżącymi rękami zamykać będziemy „Lęk”.
No nie. Mało tego, sam finał jest dla mnie nieco nielogiczny i taki trochę na siłę. Rozumiem wszystko co się tam wydarzyło i dlaczego tak się stało, jednak niektóre działania bohaterów są mało sensowne i ciężko je wytłumaczyć. Niesamowicie przykro jest mi pisać te słowa, bo naprawdę spodziewałem się petardy, a otrzymałem małego kapiszona. I to bez zapałek. Wielka szkoda, ale mam nadzieję, że to tylko moja skrzywiona psychika tak odebrała „Lęk”, a nie, że mylą się wszyscy ci, którzy pieją z zachwytu po lekturze. Lub, że są nieszczerzy w swych opiniach. Bo wydaje mi się, że to jeszcze gorzej, niż przeczytać niepochlebną, ale jednak szczerą, recenzję czytelnika.
Czytam Tomka od samego początku jego przygody z wydawaniem książek. Wiążę z ich lekturą duże oczekiwania, bo z tytułu na tytuł doskonale widać, że Tomek pracuje nad warsztatem i dopieszczaniem swoich powieści coraz mocniej. „Próba sił”, którą wydał w nieszczęsnym Novae Res, mimo astronomicznej liczby błędów wszelakich, została przeze mnie wysoko oceniona, bo miała to „coś”,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Opowiadania zawarte w „Dreszczach” określiłbym mianem grozy miejskiej. Mariusz zabiera nas w przeróżne miejsca, opisując je tak plastycznie i z taka precyzją, jakby w każdym z nich spędził kilkanaście lat życia, wsiąkł w specyfikę danego miasta czy dzielnicy, i dopiero wtedy zaczął o nich pisać, aby rzetelnie i sumiennie oddać ich klimat oraz poziom szarości i codziennej beznadziei. Podobnie rzecz ma się z bohaterami poszczególnych opowiadań. Z pozoru prości, nieskomplikowani, biedni ludzie. Za tą powierzchownością kryją się jednak dramaty. Pewne decyzje, które podjęli w przeszłości lub podejmują na bieżąco, wpływają na ich przyszłość, która jawi się przeważnie jako krótka, a przy okazji bezbrzeżnie smutna. Opisując jakąś sytuację, wydarzenie, autor potrafi w niesamowity sposób przekazać jego głębię. Jakby podmieniał wszystkie proste słowa, na ich trudniejsze zamienniki. Nie powoduje to zmiany odbioru tekstu u czytelnika, ale wynosi tekst na wyższy, poważniejszy poziom.
Nigdy nie byłem fanem zbiorów opowiadań, bo zawsze uważałem, że to takie rozdrabnianie się, liźnięcie tematu, przystawka, nierozwinięty pomysł. Od jakiegoś czasu, głównie dzięki polskim autorom, zdecydowanie zmieniłem zdanie. A „Dreszcze” chyba finalnie postawiły stempel na moim nowym stanowisku. Mariusz Wojteczek, Anka Wybraniec, Wojtek Gunia czy Dawid Kain – jeśli jeszcze nie mieliście okazji poznać ich dzieł, zdecydowanie nadróbcie te zaległości. Celowo nie przybliżam Wam tutaj treści poszczególnych tekstów, ponieważ są to opowiadania krótkie, i napisanie o nich więcej niż dwóch, trzech zdań nie ma sensu, bo zaczniemy zdradzać ważne wątki fabularne. Ja też nie czytałem niczego o „Dreszczach” przed lekturą, i czułem ten dreszczyk (😉) ekscytacji przed poznawaniem kolejnych historii.
Autor zabiera nas w podróż po zakamarkach miast, miasteczek, i dusz. Specyficzna aura otaczająca poszczególne opowiadania pomaga nam uwierzyć, a przynajmniej zacząć podejrzewać, że w tych tekstach drzemie nieco więcej, niż jedynie ziarno prawdy. Mariusz roztacza wokół czytelnika pajęczynę tajemnicy, dodaje szczyptę niesamowitości, fantastyki, ale robi to bardzo subtelnie, nienachalnie. Tak dobrze, że zanim się zorientujemy, już wierzymy w wampiry, czarownice i dusze dawno zmarłych, odzianych w swe wyniszczone, zmaltretowane cielesne powłoki, które powinny już dawno rozłożyć się gdzieś, metr pod ziemią. A jednak są tu, a dla nas nie jest to jakoś specjalnie dziwne. „Dreszcze” można podzielić na dwie części. Dwie bardzo różne od siebie części, przedzielone „Liczbą początku i końca”, która nieco rozluźnia klimat, i daje czytelnikowi odetchnąć od cięższych doznań. Mimo, że mamy w niej do czynienia tradycyjnie ze śmiercią, to jednak to krótkie opowiadanie, w jakiś dziwny sposób było podnoszące na duchu, krzepiące. Cała reszta niestety przygniatała mnie do gleby, wymuszając aby trybiki w głowie jeszcze długo po lekturze pracowały, analizowały i stawiały mnie w sytuacjach, w których autor postawił swoich bohaterów. A były to bez wyjątku sytuacje trudne, często wymagające podjęcia niesamowicie trudnych decyzji. W kilku opowiadaniach, Mariusz konfrontował niejako postaci ze sobą. Najczęściej nie bezpośrednio, tak jak miało to miejsce w tytułowych „Dreszczach” czy „Drodze”, ale zdarzyło mu się także postawić przed sobą bohaterów niewinnych, dotkniętych przez sytuacje z przeszłości, którzy mieli okazję stanąć oko w oko z twórcami swego bólu i tęsknoty nim spowodowanej („Ludzie jak psy”).
Dużą wagę przykłada także autor do kwestii religii. Ten temat przewija się w kilku opowiadaniach, na różnych płaszczyznach i spełnia przeróżne role. Przykładem może być „Golem”, który wydaje mi się swego rodzaju hołdem dla Mary Shelley, ale przełożonym w realia religijne. Religia ma także fundamentalne znaczenie w tekście pod tytułem „Stróż” – to moim zdaniem jedno z lepszych opowiadań tego zbioru, a podejście autora do tematu zarówno od strony dobra, jak i „zła” jest świetnie przedstawione.
Prawie każdy tekst w zbiorze, orbituje wokół śmierci, jej następstw i rozpatrywania momentu końca na przeróżnych płaszczyznach. Czasem zgon dotyczy kogoś z tła, czasem głównego bohatera, ale zawsze łączy się on z dogłębną analizą sytuacji, ze spojrzeniem z wielu stron i perspektyw. Najczęściej motyw śmierci jest katalizatorem, którego używa Wojteczek do rozwinięcia akcji w danym opowiadaniu, ale zdarza się też, jak to miało miejsce w przypadku „Poematu martwego chłopca”, że sam fakt śmierci jest osią fabuły, wokół niej rozgrywają się wszystkie późniejsze, jak i wcześniejsze wydarzenia. Podoba mi się, że Mariusz pozostawia zawsze furtkę na nasze własne przemyślenia. Potrafi ukazać kwestię końca z tylu różnych kierunków, dając wiele możliwości interpretacji, i ewentualnego postawienia się po którejś ze stron, wejścia w rolę któregoś z bohaterów.
W zbiorku pojawiają się także smaczki dla fanów demonologii słowiańskiej, osadzone jednak nie w czasach dawnych, a teraźniejszych. Bardzo podoba mi się historia opisana w tekście „Gdybym tylko mogła latać” z dwóch powodów – genialnie odwzorowane słownictwo i styl życia prostych ludzi ze wsi, ich akceptacja faktu, że w głębi lasów żyją dziwaczne stwory, które lepiej omijać szerokim łukiem, ale które są przez wiejską społeczność akceptowane. Mariusz zgrabnie i delikatnie przedstawił problemy pewnej młodej dziewczyny i jej stosunek do owych stworów, które także swoje problemy mają… A wszystko to w dobie telewizji i PGR-ów. Bardzo dobra rzecz, jednocześnie subtelna i dająca do myślenia. Kolejny tekst także utrzymany jest w klimacie demonologii słowiańskiej. „Schronisko” bardzo różni się jednak od „Gdybym tylko mogła latać” – to zdecydowanie najprostsze i chyba najsłabsze opowiadanie całego zbioru. Pewna skłócona para wybiera się na „oczyszczający” ich związek wypad w góry. Po długiej wędrówce, w środku nocy i z pomocą tajemniczego górala, docierają do tytułowego schroniska. Odpoczynek przy kominku i alkoholu zamienia się jednak w oniryczną podróż w dawne czasy, pełną prastarych wierzeń i obrzędów. Finalnie okazuje się jednak, że nie każdy bohater opowiadania doczeka kolejnego świtu… Żebyśmy się tylko dobrze zrozumieli – piszę, że jest to chyba najsłabsze opowiadanie, bo jest bardzo proste, i od samego początku tak naprawdę wiemy jak się skończy. Jednak Mariusz zawiesił w „Dreszczach” poprzeczkę tak wysoko, że nawet „Schronisko” odbieram jako tekst bardzo dobry, przemyślany i świetnie napisany. Jednak moja ocena powodowana jest zerkaniem przez pryzmat poprzednich tekstów, ich głębi i czasu którego potrzebujemy, aby je należycie przeanalizować i zastanowić się nad wszystkimi problemami, które autor zrzucił nam na głowy.
