Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Książka zła i niepotrzebna. Pomijam już brak znajomości przez autora stopni wojskowych w SS, pomylenie kapo z blokowym, lecz niewymienienie w zabitych nacjach Polaków zakrawa o absurd. Poza tym, żaden SS-man nigdy nie był zmuszony do pracy w obozie. Mógł odmówić, a wówczas był wysyłany na front, więc bohater miał wybór. I może uratował kilka ludzkich istnień, ale ile posłał na śmierć? Wcale nie był aniołem...

Książka zła i niepotrzebna. Pomijam już brak znajomości przez autora stopni wojskowych w SS, pomylenie kapo z blokowym, lecz niewymienienie w zabitych nacjach Polaków zakrawa o absurd. Poza tym, żaden SS-man nigdy nie był zmuszony do pracy w obozie. Mógł odmówić, a wówczas był wysyłany na front, więc bohater miał wybór. I może uratował kilka ludzkich istnień, ale ile posłał...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jeśli macie ochotę na niebanalną przygodę, jesteście miłośnikami przyrody, a w dodatku chcecie zarazić tą sympatią najmłodszych, "W prastarym lesie" nada się doskonale.
Już dawno nie jestem dzieckiem, ale książkę przeczytałam z prawdziwą przyjemnością - kupiłam ją dla siostrzeńca, w związku z czym musiałam sprawdzić co kryje się w środku, żeby zainteresować kilkulatka. Po lekturze jestem pewna, że przypadnie mu do gustu. W książce jest wszystko, czego oczekuje się po historiach dla dzieci: bohaterowie, którzy wobec kłopotów biorą sprawy w swoje ręce, przygoda, dreszczyk emocji, szczypta wiedzy i morał, który powinny wziąć sobie do serca nie tylko dzieci.
Książkę czyta się błyskawicznie. Kartki umykają niepostrzeżenie, co jest na plus. Na wielki plus zasługują również ilustracje idealnie oddające ducha historii.
Na pewno się nie zawiedziecie. Ani Wy, ani Wasze dzieci. Z czystym sumieniem polecam "W prastarym lesie", zwłaszcza, że jest to debiut autorki, który naprawdę zasługuje na słowa pochwały.
Ja jestem oczarowana. Teraz pora na Was.

Jeśli macie ochotę na niebanalną przygodę, jesteście miłośnikami przyrody, a w dodatku chcecie zarazić tą sympatią najmłodszych, "W prastarym lesie" nada się doskonale.
Już dawno nie jestem dzieckiem, ale książkę przeczytałam z prawdziwą przyjemnością - kupiłam ją dla siostrzeńca, w związku z czym musiałam sprawdzić co kryje się w środku, żeby zainteresować kilkulatka. Po...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dziś, 7 marca, ma premierę niezwykła książka, wobec której nie sposób przejść obojętnie. "Córki smoka" autorstwa Williama Andrewsa jest hołdem złożonym ponad dwustu tysiącom kobiet skrzywdzonym w czasach II wojny światowej przez japońskich żołnierzy, traktujący je niczym przedmiot.


Daleki Wschód dla mnie, osoby wychowanej w kulturze europejskiej, stanowi wielką zagadkę. Nigdy specjalnie nie interesowałam się tamtym zakątkiem świata, bo po pierwsze, trochę za daleko, a po drugie bliżej mi rodzimej. Raz na jakiś czas dochodziły wprawdzie do mnie informacje o tym, co dzieje się w tamtym rejonie, ale bardziej jako ciekawostka. Ot, fajnie popatrzeć jak Chińczycy witają nowy rok - smoka, psa, kury czy konia, Japończycy podziwiają kwitnące wiśnie w cesarskich ogrodach, a południowi Koreańczycy organizują zimowe igrzyska olimpijskie.


Potem wpadła mi w ręce książka "Córki smoka" i może posłużę się wyświechtanym frazem, ale już nic nie było takie samo.


O Korei wiem tyle, co nauczono mnie na lekcjach historii albo co zobaczyłam w telewizji. O wojnie z lat pięćdziesiątych, w wyniku której doszło do podziału na północ i południe. Południe - dziś nowoczesne, technologicznie wyprzedzające niemal cały świat. Północ - rządzoną twardą ręką dyktatora mającego fioła na punkcie broni atomowej, podczas gdy większość jego rodaków przymiera głodem. Nie raz widziałam jak umęczony człowiek z północy przedziera się przez granicę, żeby na południu zacząć normalnie żyć.


A to wszystko dzieje się między ludźmi mówiącymi tym samym językiem.


