-
ArtykułyPodróże, sekrety i refleksje – książki idealne na relaks, czyli majówka z literaturąMarcin Waincetel10
-
ArtykułyPisarze patronami nazw ulic. Polscy pisarze i poeci na początekRemigiusz Koziński40
-
ArtykułyOgromny dom pełen książek wystawiony na sprzedaż w Anglii. Trzeba za niego zapłacić fortunęAnna Sierant10
-
ArtykułyPaul Auster nie żyje. Pisarz miał 77 latAnna Sierant6
Biblioteczka
Meh... Albo ja nie zrozumiałam o co chodzi, albo ktoś tu odwalił niezłą lipę. "Dawną znajomą" poleca nam sama Jej Wysokość Rachel Abbott, która pisze świetne thrillery, i której ufam, i którą czytam z wypiekami na twarzy. Dlaczego ona to zrobiła? Ja nie wiem. Bo to z pewnością nie jest "doskonała powieść". To jest klumpiszcze, jakich niestety wiele na naszym rynku, a które omijać należy szerokim łukiem.
Żebyśmy się dobrze zrozumieli... Książkę przeczytałam do końca. Napisana jest stylem prostym, przeciętnym, ale poprawnym. Może przydałaby się nieco lepsza redakcja i korekta, ale ogólnie ujdzie w bardzo gęstym tłumie. Nie jest to lektura z tych przeraźliwie męczących, których po prostu nie da się czytać. Ale owa wspomniana przeciętność i prostota sprawiają, że w ogóle nie jesteśmy ciekawi, co będzie dalej. I tak po dość intrygującym początku, kiedy dowiadujemy się, że Louise otrzymuje na fejsie zaproszenie od tytułowej dawnej znajomej, która jak się okazuje nie żyje już od wielu, wielu lat, zaczyna się ostry zjazd w dół. A na końcu wpadamy w maliny. Ale nie te maliny, które kocha każdy miłośnik thrillera, czyli te, w które zostajemy wpuszczeni przez sprytnego autora i jego mistrzowsko skonstruowane intrygi. O nie, nie moi Państwo! To są raczej te maliny, które wręcza się przed Oskarami dla NAJGORSZYCH filmów zaszłego roku. Czy istnieje książkowy odpowiednik Złotych Malin? Bo ja nie mam pojęcia. Ktoś? Coś?
Wydumane problemy Louise bardziej śmieszą niż budzą współczucie. To naprawdę jedna z najnudniejszych i najbardziej rozmemłanych postaci, z jakimi miałam do czynienia podczas moich książkowych wypraw. A było ich już całkiem sporo, więc mam jakieś tam rozeznanie. Po raz kolejny zdumiewa mnie fakt, że właśnie KOBIETA mogła stworzyć takie postaci kobiece- bo jest ich tu więcej niestety. Wszystkie one są zalęknione, nieporadne, nieprzystosowane do życia, ogarnięte dziwnymi fobiami i UZALEŻNIONE OD MEDIÓW SPOŁECZNOŚCIOWYCH. A to już przestaje być śmieszne... Jak kobieta kobiecie może urządzać taki PR? O co tu chodzi? Najgorsze w tym wszystkim jest to, że te babskie portrety są bardzo nielogiczne, sprzeczne i schematyczne. W realnym świecie kobiety pokroju Louise (i całej reszty gwardii z zamordowaną Marią na czele), nie mogłyby po prostu istnieć. Albo musiałyby być pod stałą obserwacją terapeuty. Niegłupie (niby...), wykształcona, niebrzydkie, kasa też się zgadza. Z drugiej zaś strony strasznie nieszczęśliwe, płytkie do granic absurdu, skupione wyłącznie na sobie i permanentnie przestraszone. Jak mawiał Ronald Weasley: człowiek nie może odczuwać tylu emocji jednocześnie (czy coś w ten deseń:)!!!
Laura Marshall nie potrafi budować napięcia, nie radzi sobie z ogarnięciem wszystkich wątków, bezlitośnie je urywa i porzuca, szatkuje fabułę, a potem nijak nie potrafi jej skleić do kupy. Popełnia też jeden z najbardziej niedopuszczalnych błędów w samym finale. Nie będę zdradzać zakończenia, bo może ktoś jednak będzie miał ochotę przeczytać książkę. Choćby dla śmiechu. Ale każdy fan kryminału i dreszczowca, z pewnością zrozumie moje wątpliwości. Jeśli poruszamy się w pewnym kręgu podejrzanych, konstruujemy ich sylwetki i tworzymy sieć powiązań i zależności, to ja oczekuję, że będzie to miało jakieś znaczenie. Gdy nie mogę tego znaczenia odnaleźć w finale, to oznacza, że ktoś tu kompletnie nie ogarnął prawideł, jakimi rządzi się rasowy dreszczowiec...
hanazaczytana.blogspot.com
Meh... Albo ja nie zrozumiałam o co chodzi, albo ktoś tu odwalił niezłą lipę. "Dawną znajomą" poleca nam sama Jej Wysokość Rachel Abbott, która pisze świetne thrillery, i której ufam, i którą czytam z wypiekami na twarzy. Dlaczego ona to zrobiła? Ja nie wiem. Bo to z pewnością nie jest "doskonała powieść". To jest klumpiszcze, jakich niestety wiele na naszym rynku, a które...
więcej mniej Pokaż mimo to
Kolejne bardzo udane spotkanie z thrillerem śledczo- psychologicznym. Aż trudno uwierzyć, że to debiut autorki. Lektura do połknięcia w jeden mroczny, pełen napięcia wieczór. Uwielbiam takie historie, bo choć nie są wolne od wad, i nie jest to też żadna wybitna literatura, to wciąga czytelnika bez reszty od pierwszych stron. Rzuca nim na wszystkie strony, zwodzi i myli tropy, skutecznie podnosi ciśnienie, kiedy po raz kolejny okazuje się, że zabrnęliśmy w ślepy zaułek. Na końcu dostajemy jeszcze obuchem w łeb, żeby nie podnieść się zbyt prędko:). A kiedy w finale szeroko otwieramy oczy w geście niesłabnącego zdziwienia, książka szepcze nam do ucha z satysfakcją: "A widzisz człowiecze? Żebyś sobie nie myślał, że jesteś taki mądry..."
Tytułowa Daisy znika podczas przyjęcia urodzinowego. Zgłoszenia tajemniczego zaginięcia dokonują zmartwieni rodzice. Policja rozpoczyna dochodzenie. Jak to się stało, że ośmiolatka teoretycznie otoczona przez rodzinę, bliskich, koleżanki i kolegów ze szkoły ni stąd, ni zowąd dosłownie rozpływa się w powietrzu? Śledztwo od początku idzie jak po grudzie, ponieważ w tej dziwnej rodzinie coś się ewidentnie nie zgadza. Ani w relacjach, ani w emocjach, ani w faktach, ani w zeznaniach. Sprawa nabiera rumieńców z prędkością światła. Na jaw wychodzą coraz to nowsze i coraz bardziej niepokojące informacje. A wszystko to jest skrupulatnie obserwowane i komentowane przez użytkowników mediów społecznościowych, którzy w swoich domniemaniach oraz ocenach bywają naprawdę bezlitośni.
Zaginięcie dziecka to temat wyeksploatowany do granic możliwości, mogłoby się wydawać. Każdy przeciętny czytelnik (czyli np. ja) doskonale wie, że w przypadku zaginięcia dziecka pierwsze podejrzenie zawsze pada na rodzinę. Bo- o zgrozo- w ogromnym procencie tych zdarzeń rodzina niestety okazuje się być winna. Znamy też masę schematów, wedle których takie sprawy się toczą i wiemy, że rozwiązania bywają nieprzewidywalne. Ale nie zmienia to faktu, że ta tematyka ciągle cieszy się ogromną i niegasnącą popularnością. Ja też zawsze daję się w to wkręcić. I tym razem również popłynęłam. Bo któż nie dałby się wciągnąć w wir tych tajemniczych zdarzeń?! To, że Daisy zniknęła, to jeszcze nic! SPOILER! SPOILER! SPOILER! Jej w ogóle tutaj nie było...
Nie byłoby prawdą, gdybym powiedziała, że akcja pędzi na łeb na szyję. Akcja toczy się w normalnym tempie, a jej siłą napędową jest waga kolejnych odkryć naszych dochodzących oraz toczące się równocześnie śledztwo niezawodnych internautów. Ci solidnie sobie używają na naszych bohaterach. Ten wątek jest tu szczególnie niepokojący, ponieważ pokazuje jak wielką siłą są media społecznościowe, wszelkie portale umożliwiające komentowanie itp. To samonapędzająca się machina, która potrafi zdziałać wiele dla dobra potrzebujących, a jednocześnie jest szalenie niebezpieczna, bo bazuje na emocjach i może doprowadzić do ich eskalacji. Nawet dziś, kiedy większość z nas jest świadoma tego zagrożenia, zdarza nam się zapomnieć o tym niebezpieczeństwie i igrać z losem. To przecież takie łatwe! Rzucić w kogoś oskarżeniem, pomówieniem, plotką, nieprzemyślaną krytyką. Zamykamy laptopa, a nasza opinia rusza w podróż po bezdrożach sieci. I nie możemy mieć absolutnie żadnej pewności, jakie będą tego konsekwencje.
Być może jest to wynik wyjścia z wprawy, cofnięcia się w rozwoju, jakieś mojej ignorancji, czy lenistwa. Lenistwa najpewniej, bo jestem beznadziejnym przypadkiem pod tym względem... Ale po raz kolejny kompletnie zaskoczył mnie finał powieści. Oczywiście domyślałam się, że nie może pójść tak gładko, jak mogłoby się wydawać niemal do ostatniej strony, kiedy kończy się proces w sprawie zaginięcia małej Daisy. Chociaż nawet gdyby ten etap okazał się być tym kluczowym, który faktycznie zamyka sprawę, byłabym równie usatysfakcjonowana. A tu proszę, taki przewrót, takie buty!!! Mogłoby się wydawać, że po lekturze kilkudziesięciu podobnych powieści już nic człowieka nie zaskoczy. A jednak.
Do czego by się tu przyczepić? Chętnie powiedziałabym, że nie ma do czego, ale nie tym razem. Jest kilka elementów, które bardzo rażą. Jednym z nich jest delikatna przesada, mówiąc oględnie.... Czasem ten splot dziwnych zbiegów okoliczności, niespodziewanych zdarzeń, czy nieprawdopodobnych zwrotów, wydaje się wręcz niemożliwy. Nie raz miałam wrażenie, że niebezpiecznie lawirujemy nad przepaścią i zaraz wpadniemy w wir absurdu. Czyżby w grę wchodziło porwanie przez UFO? Oczywiście trochę ironizuję, ale jest taki moment w powieści, kiedy faktycznie odczuć można przesyt. Nikt oczywiście nie wymaga, żeby fikcja była prawdopodobna- no wręcz przeciwnie. Ale skoro poruszamy się w uniwersum naszego realnego świata, lepiej jednak nie przesadzać z tymi odlotami. Odrobinę drażni również pewne niedopracowanie charakterystyk niektórych bohaterów. Bywają oni zbyt schematyczni, jednowymiarowi i przewidywalni. Ale nie jest to aż tak uciążliwe, żeby odwrócić uwagę od bezdyskusyjnych walorów książki.
"Kto porwał Daisy Mason" to idealne guilty pleasure dla każdego fana dobrego, porządnie zagmatwanego thrillera. Żeby była jasność- to nie jest najlepszy dreszczowiec ever:), choć można by tak wnioskować po moich peanach... Powieść Cary Hunter to po prostu bardzo dobrze wyważona, wciągająca rozrywka.
Miłej lektury
hanazaczytana.blogspot.com
Kolejne bardzo udane spotkanie z thrillerem śledczo- psychologicznym. Aż trudno uwierzyć, że to debiut autorki. Lektura do połknięcia w jeden mroczny, pełen napięcia wieczór. Uwielbiam takie historie, bo choć nie są wolne od wad, i nie jest to też żadna wybitna literatura, to wciąga czytelnika bez reszty od pierwszych stron. Rzuca nim na wszystkie strony, zwodzi i myli...
więcej mniej Pokaż mimo to
Ach te kłamstwa nasze powszednie. Któż ich nie popełnia?:) W tym naprawdę niezłym thrillerze kłamstwo jest głównym bohaterem. A sposób w jaki działa, obezwładnia i mami biednych bohaterów jest iście piekielny. To książka dla każdego, kto lubi zawiłe zagadki, intrygujące tajemnice i niebanalne zakończenia. Chociaż sam pomysł nie jest może jakoś szczególnie nowatorki, to jednak sposób prowadzenia akcji zdecydowanie może wprawić czytelnika w konsternację i wywołać dreszcz....
