-
ArtykułyHobbit Bilbo, kot Garfield i inni leniwi bohaterowie – czyli czas na relaksMarcin Waincetel17
-
ArtykułyCzytasz książki? To na pewno…, czyli najgorsze stereotypy o czytelnikach i czytaniuEwa Cieślik272
-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel11
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński42
Biblioteczka
2023-02-20
No i jak, stromo?
No, stromo, nostromo, tak, do 300 strony jest tu naprawdę stromo. Kolejnych 300 stron leci się już jednak z górki, a końcówkę czytałem chodząc z przejęcia po pokoju, co nie zdarza mi się często.
Dlaczego wybitna?
Kiedy skończyłem, nie mogłem przestać o niej myśleć. Dopiero na koniec okazało się, jak wielkiego zamysłu realizacji podjął się Conrad. Po ostatniej stronie zajrzałem do przedmowy autora (z reguły tak właśnie robię). I dopiero po zapoznaniu się z genezą Nostromo szeroko otworzyłem oczy.
Conrad był pisarzem, który podejmował się zadań w tym fachu (w jego wydaniu będącym misją) najtrudniejszych. Pełno jest dziś piszących, pojawiających się mimochodem, przy okazji, na chwilę. Każdy kabareciarz, czy felietonistka, a nawet tzw. muzyk z potwornego gatunku disco - polo może dziś napisać "coś", co zostanie mu wydane i stanie się bestsellerem. Pisze się autobiografie i dzienniki, białą poezję, kartki zapełniają puste przestrzenie, rozbite, wielkie czcionki, symbole, rysunki. Rzadko kiedy piszący jest jednocześnie PISARZEM, który podejmuje się realizacji zamierzenia wykraczającego poza jego osobiste doświadczenia.
Conrad napisał coś naprawdę poczytnego w wieku bodajże 54 lat. Mimo doskwierających mu problemów finansowych nie pisał po to, by się podobało (a przynajmniej nie to było jego celem nadrzędnym). Szczerze, po raz kolejny polecam przedmowę do Nostromo, Conrad daje się tam poznać jako człowiek, który ma odpowiedni talent do pisania, tylko - akurat przed Nostromo - nie bardzo miał pisać o czym. Kiedy jednak nadarzyła się sposobność w postaci idei, zamierzenia, zainspirowanego jakimś artykułem w gazecie, a następnie, po kliku latach spotkaniem człowieka, który w opisaną w artykule historię był zamieszany, kiedy więc jakiś mglisty zarys opowieści z jej głębokim sensem, przesłaniem pojawił się w umyśle Conrada, rzecz została przesądzona. Nostromo musiał powstać, a napisać go musiał Conrad.
Być może literatura ta jest dziś trudno przystępna, jak to można przeczytać w opiniach na tej stronie: "w książce nie dzieje się nic", "po 100 stronach o niczym" itd. No cóż, 117 lat minęło od wydania tego tomu, w tym czasie cierpliwość czytelnicza i wyrafinowanie zmieniły się znacząco.
Jestem jednak przekonany, że warto Nostromo poświęcić uwagę i czas.
Natura przewrotów politycznych, egocentryczny lęk, będący źródłem wszelkiej niesprawiedliwości, fatum skarbu, pieniądza, który niszczy dwie, piękne natury ludzkie, miłość zakazana, tragedia, śmierć - wszystko to pojawia się w Nostromo, powieści od początku do końca wymyślonej przez genialny umysł Conrada i poprowadzonej zgodnie z tym zamierzeniem, konsekwentnie, błyskotliwie od pierwszej, do ostatniej strony.
No i jak, stromo?
No, stromo, nostromo, tak, do 300 strony jest tu naprawdę stromo. Kolejnych 300 stron leci się już jednak z górki, a końcówkę czytałem chodząc z przejęcia po pokoju, co nie zdarza mi się często.
Dlaczego wybitna?
Kiedy skończyłem, nie mogłem przestać o niej myśleć. Dopiero na koniec okazało się, jak wielkiego zamysłu realizacji podjął się Conrad. Po...