"Córki smoka" opisują wyjątkowo brutalną, ciemną i nadal nieznaną historię kobiet do towarzystwa. W latach 1910-1945 Korea znajdowała się pod japońskim jarzmem. Koreańczycy, pod groźbą śmierci musieli wypełniać polecenia żołnierzy japońskich. Wiele dziewcząt, czasem nawet dzieci, zostało wysłanych do tzw. stacji komfortu, gdzie miały im służyć w celach seksualnych. Główna bohatera, którą los nie oszczędził, przyznała, że codziennie musiała przyjmować 35 mężczyzn, a w chwili przybycia do stacji miała zaledwie 14 lat! Dziewczęta zachodziły w ciążę, którą usuwano, ponoć za pomocą wieszaka. Niektóre organizmy nie były w stanie przeżyć takiej katorgi.


Hong Jae-hee udało się przeżyć, żeby znacznie później opowiedzieć swojej wnuczce, oddanej do zagranicznej adopcji Annie Carslon, o swoim życiu. Nie szczędzi przy tym okropnych opisów, które sprawiły, że nierzadko burzyła się krew w moich żyłach. Stopniowo, Anna poznaje tajemnicę czarnej karty w historii stosunków japońsko-koreańskich.


Książka to emocjonalny rollercoaster. Chwilami, czytając o bezradności bohaterki wobec tego, co ją spotkało, miałam ochotę odłożyć ją na bok i już nie wracać, ale potrzeba poznania całej jej historii była silniejsza. Dla mnie Jae-hee i tysiące podobnych jej kobiet zasługują aby głośno o nich mówić, zwłaszcza, że rząd japoński nawet teraz stara się zamieść sprawę pod dywan i najlepiej już nigdy do niej nie wracać. W posłowiu autor dodaje, że kobiety te, właściwie już staruszki, regularnie spotykają się pod ambasadą Japonii w Seulu, chcąc wywrzeć nacisk na sąsiadów zza morza. Póki co, nie zdaje się to na wiele. Japonia nie chce przyznać, ze taki proceder miał miejsce. Może kiedyś bohaterkom uda się wymusić przyznanie do winy.


Zastosowana przez Andrewsa narracja pierwszoosobowa sprawia, że przeżycia pani Hong stają się żywe, namacalne, przez co każda ze scen wywiera jeszcze większe emocje.


Serdecznie polecam "Córki smoka". To nie tylko wspaniale napisana opowieść o trudnym życiu w kraju, którego większość z nas zupełnie nie zna. William Andrews poruszył trudny temat, niewygodny dla ludzi żyjących w XXI wieku.

Dziś, 7 marca, ma premierę niezwykła książka, wobec której nie sposób przejść obojętnie. "Córki smoka" autorstwa Williama Andrewsa jest hołdem złożonym ponad dwustu tysiącom kobiet skrzywdzonym w czasach II wojny światowej przez japońskich żołnierzy, traktujący je niczym przedmiot.


Daleki Wschód dla mnie, osoby wychowanej w kulturze europejskiej, stanowi wielką zagadkę....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W przerwie od fantastyki i książek młodzieżowych chwyciłam za thriller. Debiut autorki "Za zamkniętymi drzwiami" nawet mi się podobał, dlatego uznałam, że kolejna powieść również może przypaść mi do gustu.

"Na skraju załamania" to opowieść o Cass, trzydziestoczteroletniej mężatce, która pewnej deszczowej nocy postanowiła skorzystać ze skrótu przez las i szybciej dojechać do domu. Cass nie zatrzymała się widząc samochód na leśnej drodze, nie zapytała czy kierowca potrzebuje pomocy, pojechała uznając, że gdyby faktycznie potrzebna było jej wsparcie, kobieta w tamtym aucie dałaby znać, że coś jest nie w porządku. Następnego dnia okazuje się, że nieznajoma nie żyje.

Cass ma wyrzuty sumienia. Przecież wystarczyło się zatrzymać, spytać czy wszystko w porządku, ale nie zrobiła tego. Ma wrażenie, że mogła interweniować i ocalić kobietę. Sytuacji nie poprawia fakt, że zaczynają ją dręczyć głuche telefony i sama ma wrażenie, że ktoś ją obserwuje. A do tego wszystkiego dochodzą kłopoty z pamięcią. Cass nie pamięta ile tabletek połknęła, czy sama wypełniła dokumenty albo zamówiła jakieś drogie rzeczy. Mimo wsparcia męża, czuje się coraz gorzej.