Powtarzam to zawsze i do znudzenia, że bardzo, ale to bardzo nie lubię narracji pierwszoosobowej. A tutaj taka właśnie jest uskuteczniana. Jednakowoż... muszę przyznać, że w tym przypadku sprawdza się to całkiem nieźle, bo podbija uczucie niepewności i niepokoju. Dzieje się tak, ponieważ naszym przewodnikiem i narratorem jest główny bohater, a zarazem główny pokrzywdzony w całej tej historii, czyli Joe. A Joe niestety wie niewiele. Joe w zasadzie wie tylko tyle, ile zdoła dostrzec przez swoje różowe okulary. A różowe okulary może i są dziś modne, ale ewidentnie nie służą dobrze naszym oczom, bo widzimy przez nie świat jest nieprawdziwy.
Joe jest szczęśliwym człowiekiem. Ma wspaniałą rodzinę, ślicznego synka, piękną małżonkę, dobrą i lubianą przez siebie pracę, dom, samochód itd. Czyli generalnie EKSTRA. Wiadomo, że życie czasem bywa trudne, pojawiają się drobne problemy, jakieś nieporozumienia, kryzysy. Ale Joe wierzy, że każdą przeszkodę można pokonać, jeśli tylko ma się wsparcie kochanych ludzi, miłość i własne zasady. Jest więc ufny, troskliwy, a przy tym jeszcze uczciwy i wierny jak pies. Joe sądzi, że ludzie, którzy go otaczają, grają według tych samych reguł. Tymczasem nagle okazuje się, że otoczenie wcale nie ma zamiaru przystosowywać się do tej pięknej wizji.
Kiedy Joe niespodziewanie staje się świadkiem spotkanie swojej żony z niezbyt lubianym znajomym, jego wiara zostaje zachwiana. Miała być w pracy, co zatem robi z tym gościem w hotelowej restauracji? Dlaczego tak na siebie patrzą? I po co spotykają się w tym miejscu? Jednak, jak na typowego optymistę przystało, nasz bohater potrafi logicznie wytłumaczyć sobie w zasadzie wszystko. Najważniejsze, żeby nie zaburzać sielankowej wizji we własnej głowie.
Bezdyskusyjnym atutem tej historii jest wartka akcja. Wchodzimy w nią jak nóż w miękkie masło-bardzo szybko, bo już na pierwszych stronach książki, dzieją się rzeczy nieprawdopodobne. Wpadamy w prawdziwy wir dziwnych, niepokojących wydarzeń i zbiegów okoliczności. A że podążamy za myślami Joe, to podobnie jak on, jesteśmy zupełnie zdezorientowani i skonfundowani. I chociaż czasami nasz bohater wydaje się być wyjątkowo nieporadny i mamy ochotę powiedzieć mu kilka niepochlebnych słów (typu: Joe jesteś TĘPY...), to na koniec musimy stwierdzić, że tego faktycznie nikt nie mógł się spodziewać! Lee Child ma zatem rację (patrz: górna część okładki). A to bardzo satysfakcjonujące, kiedy od czasu do czasu blurb nie mija się z prawdą. W przypadku "Kłamstwa" blurb nie skłamał. Wiem... To niezbyt wyrafinowany suchar:). Być może ktoś przewidział zakończenie. Ja "się zaskoczyłam", a to jest właśnie to coś, czego szukam w tego typu literaturze.
"Kłamstwa" to bardzo dobrze skrojony i niewątpliwie trzymający w napięciu thriller psychologiczny. Porusza temat nie tylko zaufania do najbliższych osób i wszechobecnej manipulacji, ale też bardzo ciekawy motyw nękania poprzez media społecznościowe. Nie będę tu mówić o jakichś szczególnych walorach edukacyjnych, ale jest to przecież problem dobrze nam wszystkim znany. Być może fikcja literacka traktuje go trochę przesadnie poważnie, ale nie zmienia to faktu, że przedstawienie tego zapętlenia, zależności od opinii innych ludzi, fałszywego obrazu jakim jest nasz własny wizerunek w sieci, i bezbronność wobec nadużyć w social mediach, działa na wyobraźnię.
Książka nie jest oczywiście wolna od wad- tutaj trochę ponaciągane, tam grubymi nićmi szyte. Ale jakoś wcale nie mam ochoty ich tutaj wyłuszczać, bo świetnie się bawiłam! A to, że Joe czasem istotnie mnie irytował, było dodatkową atrakcją. To jest właśnie przewaga czytającego nad czytanym, że może sobie trochę poużywać:).
hanazaczytana.blogspot.com/2019/01/kamstwo-na-kamstwie-kamstwem-pogania.html
Ach te kłamstwa nasze powszednie. Któż ich nie popełnia?:) W tym naprawdę niezłym thrillerze kłamstwo jest głównym bohaterem. A sposób w jaki działa, obezwładnia i mami biednych bohaterów jest iście piekielny. To książka dla każdego, kto lubi zawiłe zagadki, intrygujące tajemnice i niebanalne zakończenia. Chociaż sam pomysł nie jest może jakoś szczególnie nowatorki, to...
więcej mniej Pokaż mimo to
Tak to już jest, że czasem sięgamy po książkę w celach krystalicznie rozrywkowych. Po to są książki, myślę sobie. A ta wydawała się taka niepozorna. Lekka humoreska, funkcja prześmiewcza, przedmiot opisu- ludzkie namiętności. Interesująca forma powieści szkatułkowej, naśladująca schematy znanych bajek, mogła się udać bądź nie. Reinterpretacja nie jest niczym odkrywczym. Ale zaintrygował mnie tytuł oraz postać głównego bohatera. "Z góry widać tylko nic"? Co to jest to "nic" i kto tam patrzy z tej góry? Co ma do powiedzenia nieudolny, leniwy pracownik korporacji, o wdzięcznym nazwisku Strawiński, który większą część dnia spędza śpiąc pod swoim biurkiem, przytulony do kaloryfera?
Otwieram... A tam bomba. Zapakowana w kolorowy, ozdobny papier, w deseń z uśmiechniętych emotków. Odwijasz, patrzysz, przewracasz oczami- bo niby o co chodzi??? I nagle, nieoczekiwanie... Eksploduje. Nie od razu oczywiście. U mnie gdzieś mniej więcej w połowie, czyli pod koniec pierwszej opowieści Strawińskiego. Dopiero wówczas ogarnęłam o czym jest tu mowa i jak złudna jest ta lekka, niezobowiązująca forma.
Jeden to kupi, drugi nie. Ja kupiłam bardzo, ponieważ cenię sobie umiejętność panowania nad językiem. A tutaj forma została złapana na lasso i okiełznana niczym dziki ogier. Każdy, kto kiedykolwiek próbował napisać coś sensownego, wie jak czasem trudno jest operować językiem w taki sposób, aby przekazać dokładnie to, co się przekazać chce i jednocześnie nadać temu komunikatowi oryginalny, foremny, ale nie schematyczny kształt. No ba! To jest trudne jak diabli. A tu język jest tak plastyczny, tak bogaty i soczysty, że... Ach! Nie mogę się nachwalić! Zwykłe okoliczności są zobrazowane niezwykle barwnie. Styl charakteryzuje się błyskotliwą metaforyką, obfituje w trafne, ale nie banalne porównania oraz epitety.
I choć sama treść nie nosi znamion odkrywczości czy nowatorstwa, to sposób opowiadania w zupełności to rekompensuje. Być może dlatego, że właśnie ta specyficzna forma nadaje zwykłym historiom nowego znaczenia, nowego wymiaru. Jakbym słyszała znaną już opowieść, a tu nagle wynurza się OBCE. Obce znaczenie, obcy kształt, obce wnioski. I mówią coś innego, pokazują palcem w zupełnie innym kierunku: "Myślałaś, że jesteś taka mądra, że tyle wiesz, że ze wszystkim jesteś w stanie sobie poradzić??? No to popatrz co się tu dzieje!". A dzieje się bardzo.
Ta książka jest mega złożona. "Z góry widać tylko nic" to przede wszystkim powieść o namiętnościach. Ale tak bardzo inna od tego co się zwykło uważać za historie o namiętnościach, że trudno ją w ogóle z czymkolwiek porównywać. Chciwość, egoizm, gniew, żądze. Wszystko tu znajdziemy. Nie jest to w żaden sposób ukryte ani zawoalowane. Jednak konteksty, w jakich się poruszamy, sprawiają, że dopiero po głębszej analizie, uświadamiamy sobie JAKIE TO JEST WSZYSTKO MOCNE I PORAŻAJĄCE. To jak reakcja na bardzo złą wiadomość. Najpierw słyszymy, ale przyjmujemy jedynie sens literalny, żeby po chwili otrzymać mocny cios w brzuch. I nokaut.
Nie porywie nas tu akcja, ani intryga, ani żadne fabularne twisty. Zawładnie nami natomiast refleksja nad niezwykłością zwykłych sytuacji, bezradnością wobec zmian, kruchością ludzkiego życia, ułomnością naszego rozumu. Te myśli będą bardzo mroczne, przepełnione strachem, obawą, niepewnością i niedowierzaniem. I to jest ten PARADOKS- tym PARADOKSEM stoi ta książka. Ponieważ autor jest daleki od melodramatyzowania, od oceniania, od wartościowania. Jego wywód jest bardzo zrównoważony, pełen humoru, dystansu. Każda strona jest swoistym mrugnięciem oka do czytelnika, pstryknięciem palców, dobrodusznym uśmiechem. Rozmawiamy o życiu w mikro-wymiarze, o człowieku zanurzonym w rzeczywistość, której nie rozumie, która go ciągle zaskakuje, która go osacza. Ba! On sam siebie nierozumie, czasem gubi się tak bardzo, że nie ma żadnej możliwości powrotu.
Kolejnym "dodatnim plusem" (jak to mówił klasyk) są prze, prze, prześwietnie skonstruowane postaci. Jak na tak dużą ilość bohaterów, portrety są niesamowicie dopracowane, pełne, prawdziwe, intrygujące. Charakterystyka zawarta głównie w błyskotliwych dialogach poraża trafnością, błyskotliwością, różnorodnością. I choć często pojawiają się tu elementy dość subtelnej groteski, delikatnego przejaskrawienia, czy też ironii, to nadal historia nie traci na autentyczności. Zagubieni bohaterowie miotają się zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz. Zmagają się z nieznanym, obcym, rozmytym. Gubią drogę, zapominają kim są i co właściwie tu robią. A kiedy po raz kolejny będą przebijać dno, a cisza ogarnie ich dusze, bo nie będzie już nic... być może tam na samym dole odnajdą w końcu COŚ. Może nawet będzie to sens?
Są książki, które każdy powinien przeczytać, żeby wiedzieć, co w ogóle oznacza sformułowanie "DOBRA KSIĄŻKA". To to będzie właśnie ta książka...
hanazaczytana.blogspot.com/
Tak to już jest, że czasem sięgamy po książkę w celach krystalicznie rozrywkowych. Po to są książki, myślę sobie. A ta wydawała się taka niepozorna. Lekka humoreska, funkcja prześmiewcza, przedmiot opisu- ludzkie namiętności. Interesująca forma powieści szkatułkowej, naśladująca schematy znanych bajek, mogła się udać bądź nie. Reinterpretacja nie jest niczym odkrywczym....
więcej mniej Pokaż mimo to
NIE... Popełniłam kilka zdań, ale w obliczu nadzwyczaj dobrego notowania książki, nie będę ich tu bezpośrednio umieszczać, ażeby nikogo nie urazić:) Dwa słowa: nie polecam.
http://hanazaczytana.blogspot.com/2018/01/mam-ochote-sie-zabic-monika-zajas.html
NIE... Popełniłam kilka zdań, ale w obliczu nadzwyczaj dobrego notowania książki, nie będę ich tu bezpośrednio umieszczać, ażeby nikogo nie urazić:) Dwa słowa: nie polecam.
http://hanazaczytana.blogspot.com/2018/01/mam-ochote-sie-zabic-monika-zajas.html
Trochę katastrofizmu, odrobinę dramatu, szczypta romansu, deczko melancholii... I jest książka. Ani porywająca, ani wciągająca, ani ciekawa, i tego wzruszenia, co niby miało być tak dużo, że hej, też niezbyt wiele. Ale... Chociaż fabuła tego oto dzieła jest przewidywalna do bólu, bohaterowie przeidealizowani, a ich "śnieżna" przygoda bardzo nużąca, to jest w tym pewne, powiedzmy... "COŚ", co sprawiło, że spędziłam z nią ten cudny, mroźny dzień. I nawet zupełnie nie żałuję poświęconego czasu. I jeszcze dodam dla porządku, że to recenzja spod niechlubnego znaku !!!spoilera!!!