Fani grozy wojennej znajdą coś dla siebie w opowiadaniu „Piątka z St Ives”. Francuski front II Wojny Światowej i mały oddział amerykanów, którzy podróżują w poszukiwaniu swoich towarzyszy. Bardzo zgrabnie opisane realia wojny i śmierci, a także twist rodem z Archiwum X, oraz jego potężne następstwa dla żołnierzy.
Mam wrażenie, że autor mniej więcej od połowy zbioru stwierdził, że jest zbyt ciężko, i dodał nieco lżejszych tekstów. Oczywiście wszystkie trzymają wysoki poziom literacki i straszą na przeróżne sposoby, śmierć również nadal jest stałą i łączy opowiadania z „pierwszą” częścią zbioru. Jednak tematy poruszane tu przez Mariusza, nie powodują już projekcji wszelkich odcieni smutku, czerni i depresji w naszej wyobraźni.
Doskonałym zwieńczeniem „Dreszczy” jest opowiadanie „Ballada Jeremiaha Westa”, które przenosi nas na południe USA, do czasów bitwy pod Gettysburgiem. Autor serwuje nam mocno alternatywny jej przebieg i dodaje kilka smaczków dla fanów zombie… miałem przyjemność czytać to opowiadanie wcześniej, ale z wielką chęcią je sobie przypomniałem, bo Mariusz obraca się w realiach tamtych czasów, jakby dosłownie z nich pochodził. I ta uwaga, w zasadzie tyczy się wszystkich tekstów zawartych w zbiorku. Autor wykonał bardzo rzetelną i dokładną pracę nad researchem do poszczególnych tekstów. Nie widać w żadnym z nich amatorki i pośpiechu, a wręcz przeciwnie, ciężko jest wyłapać jakieś błędy, fakty które nie przystają do danego miejsca czy czasu, o których autor aktualnie opowiada.
Reasumując ten mój przydługi wywód – Mariusz Wojteczek bawi się z czytelnikiem, ale również wymaga. Wymaga skupienia, należytego zagłębienia się w historie, wręcz niekiedy zmusza nas poprzez słowa, abyśmy na chwilę stali się postaciami z jego wyobraźni, które przelał na papier i które właśnie poznajemy. Ich losy, ich błędy, a przede wszystkich uczucia. A wśród uczuć zdecydowanie dominuje smutek, jego przeróżne formy i rodzaje. Ale to właśnie smutek, który wyziera ze stron „Dreszczy” mnie osobiście najbardziej powala i przytłacza. Mariusz nie boi się trudnych tematów, czasem mam wręcz wrażenie, że wyszukuje te najcięższe, wymagające skupienia, wiedzy, analizy, empatii. To robi wrażenie na czytelniku. Ja przez cały czas lektury czułem się tak, jakbym powoli spacerował nocą po zamkniętej, opustoszałej galerii sztuki, pod którą ktoś, zapewne jakiś zazdrośnik, podłożył ogień. Wszędzie słał się dym, jedynym dostępnym dla oka kolorem była szarość. Było duszno, brakowało światła i powietrza, a z głośników ktoś szeptał swoje grzechy. Jeśli również macie chęć posmakować podobnych wrażeń, zdecydowanie polecam Wam „Dreszcze”.
Opowiadania zawarte w „Dreszczach” określiłbym mianem grozy miejskiej. Mariusz zabiera nas w przeróżne miejsca, opisując je tak plastycznie i z taka precyzją, jakby w każdym z nich spędził kilkanaście lat życia, wsiąkł w specyfikę danego miasta czy dzielnicy, i dopiero wtedy zaczął o nich pisać, aby rzetelnie i sumiennie oddać ich klimat oraz poziom szarości i codziennej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
RECENZJA SPOJLEROWA – KTO JESZCZE NIE CZYTAŁ KOMIKSU, NIECH OD NIEGO ZACZNIE!
Hill House – „Toń”.
DC Black Label i Hill House, zaczynają mocno mieszać na rynku komiksowego horroru. Po świetnych dwóch pierwszych tomach serii – „Koszu pełnym głów” oraz „Rodzinie z domku dla lalek”, kolejne wydawnictwo – „Toń” trzyma równie wysoki poziom. Pokusiłbym się nawet o tezę, że poprzeczka jest minimalnie, ale stale podnoszona. Co jest rzeczą dość niespotykaną i wartą wspomnienia.
„Toń” do którego scenariusz napisał Joe Hill, a oprawą wizualną zajęli się Stuart Immonen oraz kolorysta Dave Stewart, to zamknięta i świetnie zbalansowana historia, w której znajdą coś dla siebie nie tylko fani czystej lovecraftowskiej grozy, ale i pasjonaci science fiction czy nawet… nauk ścisłych. Do pewnego momentu jest to dość klasyczna historia niesamowita, ale twist fabularny, który zaserwował nam w pewnym momencie Hill, zmienia nasze podejście do fabuły i pozwala spojrzeć na nią z nieco innej strony. Nadal jest mocno niepokojąco, ale robi się arcyciekawie. Ale po kolei…
Wyobraźcie sobie, że odbieracie sygnał SOS od statku badawczego. Niby żadna sensacja, ale co jeśli dodam, że statek ten zaginął prawie 40 lat temu… skojarzenia nasuwają się same – „Event Horizon”! Już od samego początku klimat budowany jest w oparciu o klasyczne motywy filmowo-przygodowe. Fani popkultury z całą pewnością znajdą związki chociażby z „Kulą” czy nawet „Obcym”.
„Derleth” zostaje zlokalizowany i niezwłocznie zbiera się ekipa ratunkowa, mająca na celu rozwikłanie zagadki zaginięcia statku, zabezpieczenia znalezionych dokumentów i badań oraz odszukania ciał załogi. Kiedy przybywają na miejsce, okazuje się że ostatni punkt planu będzie dość trudno zrealizować.
Wokół wraku i przybyłych, zahartowanych w ciężkich akcjach ludzi, zaczynają dziać się rzeczy niesamowite i niepojęte. Dziwne morskie stworzenia krążą wokół „Derletha”, a na niedalekiej plaży, gdzie ekipa wylądowała, znajdują zwłoki jednego z marynarzy zaginionego okrętu. Zabierają go więc na pokład nie wiedząc jeszcze, że jest to wstęp do przerażających i śmiertelnych dla wielu z nich wydarzeń. Tymczasem badając okolicę w której znaleziono trupa, jeden z poszukiwaczy natrafia na tajemniczą jaskinię, w której odnajduje wyryte w skałach cyfry. Mnóstwo cyfr, układających się w pewien specyficzny ciąg. Ale to dopiero początek znalezisk, niedługo potem okazuje się, że większość załogi „Derletha” zostaje odnaleziona. Mężczyźni, mimo że od ich zaginięcia upłynęło kilkadziesiąt lat, wydają się mieć nadal tyle ile mieli w chwili zaginięcia. Są ślepi, mówią o dziwnych robakach, które tam znaleźli…
W tym momencie akcja ratunkowa zmienia się w nierówną walkę o przetrwanie. Miałem też w tym momencie kolejne filmowe skojarzenie. Tym razem z „Coś” Johna Carpentera, a właściwie Johna Campbella, autora literackiego pierwowzoru filmu Carpentera. Mimo, że załoga statku ratunkowego to twardzi, nieustępliwi i charakterni ludzie, to to z czym muszą się teraz mierzyć, wychodzi daleko poza ich dotychczasowe doświadczenia. Dzieje się naprawdę dużo, robi się krwawo, mrocznie i bardzo lovecraftowsko. Od komiksu ciężko się oderwać i przyznam się, że rzadko zdarza mi się czytać coś dwa razy. Dla „Toni” z przyjemnością nagiąłem tę niepisaną zasadę, bo uważam że to coś wyjątkowo dobrego. Idealnie trafia w moje gusta komiksowo-literackie. Daleka północ, tajemnice sprzed eonów, posłańcy przedziwnych istot, którzy pertraktują z ludźmi – WOW! Ale komiks to nie tylko czysta akcja. Nie brakuje całkiem długich dyskusji pomiędzy bohaterami, kiedy muszą podejmować nierzadko trudne decyzje. To także dobry moment dla scenarzysty, aby przybliżyć nam nieco historii i dodać jej głębi. Momentami wydaje się, że Hill czerpał natchnienie z jakichś b-klasowych, pulpowych scenariuszy, jednak „Toń” doskonale balansuje pomiędzy grozą a przygodą. Akcja ma dobre tempo, i nawet kiedy pozornie nic się nie dzieje, gdzieś w tle nadal wyczuwa się napięcie i ogarniającą bohaterów coraz większą niemoc i bezradność w walce z przeciwnościami i potwornymi robalami, które zagnieździły się w biednych marynarzach z „Derletha”.