Szczerze współczułam bohaterce. Nie móc sobie przypomnieć gdzie się zaparkowało samochód? Fatalnie. Dlaczego zamówiła wózek dziecięcy, skoro nie była w ciąży? Okropne. Takich sytuacji jest znacznie więcej i Cass przestaje sobie z tym radzić. A fakt, że całkiem niedaleko jej domu doszło do morderstwa, jeszcze pogarsza stan jej psychiki. I choć czasem nieudolność Cass aż biła po oczach, nie było trudno wczuć się w sytuację, w jakiej się znalazła. Ciągły niepokój, nieodłączny strach, lęk podszyty brakiem pewności co do własnego zachowania, wszystko to odczuwało się tak prawdziwie, jakby czytelnik znajdował się razem z Cass w jej domu przy lesie i odbierał tajemnicze połączenia.

Tak samo, jak w pierwszej powieści autorki, fabuła została poprowadzona naprawdę sprawnie. Wprawdzie, mniej więcej w jednej trzeciej książki miałam wrażenie, że niektóre sceny są niepotrzebne, ale później okazało się, że każda odgrywała istotną rolę w budowaniu napięcia. Za to ostatnie strony mijały mi zbyt szybko. Zwłaszcza, kiedy już wiedziałam - albo domyślałam się - jakie może być zakończenie, wprost nie mogłam doczekać się aż dotrę do rozwiązania najważniejszej zagadki.

I się nie zawiodłam.

Książkę czyta się szybko. I fanom tego gatunku z pewnością się spodoba. Dla mnie było to urozmaicenie, którego na jakiś czas nie zapomnę. Wiem też, że następną powieść autorki również przeczytam.

W przerwie od fantastyki i książek młodzieżowych chwyciłam za thriller. Debiut autorki "Za zamkniętymi drzwiami" nawet mi się podobał, dlatego uznałam, że kolejna powieść również może przypaść mi do gustu.

"Na skraju załamania" to opowieść o Cass, trzydziestoczteroletniej mężatce, która pewnej deszczowej nocy postanowiła skorzystać ze skrótu przez las i szybciej dojechać...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przyznaję, że najpierw obejrzałam film. Wiem, że to nie po książkowemu, ale pewnego dnia trafiłam na ekranizację powieści z Mią Wasikowską i Michaelem Fassbenderem w głównych rolach i nie mogłam zignorować szansy spędzenia dwóch godzin z jednym z moich ulubionych aktorów. Musiało minąć jednak trochę czasu, zanim sięgnęłam po pierwowzór. I jeszcze więcej, nim ją skończyłam, bo wydanie, które posiadam liczy sobie około 550 stron.


Najpierw o samej treści. Narratorką powieści jest główna bohaterka. Kiedy ją poznajemy ma 10 lat, mieszka z rodziną zmarłego wujka, panią Reed i trójką jej dzieci. No i cóż. Życie Jane nie jest usłane różami. Dziewczynka traktowana jest jak zło konieczne, nigdy nie spotyka się z dobrym słowem ze strony krewnych, jest obiektem kpin i porównań do kuzynostwa (zwłaszcza starszych o kilka lat dziewcząt), które nie są dla niej przychylne. Dlatego cieszy się, że ciotka podejmuje decyzję o wysłaniu jej do szkoły w Lowood. Tam spędza osiem lat jako uczennica i dwa jako nauczycielka. Wreszcie postanawia zostać guwernantką w prywatnym domu. Los rzuca ją do Thornfield Hall, posiadłości należącej do pana Edwarda Fairfaxa Rochestera. Zostaje nauczycielką uroczej Adelki, córki dawnej kochanki pana domu.


Potem, jak się domyślacie, pan Rochester zakochuje się w Jane i żyją długo i szczęśliwie. No, nie do końca, bo Edward skrywa tajemnicę, która stanie na przeszkodzie w zawarciu małżeństwa.


Powieść po raz pierwszy ukazała się w 1847 roku i z miejsca stała sukcesem wydawniczym. Znajduje się na 52 miejscu słynnej "The Novel 100", subiektywnej liście najlepszych książek wszech czasów, które należy przeczytać. Ja oceniłabym ją znacznie wyżej, bo po lekturze stała się jedną z pozycji, które roboczo nazywam "dlaczego tak późno ją przeczytałam?!".


To opowieść o pięknym uczuciu łączącym ludzi z dwóch społecznych biegunów. I mimo, że podobnych jest co niemiara, ta wydaje się wyjątkowa. W "Dziwnych losach Jane Eyre" nie ma miłości od pierwszego wejrzenia, uderzenia pioruna czy strzały kupidyna znienacka trafiającej bohaterów. Jest za to wzajemne poznawanie, ciekawe dyskusje, niebanalne rozmowy. Nie widać też różnicy wieku (Jane ma 19 lat, a pan Rochester jest facetem po czterdziestce), która mogłaby wydawać się problemem nie do pokonania.