Nie ma co się czarować- zalatuje tu "taniością". Naprawdę. Powieść balansuje na granicy kiczowatej dramatycznej romansowości. Mało tego. Ta romansowość jest bardzo schematyczna i niedopracowana. Na dodatek nie skleja się zupełnie z główną osią fabularną, czyli tą "przerażającą" katastrofą, która przydarzyła się bohaterom i ich walką z białym, górskim żywiołem. Jak mawia moja ulubiona wykładowczyni z socjologii: nie wiem, czy jestem teraz komunikatywna:), ale tak to właśnie odczuwam. Miłość sobie, a survival sobie...
Idealni bohaterowie zdecydowanie nie są tymi, do których można zapałać ogromną sympatią, bo... są zbyt idealni. A idealność ta bije po oczach. Piękni, młodzi, wykształceni, bogaci (stać ich na prywatny lot, także... to taki pułap bogactwa:). A kiedy nieoczekiwanie znajdują się w sytuacji bez wyjścia to oczywiście, znajdują je wbrew wszelkiej logice. Generalnie, przygoda ta odbywa się według schematy "zabili go i uciekł". Czyli tak: rozbijają się nie wiadomo gdzie, są uszkodzeni, połamani, jest bardzo zimno (jesteśmy w górach, więc jest naprawdę BARDZO ZIMNO), nie ma nic do jedzenia, nie ma nic do picia, w ogóle nie ma NICZEGO, nie mają łączności, nie mają mapy, a dookoła hasają sobie pumy. A oni jeszcze sobie żartują, i... docierają. To, że Ben jest zapalonym wspinaczem i ma za sobą doświadczenia w tej dziedzinie, jest rzecz jasna, cudownym zbiegiem okoliczności. Zresztą, jak wszystko, co się tutaj odbywa. Jeden wielki zbieg okoliczności- tak bardzo mało prawdopodobny, że nie ma sensu analizować, co właściwie mogłoby faktycznie zaistnieć, a co zakrawa na wątek rodem z Marvela. NIE WAŻNE. Taka jest wizja szkoły przetrwania autora i TRUDNO. Niech tak będzie.
Wielkim rozczarowanie okazał się dla mnie wątek relacji głównych bohaterów. Mam wrażenie, że to po prostu nie wyszło. Absolutnie darmo szukać jakiejkolwiek chemii pomiędzy Benem a Ashley. To para fajnych, klawych ludzi, obdarzonych poczuciem humoru i rozumiejących siebie nawzajem. Ale nic poza tym. Trochę jak z... Żebrowskim i Scorubco w "Ogniem i mieczem", albo Dakotą Johnson i Jamie'm Dornanem w "sami wiecie czym". Czyli, niby coś, ale szału nie ma. Płaskie, płaskie, płaskie. Albo, ja jestem już zupełnie ślepa, albo autor tak ukrył te ich, powiedzmy "rodzące się" uczucia, że ja ich za żadne skarby nie dostrzegam. Może to tam tkwi głęboko, subtelne i tak delikatne, że moja dość toporna dusza tego nie widzi... Co jest zresztą pewnym zgrzytem, nawet jak dla tak aromatycznego człowieka, jak ja! Bo teoretycznie w tak skrajnej sytuacji, coś się powinno wykluć. Ja na to czekałam. A tu nic... No nic nie było... Dosłownie i w przenośni...
Jeśli zaś chodzi o kwestie survivalowe, to w zasadzie rzecz gustu. Mnie, szczegółowe opisy nastawiania złamanych kończyn, budowania schronów, sporządzani łuku z patyka i papierków po bakaliach (słowem, wszystkich tych elementów, które kojarzą mi się z MacGyver'em:), bardzo nużyły. I kropka. Nie jestem w temacie, i nie obchodzi mnie to.
Ale, jeśli spojrzeć na to z innej strony. Jeśli by przymknąć oko na te schematyczności i niedoróbki, to można poddać się nieco aurze melancholii i nostalgii... Oczywiście, potrzeba trochę dobrej woli, i zapewne odpowiedniego nastawienia. To moja recenzja, więc pozwolę sobie odpłynąć. Porozmawiajmy o Miłości... Bo książka o której mówimy jest właśnie o Miłości. Pada w niej wiele wartościowych stwierdzeń, wiele prawd, które może samemu pomyśleć głupio, ale przeczytać- bardzo miło. Wiem, że to banał. Ale akurat w tej konkretnej powieści wcale nie jest aż tak banalnie, jakby się mogło wydawać. Nasz super odważny i obdarzony niemal nadludzkimi siłami doktor mówi bardzo mądrze. A jego słowa, choć bywają gorzkie, smutne, bolesne, mogą również nieść nadzieję i poruszać skamieniałe serca. Bo powieść ta opowiada o naprawdę pięknej Miłości- mądrej, czystej, zdolnej do poświęceń, głębokiej i niewzruszonej. Ale też niespełnionej, zawróconej w połowie drogi. Takiej, która daje wszystko, ale też dosłownie wszystko odbiera...
Nie będzie, to oczywiśćie nic odkrywczego, takie historie słyszeliśmy już setki razy. Ale co nam szkodzi posłuchać raz jeszcze? Tym bardziej, że technicznie powieść jest bardzo dopieszczona. Napisana zgrabnym, odpowiednio wyważonym stylem.
Tak, moi drodzy... Nie będę mówić, że się nie wzruszyłam. Jestem tylko człowiekiem, i być może mój gust nie jest zbyt wysublimowany, ale uroniłam kilka łez. To dowód na to, że kobieta naprawdę może popadać w skrajności. Jeśli ktoś zapytałby, czy to dobra książka, odpowiedziałabym, że nie... Ale jednocześnie poleciłabym ją każdemu, kto ma ochotę na odrobinę puchowej, miękkiej melancholijnej aury, na refleksję o uczuciach, o przemijaniu, o odpowiedzialności, o nieprzewidywalności życia, w końcu- o jego kruchości. Paradoksy i skrajności.
http://hanazaczytana.blogspot.com
Trochę katastrofizmu, odrobinę dramatu, szczypta romansu, deczko melancholii... I jest książka. Ani porywająca, ani wciągająca, ani ciekawa, i tego wzruszenia, co niby miało być tak dużo, że hej, też niezbyt wiele. Ale... Chociaż fabuła tego oto dzieła jest przewidywalna do bólu, bohaterowie przeidealizowani, a ich "śnieżna" przygoda bardzo nużąca, to jest w tym pewne,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Dziś o książce nietuzinkowej. O książce dziwnej. O książce, którą nie łatwo zrecenzować. O książce, którą poleciłabym wszystkim, a zarazem nie poleciłabym nikomu. Kto szuka czystej, niczym nie zmąconej rozrywki, dozna zawodu. Kto szuka przygody, będzie rozczarowany. Kto oczekuje romansu, nie znajdzie go. A jednocześnie każdy, kto sięgnie po "Gorące mleko" odkryje coś własnego, coś wyjątkowego, coś nieopisanego... Bo, żeby przyjąć to, co zawarte w tej minipowieści, nie odbić się od niej, trzeba ją wyczuć, trzeba w nią wsiąknąć i chłonąć wszystkimi zmysłami. I trzeba zanurkować bardzo głęboko. A nie jest tu bezpiecznie, ponieważ w spienionym morzu ludzkich losów, czają się bezlitosne meduzy...
Nie jestem w stanie jednoznacznie określić czy to jest dobra czy niedobra książka. Aż kusi, żeby się pozastanawiać, porozmawiać, po dookreślać, co właściwie zawiera się w definicji "dobrej" książki? Co oznacza sformułowanie "dobra" książka? Temat rzeka. Nie da się tego zrobić. Jak? Kiedy nawet nie jestem w stanie jasno zaopiniować w kwestii jednej, niezbyt obszernej historii. Ale to może być to... To może być właśnie ta książka, skoro budzi takie skrajne uczucia, tak bardzo fascynuje, chociaż momentami odpycha, tak mocno zapada w pamięć, chociaż nie jest nawet ciekawa, w tradycyjnym znaczeniu tego słowa. Jeśli ktoś zapytałby mnie czy ta książka jest dobra, musiałabym odpowiedzieć, że nie wiem... Ale pokreśliłam ołówkiem "Gorące mleko", pozaznaczałam mnóstwo cytatów, zapisałam własne mądrości na marginesie :), i od kilku dni kartkuję książkę, żeby jeszcze raz je odczytać, żeby się zastanowić, żeby przemyśleć. Oto proszę Państwa powstaje więź podmiotu czytającego z przedmiotem czytanym... Ponieważ opinia ta będzie tak niejasna, jak sama treść...
Określenie "hipnotyzująca", które widnieje na okładce, jest bardzo adekwatne. Wiele elementów w tej książce może zahipnotyzować, zarówno na poziomie treści, jak i formy. Pozorna prostota fabuły skrywa bogactwo znaczeń, odniesień, symboli i skojarzeń. A pozornie niejednolita forma jest nietuzinkowa właśnie ze względu na ten ryzykowny, acz bardzo pociągający balans pomiędzy realizmem a oniryzmem, powagą a śmiechem. Nawet idylliczny nastrój słonecznej Andaluzji jest zmyłką. Morska bryza przynosi ukojenie tylko na chwilę, słońce bucha żarem, ubrania kleją się do ciała, a w głowach buzują emocje, doznania, pragnienia. Akcja toczy się sennie i powoli, a wewnątrz dochodzi do spięć, wybuchów, eksplozji. Coś niezwykłego. Z tym, że wszystko to pozostaje w sferze domysłów, tajemnicy, zamglone i nieco nierzeczywiste.
Weźmy za przykład chodźmy tytułowe "gorące mleko". Pojawia się ono na kartach powieści co i rusz, pod różnymi postaciami. I działa jak zastrzyk adrenaliny. Kiedy już hiszpańskie słońce rozgrzeje nas i rozleniwi, nagle powraca do nas ta przewodnia barwa, smak, konsystencja. Znowu budzi czujność, wzmaga niepokój, uwrażliwia zmysły. Czy to ciepła, lekka mleczna pianka otulająca kubek aromatycznej kawy, czy gęste, tłuste matczyne mleko, które spływa po policzku niemowlaka, czy śnieżnobiały uśmiech dr Gómeza, czy miękkie, jedwabiste futerko jego kotki, czy w końcu zimna, polerowana, twarda, masywna i monumentalna, marmurowa kopuła kliniki. Nie trudno odgadnąć, że za każdym razem pod literalnym, dosłownym znaczeniem, kryje się coś nowego, coś do czego trzeba dotrzeć, co należy wydobyć, wyłowić, odkopać. Będą to fakty, myśli, zamiary, życzenia, marzenia, niespełnienia. Czasem dobre i kojące jak ciepłe mleko, które pozwala wieczorem usnąć, czasem zaś bolesne i parzące jak mlecznoszkliste ciało meduzy.
Styl Levy jest równie niebanalny, jak poruszana przez nią tematyka. Jej bohaterowie są trudni, ich charakterystyka- wieloznaczna, rozchwiana, koślawa. Taka też jest forma- niejednorodna, oparta na kontraście. Poetyckość miesza się z humorem, patos z potocznością. Jest w tym pewna schematyczność, czasami nawet teatralność, ale nie ma wątpliwości, że mamy do czynienia z formą o bardzo przemyślanej, celowej konstrukcji. Nie każdy odbiorca będzie usatysfakcjonowany takim układem, ponieważ lektura książki Levy wymaga sporo intelektualnego wysiłku. I nie chcę tu powiedzieć, że komuś może zbraknąć intelektualnych kompetencji:). Chodzi mi o to, że autorka wymaga od swojego czytelnika nie tylko prostej interpretacji, ale też swoistej nadinterpretacji. A że niedopowiedzeń i symboli jest sporo, to i odbiór nie jest łatwy. Powiedziałabym, że jest wręcz żmudny, ale w sensie pozytywnym, tzn. skłaniającym do intensywnego myślenia, do łączenia faktów, analizowania gry słów, odszukiwania powiązań.