Doskonale widać, że autorzy świetnie bawili się przy tworzeniu komiksu. Ilość zaczerpnięć, nawiązań i generalnie zabawa konwencją widoczna jest praktycznie na każdej stronie. Niekiedy jest jej aż za dużo, a poszczególne sytuacje znajdują rozwiązanie nieco zbyt szybko. Można to oczywiście zrzucić na narwane charaktery braci Carpenter oraz ich współtowarzyszy tej przedziwnej i przerażającej przygody, ale fajnie byłoby momentami zwolnić, dołożyć trochę historii, może jakieś retrospekcje. Chętnie dowiedziałbym się więcej o robalach i ich „misji” na Ziemi. Miło byłoby zobaczyć też trochę więcej walki psychologicznej pomiędzy prostymi w gruncie rzeczy ludźmi, a pradawnymi istotami spoza naszej planety. Niemniej jednak rozumiem, że autorom zależało na takiej a nie innej dynamice i długości „Toni” i jak najbardziej to szanuję. To naprawdę świetna zabawa, zwłaszcza dla czytelników wychowanych w latach 80’ i 90’ – bo młodsi z pewnością nie wyłapią wszystkich perełek, które Hill i Stewart przemycili na kartach komiksu.
Jestem natomiast nieco zawiedziony samym finałem. Mimo, iż jestem psychofanem Lovecrafta, a zwieńczenie tej historii idealnie wpisuje się w klimat prozy Mistrza z Providence, to chyba bardziej podobałoby mi się negatywne dla ludzi zakończenie całej przygody. Chociaż nikt nie powiedział, że to definitywny koniec… tego rodzaju opowieści lubią zaskakiwać i może za jakiś czas doczekamy się równie udanej kontynuacji?
RECENZJA SPOJLEROWA – KTO JESZCZE NIE CZYTAŁ KOMIKSU, NIECH OD NIEGO ZACZNIE!
Hill House – „Toń”.
DC Black Label i Hill House, zaczynają mocno mieszać na rynku komiksowego horroru. Po świetnych dwóch pierwszych tomach serii – „Koszu pełnym głów” oraz „Rodzinie z domku dla lalek”, kolejne wydawnictwo – „Toń” trzyma równie wysoki poziom. Pokusiłbym się nawet o tezę, że...
Anna Musiałowicz – „Kuklany las”.
Muszę przyznać, że już sam tytuł mnie niesamowicie zaintrygował i przyciągnął uwagę. Słowo „kuklany” jest tak specyficzne, melodyjne, baśniowe, że nie można przejść obok niego obojętnie. I nawet Word je podkreśla – to ostateczny dowód na jego wyjątkowość 😉.
Historia opisana w tej dość krótkiej, bo 170-stronicowej powieści, kręci się wokół kilku osób oraz oczywiście tytułowego lasu. Wszyscy bohaterowie książki są w jakiś sposób ze sobą związani. Głównymi postaciami są z pewnością Natalia i jej schorowana mama, które mieszkają w rozpadającym się domku na skraju lasu. Natalia jest osobą dotkniętą pewnym stopniem niepełnosprawności umysłowej, ponieważ jako dziecko została kopnięta w głowę przez konia. Ten moment, te kilka chwil, stało się katalizatorem zdarzeń, które w przyszłości dotkną wielu ludzi. Autorka zwinnie lawiruje pomiędzy bohaterami, opisując zgrabnie ich historie i z czasem odkrywając kolejne tajemnice łączące poszczególne osoby. I tak poznajemy małego chłopca Maćka oraz jego rodziców, Karinę i jej chłopaka Pawła oraz kilka innych, mniej znaczących postaci. A wszystkich spaja tajemniczy las, który przyciąga, mami i obiecuje. Natalia, kiedy tylko ma wolną chwilę, biegnie pomiędzy drzewa za domem. Czuje się tam doskonale, wsłuchuje się w szumy, trzaski, słucha historii które opowiada wiatr lawirujący w koronach. Jest w tym coś magicznego, mistycznego, prastarego… Natalka uwielbia bawić się lalkami, a że jej i matce się nie przelewa (delikatnie mówiąc), jej jedynymi zabawkami są szmacianki, które robiła dla niej rodzicielka kiedy jeszcze była w stanie, bo obecnie jest przykuta do łóżka i codziennie walczy o każdy oddech, nie chcąc opuścić swojego ukochanego dziecka. Dziewczynka ukrywa swoje laleczki w mchu, w spękanych pniach, i gdzie tylko się da. Jedną z tych szmacianek znajduje Paweł, wracający nocą do domu po kłótni ze swoją ukochaną i wypiciu zdecydowanie zbyt dużej ilości alkoholu, inna z kolei wpada w ręce małemu Maćkowi, który wybrał się z ojcem na „męski wypad” i leśne szaleństwa. Sam las ma jednak wobec nich swoje plany, i wydaje się, że celowo zwabił ich do siebie. Wszyscy bohaterowie „Kuklanego” są pod silnym oddziaływaniem tegoż lasu, bo zdaje się on wpływać na świadomość, reagować na obecność człowieka, a jednocześnie być posłusznym tym, którzy znają jego magię i czasem proszą o pomoc…
Tak naprawdę nie jest to w moim odczuciu horror, raczej powiedziałbym że motywem przewodnim jest tu miłość i motywy demonologii słowiańskiej, które ściśle się ze sobą łączą i przeplatają, tworząc zgrabną i zwięzłą historię o pewnej tragedii i jej następstwach, które dotyczą wielu osób i mają kolosalny wpływ na ich dalsze życia. Wspominam o demonologii, bo Ania zabawiła się nieco konwencją i dostosowała do swojego pomysłu postać pewnego staro-słowiańskiego demona. Można się też pokusić o chwilę rozważań nad wpływem na tę powieść haitańskich wierzeń, bo wydaje mi się, że również one by nam to tu idealnie pasowały. Nie napiszę nic więcej, bo to byłby duży spoiler, ale te wierzenia sprzed setek lat spełniają w powieści decydującą rolę i ich wariacje są wielce oryginalnie zaadaptowane do historii. Oczywiście znajdziemy w książce strach, i to całkiem sporych rozmiarów. Ale jest to strach pierwotny - o własne dzieci, o ich niepewną przyszłość. Wtórują mu ból i złość, które są wynikiem zaprzepaszczonych szans, straconych nadziei i pretensji do losu, o to jak potraktował młode, niewinne istoty. Znajdzie się też miejsce na łzy i bezsilność, więc mamy tu całą paletę negatywnych emocji, które budują nastrój i dodają głębi opowiadanym przez autorkę historiom.
Jednak mimo ciekawie prowadzonej akcji, ja chyba nie jestem targetem dla tej powieści. Mam wrażenie, że skierowana jest ona głównie do kobiet, bo i kobiety odgrywają w niej najważniejsze role. Mężczyźni są właściwie dodatkiem, wypełniającym luki fabularne. To kobiety mają tu władzę, rządzą i dzielą, narzucają swoją wolę i egzekwują swe pragnienia. I oczywiście nie ma w tym niczego złego, uważam po prostu, że „Kuklany las” jest dla męskiego czytelnika zbyt delikatny. Mimo ciekawego motywu słowiańskiego, nie znajdziemy tu żadnej mocniejszej, w męskim mniemaniu, sceny. Są za to opisane sytuacje ciężkie w odbiorze zwłaszcza dla kobiet. Jest to dość delikatna historia, opisana ciekawie i bardzo płynnie. Ani przez chwilę nie będziecie się nudzić, jednak dla mnie jest zbyt prosto. Wielu rzeczy można się domyślić, połączyć sobie wcześniej fakty, sama okładka też wiele zdradza, bo powiem szczerze, że nie domyśliłem się w pierwszej chwili, że chodzi właśnie o kukiełki. „Kuklany” jest na tyle tajemniczym słowem, że może nie chciałem zbyt wcześnie obdzierać go z jego magii…
Najnowsza powieść Ani Musiałowicz to idealna lektura na wakacje. Krótka, treściwa i zamknięta. W sam raz na kilka godzin w ogrodzie, w cieniu ulubionego drzewa, którego szum i szepty sączą się do umysłu podczas lektury. Kto wie, może realne drzewa, i te opisane w „Kuklanym lesie” mają ze sobą więcej wspólnego niż nam się wydaje? 😉
Anna Musiałowicz – „Kuklany las”.
Muszę przyznać, że już sam tytuł mnie niesamowicie zaintrygował i przyciągnął uwagę. Słowo „kuklany” jest tak specyficzne, melodyjne, baśniowe, że nie można przejść obok niego obojętnie. I nawet Word je podkreśla – to ostateczny dowód na jego wyjątkowość 😉.
Historia opisana w tej dość krótkiej, bo 170-stronicowej powieści, kręci się wokół...
Herman Raucher – „Dom Maynarda”.
Wracający z Wietnamu 23-latek szuka spokoju i ukojenia nerwów w bezludnym, zasypanym śniegiem Maine. Jego jedyny przyjaciel, Maynard Whittier, który zginął na wojnie, zapisał mu swój dom. Dom, którego historia sięga setek lat wstecz, dom na odludziu, dom ukryty w leśnej głuszy, wreszcie dom który zdaje się żyć własnym życiem, ukazując jego przelotnym właścicielom tylko to, co chce ukazać. Wokół niego krążą Miniłaki, pojawiają się ogromne niedźwiedzie, a niedaleko stoi upiorne drzewo na którym podobno powieszono kiedyś czarownicę. I może to być prawda, ponieważ nie rzuca ono cienia. W domu tym nocą słychać szepty, stary fotel sam się buja, pod nim i nad nim coś buszuje, a wszystko to otulone jest nieprzeniknioną ciemnością, zimnem i magią. Austin – w co ty się chłopaku wpakowałeś?