Jane jest inteligentną, ponoć niezbyt urodziwą osóbką, która stopniowo nabiera pewności siebie. Nie sposób żywić do niej negatywne uczucia. Za to pan Rochester to człowiek pełen sprzeczności. Z jednej strony ujmuje swoim stosunkiem do Jane, z drugiej nie reaguje, kiedy jego znajomi zdają się nią pogardzać (naprawdę miałam wielką ochotę udusić pannę Ingram własnymi rękami!). I ta jego tajemnica. Rozumiem motywy, jakimi się kierował, ukrywając przed światem swoją przeszłość, ale, na litość boską, nie wszystko da się zamieść pod dywan!


Mimo wszystko i tak miałam do niego słabość. Zwłaszcza, że czytając powieść przed oczami widniała mi twarz Michaela Fassbendera, no i jakoś nie potrafiłam długo gniewać się na Rochestera.


Moje spotkanie z klasyką okazało się sukcesem. Książka jest świetna - o ile ktoś naprawdę lubi takie klimaty, na pewno się nie zawiedzie.

Przyznaję, że najpierw obejrzałam film. Wiem, że to nie po książkowemu, ale pewnego dnia trafiłam na ekranizację powieści z Mią Wasikowską i Michaelem Fassbenderem w głównych rolach i nie mogłam zignorować szansy spędzenia dwóch godzin z jednym z moich ulubionych aktorów. Musiało minąć jednak trochę czasu, zanim sięgnęłam po pierwowzór. I jeszcze więcej, nim ją skończyłam,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czy przyjaźń między dziewczyną, a chłopakiem jest możliwa? Czy może przetrwać próbę czasu i nie zamienić się w związek? Niby odwieczne pytanie, niby odpowiedź wydaje się oczywista, ale w tej historii nic nie jest czarno-białe.
Amanda i Noah urodzili się tego samego dnia, w tym samym szpitalu, w sąsiednich salach. I jak sami twierdzą, od tamtego momentu stali się nierozłączni. Mogli na siebie liczyć w każdym momencie, znali swoje mocne i słabe strony, byli dla siebie kimś w rodzaju rodziny, jednymi z najważniejszych osób w życiu.
Ale w tym idealnym obrazku coś zaczyna się psuć, kiedy oboje trafiają do liceum, a Noahem zaczynają się interesować inne dziewczyny. Dotąd Amanda nie spoglądała na przyjaciela przez pryzmat wyglądu, ale podziw jaki ten budzi wśród przedstawicielek płci przeciwnej sprawia, że jej postrzeganie chłopaka zaczyna się zmieniać. Tylko co to da, skoro ona chce, by na zawsze pozostali przyjaciółmi?
Historia Amandy i Noaha to ciągłe przepychanki. Choć wszystkie znaki na niebie i na ziemi pokazują, że ta dwójka powinna być razem, mimo upływu czasu, nadal nie jest parą. I czyja to wina? Zgadnijcie. Amanda za wszelką cenę stara się być idealna, mając u boku idealną siostrę i będąc wciąż do niej porównywaną, za wszelką cenę dąży do perfekcji. A jedynym, co uważa za perfekcyjne w swoim życiu, jest to, co łączy ją z Noahem. Dlatego nie ma zamiaru zniszczyć tego przez coś tak błahego jak rodzące się uczucia. Bywały chwile, kiedy miałam serdecznie dosyć Amandy i marzyłam, żeby wreszcie przejrzała na oczy, bo jeśli nie przestanie zachowywać się tak jak dotychczas, za jakiś czas może obudzić się i zorientować, że straciła coś bardzo ważnego. Mimo to, w jakimś niewielkim procencie zdawałam się ją rozumieć.
Za to Noah to uosobienie ideału. Przystojny, dobry, opiekuńczy. To aż niemożliwe, żeby taki człowiek istniał naprawdę, ale w książkach przecież wszystko jest możliwe. Zwłaszcza, że wykazywał się sporą dozą cierpliwości co do Amandy, za co już należał mu się podziw.
Ta książka jest pełna sprzeczności. Bywało, że czytałam ja z wypiekami na twarzy, a czasem miałam ochotę rzucić ją w kąt, żeby za chwilę sprawdzić co dalej stało się z bohaterami. O niektórych rzeczach czy osobach mówi się, że albo się je kocha, albo nienawidzi. W przypadku "Present Perfect" obie te emocje towarzyszyły mi jednocześnie. Przewracałam kartkę za kartką wkurzając się na zachowania Amandy i Noaha (no dobra, głównie Amandy), ale nie mogłam się doczekać co będzie dalej.
A co było dalej? Kiedy nadszedł najtrudniejszy dla bohaterki moment, starałam się już nie pamiętać co nawyczyniała wcześniej. Kibicowałam jej z całego serca i liczyłam na zakończenie, które w pełni mnie usatysfakcjonuje. Czy tak było? Nie będę zdradzać, bo mogłabym powiedzieć o dwa słowa za dużo.
"Present Perfect" wywoła w Was skrajne emocje. Śmiech, złość, łzy. Ale koniec końców stwierdzicie, że było warto. Jeśli drugi tom ma być poprowadzony w podobny sposób, nie mogę się go doczekać!