Główny zrąb fabularny, czyli dziwna relacja Sofii i jej matki, to zaledwie pretekst, do przypowieści o ogromie ludzkich doznań. Główna bohaterka tworzy bowiem bardzo silne więzi z każdym napotkanym człowiekiem. Sieć relacji, zależności, wątpliwości, niepewności, pożądania, która oplata wszystkie postaci, jest skomplikowana i napięta do granic możliwości. Wszystko to za sprawą Sofii, która jest narratorką, i która bombarduje czytelnika swoimi doznaniami. Wszystkie jej wnętrzności wyłażą na wierzch, wszystkie są obnażone, rozlewają się dookoła. I drażnią, jak ostre, białe kamyczki na andaluzyjskiej plaży. Ranią, jak macki meduzy. Obracają w proch, niczym ślepia Gorgony. Parzą, jak gorące mleko... Bo taka ona jest, ta nasza bohaterka- niestabilna, nieokreślona, niezdecydowana. Mówi, że granice jej duszy są z piasku, a jej serce rozpłatane przez topór, krwawi z miłości do matki, którą kocha i jednocześnie nienawidzi...
O czym jest "Gorące mleko"? Im dłużej nad tym myślę, tym więcej jestem w stanie wymienić. O uzależnieniu, o potrzebie wolności, o poszukiwaniu tożsamości, o pogrzebanych ambicjach, o zawiedzionych nadziejach, o zagubieniu, o porzuceniu, o miłości, o chorobie, o pożądaniu, o okrucieństwie. I to jest zaledwie początek listy...
Zachęcam do tworzenia własnych:). Zachęcam do czytania, takich właśnie książek. Niech Was porwą, pochłoną, zmienią i odkształcą!
http://hanazaczytana.blogspot.com/2017/11/o-granicach-z-piasku-i-niestabilnosci.html
Dziś o książce nietuzinkowej. O książce dziwnej. O książce, którą nie łatwo zrecenzować. O książce, którą poleciłabym wszystkim, a zarazem nie poleciłabym nikomu. Kto szuka czystej, niczym nie zmąconej rozrywki, dozna zawodu. Kto szuka przygody, będzie rozczarowany. Kto oczekuje romansu, nie znajdzie go. A jednocześnie każdy, kto sięgnie po "Gorące mleko" odkryje coś...
więcej mniej Pokaż mimo to
Jestem trochę opóźniona. Wszyscy przeczytali już dawno, a ja dojrzewałam i dojrzewałam. A książka się kurzyła i kurzyła. Tak się zakurzyła, że zapomniałam o niej na długie miesiące. Faktem jest, że zwłoka nie była wcale spowodowana moim lenistwem, a jedynie chęcią przymglenia nieco w pamięci filmowej adaptacji. Ponieważ ta bardzo mnie rozczarowała. Kiedy inni chwalili, ja kręciłam głową, bo świetny pierwowzór i śliczni aktorzy, dobrego thrillera psychologicznego jeszcze nie czynią...
Ale ja na filmach znam się o tyle o ile. Żałuję bardzo, że tak się niefortunnie złożyło i zobaczyłam ekranizację przedwcześnie. I przyznaję, że przeniesienie takiej powieści na duży ekran, z zachowaniem wszelkich niuansów, było po prostu niemożliwe. Ta książka pęcznieje od emocji, myśli, umysłowych pułapek, psychologicznych gierek. Tyle zakrętów, tyle zmyłek, tyle wynaturzeń. "Zaginiona dziewczyna" to bardzo, bardzo dobry dreszczowiec. Taki, po którym ma się autentyczną, duchową zgagę. Taki, który będzie nas dręczył jeszcze długi czas po lekturze.
Zdecydowanie zawiodą się jednak ci, którzy liczą na wartką akcję i jasne diagnozy. To nie jest ten typ thrillera. Tu mamy większe wyważenie, fabuła rozwija się z pewną ociężałością. A to, czego dowiadujemy się z kolejnych stron, sprawia, że ze zdziwienia coraz szerzej otwieramy oczy. Intryga jest majstersztykiem- tak misterna, tak wielowymiarowa, tak przemyślana. Choć na to, żeby dowiedzieć się, o co tu tak naprawdę chodzi, nie trzeba długo czekać. Emocje są zbudowane głównie na analizie charakterologicznej, wobec której fabuła właściwie zupełnie blednie. A i tak jest przeciekawa.
"Zaginiona dziewczyna" opowiada o dwoistości natury rzeczy. No dobra... Nie popadajmy w nastrój nazbyt filozoficzny, bo zapętlimy się zupełnie. Ale, tak to mniej więcej wygląda. Istnieje głęboka rozbieżność, pomiędzy tym kim jesteśmy, kim chcielibyśmy być, i tym, kim jesteśmy dla siebie samych. Flynn rozkłada ten problem na czynniki pierwsze. Robi to na przykładzie małżeństwa. Mamy więc żonę i męża, oczekiwania i rozczarowania, idee i ich marne odpowiedniki materialne, wizje i ich kiepskie odzwierciedlenie w rzeczywistości. I mamy naszych bohaterów, poddanych wiwisekcji. Ona jest oczywiście w teorii postacią negatywną, ze względu na swoje socjopatyczne skłonności, on- tym pokrzywdzonym. Ale to tylko pozory, bo tak naprawdę pozytywnych postaci tutaj nie ma...
To jest teleturniej. Gra pomiędzy małżonkami, chociaż stanowi główną oś fabularną, nie jest jedyną wartą odnotowania. Tutaj grają wszyscy. Grają bądź też odgrywają komedie, teatrzyki, udawanki, rozgrywanki. Policja, media, rodzina, przyjaciele, znajomi- wszyscy w jakiś sposób coś udają, coś sobie dopowiadają, coś inscenizują. Teoretycznie poznajemy rzeczywistość z perspektywy Nicka i Amy, ale zupełnie nie przeszkadza to w dość dokładnej analizie pozostałych wątków. Powiedziałabym nawet, że taki zabieg sprawia, iż są one jeszcze bardziej intrygujące, ponieważ nie są wypowiedziane wprost.
Co tu dużo mówić? "Zaginiona dziewczyna" jest świetnym thrillerem psychologicznym, z akcentem na ową psychologię właśnie. Także nie powiedziałabym, że książka trzyma w napięciu jednakowo przez całe 600 stron. Owszem, zakończenie może delikatnie zaskoczyć. Przez większą część lektury odczuwałam jednak raczej jedynie lekki niepokój i zaciekawienie. Nie było to tak emocjonujące, jak się początkowo zapowiadało (czy raczej, jak nam obiecywał wydawca). I dobrze. Książka stanowi bowiem idealny materiał do głębokich przemyśleń nad psychologią związku, chorym umysłem, uzależnieniem od drugiej osoby, i wielu zagadnień pokrewnych. I to jest właśnie jej wartość. Tym bardziej, że historia jest niewątpliwie bardzo dobrze napisana- soczystym, zgrabnym, lekkim stylem.
Bardzo, bardzo, bardzo polecam fanom gatunku oraz wszystkim tym, którzy lubią psychologiczne rozkminy:)
Jestem trochę opóźniona. Wszyscy przeczytali już dawno, a ja dojrzewałam i dojrzewałam. A książka się kurzyła i kurzyła. Tak się zakurzyła, że zapomniałam o niej na długie miesiące. Faktem jest, że zwłoka nie była wcale spowodowana moim lenistwem, a jedynie chęcią przymglenia nieco w pamięci filmowej adaptacji. Ponieważ ta bardzo mnie rozczarowała. Kiedy inni chwalili, ja...
więcej mniej Pokaż mimo to
Po drugiej stronie krzywego zwierciadła...
"Drogi, kochany, niezmiernie genialny Panie Alku Rogoziński! Piszę do Pana, ponieważ Pana uwielbiam! Tak, jestem w Panu bezbrzeżnie i absolutnie głęboko zakochana... To uczucie, acz platoniczne, jest szczere i przeszywające do głębi... Gdy widzę okładkę Pana książki serce zaczyna bić mocniej, ręce drżą, a... zęby same się szczerzą. Ponieważ wiem, jestem tego pewna... że kiedy otworzę ową książkę, polecę windą do nieba, będę najszczęśliwsza, najbardziej rozbawiona, i do głębi usatysfakcjonowana. Jeśli mężczyzna potrafi tak rozbawić kobietę, to musi coś znaczyć. Taka chemia, takie porozumienie dusz, taka symetria poczucia humoru, nie zdarza się często! Także... Kochany Alku (darujmy sobie oficjalny ton:) stoję przed Tobą obnażona, z rozmazanym makijażem, kurczowo trzymając się za brzuch, pękając ze śmiechu i czekam na więcej...".
Wiem, wiem. Nie było to ani zbyt lotne, ani zbyt mądre. Ale przecież jesteśmy tu sami swoi:). To chyba można się trochę powygłupiać? Tym bardziej, że napisałam najprawdziwszą prawdę. Po lekturze pierwszej części przygód Róży Krull byłam bardzo ubawiona, teraz jestem rozanielona. Kupuję to przaśne pudelkowo- kozaczkowe poczucie humoru. Kupuję wszystko spod pióra Alka Rogozińskiego. Od dziś zamierzam tytułować się jego psychofanką! I jestem szczęśliwym człowiekiem:).
A mój dziwny, pokraczny styl wypowiedzi wynika oczywiście z faktu, że jestem świeżutko po lekturze "Lustereczko, powiedz przecie"" i jeszcze nie opuściłam tego, nazwijmy to górnolotnie, uniwersum. A jestem typem człowieka, któremu ciężko łapać dystans na zawołanie, dlatego też będę zapewne wypowiadać się w tonie bardzo pochwalnym. No więc będę chwalić, będę opiewać, będę polecać!
Ustalmy od razu, gdzie jesteśmy. Ponieważ jest to miejsce, w którym bezzwłocznie należy poluźnić gumę w gaciach, i przestać się spinać. Znajdujemy się po drugiej stronie lustra, w świecie krzywym, poskręcanym, komicznym i buńczucznym. Dla mnie jest to uosobienie plotkarskiego, brukowego "szołbizu". I można sobie gadać do woli, i można się upierać, że to niegodne, że w ogóle kto to czyta? A fe! Ale niech ktoś powie, że to nie jest po prostu śmieszne! Ja się od razu przyznaję... To jedna z moich licznych słabości... Przeglądam nałogowo portale plotkarskie pokroju Pudla, Kozaka i pokrewne. Wiem kto, z kim i dlaczego, rozróżniam celebrytów, klikam wszelkie chwytliwe tytuły. I ktoś mógłby to nazwać stratą czasu, a ja to nazywam bezrefleksyjną rozrywką.
I może dlatego, te kryminalne komedie, dają mi tyle radości. Tym razem na tapecie jest zjawisko, które uważam za skrajnie głupie (rzekłabym nawet "durne", ale staram się panować nad kolokwialnymi naleciałościami mojej wiejskiej skądinąd duszy), czyli konkursy piękności. Dla mnie to podwójna dawka śmiechu. Ale na temat treści nie zamierzam się tutaj rozpisywać. To trzeba po prostu przeczytać. Niemniej, mogę polecić "Lustereczko..." z czystym sumieniem. Każdy, kto polubił się z autorem przy okazji wcześniejszych publikacji, teraz również będzie zadowolony.
Chciałabym jednak, po raz kolejny, zwrócić uwagę na fenomenalny styl i świetne wyważenie książki. Jak to się przyjemnie i lekko przyjmuje! Język jest oczywiście przerysowany, dialogi- rubasznie prześmiewcze, opisy- groteskowo rozchwiane, ale wszystko trafione w punkt. W sam raz zabawne, jak raz celne i uroczo naiwne. I chociaż wiadomo, że śmiejemy się z pewnych zjawisk, miejsc, ludzi (i to bardzo konkretnych ludzi), to nie jest to coś zjadliwego, przesadnie obraźliwego czy obelżywego. Bardzo mi taka forma odpowiada. To jest taki rodzaj humoru, który tylko udaje prostacki i arogancki, a w rzeczywistości jest puszysty, mięciutki i dobroduszny.