Niesamowicie się to czyta. Styl jedyny w swoim rodzaju. Bogactwo językowe, wspaniałe tłumaczenie, jak sądzę, choć pewnie musiałbym to przeczytać w oryginale, by być pewnym. Nie ma tematu tabu. Mimo ukazania się w 1955 r., otwartość autora zaskakuje i dzisiaj. Ale szokujących, obrazoburczych książek było wiele i to nie jest najbardziej interesujące w "Ryżym". Jest to dzieło absolutnie oryginalne, literacka perełka, mógłbym to czytać bez końca. Tylko obawiam się, że takie pisanie nie jest łatwe, że długo tak się pisać nie da. Nasycenie treścią w każdym zdaniu, bezokoliczniku, nawet słowie jest porywające, a jednocześnie nie męczy, tylko zachwyca. Książkę napisał autor chyba w jakimś zupełnie wyjątkowym uniesieniu. Tak zdaje się być w istocie, ponieważ - o ile się zorientowałem - jest to w zasadzie jedyna wartościowa pozycja w dorobku Jamesa Patricka. Jedna, ale za to jaka! Niepowtarzalny jest sposób, w jaki opisuje autor zbliżenia cielesne. W ogóle wszystko dzieje się w świecie "Ryżego" jednocześnie, to, co na zewnątrz rezonuje w środku bohatera bezgranicznym bogactwem skojarzeń. Przytłaczająca jest beznadzieja losu, fatum, z którym Sebastian nie podejmuje nawet walki. Pomimo możliwości, którymi z przyrodzenia dysponuje. Smutek, bieda są w tej książce wręcz namacalne. No i te dialogi, fantastyczne, błyskotliwe, absurdalne. Wreszcie też krótkie, celne i urocze liryki, wyciskające resztki powietrza ze środka, stanowiące esencję rozpaczy, smutku lub ekstazy bohatera. Fantastyczna literatura!
Niesamowicie się to czyta. Styl jedyny w swoim rodzaju. Bogactwo językowe, wspaniałe tłumaczenie, jak sądzę, choć pewnie musiałbym to przeczytać w oryginale, by być pewnym. Nie ma tematu tabu. Mimo ukazania się w 1955 r., otwartość autora zaskakuje i dzisiaj. Ale szokujących, obrazoburczych książek było wiele i to nie jest najbardziej interesujące w "Ryżym". Jest to...
więcej mniej Pokaż mimo to
Cenię sobie Irwina Shawa, jego twórczość mnie cieszy.
Nie jest to literatura najwyższych lotów, nawet nie potrafię tego wytłumaczyć, to się po prostu czuje. W porównaniu z "Na zachodzie bez zmian", czy "Podróżą do kresu nocy" jest to literatura mniej artystyczna. Ale chwyta za serce. Chwilami nawet mocniej, skuteczniej, niż te dzieła, które uznawane są za arcy.
"Dosięgnąć szczytu", "Lucy Crown", "Chleb na wody płynące" i wreszcie "Młode Lwy". Z nich wszystkich najbardziej wartościowa literacko jest według mnie Lucy. Jednak Młode lwy trzymały mnie w napięciu od początku do samego końca.
Nie będę się skupiał na drobnych słabościach. Plusy? Wartka akcja, zgrabnie poprowadzone losy trzech głównych bohaterów (choć nieco banalnie splecione na końcu - jeśli już takie było założenie, to mogłoby to być lepiej pomyślane i staranniej, gruntowniej przygotowane). Jest w tej literaturze coś takiego, że się przez nią pędzi od akcji do akcji, od przyspieszenia tętna do przyspieszenia tętna. Mam tak czytając na przykład Tołstoja, ale już nie (a na pewno dużo rzadziej) Dostojewskiego. Podobało mi się to, że każda z postaci przedstawionych w książce ma coś za uszami, nie jest sztucznie wybielona (choć najbliżej do tego, niestety, Noemu). I to niekiedy naprawdę coś dużego. Natomiast Shaw nikogo nie potępia z powodu okropności, które człowiek jest w stanie uczynić w warunkach wojny. Zło jest banalne, jak pisała Arendt i wyłazi tak z Niemca, jak i z Amerykanina, z Francuza, Brytyjczyka i Polaka.
Perełek jest tu wiele, choćby urlop Christiana w Berlinie, scena opowiedzenia dowcipu z brodą przez młodego żołnierza, uświadomienie mi po co są na wojnie generałowie, historia porucznika Hardenburga i, rozpoczynająca książkę, "przygoda" Margaret w Austrii, z patentem gospodyni na rozrywkę pań nocujących w pensjonacie. Przesłanie jest oczywiste, wojna to zło, które szykujemy sobie sami w naszym niczym nie dającym się usprawiedliwić szaleństwie.
Cenię sobie Irwina Shawa, jego twórczość mnie cieszy.
Nie jest to literatura najwyższych lotów, nawet nie potrafię tego wytłumaczyć, to się po prostu czuje. W porównaniu z "Na zachodzie bez zmian", czy "Podróżą do kresu nocy" jest to literatura mniej artystyczna. Ale chwyta za serce. Chwilami nawet mocniej, skuteczniej, niż te dzieła, które uznawane są za arcy.
"Dosięgnąć...
Zupełne zaskoczenie, książeczkę (200 stron) wziąłem z półki "dla czytelników" w bibliotece publicznej.