Czy przyjaźń między dziewczyną, a chłopakiem jest możliwa? Czy może przetrwać próbę czasu i nie zamienić się w związek? Niby odwieczne pytanie, niby odpowiedź wydaje się oczywista, ale w tej historii nic nie jest czarno-białe.
Amanda i Noah urodzili się tego samego dnia, w tym samym szpitalu, w sąsiednich salach. I jak sami twierdzą, od tamtego momentu stali się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Miałam nie pisać o tej książce, bo po przeczytaniu kilku pierwszych stron stwierdziłam, że nie będę miała o niej nic do powiedzenia. Ale myliłam się. "Powrót do domu" całkowicie mnie zaskoczył. Bardzo pozytywnie, choć tematyka, jaką porusza, nie należy do łatwych.


Zoe to rezolutna nastolatka, która nie może dogadać się z rodzicami. Jej najlepszą przyjaciółką jest babcia, matka ojca. Przyznacie, że to dziwne, prawda? Ale po poznaniu jej rzekomych "znajomych" uznacie, że przyjaźń z babcią jest najlepszym, co spotkało dziewczynę. Pewnie dlatego Zoe czuje się odpowiedzialna za swoją krewną i nie może bezczynnie stać z boku, kiedy mama i tata decydują się oddać kobietę do domu opieki. Czara goryczy wobec zachowania rodziców przelewa się, kiedy ci nie reagują na oskarżenia, jakie Zoe wysuwa wobec swojej kuzynki, stając po stronie Madi. To właśnie wtedy Zoe podejmuje się karkołomnego zadania.

Za każdym jednak razem czułam frustrację, kiedy pojawiali się rodzice Zoe. Oboje zachowywali się, jakby córka była utrapieniem albo kula u nogi. Za to jej kuzynkę, Madi wychwalali pod niebiosa, mimo, że tamta była zwykłą mendą.


Od razu polubiłam Zoe. Jej cięty język, miłość do babci, która nie jest już w najlepszej formie, poczucie odpowiedzialności za kobietę, która zdaje się, jako jedyna troszczy się o dziewczynę i tak jak potrafi, okazuje jej ciepłe uczucia. Pewnie dlatego Zoe nie waha się zabrać babcię w długą podróż, żeby poznać rodzinną tajemnicę.

Jeśli szukacie w tej książce młodzieżowego romansu, to się zawiedziecie. Nie znajdziecie na ten temat ani słowa. Nie o to chodzi w "Powrocie do domu". Autor skupił się na stosunkach, jakie panują w rodzinie dziewczyny, położył nacisk na potrzebę opieki nad starszymi osobami, bez potrzeby rozwodzenia się nad pokoleniową przepaścią (o dziwo, Zoe i jej babcia dogadują się, jakby ta różnica nie istniała).


"Powrót do domu" nie powiela schematów typowych dla książek młodzieżowych. Porusza niezwykle istotny, ale i trudny temat, czasem z przymrużeniem oka, czasem na poważnie. Książka nie jest przegadana, nie ma w niej nieistotnych scen, każda ma znaczenie. Pewnie dlatego tak szybko się ją czytać i tak mocno zapada w pamięć.

Miałam nie pisać o tej książce, bo po przeczytaniu kilku pierwszych stron stwierdziłam, że nie będę miała o niej nic do powiedzenia. Ale myliłam się. "Powrót do domu" całkowicie mnie zaskoczył. Bardzo pozytywnie, choć tematyka, jaką porusza, nie należy do łatwych.


Zoe to rezolutna nastolatka, która nie może dogadać się z rodzicami. Jej najlepszą przyjaciółką jest babcia,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czy bajkę o Kopciuszku można opowiedzieć inaczej? Na pewno. Czy tę ponadczasową baśń można przenieść w realia XXI wieku i zaadaptować na potrzeby współczesnego odbiorcy? Niewątpliwie. Czy to jednak nie okaże się ze szkodą dla powieści, która bazuje na schemacie tak uwielbianym przez miliony znających oryginał i porównujących go do pierwowzoru? Cóż, każdą historię można opowiedzieć na milion różnych sposobów i nie oznacza to wcale, że każda z nich musi być gorsza od tej właściwej.