No i tak. Ja jestem usatysfakcjonowana. Ani Róża Krull, ani Alek Rogoziński nie zawiedli moich oczekiwań. Bawiłam się przepysznie, dostałam dokładnie to czego oczekiwałam. Spędziłam kilka miłych, cudnych godzin nad lekką, podbarwioną ironią, trochę demaskatorską, trochę parodiującą, ale przede wszystkim rozluźniającą, lekturą. I wcale nie musiałam przy tym wyłączać myślenia, bo to nadal jest dobra literatura na poziomie! Puszczam książkę w obieg! Ja jestem zadowolona, niech inni też się pośmieją:).
http://hanazaczytana.blogspot.com/2017/10/po-drugiej-stronie-krzywego-zwierciada.html
Po drugiej stronie krzywego zwierciadła...
"Drogi, kochany, niezmiernie genialny Panie Alku Rogoziński! Piszę do Pana, ponieważ Pana uwielbiam! Tak, jestem w Panu bezbrzeżnie i absolutnie głęboko zakochana... To uczucie, acz platoniczne, jest szczere i przeszywające do głębi... Gdy widzę okładkę Pana książki serce zaczyna bić mocniej, ręce drżą, a... zęby same się...
Uwaga! Uwaga! Spoiler goni spoiler! I nie będzie litości! Jeśli naprawdę ktoś ma ochotę przeczytać "Kod Himmlera", to moją opinię proszę pozostawić na później, bo opowiem tu dokumentnie wszystko. I nie będę zbyt miła. Nie mogę być miła w takich okolicznościach... Znowu dałam się zwieść nachalnej promocji i bardzo przekonującym opiniom. Nadal nie mogę wyjść z podziwu, że ta książka zbiera tak dobre recenzje...
Moim zdaniem jest to kompletny niewypał. Sam temat mógłby być umiarkowanie ciekawy, choć już na pierwszy rzut oka wiadomo, że będziemy mieć do czynienia z kalką. Spodziewałam się jednak większej kreatywności. Już się nam zdarzyło słyszeć kilkukrotnie o wielkich, tajemniczych, nazistowskich eksperymentach. Żywiłam więc głęboką nadzieję, że autor trochę się jednak wysili, i zaserwuje coś bardziej odkrywczego. Ponieważ zdecydowanie Przemysław Piotrowski ma talent. Tak, tak. Pisze bardzo sprawnie i generalnie potrafi stopniować napięcie. Aż żal, żeby takie umiejętności topić w tak bezbrzeżnie kiepskiej, przewidywalnej i kiczowatej prozie. Prozie, której nie polecam czytać nikomu. Nawet w celach czysto rozrywkowych, nawet w celu swoistego odmóżdżenia, nawet dla śmiechu- bo uśmiałam się serdecznie. Szczególnie przy końcu.
Opowiem to w skrócie (także, można już sobie odpuścić czytanie) i z odrobiną, że tak powiem, IGNORANCJI:). Nasi bohaterowie to bardzo IDEALNI ludzie. Są młodzi, wykształceni, zdolni, piękni, ambitni, spełnieni, szlachetni i odważni. On- dziennikarz, muskularny, ogromnie inteligentny, zabójczo uroczy, zawsze w gotowości, zawsze wie co robić, zawsze jest pierwszy (taki samiec alfa- dosłownie i w przenośni). Ona- seksowna bibliotekarka, kobieta idealna, czerwone oprawki i szkarłatne usta, wydatne piersi, cudowna kibić, zna języki, zna się na literaturze (każdej), potrafi uwodzić i ma niezaspokojony apetyt na seks. Ona i on. Power couple. Kasia i Tomek. Ruszają tropem nazistowskich zbrodni, po zapoznaniu się z treścią dokumentów, które pozostawił dziadek Tomka, a które to owego dziadka przyprawiły o zawał. Potem następuje kilka widowiskowych pościgów, postrzałów, zadziałają różnorakie wywiady ( amerykański, brytyjski, niemiecki, rosyjski). Aż wylądujemy na Antarktydzie, gdzie nastąpi spotkanie z napomkniętym już Yeti, czy też brakującym ogniwem, czy też... jak zwał tak zwał. Człekokształtny maszkaron (w liczbie bardzo mnogiej) na widok Tomasza przemawia do niego słowami: "Łuuuu! Bruuder! Bruuuder!". W ten sposób nasz bohater odkrywa źródło swej doskonałości, tudzież przyczynę nadmiernej potliwości. Oraz powód nagłego zgonu biednego dziadeczka, który odkrył, iż Niemcy w czasie wojny zaszczepili mu ów tajemniczy, pochodzący od Yeti gen.
Serio. O tym jest "Kod Himmlera". Biedny Himmler, chciałoby się rzec. Biedna ja, że to przeczytałam. W sumie mogłabym na tym zakończyć. Czy to się samo przez się nie recenzuje??? Ale dodam coś jeszcze, ponieważ odczuwam pewien dysonans i muszę go koniecznie zwerbalizować.
Ze względu na to, że jest to kolejny raz, kiedy tak bardzo czepiam się elementów erotycznie podbarwionych, być może muszę sama przed sobą przyznać, że mam na tym punkcie jakąś obsesję. Ale ten wątek jest tak nieporadny, tak infantylny, tak dosadny... Nie wiem, może taki był cel? Ale te wstawki o upojnych nocach głównych bohaterów, bardzo skutecznie utrudniały mi czytanie. Za każdym razem odbierałam te fragmenty, jako przerwanie ciągłości historii, która generalnie zapowiadała się dość intrygująco (ale, tylko "zapowiadała"). Jednakowoż przyjmuję, że jest to element obranej przez autora konwencji. A jest to stylistyka rodem z wielkich, komercyjnych, hollywoodzkich produkcji. Co teoretycznie powinno mi się podobać, bo przecież ja, takie podszyte kiczem widowiska, naprawdę lubię. Jednak ta historia, choć dobrze opowiedziana, zupełnie do mnie nie przemawia. Co nie zmienia faktu, że czuć zdecydowanie lekkość pióra i sprawność warsztatu.
Właśnie, właśnie. Powieść jest pod względem warsztatowym bardzo udana. Autor ewidentnie wie co robi i potrafi to robić. Posiada to coś, ten instynkt, tą żyłkę, dzięki której historia jest świetnie wyważona, akcja wartka, opisy spektakularne, a bohaterowie dobrze zakreśleni. Oczywiście, jak to bywa z tego typy czytadłami, nie będą to charakterystyki w żaden sposób pogłębione, a jedynie zasygnalizowane. Jednak ich typowość i schematyczność świetnie się tu sprawdza. Jest zwięzła, dosadna, skondensowana i, w pewien uroczy sposób, wyolbrzymiona. Gdyby nie to, że "Kod Himmlera" jest od początku tak oczywisty, tak bardzo przewidywalny, to moglibyśmy się naprawdę wciągnąć i zaangażować. Ponieważ Piotrowski świetnie to konstrukcyjnie i napięciowo buduje. Nie męczy, nie przynudza, nie monologuje zbyt wiele. Opowiada szybko, trafnie i na temat. I tylko dlatego, nie umarłam z powodu głębokiego szoku, kiedy już stało się jasne, o co tu tak naprawdę chodzi.
Ze szczerą chęcią chciałabym odnaleźć w tym jakiś sens, jakąś iskrę, jakąś nadzieję. Ale, nawet jeśli potraktujemy tę książkę jako swoistą odmianę przaśnego żartu, nie widzę tu nic godnego polecenia. Nie przekonały mnie końcowe makabryczne obrazki, ani krwiste sceny (a jestem wielką fanką gore), ani na wpół kanibalistyczne wątki, ani zachęcające opisy antarktycznego, mroźnego pejzażu, ani nawet wizja seksownej bibliotekarki (którą zawsze chciałam zostać)... I widzę jedynie w mojej głowie twarz "Elzy- Wilczycy z SS". Ta przynajmniej mnie rozbawiła. Zapewne dlatego, że miałam świadomość, iż właśnie oglądam głęboko absurdalną, pornograficzną produkcję klasy Z. Tymczasem, co do Himmler, nikt mnie nie ostrzegł...
http://hanazaczytana.blogspot.com/2017/10/kasia-i-tomek-na-tropie-yeti.html
Uwaga! Uwaga! Spoiler goni spoiler! I nie będzie litości! Jeśli naprawdę ktoś ma ochotę przeczytać "Kod Himmlera", to moją opinię proszę pozostawić na później, bo opowiem tu dokumentnie wszystko. I nie będę zbyt miła. Nie mogę być miła w takich okolicznościach... Znowu dałam się zwieść nachalnej promocji i bardzo przekonującym opiniom. Nadal nie mogę wyjść z podziwu, że ta...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Raz na wozie, raz pod wozem. Po mrokach średniowiecza, blask odrodzenia. Mam nadzieję, że na lekcjach języka polskiego sinusoida Krzyżanowskiego jest omawiana już tylko jako ciekawostka, ale kto wie? Za moich czasów, ten bzdurny podział był traktowany jako najprawdziwsza prawda. Szczęściem człowiek "mądrzeje" z wiekiem i zaczyna myśleć deczko bardziej samodzielnie. Ale jak się coś porządnie utrwali, to już tak trwa utrwalone i odporne na wszelkie uszkodzenia. I ja tak właśnie, kiedy coś odbywa się wedle schematu dobre- złe, myślę o tej nieszczęsnej sinusoidzie...
Zła książka- dobra książka- zła książka- dobra książka. Tak to mniej więcej ostatnio przebiegało. I tak, jak oczywistym jest, że po baroku MUSIAŁO (przecież nie miało innego wyjścia:) nastąpić oświecenie, tak ja po przeczytaniu okropnego "Belfra" MUSIAŁAM (choć odbyło się to drogą losowania) sięgnąć po książkę dobrą. A "Sieć podejrzeń" jest bardzo dobra- świetne napisana, idealnie zrównoważona. Jak na dreszczowiec, jest też dość subtelna. Oznacza to, że dreszcze nie będą aż tak mocne, jak w przypadku rasowego, mocnego thrillera. To będą dreszcze raczej na poziomie mrocznej obyczajówki. Ale w żaden sposób nie chcę wartościować obu tych kategorii. Każda z nich jest w porządku. A omawiana historia reprezentuje bardzo wysoki poziom.
Evan to wykładowca uniwersytecki, właśnie wydał pierwszą książkę, ma wspaniałą żonę i dwoje dzieci. Jego bardzo poukładane i dość szczęśliwe życie, nagle zostaje zagrożone. To początek tytułowej sieci. Evan zostaje oskarżony o porwanie pewnej młodziutkiej dziewczyny. To, co początkowo wydaje się być jedynie fatalną pomyłką, z biegiem czasu okazuje się być coraz bardziej prawdopodobne.
Akcja snuje się w zwolnionym tempie. I właściwie to tempo nie zmienia się do końca. Można by uznać, że jest to wada, ponieważ od dreszczowca oczekujemy jednak pewnego postępującego dynamizmu. Ale tutaj tego nie ma. Moim zdaniem jest to przemyślany i udany zabieg. Wszystko toczy się powoli, życie biegnie swoim utartym szlakiem, wszyscy robią co nich należy. Tylko od czasu do czasu, ktoś nam wbija cieniutką igiełkę w nieoczekiwanym miejscu. Takie niegroźne szczypanko, o którym zaraz się zapomni. Potem kolejne, i kolejne. Za którymś razem w końcu nasuwa się przypuszczenie, że coś jest nie tak. Ale w żaden sposób nie można się domyślić z której strony dochodzą nas niepokojące odgłosy. Popłynęłam odrobinkę i udało mi się stworzyć kilka bardzo skomplikowanych scenariuszy zakończenia. Za każdym razem, gdy na jaw wychodził nowy fakt, ja już miałam gotowy pomysł na rozwiązanie:). Niestety nic z tego nie wyszło...
Historię poznajemy z punktu widzenia Evana, więc jest ona okraszona licznymi rozważaniami natury filozoficznej. Bohater jest specjalistą od kwestii moralności, i wielkim fanem Wittgensteina, dlatego jego dywagacje zawsze mają, mniej lub bardziej, akademicki wymiar. Według mnie, było to arcyciekawe, ponieważ skutecznie utrudniało rozwikłanie zagadki. Powstało kilka warstw, przez które należało się przebić, żeby dotrzeć do sedna. Jedną stanowiły suche fakty, bezdyskusyjne ślady, tropy, które nie ulegały żadnym wątpliwościom. Po drugie, obserwujemy samego Evana i jego rodzinę, dostrzegając pewne zgrzyty i niekonsekwencje, w tym niemal idealnym, sielankowym świecie ludzi zamożnych, wykształconych i zadowolonych z życia. Na końcu zaś, wszelkie sytuacje i fakty, zostają przefiltrowane przez umysł profesora. I nigdy nie wiemy do końca, na ile jego słowa są zupełnie własne, a na ile stanowią część akademickiej teorii.