Już od pierwszych stron autor wyraźnie daje czytelnikowi do zrozumienia, że lekko nie będzie. Właściwie jego bohater jest bliski śmierci zanim nawet dotrze do swojego nowego miejsca na świecie, którym jest Belden. Poharatany wojenną zawieruchą, nawet na ojczystej ziemi dostaje mocno w kość od samego początku tej historii. Pięknie przedstawione są trudy życia związane bezpośrednio z ciężką zimą, jaka nawiedziła Maine na przełomie 1972 i 1973 roku. Ogromne zaspy, świat otulony białym kokonem zatrzymującym dźwięk, światło i zwalniającym czas. Srogi mróz ścinający wszystko i wszystkich wokół, powodujący że jedyne co chce się robić, to leżeć pod toną kołder i pić herbatę z rumem. Jednak Austin nie takie przeszkody już w swoim życiu pokonywał. Wyszedł przecież zwycięsko z wojny w Wietnamie. Choć, tak jak wielu jego kompanów, wrócił do ojczyzny z pewnym wojennym bonusem – PTSD. Obok fantastycznie przedstawionej pory roku, autor pięknie opisuje również przyrodę. Austin który wprost z piekła parnego i mokrego Wietnamu, wpada w sidła mroźnej zimy, próbuje się w tym wszystkim odnaleźć i dopasować do nowych warunków. Nie jest człowiekiem przesądnym ani strachliwym, jednak to co przydarzy mu się w samym domu i jego okolicy, oraz to co usłyszy od napotkanych ludzi, wystawi na próbę jego charakter i silną wolę. Na pewno stara się mu w tym pomóc sam Maynard, ponieważ jako człowiek przezorny i znakomicie zorganizowany przygotował dom i jego otoczenie na swój powrót. Lub ewentualnie dla kogoś, kto będzie tam mieszkał po nim. Pełna spiżarnia, stosy porąbanego drewna, wyczyszczona broń oraz ilość amunicji, która zdołałaby powstrzymać wilczą watahę. Jednak nie tylko natury powinien obawiać się każdy, kto zdecyduje się w domu Maynarda zamieszkać. Są bowiem rzeczy, którym kule nie czynią krzywdy. Fletcher zapada się więc po pas nie tylko w śniegu, ale również w przerażających historiach i przeszłości miejsca w którym przyszło mu od teraz żyć. Okoliczne lasy skrywają wiele tajemnic, podobnie jak nieliczni twardzi ludzie, którzy na przekór losowi i przeciwnościom, nadal trwają w leśnych ostępach stanu Maine…
Lubię taką grozę. Schowaną, czekającą na odkrycie, wymagającą przemyślenia, złożoną i jednocześnie w prosty sposób podaną chętnemu do jej przeczytania. To wielka sztuka mamić czytelnika, zwodzić i kluczyć w historii, rzucać wędkę na której haczyku nie wisi żaden smakowity kąsek. Czytając „Dom Maynarda” miałem wrażenie, że czytam baśń, a czasem nawet bajkę. Herman świetnie potrafi przeplatać wątki luźniejsze z mrocznymi. Opisywanie spraw zdecydowanie trudnych i skomplikowanych przychodzi mu równie łatwo co żart i luzowanie atmosfery. Jednak w tle ciągle tli się mrok, nie jest nigdy w pierwszym szeregu, nie opuszcza nas jednak. Nawet w chwilach pozornego spokoju czyta się przygody Austina z przeświadczeniem, że zaraz wydarzy się coś strasznego. Powieść bardzo często przywodziła mi na myśl „Wzgórze przyśnień” Arthura Machena oraz „Piknik pod Wiszącą Skałą Joan Lindsay, w których to coś złego cały czas siedzi gdzieś obok, poza zasięgiem wzroku, i szepcze do nas. Po chwili miałem wrażenie, że jednak pomyliłem tytuły i czytam „Muminki”, by za chwilę znowu zanurzyć się w mrok rodem z oryginalnych opowiadań braci Grimm. Świetnie się tak lawiruje i kombinuje do czego nas autor doprowadzi. Momentami jest bardzo prosto i zwyczajnie, a już następna scena ocieka oniryzmem i marami sennymi. I nie do końca wiadomo czy faktycznie główny bohater śni, czy też może magia Domu Maynarda zawładnęła już jego umysłem na dobre. Finał natomiast, to już czyste weird fiction, i to w znakomitym wydaniu. Przewraca on do góry nogami odbiór powieści i dodaje kolejnych smaczków do przemyślenia.
Brakuje mi jednak w powieści Rauchera większego wpływu wojny na Austina. Wielokrotnie jest ona przez niego wspominana, jednak nie czuje się jego traumy, nie powoduje ona u niego łez, bólu i chęci zapomnienia. Przeważnie właściwie miałem wrażenie, że wspomina ją jako swego rodzaju przygodę. Jednak i tutaj można pokusić się o poszukanie drugiego dna, i zastanowić czy przypadkiem negatywne uczucia, które przecież musiał mieć młody żołnierz, nie objawiają się w jego zachowaniu, może to wszystko co się z nim dzieje na kartach książki to ułuda? A może wszelkie ponadnaturalne sytuacje które go dotykają, to walka jego umysłu właśnie z traumatycznymi przeżyciami? Herman Raucher wplótł w tę powieść także część swojego życia i doświadczeń, również wojennych. Jego najbliższy przyjaciel zginął na wojnie w dniu jego urodzin. Także wątek miłosny, który jest mocno w książce rozwinięty, koresponduje z prawdziwymi przeżyciami autora. Doskonale widać, że Raucher pisząc „Dom Maynarda” chciał pod cienką powłoką banalnej historii o nawiedzonym domu na odludziu, ukryć i przemycić dużo więcej niż na pierwszy rzut oka widzimy. Równie dużo przemyśleń o wielu wątkach i możliwych rozwiązaniach historii Austina Fletchera miałem niedawno przy okazji lektury niepozornie wyglądającego „Armageddon House” Michaela Griffina, chociaż tam cała historia dawała jeszcze większe możliwości do interpretacji. Ale to właśnie jest dla mnie dobra książka – zmuszająca do jakiegoś wysiłku, nie narzucająca jednego rozwiązania, każąca myśleć i podsuwająca mnogość rozwiązań i ścieżek, którymi nasze rozważania mogą pójść.
Staram się tego nigdy nie robić, ale tym razem zerknąłem na opinie kilku czytelników którym „Dom Maynarda” nie przypadł do gustu. Być może blurb okładkowy nieco myli, być może nieświadomy czytelnik spodziewa się czegoś zupełnie innego niż to co otrzymuje, ale kurde – ta powieść jest tak napisana, że nie raz i nie dwa podpowiada, abyśmy porzucili klasyczne podejście do tematu grozy i użyli wyobraźni. Widocznie nie jest to książka dla każdego, widocznie nie wszyscy się w takiej konwencji odnajdują. Nie rozumieją albo nie chcą zrozumieć sygnałów i wskazówek wysyłanych przez autora. Szkoda, bo ktoś przez takie krzywdzące opinie może „Dom Maynarda” odpuścić, a to byłaby wielka strata, ponieważ historia jest arcyciekawa i warta poświęcenia jej kilku zimowych, mrocznych, sennych wieczorów.
Herman Raucher – „Dom Maynarda”.
Wracający z Wietnamu 23-latek szuka spokoju i ukojenia nerwów w bezludnym, zasypanym śniegiem Maine. Jego jedyny przyjaciel, Maynard Whittier, który zginął na wojnie, zapisał mu swój dom. Dom, którego historia sięga setek lat wstecz, dom na odludziu, dom ukryty w leśnej głuszy, wreszcie dom który zdaje się żyć własnym życiem, ukazując jego...
2021-06-06
„Eksperyment” – Grzegorz Kopiec.