Kiedy przeczytałam opis "Cindera i Elli" pomyślałam, że jest to powieść, która powiela wiele schematów typowych dla pozycji z tego gatunku i pewnie nie znajdę w niej niczego nowego. A to groziło, że po odłożeniu na półkę, szybko zapomnę o czym czytałam. Niestety, wiele książek pozostaje w mojej pamięci na krótko, choć spodziewałam się, że będzie inaczej.

Na szczęście w przypadku "Cindera i Elli" tak się nie stanie. Bo, pomimo tytułu i nawiązania do bajkowego Kopciuszka, w środku romansu nie ma tyle, ile moglibyście się spodziewać, ale spokojnie - fani miłosnych motywów też mogą czuć się usatysfakcjonowani. Ale od początku, bo chyba zaczęłam nieco chaotycznie. Ta książka to opowieść o Elli, dziewczynie, która w dniu swoich osiemnastych urodzin ulega wypadkowi. Jej mama ginie, a ona sama doznaje bardzo poważnych obrażeń. Jakby tego było mało, po długim pobycie w szpitalu Ella jest zmuszona zamieszkać z ojcem, którego nie widziała od dziesięciu lat i jego nową rodziną.

"Naprawdę byliśmy jak Cinder i Ella. Ja - zwykła dziewczyna, a on - książę z bajki."

Świat jest okrutny dla osób borykających się z innością. Ella doświadcza tego na własnej skórze. Widoczne na jej ciele i w sposobie poruszania niedoskonałości są powodem docinków, niewybrednych komentarzy i przykrych uwag ze strony rówieśników. Dziewczyna próbuje się na tym nie skupiać, mimo, że słowa, ciche szepty i pogardliwe uśmiechy bolą bardzo mocno. Wielką pociechę Ella odnajduje w przyjacielu, z którym kontaktuje się jedynie za pomocą maili. Cinder zna ją jak nikt inny, zdaje się rozumieć, w przeciwieństwie do ludzi, z którymi przyszło jej mieszkać. Ale rzeczywistość daje w kość każdego dnia i każda chwila wydaje się być gorszą od poprzedniej.

"- Naprawdę jesteś tak potworna, jak mówi Ana? Bardzo mnie to ciekawi.
- Oddaj mi książkę.
- Chcesz ją odzyskać? To pokaż blizny."

"Cinder i Ella" nie jest typowym romansem dla nastolatków, choć fabuła krąży wokół tego wątku.Na szczęście został on opowiedziany w sposób nienachalny, nie przewijał się przez każdą stronę i nie wzbudzał największych emocji. Dla mnie najważniejsza była historia Elli, skrzywdzonej przez los nastolatki, która musi nauczyć się żyć od nowa bez ukochanej mamy. Cierpiąca na duszy i ciele dziewczyna codziennie walczy ze sobą, żeby wstać z łóżka i przeżyć następny dzień. A nie jest to łatwe, kiedy wszyscy wokół zdają się patrzeć na nią jak na dziwadło. Dlatego naprawdę budujące jest to, w jaki sposób Ella próbuje wrócić do normalności - nieco zmuszona przez otoczenie i okoliczności, ale ten pierwszy krok jest najistotniejszy w procesie wyzdrowienia. Zwłaszcza z przytłaczającej samotności.

Jestem pełna podziwu dla autorki, że udało się jej stworzyć nieprzeciętną opowieść na kanwie historii, którą doskonale znamy. Przeniesienie losów Kopciuszka do współczesności wydawało się karkołomnym wyzwaniem, ale Kelly Oram uniosła ten ciężar. I co ważne, udało się jej to zrobić bez wpadania w infantylny ton. W powieści nie ma słodzenia, nie ma jednoznacznie złych (chociaż nie, jedną znalazłam) i dobrych bohaterów. Każdy ma swoje dobre i złe strony, wady i zalety. Nikt nie jest kryształowy jak zagubiony na balu but Kopciuszka.

"Wybacz mi, Ellamaro, o mądra, tajemnicza kapłanko królestwa, i pozwól, że ofiaruję ci takie zakończenie, jakiego zawsze pragnęłaś."

Książkę czyta się szybko. Sprzyja temu podział narracji na dwójkę głównych bohaterów, przy czym większy nacisk autorka położyła na Ellę, najważniejszą postać powieści. To na niej skupia się uwaga czytelnika, jednakże rozdziały z perspektywy Cindera dają ciekawe spojrzenie na odbiór fabuły oczami chłopaka i pozwalają zrozumieć motywy jego działania.