Okazała się perełką pod kilkoma względami. Po pierwsze uwiódł mnie precyzyjny język tej opowiastki, pełen niezwykle trafnych porównań. Po drugie sama historia jest ciekawa, dzieje się zarówno w Europie, jak i w Afryce, co już, samo w sobie ma smaczek. Bohater obraca się tam w męskim towarzystwie, w którym, za sprawą niezbędnej asysty w postaci alkoholu, przeplatają się banalne, towarzyskie frazesy, z prawdami życiowymi. Tych ostatnich zaś pełne są przemyślenia Colmore,a, który z uwagi na kłopoty syna musi zweryfikować swoje dotychczasowe życie. Jest w nim dążenie do odniesienia sukcesu w karierze zawodowej, stagnacja małżeńska i kobieta w tle. Przede wszystkim zaś, po trzecie, chodzi o relacje z synem, o bolesny absurd polegający na tym, że często najdroższy mężczyźnie człowiek (syn dla ojca, ojciec dla syna), pozostaje dla niego zagadką.
Mądra, powściągliwa proza, aktualna zawsze, mimo osadzenia w konkretnym, minionym już czasie i w specyficznym środowisku.
Zupełne zaskoczenie, książeczkę (200 stron) wziąłem z półki "dla czytelników" w bibliotece publicznej.
Okazała się perełką pod kilkoma względami. Po pierwsze uwiódł mnie precyzyjny język tej opowiastki, pełen niezwykle trafnych porównań. Po drugie sama historia jest ciekawa, dzieje się zarówno w Europie, jak i w Afryce, co już, samo w sobie ma smaczek. Bohater obraca się...
2020-03-08
Niedawno skończyłem czterdziestkę. Rzadko już wracam do dzieciństwa. Moje traumy przerobiłem, wybaczyłem krzywdzicielom, skrzywdzonym zadośćuczyniłem, o ile było to możliwe.
Okazało się, że Knausgard, pisząc o swojej najwcześniejszej młodości (do roku 13-go), zabrał mnie w podróż nie tylko do Norwegii, ale i do mojego własnego dzieciństwa.
Przypomniało mi się tak wiele poszczególnych zdarzeń, osób, smaków, zapachów, miejsc. Chwilami czułem łzy, raz ze śmiechu, innym razem nie. Odczuwałem też tęsknotę za tym, co już nie wróci. A także żal po straconych szansach choć myślałem, że mam to już za sobą.
Ile rzeczy zrobiłbym dziś inaczej, lepiej, albo wcale...
Wszystko to podane z dosłownością, jak to u Karla Ovego, niekiedy aż nawet dla mnie zbyt drobiazgową (szczegóły defekacji na przykład).
Dla mnie ten tom trzyma poziom wcześniejszych, a zabiera w podróż w czas tak odległy, że wręcz zapomniany, dzięki tej lekturze na nowo przywołany, przeżyty z dystansu i osobisty, dla każdego inny.
Niedawno skończyłem czterdziestkę. Rzadko już wracam do dzieciństwa. Moje traumy przerobiłem, wybaczyłem krzywdzicielom, skrzywdzonym zadośćuczyniłem, o ile było to możliwe.
Okazało się, że Knausgard, pisząc o swojej najwcześniejszej młodości (do roku 13-go), zabrał mnie w podróż nie tylko do Norwegii, ale i do mojego własnego dzieciństwa.
Przypomniało mi się tak wiele...
Przymierzałem się do tego od dłuższego czasu, ale zawsze wolałem co innego.
Od pierwszej strony czułem, że jest to coś wyjątkowego. Styl powściągliwy, subtelny, gładki. Od startu do mety wiedziałem, że to talent czystej wody.
Jestem miłośnikiem Prousta, Musila, Svevo. Lubię czytać o mężczyźnie, który zapala papierosa, zaparza kawę i rozmyśla. O ile, oczywiście, myśli te są warte uwagi.
Karl Ove postarał się przekazać swoje uczucia i wspomnienia w taki sposób, by papier czy inny nośnik był jak najmniej zauważalny. To taka relacja prawie bezpośrednia, z niego w czytelnika. Nie wiem jak to robi, nie wiem, czy o to mu właśnie chodziło, czy po prostu tak potrafi. W każdym razie używa słów, zdań jak dźwięków, które wywołują we mnie określone reakcje, wzruszenia, obrzydzenia, zatrwożenia. Gdyby tę książkę streścić, okazałoby się, że w zasadzie niewiele się dzieje. Mimo to nie ma w niej dla mnie dłużyzn, zanudzania, nawet odrobinę. Czułem, że ktoś się do mnie dostał, dobrał, nie było to niemile, chciałem by trwało, tęskniłem za tym w pracy by móc usiąść w swoim fotelu i poddać się magii Karla Ovego. Mam już drugi tom i wkrótce do niego zasiądę.