To zagranie nieco poniżej pasa, bo każdy kto czyta polską grozę na bank słyszał o Kfasonie, a może nawet jest jego zagorzałym fanem i systematycznym bywalcem. Używanie więc takiego haczyka na czytelnika, to niezły chwyt… żartuję, do doskonały chwyt! Bo kto chociaż raz wybrał się w przesiąknięty deszczem i mgłą październikowy dzień do Krakowa, kierując swe kroki do Arteteki, ten doskonale wie o czym piszę i zdecydowanie powinien sięgnąć po nową książkę Grzegorza Kopca, pt.: „Eksperyment”. Ale nie tylko najlepszy polski konwent grozy przyciąga i zachęca do lektury. A dzięki czemu jeszcze warto poznać historie ukryte na kartach książki? Postaram się to Wam możliwie dobrze opisać, nie zdradzając przy tym zbyt wielu szczegółów. Co w przypadku powieści Grzegorza, jest jak zwykle bardzo trudne…
Na wspomniany już Kfason, wybierają się główni bohaterowie historii – nastolatkowie Franek, Adam i Aśka. Chłopcy znają się od dzieciństwa i fascynują literackimi horrorami, nie mogą więc przepuścić okazji aby poznać na żywo ukochanych autorów i swych literackich idoli. Równolegle do nich, pewna wzięta młoda dziennikarka, która od niedawna również stała się wielką fanką wszelkiej maści książkowej grozy, także planuje przybycie na konwent. Początkowo traktuje sprawę jako kolejny temat w pracy, ale po jakimś czasie, intensywnym researchu i przeczytaniu kilku horrorów wsiąka na całego i staje się praktycznie z dnia na dzień, psychofanką Wojciecha Dracha, który uważany jest za najlepszego polskiego autora horrorów i z którym ma przeprowadzić wywiad. Jednak ani ona, ani nastolatkowie nie spodziewają się, że tegoroczny Kfason zmieni ich życia nieodwracalnie i na zawsze.
Autor pogrywa sobie z czytelnikami, bawi się konwencją, miesza prawdziwych pisarzy i ich książki z tymi kompletnie wymyślonymi, ale i tak nawiązującymi do realnych nazwisk z polskiej literackiej grozy. Używa konwentu jako trampoliny do dużo straszniejszych wydarzeń, które zdecydowanie robią wrażenie i dają do myślenia. Ale jednocześnie oprócz czystej akcji, zwraca uwagę na pewne zagadnienia które z pewnością stawia przed sobą każdy autor literatury, nie tylko grozowej. Czy to co piszą jest wiarygodne? Czy takie sytuacje mogą mieć miejsce? Jak to dobrze i realistycznie opisać? I aby odpowiedzieć sobie na te pytania, Grzegorz rzuca (dosłownie) naszych bohaterów w wir szaleństwa i prawdziwej, realnej makabry.
Jednak prawie tyle samo w „Eksperymencie” horroru, co powieści detektywistycznej. Bowiem przez większość tej 500-stronicowej cegiełki prowadzimy razem z detektywem Michałem Majerem i jego francuską koleżanką po fachu Christine Benoit śledztwo w sprawie zaginięcia trójki wyżej wspomnianych dzieciaków z Lublińca. Młodzi ludzie pojawili się na Kfasonie, ale nie wrócili już po nim do domów. Przez większość powieści autor prowadzi nas przez to dochodzenie, przetykając żmudną detektywistyczną pracę ciekawymi wstawkami obrazującymi losy zaginionych. Przeważa tu jednak zdecydowanie akcja stonowana i spokojna, budująca klimat i odsłaniająca przed detektywami coraz więcej mrocznych i wynaturzonych sekretów tej pogmatwanej i wielowątkowej sprawy. Za to ostatnie sto stron to już totalna jazda bez trzymanki i nie dość, że wielbiciele krwawych i brutalnych scen nasycą oczy i wyobraźnię pokaźną ich ilością, to znajdzie się również całkiem sporo treści dla fanów nieco innego podgatunku horroru, a zwłaszcza pewnej mitologii która dawno temu dała początek całej gałęzi literatury, i bez której nic w XX-wiecznej grozie nie było takie jakim jest. Nie spodziewałem się takiego finału, i musze przyznać że jest wręcz filmowo spektakularny, choć cały czas mam wrażenie, że mocno B-klasowy. Być może dlatego, że pewne sceny wizualizujące mi się podczas lektury mocno nawiązują właśnie do takich nie do końca poważnych, lekko przekoloryzowanych scen z horrorów klasy B. Najwięcej skojarzeń miałem z „Drag me to Hell” i „Evil Dead”. Ale na przykład fani „Eyes Wide Shut” także nie powinni poczuć się zawiedzeni.
Z bohaterami swojej powieści autor niespecjalnie daje nam się zżyć (if you know what I mean), ale nie przeszkadza to wcale w polubieniu ich lub znienawidzeniu praktycznie z marszu. Może właśnie dlatego, że wiele z nich kończy swój literacki żywot szybko i boleśnie, Grzegorz od samego początku wyraziście ich przedstawia, uwypuklając ich najważniejsze cechy, które mają pomóc czytelnikowi we właściwym odbiorze danej postaci. Mnie osobiście niesamowicie irytowała francuska policjantka Christine… oraz dziennikarka Magda Wąsat, której postać uważam za najsłabszą w powieści, i która zupełnie nie przekonała mnie do siebie. Z osoby nie mającej niczego wspólnego z jakimkolwiek horrorem, staje się z dnia na dzień psychofanką, ślęczącą godzinami na serwisach społecznościowych. Jakoś mi to nie podeszło zupełnie.
Podoba mi się za to bezsprzecznie fakt, iż autor potrafi wkręcić odbiorcę w swoje wizje i kilka razy udaje mu się tak zakręcić akcję, że cofamy się w lekturze o stronę lub dwie nie wierząc w to co właśnie przeczytaliśmy. Przyznam, że kilka pomysłów jest naprawdę mocno nowatorskich i jak się już je pozna, to człowiek sobie myśli „kurde, no przecież!”. A jednak trzeba było na to wpaść i poprowadzić historię tak, żeby się wszystko ładnie zazębiało. Początkowo akcja „Eksperymentu” dzieje się oczywiście w Polsce i wokół Kfasonu, ale dość szybko zmieniamy lokalizację i lądujemy w stolicy Francji, wyczekując spotkania z jednym z najpopularniejszych autorów horrorów na świecie – Johnem Winchesterem. Tu także autor nawiązał mocno do rzeczywistości, bo takie spotkanie w Paryżu miało miejsce, tyle że z całkiem realnym i rzeczywistym Stephenem Kingiem. Grzegorz był na tym spotkaniu, stąd jego alternatywny opis w „Eksperymencie” jest świetnie przedstawiony i naprawdę można poczuć emocje z nim związane. Na spotkanie z Winchesterem do Paryża wybrała się wyżej wspomniana dziennikarka TV Wawel, Magdalena Wąsat wraz ze swoim chłopakiem - Jackiem. Otrzymała ona aż cztery bilety na relacjonowanym przez nią Kfasonie, i to nie od byle kogo, a od samego Wojciecha Dracha. Parze towarzyszą Monika i Irek, którzy wygrali dwie miejscówki w zorganizowanym przez Magdalenę konkursie.
Paryż staje się więc końcową destynacją dla wszystkich, i to właśnie w nim rozegra się akcja finałowa powieści, i to właśnie tam rozwiążą się wszelkie tajemnice, a sami bohaterowie dowiedzą się o sobie i otaczającej ich rzeczywistości szokujących i niespodziewanych rzeczy. Sam tytułowy eksperyment to próba odpowiedzi na ważne, można powiedzieć że wręcz egzystencjalne pytania, które przy odpowiednim sposobie patrzenia, mogą dotyczyć każdego z nas. Mimo specyficznego i zwodniczego przedstawienia przez autora, ma to głębszy sens i moim zdaniem powinno finalnie w czytelniku wywołać potężne „WOW”. Finał „Eksperymentu” wywołuje na zmianę uśmiech i niedowierzanie. Jak można było wpaść na coś takiego, i jednocześnie tak dobrze to opisać. Autor balansuje bowiem na granicy absurdu i na pewno znajdą się czytelnicy którzy tego nie kupią, bo to zdecydowanie grubymi nićmi szyte zakończenie. Mnie się nawet podobało, bo choć jest naiwne, to jest przy tym na tyle oryginalne i świeże, że można Grzegorzowi pewne nie do końca przepracowane aspekty wybaczyć.
Dziwna i nierówna jest to powieść. Okresy świetnie prowadzonej intrygi i tajemnicy, przeplatają się z nieco słabszymi scenami głównych bohaterów. Brutalność, śmierć i ludzkie zepsucie miksuje się tu z fascynacją, namiętnością i poświęceniem. A wszystko to dla wyższego dobra, dla czegoś co wymyka się ramom, co ciężko pojąć i zaakceptować.
Poeksperymentujcie z Grzegorzem, przeczytajcie tę powieść, bo zdecydowanie jest to powiew świeżości i bardzo ciekawe, niekonwencjonalne podejście do kwestii grozy. Mam duży zgryz z tym tekstem, rzadko trafia mi się taki problem, bo przeważnie jestem w stanie ocenić książkę po jednokrotnej lekturze, a tutaj nie jest to wcale takie proste i oczywiste.
„Eksperyment” – Grzegorz Kopiec.
To zagranie nieco poniżej pasa, bo każdy kto czyta polską grozę na bank słyszał o Kfasonie, a może nawet jest jego zagorzałym fanem i systematycznym bywalcem. Używanie więc takiego haczyka na czytelnika, to niezły chwyt… żartuję, do doskonały chwyt! Bo kto chociaż raz wybrał się w przesiąknięty deszczem i mgłą październikowy dzień do...
2021-05-30
Neil Gaiman – „Historie prawdopodobne”.
Zgrabnie i dość niepozornie wydany zbiór graficznych opowieści, które zrodziły się w niesamowitym umyśle kreatora wyobraźni, literackiego wizjonera i niezłego świra – Neila Gaimana oraz jego przyjaciół.