To jest według mnie ta właściwa "sieć"- skomplikowana, zagmatwana, tu zaciemniona, tam zbyt jaskrawo oświetlona kompozycja faktów, domysłów, dążeń. Podejrzeń przybywa, i każdy z otaczających Evana ludzi, interpretuje je i przetwarza na własna modłę. Czy "prawda" ma szansę przebić się przez te wszystkie poziomy? I co to będzie za "prawda"- jedyna słuszna czy jedynie subiektywna?
Właśnie, właśnie. Kategorie prawdy i nie- prawdy, tak jak dobra i zła są przecież nieostre, niejasne, nieoczywiste. Każdy filozof wam to powie:P. Zło wcale nie musi być tak złe, jak powinno, a dobra książka, aż tak dobra jakby się wydawało. Dlatego też sądzę, że zakończenie historii, wielu czytelników może zupełnie rozczarować. Ja też w pierwszym odruchu byłam odrobinę zaskoczona. Ale jakby się tak głębiej zastanowić, ma to sens i cel. Nie będę zdradzać moich finalnych rozkmin, żeby nie psuć przyjemności z czytania. Ale zachęcam gorąco do własnych analiz, bo jest nad czym myśleć! Polecam!
http://hanazaczytana.blogspot.com/2017/09/o-surrealizmie-istnienia-czyli-czy-dwie.html
Raz na wozie, raz pod wozem. Po mrokach średniowiecza, blask odrodzenia. Mam nadzieję, że na lekcjach języka polskiego sinusoida Krzyżanowskiego jest omawiana już tylko jako ciekawostka, ale kto wie? Za moich czasów, ten bzdurny podział był traktowany jako najprawdziwsza prawda. Szczęściem człowiek "mądrzeje" z wiekiem i zaczyna myśleć deczko bardziej samodzielnie. Ale jak...
więcej mniej Pokaż mimo to
Dlaczego ja to w ogóle przeczytałam? Co tu dużo gadać, po prostu od razu wiedziałam, że to będzie świetny materiał na zjadliwą recenzję. Takie wielkie słowa pojawiały się na obwolucie, takie obietnice- co to się nie będzie działo! Historia ma być bolesna, porywająca i makabryczna. Jakże nas ta okładka zwodzi i kokietuje! Zatem poddam te zachęcające hasła analizie. Zobaczmy, jak daleko może się posunąć zdesperowany wydawca.
BOLESNA. Nieporozumienie. Nie mam pojęcia, co można by tu określić mianem "bolesnego"? Chyba tylko tortury, którym poddawane były ofiary. Bo jeśli chodzi o wątek gwałtu, to był on co najwyżej smutny. "Bolesna historia" to wielkie słowo, które tutaj nie ma racji bytu. Ta powieść jest niezgrabna, nieforemna, pokraczna. Bardziej śmieszy niż smuci, gdyż momentami jest wręcz żenująca. Bywa też ckliwa, ale żeby była bolesna, ta ja jakoś nie zauważyłam.
Wniosek: BOLESNE ROZCZAROWANIE.
PORYWAJĄCA. Słuchajcie! "The Sun" uważa, że "Belfer" posiada bardzo skomplikowaną fabułę, która nie pozwala odetchnąć. Że co? Na litość Boga! Tutaj jest wszystko tak jasne i grubymi nićmi szyte, że nie ma doprawdy nad czym się zastanawiać. Akcja ciągnie się niemiłosiernie. Śledztwa tu jak na lekarstwo. Bohaterowie są ślamazarni i płytcy. A większą część powieści, zajmują nudnawe, łzawe historyjki, o ich strasznie przykrych doświadczeniach z przeszłości.. Bla, bla, bla... Coś tam się rusza pod koniec. Może nie tyle rusza, co drga delikatnie pod powierzchnią- o porywaniu czy podrywaniu (się z emocji) raczej nie ma mowy, ponieważ "kto tu kogo, i dlaczego", wiemy już od dawien dawna. Nikt się specjalnie nie postarał, żebyśmy się tego nie domyślili zbyt prędko. Ani jednego momentu zaskoczenia. 367 stron.
Wniosek: PORYWAJĄCA WTOPA.
MAKABRYCZNA. Morderstwa są makabryczne- z tym się muszę zgodzić. Ale całość jest mało makabryczna. Po pierwsze, same akty zabójstwa nie są bezpośrednio opisane, ale dowiadujemy się o nich ze szczątkowych wypowiedzi bohaterów lub fragmentów akt. Po drugie, rozwiązanie sprawy okazuje się tak banalne, że wszelka makabra traci na swojej mocy. To nie jest makabryzm, którego się oczekuje. Nie wywołuje dreszczu, emocji, ciekawości, a raczej zniesmaczenie i rozczarowanie.
Wniosek: MAKABRYCZNA NUDA.
Ubolewam bardzo nad brakami technicznymi. Przekład jest dość kiepski i brak porządnej korekty. Strasznie zgrzytają i kąsają te stylistyczne niedoróbki. To takie mankamenty, których nie da się nie zauważyć: dziwna składnia, nieporadne wyrażenia, ubogi język. Minus, jak stąd do Tokio- przeważnie takie "niedoskonałości" dyskwalifikują książkę w mych niebieskich oczach. A jednak do końca dotrwałam, licząc na to, że być może czeka mnie jeszcze jakaś iskierka zaskoczenia, jakiś promyk nadziei, okruch satysfakcji, malusia nagroda za wytrwałość. A guzik! Tylko belfer potrzebny jest na już, a właściwie na wczoraj. Koniecznie. I zacząć trzeba od podstaw, bo gramatyki nie można się nauczyć od środka. Proponowałabym zacząć od zaimków osobowych...
Promocja promocją, ale to jest zupełnie przekłamana promocja. Jeśli ktoś ma ochotę na naprawdę dobry kryminał- taki, który spełni nie tylko, te trzy szumne obietnice, ale jeszcze wiele innych- to polecam, którąkolwiek z powieści Rachel Abbot. To zbliżony klimat, podobny schemat, ale o wiele, wiele wyższa jakość.
Tymczasem zastanawiam się, czy by faktycznie nie pozbyć się tej książki w jakiś wymyślny sposób. Karę zapłacę, ale ilu potencjalnych czytelników uratuję przed tą pomyłką! I błagam, niech ktoś mnie oświeci, dlaczego ta powieść ma taki tytuł? Ja ją przeczytałam i ja nie wiem...
http://hanazaczytana.blogspot.com/2017/09/belfer-potrzebny-od-zaraz-katerina.html
Dlaczego ja to w ogóle przeczytałam? Co tu dużo gadać, po prostu od razu wiedziałam, że to będzie świetny materiał na zjadliwą recenzję. Takie wielkie słowa pojawiały się na obwolucie, takie obietnice- co to się nie będzie działo! Historia ma być bolesna, porywająca i makabryczna. Jakże nas ta okładka zwodzi i kokietuje! Zatem poddam te zachęcające hasła analizie....
więcej mniej Pokaż mimo to
W poszukiwaniu plantacji muchomorów...
Tytuł tak pokręcony, jak nasza dzisiejsza historia. Acz początkowo miał on brzmieć następująco: "Wsi spokojna, wsi wesoła...". Oryginalne to by to nie było, ale za to prawie idealnie adekwatne do zamierzonego, półprzewrotnego przekazu. Bo wieś spokojna nie była absolutnie, ale wesoła szalenie. Tylko to nie była wieś, a małe miasteczko... Co nie umniejsza faktu, że książka Iwony Banach kipi humorem przeróżnej maści i barwy.
Nie jest to humor specjalnie błyskotliwy, ani wyrafinowany, ani nic z tych rzeczy. A jednak... jest zabawnie i śmiałam się wielokrotnie i podobało mi się to:). To taka swojska, rubaszna odmiana humoru, która być może nie zadowoli Bardzo Poważnego Odbiorcy. Ale ja jestem chyba na tyle prymitywna, że czuję się ubawiona i w jakiś dziwacznie pokraczny sposób spełniona. Mogę się poklepać dziarsko po brzuchu i klasnąć w dłonie z szerokim uśmiechem. Jestem czytelniczo sytym i najedzonym człowiekiem- pełnym jak wampir z Zagubina po krwistym, soczystym posiłku.
Tu niespecjalnie liczy się sama historia, bo też nie jest ona zbyt ciekawa. W lawinie gagów, okraszonych suto bardzo czarnym, wręcz grobowym humorem, można chwilami zupełnie zapomnieć, że oto mamy do czynienia z poważnym śledztwem w sprawie brutalnych morderstw i bezczeszczenia zwłok. Naprawdę nie da rady skupić się na tej intrydze, kiedy Dziunia postanawia zostać wampirem, dwie rezolutne staruszki poszukują ludzkiego, amputowanego ucha (bądź palca, bo palec też może być ostatecznie), Hanna udaje lolitkę w koronkowej, czerwonej koszulce "mejd in Czajna", a szalony profesor poluje na krwiożercze istoty pozaziemskie i namiętnie poszukuje muchomorów...
Żeby oddać sprawiedliwość autorce, muszę nadmienić, że rzeczona intryga nie jest zła. Jakoś tam się wszystko klei. Na koniec będzie nawet kilka niespodziewanek, ale to wszystko. Jeszcze raz powtórzę, że "Czarci krąg" to przede wszystkim bardzo udana KOMEDIA.
Jednym z głównych atutów książki są fantastycznie skrojeni bohaterowie. Jest ich wprawdzie wielu i łatwo się pogubić, ale ci najważniejsi są tak jaskrawi i przerysowani, że nie da się zapomnieć. Nieważne co robią, i tak człowiek się śmieje. Taki urok groteski. Co tam morderstwa, co tam przegryzione tętnice! Uczestnicy szalonego turnusu, składający się głównie z ekscentrycznych emerytów, oraz ich zgryźliwa, baaardzo oszczędna i baaardzo sprytna gospodyni, biją całą resztę na głowę. Gdyby mnie ktoś teraz zapytał, o co właściwie tam chodziło, odpowiedziałabym, że to nie ma absolutnie żadnego znaczenia! Już po paru stronach wiedziałam, iż będę się dobrze bawić. Ale w żadnym razie nie miałam zamiaru zaprzątać sobie głowy zagadkami kryminalnymi typu "zabili go i uciekł, gdyż to jest rozrywka spod znaku "wyłącz myślenie, poluźnij gumę w gaciach".
Nie powiem, że to fenomen. Nie powiem, że nie czytałam lepszych komedii kryminalnych. Nie powiem, że nie było momentów, w których czułam już lekki przesyt i zniecierpliwienie. A jednak jestem zadowolona- tak, jak tylko może być zadowolony człowiek, który otrzymał sowitą dawkę pokręconej, prześmiesznej, frywolnej, groteskowej i przerysowanej literatury. Każdemu kto sięgnie po książkę, przepowiadam z pewnością godną fachowca, że niekontrolowane wybuchy śmiechu są tu gwarantowane!
http://hanazaczytana.blogspot.com/2017/09/w-poszukiwaniu-plantacji-muchomorow.html
W poszukiwaniu plantacji muchomorów...
Tytuł tak pokręcony, jak nasza dzisiejsza historia. Acz początkowo miał on brzmieć następująco: "Wsi spokojna, wsi wesoła...". Oryginalne to by to nie było, ale za to prawie idealnie adekwatne do zamierzonego, półprzewrotnego przekazu. Bo wieś spokojna nie była absolutnie, ale wesoła szalenie. Tylko to nie była wieś, a małe...
Wow, wow, wow! Oto pięciogwiazdkowy thriller psychologiczny. Oto książka, która zawiera wszystko, czego tylko może zapragnąć amator intrygującego, trzymającego w napięciu, klimatycznego, i świetnie skonstruowanego dreszczowca! To wszystko tu jest! Mroczna, zimna, ostra, niebezpieczna uczta dla zmysłów! Od przyciągającego uwagę tytułu, aż po ostatnie zdanie- do połknięcia w jeden wieczór. A będzie to wieczór niezapomnianych wrażeń.
Po ostatnim, bardzo nieudanym, spotkaniu z thrillerem psychologicznym (którego- tytułu- nie- wolno- wymawiać;), miałam wielogodzinną, męczącą zgagę. A tu proszę! Balsam na moją duszę. Takie historia to ja lubię. Lubię to rozedrganie, niespokojny oddech, przyczajone zło, zgrzyt, i ciągłe wrażenie, że znowu zostałam zwiedziona na manowce.