Nie pozostaje mi nic innego jak serdecznie polecić "Cindera i Ellę" wszystkim bez wyjątku, nie tylko fanom oryginału.

Czy bajkę o Kopciuszku można opowiedzieć inaczej? Na pewno. Czy tę ponadczasową baśń można przenieść w realia XXI wieku i zaadaptować na potrzeby współczesnego odbiorcy? Niewątpliwie. Czy to jednak nie okaże się ze szkodą dla powieści, która bazuje na schemacie tak uwielbianym przez miliony znających oryginał i porównujących go do pierwowzoru? Cóż, każdą historię można...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kiedy pierwszy raz przeczytałam opis tej książki, zaczęłam się zastanawiać czy to aby na pewno pozycja dla mnie. Moja pamięć sięga naprawdę daleko, ale nawet ona nie była w stanie przypomnieć mi czy kiedykolwiek czytałam podobną powieść, w związku z czym nie wiedziałam czy "Przełom" będzie miał szansę, żeby mi się spodobać.


Dziś, po świeżo po przeczytaniu ostatniej strony, śmiało mogę stwierdzić, że nie warto się zastanawiać, tylko czytać! I odkrywać gatunki, które dotąd się pomijało.


Fabuła "Przełomu" opiera się na trzech głównych wątkach. Jeden skupia się na postaci Johna Claya, pracownika Wydziału Śledczego Marynarki, który zajmuje się kwestiami elektroniki i łączności. To John, z racji profesji zostaje wezwany do wyjaśnienia tajemniczej sprawy przerwania przez okręt atomowy ważnej misji na Morzu Karaibskim. Drugi dotyczy Alison Shaw, biologa morskiego - kobieta razem ze swoim zgranym zespołem opiekuje się delfinami, a wyniki badań, jakich przeprowadzenia podjęła się kilka lat wcześniej mogą przyczynić się do nawiązania kontaktu werbalnego z tymi inteligentnym stworzeniami. Niemniej istotny jest ostatni z wątków. Jej centralną postacią jest Kathryn Lokke, szefowa USGS - agencji naukowo-badawczej zajmującej się problemami z zakresu biologii, geografii, geologii oraz hydrologii. Jej misja na najzimniejszym z kontynentów zaowocuje niespodziewanymi wnioskami, które postawią na nogi całą elitę polityczną Stanów Zjednoczonych.


Te trzy, z pozoru niezwiązane motywy wkrótce zaczynają się przeplatać, a bohaterowie znajdują w samym środku burzy, która może doprowadzić do tragedii na niespotykaną dotąd skalę. Dość powiedzieć, że chyba jeszcze nigdy w długiej historii świata ludzkość nie stała przed problemami, z jakimi teraz przychodzi się jej mierzyć. A jeśli dodać do tego, że mimo jasnego celu nie wszyscy zdają się działać fair, sytuacja zaczyna robić się niebezpieczna.


Nie brakuje w powieści języka technicznego, ale na szczęście nie dominuje on w poszczególnych rozdziałach i nie przytłacza swoją trudnością. Owszem, dla kompletnego laika w sprawach, choćby działania batyskafu, może wydawać się skomplikowany, ale trzeba przyznać autorowi, że jednocześnie nie starając się utracić nic z dokładnego przekazania specjalistycznych niuansów, nie stara się narzucić czytelnikowi trudnego stylu.


Plusem są świetnie wykreowani bohaterowie. Zarówno John, Alison jak i Kathryn wydają się być twardzi, mocno stąpający po ziemi i przekonani o sile doświadczeń, które doprowadziły ich do miejsca, w jakim się dziś znajdują. I wcale nie sądzę, że cała trójka jest jakoś specjalnie podnoszona do rangi nie wiadomo jakich herosów, bo wad również im nie brakuje, ale gdyby nie te pozytywne cechy stworzone przez autora, nie mielibyśmy szansy wczuć się tak bardzo w atmosferę tego thrillera.


Od pewnego momentu akcja zaczyna przyspieszać. Napięcie jest wyraźnie odczuwalne, a rozgrywane gdzieś w tle polityczne gierki również przybierają na sile. Z każdą stroną i każdym odkryciem oczy otwierały mi się coraz szerzej, bo pomysły autora wychodziły daleko poza moją wyobraźnię.


Grumley świetnie połączył cechy thrillera, powieści sensacyjnej i sci-fi. Przy czym jeśli chodzi o ten ostatni gatunek, nie ma tu przesadzonych pomysłów, wręcz przeciwnie, pasują one doskonale do klimatu powieści i znakomicie wtapiają się w fabułę. Podczas czytania ani razu nie czułam, że coś jest niepotrzebne. Wszystkie wątki połączyły się w jedno, stały się całością, świetnie wspomaganą przez sugestywne opisy i działania bohaterów.