Wszystkie historie dotykają w jakiś sposób sfery niesamowitości, czasem lżej, czasem całkiem mocno. Często wypełnia je także seksualność pod wszelkimi postaciami. To całkiem ciekawy miszmasz i ma pewien urok, chociaż ja chyba nie zostanę fanem. Wolę jednak czystą grozę, historie mroczne, nieoczywiste, duszne, ale nie ociekające seksem. Choć trzeba przyznać, że wraz z kolejnymi opowieściami narracja się zmienia, i seksu jest coraz mniej. Ustępuje on klimatom lovecraftowskim, które nie ukrywam, podane są ze smakiem i należytą dozą szaleństwa. Gaiman, wraz z rysownikami i scenarzystami poszczególnych przypowieści, odwołują się bardzo często do szeroko pojętej popkultury, obsadzając znane nam z kart książek postaci w miejscach dość niespodziewanych i z pozoru niepasujących. Jednak to działa, a takie ruchy powodują, że pewne historie możemy przeżyć na nowo, spojrzeć na nie z zupełnie nowej, najczęściej zupełnie niespodziewanej i pokrzywionej perspektywy. Spodziewajcie się niespodziewanego! Podoba mi się bardzo jak poszczególne opowiadania są w tym zbiorze rozmieszczone – zaczynamy spokojnie, aby przyzwyczaić naszą wyobraźnię do szaleństw powstających w głowach autorów, by po jakimś czasie lecieć na łeb na szyję, totalnie bez trzymanki, zapadać się w dziwnościach i brodzić w klimatach rodem z sennych majaków szaleńca, rechoczącego i szepczącego plugawe inkantacje, gdzieś w ciemności i brudzie swojej celi, na oddziale zamkniętym Szpitala Psychiatrycznego.
Pierwsza część, tytułowe „Historie prawdopodobne” łączy wspólny mianownik w postaci pewnego baru – „Diogenesa”. Miejsca, które nie działa według sztywnych norm, godziny jego otwarcia są przeróżne, ale zawsze można tam wpaść, zanurzając się w mroczną alejkę, wspinając po schodach i wkroczyć do swojego rodzaju azylu. Nikt tu nikogo nie ocenia, każdy zajęty jest swoimi sprawami i alkoholem, który jest zawsze dostępny, nawet wtedy kiedy aktualne prawo tego zakazuje. Przychodzą tam przeróżni ludzie, a opowieści które przybywają razem z nimi, często nie mieszczą się w głowie… ale nikt nie śmie podważać ich prawdziwości. Po prostu należy ich wysłuchać, słowa które wychodzą z ust naszych rozmówców, podlewane systematycznie whisky czy burbonem, składają się w czasem szalone, czasem mroczne przypowieści…
„Poczucie obcości” opowiada o mężczyźnie dotkniętym nie do końca zdiagnozowaną chorobą. Simon Powers jest samotnikiem i wyrzutkiem społecznym, bojącym się rozmawiać z kobietami, nawiązać z nimi bliższą więź. Poziom jego niedowartościowania przekracza wszelkie granice kiedy wydaje mu się, że zapadł na chorobę weneryczną. Błąka się więc po gabinetach lekarskich, przyjmuje kolejne dawki leków, ale największe spustoszenie choroba czyni w jego umyśle. I to ten aspekt historii jest zdecydowanie najciekawszy – co potrafi zrobić z nami nasz własny mózg, jak dostosować nas do zaistniałej sytuacji, zmienić i ukształtować do nowych warunków. Jeśli zerkniemy na sprawę z nieco innej perspektywy, przez szkiełko nadnaturalności, możemy wysnuć także kilka innych, ciekawych przemyśleń, do których idealnie pasować będą takie słowa jak: opętanie, przemiana, naczynie, psychoza. Ale przeczytajcie sami to krótkie opowiadanie, i wyciągnijcie swoje własne wnioski…
„Karmiący i karmieni” to prosta, ale niezwykle klimatyczna historia relacji młody chłopak – starsza pani. Oboje podnajmują pokoje w pewnej kamienicy, w pewien sposób wspierają się, wytwarza się między nimi bardzo mocna zażyłość, w pewnym momencie właściwie nie mogą bez siebie żyć. On – z poczucia dziwnego obowiązku wobec niej, Ona – bo jest najdziwniejszą babcią jaką kiedykolwiek poznacie. I uwielbia świeże, surowe mięso…
„Szukając dziewczyny” to w zasadzie smutna, seksualna podróż przez lata. Pewien dziewiętnastoletni chłopak w połowie lat 60-tych XX wieku, kupił Penthouse’a, przyniósł w wielkiej tajemnicy do domu i gdyby wiedział co stanie się kiedy go otworzy, pewnie długo zastanawiałby się czy to zrobić. Ujrzał bowiem, na jednej ze stron, uosobienie kobiecej doskonałości, seksualności i erotyzmu – a wszystko to pod postacią również 19-letniej, Charlotte. Dziewczyna ta, nieosiągalna dla niego, odcisnęła w nim swoiste piętno. Starał się żyć i pracować normalnie, powoli piął się po szczeblach kariery, został nawet dyrektorem artystycznym w dużej agencji reklamy, czy menadżerem szalonej rockowej kapeli, ale co jakiś czas widział w Penthousie Charlotte. Kobietę – tajemnicę, przybierającą co chwilę inne imię, zmieniającą fryzury i frywolne pozy na kolejnych rozkładówkach. Kiedy jednak pytał o nią wydawcę czy fotografów okazywało się, że nikt tak naprawdę jej nie zna. Przychodziła, robiła swoje i znikała. Czas mijał, a ona nadal wyglądała świeżo i dziewczęco, nadal była tą samą dziewiętnastolatką. Aż do pewnego dnia, wiele lat później, kiedy był już wziętym fotografem, z całym bagażem życiowych doświadczeń, usłyszał pukanie do drzwi…
„Pora zamykania” jedna z najlepszych historii z całego zbioru. O to właśnie chodzi! Ostatnia tego wieczoru opowieść wypowiedziana w „Diogenesie”, zamykająca jednocześnie tę część „Historii prawdopodobnych”. Kwintesencja niesamowitości i tajemnicy. Młodzi chłopcy, tajemnicze leśne drogi do domu, opuszczona i zrujnowana posiadłość oraz mały domek zabaw dla dzieci, wciśnięty w leśną gęstwinę. Jedyne co tu nie pasuje, to dziwnie diabelska kołatka na drzwiach. Czy ktoś odważy się zapukać i wejść do środka… ? Przypowieść o młodzieńczej ciekawości i strachach, które towarzyszyć będą niektórym aż do końca ich długiego, pełnego bólu życia. Bardzo dobre opowiadanie, pod płaszczykiem tajemnicy kryje się coś dużo bardziej złowieszczego – przynajmniej ja to tak odbieram.
Powyższe historie zostały bardzo klimatycznie zilustrowane przez Marka Buckinghama i Chrisa Blythe’a. Podoba mi się ta kreska, idealnie pasuje do zatęchłego małego pubu, do klaustrofobicznej ciasnoty wypełnionej odorem alkoholu i mrocznych przeżyć jego klientów.
„Tylko kolejny koniec świata, nic więcej” na podstawie scenariusza P. Craiga Russella, z rysunkami Troya Nixeya, to już zupełnie inna kolorystyka i forma. Kreska zdaje się być nieco ordynarna i prymitywna, fizys postaci jest paskudny i karykaturalny. Co doskonale pasuje do samej historii, brudnej, chamskiej i niesamowitej jednocześnie. Jest to bowiem przypowieść, która oddaje hołd Cieniowi z Providence – Mistrzowi Lovecraftowi. Jej akcja dzieje się w Innsmouth, a bohaterem jest pewien jegomość, doskonale znany nam z literatury i filmu. Lawrence Talbot i jego przypadłość, objawiająca się comiesięczną przemianą w wilkołaka, staną naprzeciw Bogom z Głębin, wynaturzeniom spoza czasu i przestrzeni, które chcą, jak zwykle zresztą, doprowadzić do końca świata. Oniryczny klimat, szalone wizje, potwory żywcem wyjęte z Mitologii Cthulhu, ukłon w stronę popkultury – świetna historia, poprowadzona nowatorsko i z polotem, pełna jednocześnie mroku i wywołująca co chwilę dziwny wyraz twarzy, który można opisać krótko: WTF?
„Studium w szmaragdzie” każdemu kojarzy się jednoznacznie. Wiktoriańska Anglia, Sherlock Holmes i Arthur Conan Doyle. A gdybyśmy dorzucili do tego pewne smaczki – co powiecie na Wielkich Przedwiecznych? Fenomenalna kreska Rafaela Albuquerque, znanego miłośnikom rysunkowego horroru z wyśmienitego „Amerykańskiego wampira”, wpisuje się perfekcyjnie w akcję i klimat XIX wieku. Stonowane barwy, rozmyte krawędzie i tła – bardzo przyjemnie czyta się tę historię. A jest to porywająca wariacja o przygodach pewnego detektywa i jego wiernych pomocników. Autorzy doskonale bawią się konwencją, mieszając, oszukując i zaskakując czytelnika swoimi pomysłami. Znajdziemy tu coś dla fanów klasycznej grozy, ukłon w stronę pionierów straszenia, ale i szczyptę nieco zawoalowanego humoru. Historia tu opowiedziana, to szalona fantazja rodem z Alicji w Krainie Czarów, niby wszystko jest tak jak być powinno, ale do czasu, bo kiedy poznajemy detale i zagłębiamy się w śledztwo, możemy poczuć się zdecydowanie skołowani. Zarówno Neil jak i Rafael (który oprócz oprawy graficznej tej opowieści, miał także udział w scenariuszu), z całą pewnością bawili się przy tym projekcie równie dobrze, jak jego późniejsi czytelnicy podczas lektury. Brawo!