Pierwszym impulsem do zapoznania się z "Bliźniętami z lodu" stał się dla mnie sam tytuł. Ciekawiło mnie, co się kryje za tą mroźną metaforą. Bo, że to metafora wiadomo od początku, ponieważ nie mamy do czynienia z horrorem. Chociaż gęsto tu od elementów, jemu właściwych. Co jest niewątpliwym plusem, gdyż przyczynia się do zbudowania niezwykle groźnej, śliskiej, drażniącej, czarnej i lepkiej jak błoto, atmosfery.
Nie do końca rozpracowana biochemia więzów krwi w przypadku bliźniąt, to dla psycho- medycznego laika, zawsze temat intrygujący. Jednak w żadnym razie nie jest to motyw nowy. Bo i należy od razu zaznaczyć, że w książce mamy w zasadzie do czynienia niemal jedynie z elementami wtórnymi. Ale niech nikogo ta wtórność nie zniechęca, ponieważ elementy te są tak uszeregowane, że ani na chwilę nie odczuwa się rozczarowania.
Ja również początkowo spodziewałam się historii typu "Mroczna połowa" Kinga, czyli czegoś przewidywalnego, co w żadnym razie nie może mnie zaskoczyć- o spękanej duszy, rozdwojeniu jaźni, czy czegoś w tym rodzaju. Opowieść o bliźniętach, podobnych jak dwie krople wody. Jedno ginie w tragicznym wypadku, drugie ugina się pod ciężarem żałoby i jego psychika zaczyna szwankować. Są jeszcze rodzice- pogrążeni w dominującej, czarnej rozpaczy, niemal obłąkani z bólu. Może być interesująco, ale czy pojawi się to coś? Ten czar, tajemnica, błysk? Nie sądziłam, że ta historia mnie porwie i rozerwie na strzępy. Ale pomyliłam się na szczęście. A to była dopiero pierwsza moja pomyłka tej nocy...
BLIŹNIĘTA. Nie jest to zwyczajna historia o bliźniętach, choć na taką się początkowo zapowiada. Im głębiej i dalej w tekst, tym wyraźniej czuje się, że w tej opowieści kryje się coś znacznie bardziej niepojętego, niż sama tylko skomplikowana relacja między siostrami. Dopiero po pewnym czasie, zwraca się uwagę na to, że to nie one odgrywają tu rolę kluczową. Świetny zabieg mylący tropy. Tak bardzo skupiłam się na śledzeniu losów Kirstie i Lydii (bo do końca są wątpliwości, z którą z dziewczynek mamy do czynienia), że inne elementy zaczęły mi umykać, a to one właśnie stanowią klucz do rozwiązania zagadki.
NARRACJA. Znienawidzona przeze mnie narracja pierwszoosobowa tutaj okazała się starzałem w dziesiątkę. Konstrukcja jest świetna. Relacje matki, przeplatają się z tradycyjną, trzecioosobową narracją, ale prowadzoną z punktu widzenia ojca. Pod koniec ten schemat zostaje zaburzony, co stanowi kolejne zaskoczenie. Tutaj również przyznaje się do błędu, ponieważ wydawało mi się, że przeoczona została bardzo ważna kwestia. Brakowało mi choć szczątkowej relacji z punktu widzenia dziecka. Czekałam na nią cały czas, aż nagle pod koniec okazało się, że zabieg ten był przemyślany i celowy. A ja chylę czoła, ponieważ czuję się oszukana, przechytrzona i nabita w butelkę, w sposób absolutnie mistrzowski.
EROTYKA. Jest jej sporo. Jest to erotyka podana na sposób dość wulgarny i momentami niewspółmierny do reszty relacji, raczej stonowanej stylistycznie i językowo. A jednak, okazuje się, że nie ma w tej historii elementów zbędnych- wszystko jest na swoim miejscu. A wybujałe erotyczne rojenia Sarah łączą się ze straszliwą tragedią jej rodziny.
WYSPA. Należy docenić miejsce, w którym autorka umieściła swoich zagubionych, przemarzniętych i zdezorientowanych bohaterów. Nie jest to może coś nowego, ale ja odnalazłam mnóstwo przyjemności w odkrywaniu tej tajemniczej, odizolowanej, szkockiej wyspy. Pełna zwodniczych punktów, niebezpieczna, bagienna, cuchnąca stęchlizną i mglista, zdaje się być materialnym odbiciem chaosu, w jakim znajdują się dusze i umysły, zamieszkujących ją ludzi. Miała być lekarstwem na ich poranione serca, a przyczyniła się jedynie do pogłębienia ich depresji i lęków. Podobnie jak dom Moorcroftowie, którego ściany zaczynały walić się pod naporem tajemnic, kłamstw, manipulacji i gorzkich rozczarowań.
Rasowa groza, niebanalny thriller psychologiczny, oraz zaskakujący dramat w jednym. To też warto podkreślić- "Bliźnięta z lodu" to historia z ogromną tragedią w tle, traktująca o miłości, stracie, cierpieniu oraz skomplikowanej sieci zależności i uzależnień, z misterną intrygą i niepowtarzalną atmosferą. Polecam sercem i duszą!
http://hanazaczytana.blogspot.com/2017/09/kiedy-nad-wyspa-pioruna-przetacza-sie.html
Wow, wow, wow! Oto pięciogwiazdkowy thriller psychologiczny. Oto książka, która zawiera wszystko, czego tylko może zapragnąć amator intrygującego, trzymającego w napięciu, klimatycznego, i świetnie skonstruowanego dreszczowca! To wszystko tu jest! Mroczna, zimna, ostra, niebezpieczna uczta dla zmysłów! Od przyciągającego uwagę tytułu, aż po ostatnie zdanie- do połknięcia w...
więcej mniej Pokaż mimo to
W tym momencie żałuję bardzo, że nie jestem tzw. "buktuberem". Jakże prościej byłoby mi oddać te skrajne emocje, przy pomocy mimiki, gestu lub odpowiedniego... dźwięku (nie będącego mową)...
CO TO JEST??? JA NIE WIEM!!!
Thrillerowy koszmarek. Twór książko podobny. "Dziewczyna z pociągu" to przy tym dzieło na zupełnie przyzwoitym poziomie. Nawet wątki tu się pokrywają. Mamy motyw podglądania, tajemnice z przeszłości, złe kobiety, nie potrafiące uszczęśliwić swoich mężczyzn, oraz tychże mężczyzn, znudzonych rodzinnym życiem itd., itp., itd., itp. Na tym powinnam zakończyć ten komentarz, ale nie mogę się tak po prostu zatrzymać. Bezduszne pastwienie się nad książkami nie jest moim ulubionym zajęciem. Jednak baaaaardzo rzadko zdarza się, żeby historia była, aż tak słaba, tak zupełnie popsuta, tak gruntownie wykoślawiona. Istnieją książki nudne, napisane bez polotu, stylistyczne lichoty itp., ale "Idealne życie" to jest książka USZKODZONA.
Dlaczego? Ponieważ sam koncept fabularny jest niezły. I ta sama historia, ale opowiedziana w sposób przynajmniej poprawny, z minimalnym wyczuciem, z bohaterami, choć odrobinę bardziej żywymi, oryginalnymi i PRAWDOPODOBNYMI, mogłaby być zupełnie ciekawą i godną uwagi pozycją. Okładkowe porównanie do wspomnianej już książki Hawkins, wywołało oczywiście lekki niepokój. Acz pozory jednakowoż mogą mylić. O nie, nie. Nie w tym wypadku.
Mamy zatem kolejny monumentalny gniot.
Jedyny pozytywny aspekt tej książki to faktycznie NIEZŁY pomysł na intrygę. Ale tylko "niezły". Nie jest to nic nowego, nic oryginalnego, ani jakoś specjalnie ciekawego. Fani thrillerów psychologicznych, bo z takim mamy tu do czynienia, zgodzą się ze mną z pewnością, że temat zaburzeń osobowości i tematy pokrewne, zostały już wielokrotnie przemielone. A w gąszczu tytułów odnaleźć można masę świetnych, sensownych pozycji. Omawiany tytuł, nie jest wart uwagi. Bo cóż z tego, że zamysł dobry, skoro wykonanie nędzne.
Nie mam na myśli strony technicznej, ponieważ ta akurat jest do przyjęcia. Wprawdzie nikły zasób epitetów może u wymagającego czytelnika wywołać lekką dezorientację- bo jak tu się skupić na treści, kiedy narratorka, po raz kolejny powtarza, że coś tam "ma odcień czekoladowy", albo coś tam "o barwie czekolady", albo coś tam " jest koloru czekoladowego"..? No... Ale wróćmy do meritum:).
Narracja pierwszoosobowa w czasie teraźniejszym. Aha. To właśnie ta, której nie znoszę, ale dałam szansę! Wziąwszy pod uwagę fakt, że taki sposób opowiadania może mieć istotny wpływ na pogłębienie psychologicznej charakterystyki postaci, to ok. To ja czytam. To ja się staram zrozumieć. Tylko, że te moje wielkie słowa, nijak się mają do treści "Idealnego życia". Idealny... to jest jedynie przykład tego, jak się nie powinno konstruować bohaterów. A to przecież jest tu najistotniejsze. Na relacjach dwóch głównych bohaterek zbudowana jest cała fabuła książki. A one są tak głupie, że głowa mała!
Wiem, że to kolokwialne stwierdzenie, niegodne "poważnej" opinii:). Ale tylko słowo "głupie" przychodzi mi do głowy. Nie wierzę, że w przyrodzie występują tak płytkie, infantylne, niezdecydowane, nieogarnięte, permanentnie niezadowolone kobiety.
Zarówno Autumn, jak i Dadhne, są przykładem takich właśnie. Jedna z nich ma wprawdzie kłopoty psychiczne, ale przecież zamysł był chyba taki, żeby odbiorca się tego nie domyślił od pierwszej strony... A one obydwie, moim zdaniem, są nieudane do bólu- bardzo nijakie, plastikowe i powierzchowne. Ich wywody męczyły mnie okrutnie.
Zamiast skupiać się na tym co było istotą problemu, czyli na tym, co sprawiło, że bohaterki znalazły się w takiej a nie innej sytuacji życiowej, jakie są między nimi korelacje, i co się tak naprawdę stało w tych dwóch, dziwnych rodzinach, ja zapytywałam samą siebie: "o czym te kobiety mówią???". O fryzurach, o modnych ciuchach, o perfumach, o najnowszych zdjęciach, zamieszczonych w mediach społecznościowych, o wystroju wnętrz (!?). Gdyby, choć jedna z tych rzeczy, była istotna dla rozwoju fabuły, nie miałabym uwag. Ale to takie pitu, pitu. Nic nie wprowadza, o niczym nas nie informuje. Chyba tylko, o tym, że bohaterki, w swoim emocjonalnym rozwoju, zatrzymały się na etapie piętnastolatek. Dalej. Czy on mnie jeszcze kocha? Czy ja mu się podobam? Dlaczego nie zwrócił uwagi na mój nowy strój kąpielowy? Dlaczego nie chce ze mną spać? Dlaczego nie pyta czy doszłam? Uchodzi ze mnie powietrze, gdy o tym rozmyślam... Autorka nie pozostawia miejsca na jakąkolwiek analizę. Nic tu nie jest zagadką, nic nie intryguje. Motywacje postaci są jasne jak słońce i ta psychologiczno- kryminalna thrillerowa otoczka nic tu nie pomoże.
Żadna normalna kobieta, nie będzie czerpać przyjemności z czytania, o kolejnych babkach uzależnionych od pieniędzy i wątpliwej miłości swoich niby- partnerów! Bo panowie, którzy gdzieś tam wyłaniają się w piątym tle, też są zupełnie nieudani, budyniowaci i pozbawieni samczego polotu. Ci bohaterowie to kukły, a ich gadki- szmatki, to pseudo- psychologiczne dywagacje. Nie ma w nich żadnej głębi, żadnych sensownych myśli, nad którymi można by się pochylić. Ja czekałam jedynie na końcowe parę zdań, które wyjaśniłoby taki, a nie inny rozwój zdarzeń. Okazało się, że z powodzeniem można by akcję książki streścić na połowie strony.
To akurat nie musiałby być zarzut. Weźmy taki "Koniec defilady" Forda (wiem, wiem- tego się w ogóle nie powinno razem wymieniać, ale tak mi przyszło do głowy nagle). Tu zdarzenia też śmiało można opowiedzieć w paru zdaniach. Ale co tam się pomiędzy tymi zdaniami rozgrywa, to już sama poezja- głębia, analiza, umotywowanie, wyjaśnienie i zaspokojenie! Jeśli zaś po przeczytaniu książki, chciałoby się wymazać jej większość z pamięci, to znaczy, że coś poszło nie tak.