Przymierzałem się do tego od dłuższego czasu, ale zawsze wolałem co innego.
Od pierwszej strony czułem, że jest to coś wyjątkowego. Styl powściągliwy, subtelny, gładki. Od startu do mety wiedziałem, że to talent czystej wody.
Jestem miłośnikiem Prousta, Musila, Svevo. Lubię czytać o mężczyźnie, który zapala papierosa, zaparza kawę i rozmyśla. O ile, oczywiście, myśli te...
Staram się wybierać książki, które otrzymuję w prezencie. Jestem wybredny. To był strzał w ciemno (a w dziesiątkę). Natknąłem się w sieci na okładkę, nazwisko i opinię - nie zawierającą streszczenia - kogoś, czyje zdanie wydało mi się sensowne.
Zamówiłem tę książkę w jednym, olbrzymim tomie - 1114 stron, malutką czcionką. Od pierwszych słów wpadłem w zachwyt - to jeszcze ktoś tak pisze! Rozkosz nie mijała, a ja czytałem dalej jednocześnie obawiając się, czy czar nie pryśnie.
Moje obawy na szczęście się nie sprawdziły. Zanurzywszy się w tej rzece ambrozji literackiej płynąłem wciąż zaczarowany aż do przykrego wynurzenia, nie trafiłem na żadne mielizny, nie zawiodłem się nawet przez sekundę. Kamieni milowych, jeśli by tak nazwać zdarzenia w fabule jest tu tylko kilka: wizyta u mentora i w jego bibliotece, dyskoteka i zatrucie, Perez Nuix, Madryt i pożegnanie, choć nie dla Jaime, jego czeka z pewnością coś jeszcze w tej historii...
I choć te kamienie milowe, albo raczej boje (trzymając się wcześniejszej metafory) nie stanowią tylko i wyłącznie pretekstu do snucia rozważań, nie, są same w sobie ciekawymi i istotnymi wydarzeniami w życiu bohatera, to jednak prawdziwie istotne są w tej lekturze rozmyślania Mariasa nad tym co się stało, a co nie, nad tym co się wydarzy, albo wydarzyć może, wreszcie nad tym, co ostatecznie nastąpiło.
Właśnie zdałem sobie sprawę z tego, że ta recenzja może zniechęcić zamiast zachęcić do czytania... Nie dajcie się zwieść, to tylko mnie nie starcza umiejętności by oddać kunszt i atrakcyjność Twarzy (już dziś)!
Jest to powieść wciągająca bez reszty, wszystkie wątki splatają się w całość (autor, jak jeden z jego bohaterów, nigdy nie gubi wątku), nic nie pozostaje niedokończone lub oderwane, niepotrzebne. Marias jest mistrzem frazy, pisze kunsztownie i jednocześnie przejrzyście, niezależnie od tego z ilu segmentów składają się jego zdania. Czytałem to długo, bo nie ma sensu pędzić przez salę, która jest architektoniczną perłą, w której zgromadzono tak wiele wybitnych dzieł sztuki, która odsyła wielokrotnie do innych sal (książek, filmów, zdarzeń w historii). Często zatem odkładałem tę książkę na chwilę lub chwil kilka by się zamyślić lub poszperać - ja takie uruchamianie czytelnika przez piszącego uwielbiam. Część z wątków, do których Marias odsyła lub które przywołuje była mi znana, z innymi zapoznałem się w trakcie lektury. Książka pełna jest scenariuszy do osobnego rozwinięcia (mimo 1114 stron?), coś, co przypomina mi Ciotkę Julię i skrybę Llosy, tyle że inaczej niż w przypadku tej ostatniej, Twoja twarz nie pozostawia niedosytu. Jest w niej też wiele zabawy językiem, etymologicznych analiz, porównań angielskiego i hiszpańskiego w tym zakresie. Bywa refleksyjna, smutna do łez, ale i przezabawna, chwilami śmiałem się w głos.
Marias z Twoją twarzą jutro dołącza do grona moich najukochańszych pisarzy, albowiem pozwalam sobie odnajdować w ich dorobkach wspólne cechy, które sprawiają mi największą czytelniczą przyjemność. Javier, powitaj zatem Marcela i Zeno, Panowie, oto dołączył do Was ktoś jeszcze, jakże dla mnie nieoczekiwanie...
Staram się wybierać książki, które otrzymuję w prezencie. Jestem wybredny. To był strzał w ciemno (a w dziesiątkę). Natknąłem się w sieci na okładkę, nazwisko i opinię - nie zawierającą streszczenia - kogoś, czyje zdanie wydało mi się sensowne.
więcej Pokaż mimo toZamówiłem tę książkę w jednym, olbrzymim tomie - 1114 stron, malutką czcionką. Od pierwszych słów wpadłem w zachwyt - to jeszcze...