„Problem Zuzanny” Lewis Carroll po LSD – tak to widzę. Szalone sny o Narnii, zdecydowanie alternatywne przygody czwórki doskonale znanych nam dzieciaków. Ale też rozmowy o książkach pewnej młodej damy ze starszą pisarką. Wymiany poglądów, ciekawe anegdoty, a wszystko to okraszone niesamowitością i tajemnicami. Fajna historia, można z niej wynieść intrygujące wnioski – czy bajki dla dzieci faktycznie są dla dzieci, czy tylko zdają się nimi być? I jak czas je zmieniał? Podobnie ma się sprawa z kolejną, króciutką historią pt.: „Zamki”, bardzo dobrze obrazującą zmiany jakie zachodzą w nas wraz z upływem czasu, oczywiście na podstawie prostych historii. Czytając, czy słuchając tej samej baśni, osoba dorosła zwróci uwagę na inne aspekty, dziecko na inne. Młodzi ludzie i ich wyobraźnia, nie są obciążeni życiowymi doświadczeniami tak jak ich rodzice. Spoglądają na świat naiwnie, dopowiadając sobie lub tłumacząc daną sprawę na swój własny, prosty sposób. Rodzice, pełni doświadczenia i przeżyć, wspomnień, widzą to samo zupełnie inaczej, nasuwają im się inne wnioski i przemyślenia. Ciekawie przedstawiona jest tu kwestia dojrzałości odbiorcy. Nieco to smutne, bo widać dobitnie, że z czasem tracimy w sobie magię, a zaczynamy być twardo stąpającymi po ziemi nudziarzami i pragmatykami…
„Październik w fotelu” fantastyczne spojrzenie na kwestię przemijania i samotności. Poszczególne miesiące roku, przybierając ludzką formę, opowiadają sobie wzajemnie historie nawiązujące do uczuć, które kojarzą z nimi ludzie. Do głosu dochodzi Październik, a jak wiadomo przynosi on jesień i zwiastuję zimę, więc jego historia pełna jest smutku, odosobnienia, strachu, ale także determinacji i miłych momentów, które mogą odnosić się np. do pięknych, kolorowych, ciepłych ale krótkich październikowych dni… Pewien chłopiec, nierozumiany przez otoczenie, nękany przez starszych braci, postanawia zniknąć. Ucieka z domu, włóczy się po polach i lasach aż spotyka swojego rówieśnika, z którym spędza dzień na zabawach i rozmowach. Wszystko wydawałoby się pozytywne i miłe, należy jednak wspomnieć o tym, że towarzysz zabaw już nie żyje…
„Dzień, w którym przybyły spodki” – miłość i tęsknota przesłaniają nam często cały świat. Dzięki tylko kilku grafikom, w nieco humorystyczny i dobitny sposób zostało nam to tu przedstawione. Zapewne podobnie jest z innymi silnymi uczuciami - śmiercią czy stratą. I nie do końca wiadomo, o które z nich tutaj chodzi. Bo jakby się zastanowić, pasują wszystkie…
Szczerze mówiąc, nie wiedziałem czego się spodziewać po tym zbiorze. Wiedziałem, że wyobraźnia Neila Gaimana mnie nie zawiedzie, ale nie sądziłem że dostarczy mi tak szeroką gamę przeróżnych wrażeń. Bo tutaj nie tylko szalone pomysły plusują. Autorom udało się przemycić także pewne prawdy życiowe, zmusić czytelnika do przemyśleń, zaszokować, zniesmaczyć i spowodować ciarki biegnące wzdłuż kręgosłupa. Udało im się zebrać tak szaloną paczkę historii, że powinna ona zadowolić najbardziej wybrednego czytelnika komiksów. Nawet jeśli nie spodobają się wam wszystkie historie, to idę o zakład, że zdecydowana większość pobudzi waszą wyobraźnię, każe się na chwilę wstrzymać z lekturą i pomyśleć o tym co właśnie przeczytaliście. Najwięcej smaczków znajdą tu chyba dla siebie fani grozy, chociaż nie brakuje też wątków fantastycznych i nadnaturalnych. Jedne historie są stonowane i spokojne, drugie aż kipią energią i zwariowanymi pomysłami. Według mnie jest to jeden z najlepszych zbiorów krótkich opowieści graficznych jakie czytałem, i zdecydowanie polecam go każdemu. Zresztą, jeśli sięgacie po coś co sygnowane jest nazwiskiem Neila Gaimana, to z grubsza wiecie, czego możecie się spodziewać i czy was to zadowoli. Mnie zadowoliło. I to jeszcze jak!
Neil Gaiman – „Historie prawdopodobne”.
Zgrabnie i dość niepozornie wydany zbiór graficznych opowieści, które zrodziły się w niesamowitym umyśle kreatora wyobraźni, literackiego wizjonera i niezłego świra – Neila Gaimana oraz jego przyjaciół.
Wszystkie historie dotykają w jakiś sposób sfery niesamowitości, czasem lżej, czasem całkiem mocno. Często wypełnia je także...
August Derleth – postać tyleż zasłużona, co kontrowersyjna. Jeden z dwóch założycieli wydawnictwa Arkham House, bez wątpienia największy kontynuator i propagator spuścizny po Lovecrafcie. Z pewnością nie był postacią krystaliczną i uczciwą, jednak trzeba mu oddać, że to co robił, robił z pasją i ogromnym zaangażowaniem, aż do swojej śmierci w roku 1971. Mimo, że nie spotkał się nigdy z Lovecraftem, przez wiele lat prowadzili oni bardzo ożywioną korespondencję, i uważali się wzajemnie za bliskich przyjaciół. Po śmierci Samotnika z Providence, Derleth próbował kontynuować myśli przewodnie i styl twórcy Mitologii Cthulhu, ale widać wyraźnie, że to nie jest niestety ten sam poziom. Augustowi zdecydowanie brakowało warsztatu i wyobraźni Cienia z Providence. Starał się, tego mu odmówić nie można, ale w moim mniemaniu to była bardziej zabawa, niż coś faktycznie poważnego. Chociaż ja „Obserwatorów spoza czasu” bardzo lubię, bo to coś „nowego”, powiew świeżości po wznawianych często, ale jednak ciągle tych samych, opowiadaniach Lovecrafta.
Większość tekstów z tego zbioru, to rozwinięte notatki lub wręcz jedynie hasła z „Notatnika z pomysłami”, który prowadził Lovecraft od ok. 1920 roku. August, jako chyba największy fan twórczości HPL-a, starał się na ich podstawie stworzyć krótsze lub dłuższe teksty, których autorstwo przypisywał przez pewien czas samemu Howardowi (sic!). Na pierwszy rzut oka jednak widać, że to nie jest ten styl, a jedynie momentami całkiem udana, kalka.
W „Obserwatorach” znajdziemy 16 opowiadań, w zdecydowanej większości krótkich, jedynym bowiem naprawdę długim tekstem jest „Czyhający w progu”, który został przez Augusta rozwinięty jedynie na podstawie kilku notatek Lovecrafta. Derleth poszedł jednak moim zdaniem zdecydowanie w stronę literackiej przygody i akcji. Brakuje mi tu mroku, ciężkiego języka Lovecrafta, tego specyficznego wrażenia, że gdzieś tam, poza cienką granicą naszej rzeczywistości, czai się niewypowiedziane, prastare zło, czyhające tylko na chwilę, kiedy będzie mogło powrócić i siać chaos wśród ludzi. Derleth, mimo iż bardzo często w tekstach przywołuje znane nam doskonale lokacje – Innsmouth, Arkham, Boston czy Dunwich, opowiada nam historie wręcz przygodowe, z nutką grozy oczywiście. Dobrym przykładem jest chociażby „Spadkobierca”. Opowiada on o domu pewnego niedawno zmarłego lekarza, który za cel życia obrał sobie maksymalne jego wydłużenie. Nowy najemca tajemniczego domostwa natyka się na całe mnóstwo przedziwnych manuskryptów i bluźnierczych ksiąg, które traktują o dziwnych rytuałach i praktykach. Zagłębiając się stopniowo w historię i genealogię rodu Charriere, do których należał dom, dochodzi do pewnych przerażających wniosków, potwierdzonych bardzo szybko dziwnymi włamaniami do rezydencji, którym towarzyszy zwierzęcy odór… Z kolei w „Dniu Wentwortha” główny bohater, komiwojażer, zostaje zaskoczony w okolicach Dunwich potężną ulewą. Chroni się więc w zaniedbanym i rozpadającym się gospodarstwie pewnego starszego człowieka, który opowiada mu mroczną historię ze swojego życia, a jej finał wypada dokładnie tego dnia, kiedy młody człowiek pojawia się u niego. Tu także mamy do czynienia z przygodą, okraszoną nieco grozą, ale taką mocno klasyczną. Tajemnica, rzekomo przypadkowa śmierć i wypełnienie się pewnej obietnicy – a wszystko to w akompaniamencie upiornego śpiewu lelków i rozbijających się o dach kropel wody.