Brrr!!! Naplułam jadem. Trzeba by teraz oprzątnąć... Po pierwsze- usuwam tę pozycję z mojej głowy. A potem pozmywam ten żrący jad... :P
http://hanazaczytana.blogspot.com/2017/09/panienka-z-okienka-o-tym-ze-pozory.html
W tym momencie żałuję bardzo, że nie jestem tzw. "buktuberem". Jakże prościej byłoby mi oddać te skrajne emocje, przy pomocy mimiki, gestu lub odpowiedniego... dźwięku (nie będącego mową)...
CO TO JEST??? JA NIE WIEM!!!
Thrillerowy koszmarek. Twór książko podobny. "Dziewczyna z pociągu" to przy tym dzieło na zupełnie przyzwoitym poziomie. Nawet wątki tu się pokrywają....
Odwiedzam często Nigdziebądź. To dziwne miejsce. Wprawdzie Gaiman przywłaszczył sobie tę krainę i ograniczył ja do podlondyńskich zakamarków, ale nie mogę się z nim zgodzić. Nigdziebądź jest wszędzie. Świat jest ogromny, pełen tajemnych przejść i nieodgadnionych rubieży. Do żadnej szpary jeszcze nie wpadłam, ale Bóg mi świadkiem, że byłam tam we śnie. I był to sen wariata. Majaki pomyleńca. Takie sny się zdarzają. Jeśli też je czasem macie to widzieliście już Nigdziebądź. Cechą charakterystyczną takich snów jest chęć powrotu do nich zaraz po przebudzeniu! Tam wszystko może się zdarzyć- i złe, i dobre. Tam każdego można spotkać- anioła i diabła. To jest miejsce jedyne w swoim rodzaju.
Co to za wizje?! Co to za świat nieprzenikniony?! Co to za wyobraźnia, która dostrzega takie rzeczywistości (bo, że Nigdziebądź istnieje naprawdę, to ja nie mam żadnych wątpliwości)?! Jak ten Gaiman to robi?! Jakie to niesprawiedliwe, że geniusz jest tak nierównomiernie rozdzielony pośród mieszkańców Ziemi... I to był zaledwie debiut...
Nie da się tego opisać w prostych słowach, bo to nie są proste rzeczy. Powiedzieć, że "Nigdziebądź" to powieść fantastyczna, swoiste urban fantasy, o alternatywnych rzeczywistościach, o niezmierzonych światach Pod, Nad i Wewnątrz wszechświata- to, jakby nic nie powiedzieć. Nie da się tego sklasyfikować jednoznacznie. Tak jak nie da się powiedzieć, że sam Gaiman to pisarz taki a taki. To się wymyka jakimkolwiek granicom. Za bardzo rzeczywistość książkowa lawiruje pomiędzy gatunkami, nurtami i rozwiązaniami.A jest tego sporo. Muszę się zdecydowanie ograniczyć. Kilka tylko aspektów dziś poruszę.
HUMOR I GROTESKA. I jeszcze absurd, sarkazm, hiperbola. Wszystko tu jest i to w najlepszym wydaniu. Tak, tak. A jakże ten humor jest wielowymiarowy- trochę naiwny, trochę kpiący, ale głównie- czarny. Nic tu nie jest przewidywalne. Nigdy nie wiadomo co nastąpi, kto się jeszcze napatoczy, z kim przyjdzie się zmierzyć. A każdy kolejny akord podbity jest szyderczym śmiechem. Popatrz no tylko Richardzie Mayhew, jak twój wspaniały, poukładany świat rozsypuje się w drobny mak! I śmiej się w głos, bo za chwilę inni będą śmiać się z ciebie.
PRZYGODA. Akcja nie zwalnia, ani na chwilę. Ta wspaniała przygoda wciąga od pierwszego wejrzenia. Chce się wiedzieć o co chodzi z tym dziwnym Londynem, co to za zabawna dziewczyna o imieniu DRZWI, dlaczego nikt nie widzi Richarda, dlaczego zwierzęta nagle zaczęły mówić? Zawrotne tempo, mnóstwo ciekawych wątków, zaskakujących zwrotów akcji, pokracznych bohaterów i nieoczekiwanych zakończeń.
MAGICZNE PODŚWIATY. Mistrzostwo w wyścigu wyobraźni. Londyn Pod jest przecudowny. Kręte tunele, stare korytarze metra, zaułki, zawijaski, zakrętaski, szpary, DRZWI. Gdzie to jest? Tutaj, obok, wewnątrz, nad i pod. Niektórzy mogą go dostrzec, inni nie. Zamieszkują go postaci nietuzinkowe- zwykłe i magiczne, groźne i przyjazne, mądre i przygłupie. Co robią? ŻYJĄ, bawią się, mordują, uciekają i gonią, umierają i powstają z martwych.
Czy jest jakieś przesłanie, jakieś drugie dno, coś do zapamiętania? OCZYWIŚCIE. Ale jest tego tak dużo, że szkoda czasu na sporządzanie listy. Poza tym, dla każdego to będzie co innego. A może być i tak, że nie spodoba się nic. To też dobrze. Nikt nie powiedział, że Londyn Pod ma się podobać. Jest dość mroczny, złowieszczy, nierozpoznany i kryje wiele pułapek. Ale gwarantuje, że jeśli ktoś choć raz ujrzał Nigdziebądź , już zawsze będzie się oglądał za siebie, będzie badał grunt pod nogami, będzie uważniej przyglądał się ścianom, drzwiom, murom, płotom i... przejściom podziemnym. A jeśli zobaczy szczura pomykającego do kanałów, serce zabije mu mocniej. Ale nie ze strachu czy obrzydzenia, tylko na myśl o wielkiej przygodzie.
http://hanazaczytana.blogspot.com/2017/08/nigdziebadz-gdziebadz-wszedziebadz-w.html
Odwiedzam często Nigdziebądź. To dziwne miejsce. Wprawdzie Gaiman przywłaszczył sobie tę krainę i ograniczył ja do podlondyńskich zakamarków, ale nie mogę się z nim zgodzić. Nigdziebądź jest wszędzie. Świat jest ogromny, pełen tajemnych przejść i nieodgadnionych rubieży. Do żadnej szpary jeszcze nie wpadłam, ale Bóg mi świadkiem, że byłam tam we śnie. I był to sen wariata....
więcej mniej Pokaż mimo to
Zofia Potocka (po pełne nazwisko odsyłam do niezawodnej Wikipedii, gdyż nikt o zdrowych zmysłach nie jest w stanie tego zapamiętać) to zaiste była ciekawa kobieta. W krótkich notkach historycznych, na kartach szkolnych podręczników, pewno się pojawiła nie raz, ale kto by tam zawiesił oko na tak mało znaczącej postaci, gdy trzeba się uczyć do klasówki? To jest właśnie paradoks programu nauczania- wbijają nam do głowy mnóstwo nieciekawych faktów, zamiast przywołać takie oto poruszające przykłady, które potencjalnie zostałyby nam w głowach na dłużej niż szereg suchych dat. To jest właśnie taka arcyciekawa historia o nietuzinkowej kobiecie- dobrze opowiedziana, ze świetnie zarysowanym tłem historyczno- społecznym.
Losy Zofii są niesamowicie wciągające. Wszystkie trudności na jakie napotkała- ciężka sytuacja rodzinna, mierne pochodzenie, nie zawsze dobre wybory, liczne związki, romanse, tragedie, ciężka choroba- kształtowały jej charakter i umacniały w gorącym postanowieniu dążenia do celu za wszelką (dosłownie wszelką) cenę. Jestem daleka od oceniania ogólnej życiowej postawy bohaterki. Nie ma sensu tego robić- trzeba by przy tym wziąć pod uwagę wiele zmiennych kulturowych, społecznych, obyczajowych i historycznych. Dość powiedzieć, że była odważna, uparta, nieziemsko sprytna i wiedziała czego chce. Popełniała jednak wiele błędów, bywała naiwna, ale też bezwzględna. Ja Zofii nie polubiłam, ale już Moja Elżbieta- owszem. A jakże! Kobiety... Nie mogą się tak po prostu zgadzać:).
Bardzo umiejętnie skonstruowana forma. Krótkie rozdziały, opatrzone imionami poszczególnych bohaterów, wprowadzają niezbędny ład. Akcja biegnie dwutorowo, a wszystkie elementy układanki są spójne i sprytnie ze sobą powiązane. Czytelnik poznaje hrabinę pod koniec życia, kiedy ta leży już na łożu śmierci. Kolejnym etapom jej odchodzenia towarzyszą wspomnienia z poszczególnych lat dzieciństwa, młodości i dorosłości. To zgrabnie wykonany zabieg, który czyni tę biograficzną jednak powieść, bardziej przystępną i przyswajalną. Dzięki temu, że autorka bardzo skrupulatnie i trafnie selekcjonuje materiał, poznajemy dokładnie najistotniejsze elementy życiorysu hrabiny. A co jeszcze ważniejsze- każdy taki moment jest ukazany z punktu widzenia Zofii i towarzyszą mu liczne rozmyślania bohaterki, które sprawiają, że można mniej więcej zrozumieć motywacje jej działań i wyborów.
Ale... "Ale' jest tylko jedno:). Zupełnie nie mogłam pojąć celu wprowadzenia postaci Rozalii oraz doktora Thomasa. Historia tych dwojga zupełnie mnie znużyła, więc mniej więcej od połowy, po prostu omijałam podrozdziały, które ich dotyczyły... To niezbyt ładnie, wiem. Ale życie Zofii było tak skomplikowane i bogate w nieoczekiwane zwroty, że wprowadzanie kolejnych wątków- tym bardziej miłosnych- uważam za nadmiar dobroci.
Żeby była jasność- to nie jest powieść wybitna, ani nawet bardzo dobra. Ocena DOBRA to maksymalna możliwa nota. I powieść historyczna raczej nigdy nie stanie się moim ulubionym gatunkiem. Co nie zmienia faktu, że wypożyczyłam już kolejną książkę Ewy Stachniak. A co! Historie wielkich kobiet zawsze są warte uwagi. W tym przypadku mam przynajmniej pewność, że na 100% będzie to historia dobrze opowiedziana. A "Ogród Afrodyty" polecam na cudne, letnie wieczory, bynajmniej nie w celu edukacyjnym:)! To dobra, wciągająca rozrywka.
http://hanazaczytana.blogspot.com/2017/08/o-zofii-potockiej-czyli-studium.html
Zofia Potocka (po pełne nazwisko odsyłam do niezawodnej Wikipedii, gdyż nikt o zdrowych zmysłach nie jest w stanie tego zapamiętać) to zaiste była ciekawa kobieta. W krótkich notkach historycznych, na kartach szkolnych podręczników, pewno się pojawiła nie raz, ale kto by tam zawiesił oko na tak mało znaczącej postaci, gdy trzeba się uczyć do klasówki? To jest właśnie...
więcej mniej Pokaż mimo to
Szkoda mi czasu na pełną recenzję, bo to naprawdę słabiutka książka... Poza jednym "tłistem",gdzieś w połowie historii, który faktycznie mógł odrobinę zaskoczyć, nie ma tu absolutnie nic ciekawego. Pomysł dobry, styl przeciętny, ale intryga na poziomie NIZIUTEŃKIM, wręcz szczątkowym. Gwarantuję, że każdy z Was odgadnie po pierwszych stronach, co się tam takiego "strasznego" stało. Reszta to już pseudo-psychologiczny bełkot niedouczonej pielęgniarki, która nie zna podstawowych zasad postępowania z pacjentami. I banda wariatów (jakkolwiek niepoprawnie politycznie by to nie zabrzmiało- trudno). Poplułam jadem, mam nadzieje, że to kogoś uchroni przed lekturą marnej książki. Szkoda czasu.
Szkoda mi czasu na pełną recenzję, bo to naprawdę słabiutka książka... Poza jednym "tłistem",gdzieś w połowie historii, który faktycznie mógł odrobinę zaskoczyć, nie ma tu absolutnie nic ciekawego. Pomysł dobry, styl przeciętny, ale intryga na poziomie NIZIUTEŃKIM, wręcz szczątkowym. Gwarantuję, że każdy z Was odgadnie po pierwszych stronach, co się tam takiego...
więcej Pokaż mimo to