Derleth w swoich opowiadaniach wyraźnie podzielił ludzkość na dwie kategorie – ludzi zaznajomionych z mrocznymi legendami, księgami i całą Mitologią Wielkich Przedwiecznych, postaci zaangażowanych w przywrócenie na Ziemię czystego Chaosu w postaci Cthulhu, Yog-Sothotha, Nyarlathotepa i całej plejady innych potworów spoza czasu i gwiazd, oraz pozornie zwykłych ludzi, zajętych swoim życiem i sprawunkami, którzy w wyniku splotu pewnych okoliczności zostają zaznajomieni z tym szaleństwem, i starają się jakoś z nim walczyć. Doskonałym przykładem takiego podziału jest „Czyhający w progu” czy bardzo dobre, stylem przypominające mi twórczość HG Wellsa – „Ciemne Bractwo”. Dla fanów suspensu i Edgara Allana Poego przeczytanie go, będzie prawdziwą przyjemnością.
Wspólnym mianownikiem opowiadań z tego zbioru są zdecydowanie domy. Czasem są katalizatorami pewnych mrocznych wydarzeń, czasem jedynie „przechowują” bohaterów, którzy traktują je jako bazę wypadową do swych śledztw i tropienia tajemniczych plugawych kultów. Idealnym przykładem jest opowiadanie „Cień na poddaszu”, które opisuje budynek jako wręcz bohatera historii. Wydaje się on być żywym bytem, który wpływa na mieszkańców, i kształtuje otaczającą ich rzeczywistość. W pewnym sensie podobną sytuację mamy w „Czyhającym w progu” – tam z kolei dom jest „bazą wypadową dla bohaterów, walczących z plugastwami napływającymi zza cienkiej kotary rzeczywistości. Jest w nim bowiem jedno miejsce, które pozwala dostrzec więcej, niż widzą oni normalnie. I tak mógłbym za przykład podać właściwie każdy z tekstów. W „Wiedźmim jarze” w opisywanym domostwie zagnieździło się zło, które miało ogromny wpływ na jego mieszkańców. Z kolei we wspomnianym już wyżej „Dniu Wentwortha”, dom był niemym obserwatorem mrocznych wydarzeń, których bohaterami był jego właściciel oraz przypadkowy gość, zaskoczony ogromną wichurą i chroniący się w niszczejących murach starego, wiejskiego domostwa. Jak widzicie, ich role są różne, jednak domy zawsze istotnymi elementami tekstu są, i to z czasem nieco nuży. Widać w stylu Derletha, że po pierwsze brakowało mu wyobraźni i warsztatu, po drugie, że chyba nie czuł się mimo wszystko w tego typu grozie zbyt pewnie. Szukał sobie jakiegoś wspólnego mianownika, pewnika, od którego mógł wystartować, i na którym mógł opierać poszczególne scenariusze swoich tekstów. Piszę celowo „swoich”, bo angażowanie w ten zbiór nazwiska Lovecrafta, to jedynie chwyt marketingowy. Mimo, iż sam August przez jakiś czas przekonywał, że opowiadania zawarte w „Obserwatorach spoza czasu”, to teksty Samotnika z Providence, jednak finalnie okazało się, że autorem wszystkich bez wyjątku jest Derleth. Drugim argumentem, który moim zdaniem dopełnia postawione wyżej przeze mnie tezy, jest fakt, że August w praktycznie każdym tekście, nieco na siłę moim zdaniem, wpycha i wymienia jednym tchem całą plejadę bogów z Mitologii Cthulhu. Bardzo często czytelnik nadziewa się na zdanie w którym występują: „Yog-Sothoth, Nyarlathotep, Wielki Cthulhu, Shub-Niggurath” etc etc. Tak jakby chciał jeszcze mocniej podkreślić i przypomnieć osobie czytającej, że NA PEWNO jest to opowiadanie silnie związane z HPL-em. Podobnie rzecz się ma z tajemnymi księgami pokroju „Necronomiconu”, „De Vermis Mysteriis” czy „Cultes des Goules” – przywoływanymi w poszczególnych opowiadaniach bardzo często. Słabe są to zabiegi, odzierają często tekst z oryginalności, nutki tajemnicy, i wprowadzają lekki niesmak. A dla trochę mniejszych lovecraftowych świrów niż ja, mogą nawet spowodować zarzucenie czytania, i nie powrócenie do tych tekstów już nigdy, odbierając je jako wtórne i powtarzalne.
Są jednak także opowiadania całkiem udane. Do jednego z moich ulubionych należy z pewnością „Cień z przestworzy”, który spokojnie można nazwać oniryczno-wizjonerskim. Derleth opowiada w nim historię pewnego lekarza, którego pacjenta co jakiś czas dotykają przedziwne ataki, po których fizycznie długo dochodzi do siebie, ale jego psychika i umysł wyostrzają się i w pewien sposób stają bardziej chłonne i otwarte na wiedzę oraz doznania. Panowie spędzają mnóstwo czasu na rozmowach, podczas których pacjent – Amos Piper, snuje mroczne i bardzo sugestywne relacje ze swoich snów. Myślę, że sam Stanisław Lem nie powstydziłby się tego opowiadania. Gdyby je dobrze poprowadzić i rozwinąć, mogłoby powstać z niego coś naprawdę wyjątkowego i wartościowego.
Derleth zabawił się także nieco z czytelnikami, publikując w „Obserwatorach” tekst przekorny, oddający swego rodzaju hołd jego przyjacielowi i „współautorowi” Lovecraftowi. Bohaterem „Lampy Alhazreda” jest osobnik do złudzenia przypominający pod wieloma względami Samotnika z Providence. Poczynając od fizys, poprzez miejsce przebywania, ulubione lokacje, kwestie zdrowotne, aż po kombinację przeróżnych szalonych przeżyć, których wprawdzie HPL nie przeżywał, bo był wycofanym domatorem, ale pisał o nich dość sporo. Ciekawy pomysł, i lekki powiew świeżości.
Mimo, iż August Derleth dwoił się i troił, aby po śmierci Lovecrafta, usystematyzować Mitologię, a także rozwinąć ją na podstawie notatek i wiedzy wyniesionej z bliskiej znajomości z HPL-em, to w jego tekstach brakuje tego błysku geniuszu i wizjonerstwa, które bez wątpienia były domeną Lovecrafta. Teksty te są w porządku, mają w sobie dużo lovecraftowskiej magii, fajnie jest poczytać o losach wielu stworzonych przez Samotnika rodzinach – Whiteleyów, Bishopów czy Marshów. Wrócić na chwilę do Arkham, Innsmouth czy w okolice Dunwich, gdzie skupia się najwięcej akcji całego zbioru. Jednak cały czas mam wrażenie, że to nie jest już to samo. Nie ma tej charakterystycznej dla Howarda literackiej ciężkości. Pamiętam, że jak ponad dwadzieścia lat temu poznawałem się z twórczością Cienia z Providence, lektura „Zewu Cthulhu” to była mordęga. Absorbująca całkowicie wyobraźnię, męcząca, ciężka i tryskająca beznadzieją losów bohaterów na każdym kroku. Dlatego Lovecrafta albo się ubóstwia, albo nienawidzi – nie da się stanąć pośrodku. Oczywiście, że zmieniły się czasy, ja także się zmieniłem, ale nadal pamiętam te uczucia towarzyszące poznawaniu tamtych historii. Biorąc do ręki nowe wydanie „Obserwatorów spoza czasu”, miałem po prostu cichą nadzieję na powrót do przeszłości. Jestem zadowolony z lektury, jako fanboy HPL-a cieszę się, że Zysk zdecydował się na to wznowienie, i zrobił to z klasą i jakością. Jeśli chcecie zapoznać się z Mitologią Cthulhu, liznąć specyficznego klimatu starych tekstów Lovecrafta, ubranych w nieco lżejszą, bardziej przygodową formę, „Obserwatorzy” powinni Wam się spodobać. A jeśli tak się stanie, to oczywiście sięgajcie po coraz więcej, pamiętając jednak o naczelnej zasadzie, aby zbyt długo nie patrzeć w Otchłań, bo i ona może zerknąć na Was…
August Derleth – postać tyleż zasłużona, co kontrowersyjna. Jeden z dwóch założycieli wydawnictwa Arkham House, bez wątpienia największy kontynuator i propagator spuścizny po Lovecrafcie. Z pewnością nie był postacią krystaliczną i uczciwą, jednak trzeba mu oddać, że to co robił, robił z pasją i ogromnym zaangażowaniem, aż do swojej śmierci w roku 1971. Mimo, że nie spotkał...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to