Szczerze mówiąc, nie spodziewałam się, że ta powieść będzie aż tak dobra, że będę chciała skończyć ją tak szybko, by dowiedzieć się co pisarz przygotował na zakończenie. A im bardziej zbliżałam się do ostatniej strony, tym mocniej Grumley naciskał na tempo akcji. Pięćdziesiąt ostatnich to już prawdziwy wyścig z czasem, moim, żeby dowiedzieć się co dalej i bohaterów mierzących się z niespodziewanym trudnościami. Ja sobie poradziłam, a oni? Naprawdę musicie to sprawdzić!


"Przełom" to doskonały thriller. Nie sposób się przy nim nudzić, dlatego fani gatunku z pewnością będą się czuć usatysfakcjonowani. A ci, którym do tej pory nie było po drodze z takimi powieściami, też nie będą się nudzić. Ja bawiłam się świetnie. Wam życzę tego samego!

Kiedy pierwszy raz przeczytałam opis tej książki, zaczęłam się zastanawiać czy to aby na pewno pozycja dla mnie. Moja pamięć sięga naprawdę daleko, ale nawet ona nie była w stanie przypomnieć mi czy kiedykolwiek czytałam podobną powieść, w związku z czym nie wiedziałam czy "Przełom" będzie miał szansę, żeby mi się spodobać.


Dziś, po świeżo po przeczytaniu ostatniej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Przyznajcie się ile czytaliście książek, których przesłanie sprowadzało się do tego, że nie jest ważny wygląd, a charakter i to, co tkwi w środku? Pewnie kilka się znalazło, prawda? Ja też miałam okazję zapoznać się z takimi powieściami, sięgając więc po "Cudownego chłopaka" sądziłam, że to kolejna pozycja tego typu. Dlaczego?


"Cudowny chłopak" to historia dziesięcioletniego Augusta, który z powodu wady genetycznej nie wygląda tak jak inne dzieci w jego wieku. Nazwa jego choroby mądrze brzmi dyzostoza żuchwowo - twarzowa - za Wikipedią "Wywoływany przez mutację chromosomu 5, zdarza się raz na od 10 do 50 tysięcy żywych urodzeń. Przejawia się znacznie pomniejszoną żuchwą, zniekształconymi (skośnymi) oczami oraz zniekształconymi (lub brakiem) małżowinami usznymi". Marna perspektywa dla dziecka, zgadzacie się? Zwłaszcza, że August to miły, rezolutny dzieciak, który energii ma tyle samo co jego rówieśnicy.


Od urodzenia Auggie spotyka się z przejawami niechęci, odrzucenia, przykrymi komentarzami na swój temat. Każda taka sytuacja dotyka jego osobiście i rodzinę, która zawsze go wspiera. Wreszcie rodzice chłopca decydują się wysłać syna do szkoły. I teraz wyobraźcie sobie Augusta wyglądającego tak jak wygląda (na co przecież nie miał wpływu) w podstawówce. Kiedy ja wracam pamięcią do tamtego czasu, przypomina mi się, że dzieci w tym wieku nie są szczególnie delikatne ani taktowne. Poza tym, czasem w szkole ciężko jest przetrwać niewyróżniając się niczym szczególnym. A gdy w jakiś sposób dziecko wydaje się inne, od razu może znaleźć się na celowniku rówieśników.


No i ten biedny Auggie idzie do szkoły. Szczerze mówiąc, spodziewałam się, że zjedzą go tam żywcem. Na szczęście dzieciaki są mądre (nie wszystkie, oczywiście) i okazują nowemu koledze dużo sympatii. Duża w tym zasługa Summer i Jacka, dla których wygląd Augusta zdaje się nie mieć znaczenia (w przypadku Jacka ten proces nieco trwa, ale kończy się pełnym sukcesem). Ale przecież nie może być tak różowo. Podstawówka aż huczy o chłopcu, który ma "przekrzywioną twarz". Za każdym razem, kiedy spotykałam się z tym stwierdzeniem, czułam coś w rodzaju współczucia, tak samo, gdy dzieci wymyśliły grę w "trąd" (dotknięcie Augusta albo jego rzeczy groziło zarażeniem). To było bardzo okrutne.


Po przeczytaniu powieści nasunęło mi się kilka wniosków. Przede wszystkim jak ważna jest rola rodziców, którzy powinni uświadamiać swoje pociechy, że inny wcale nie znaczy gorszy. To od dorosłych zależy jak dzieci będą traktować ludzi wyglądających albo zachowujących się inaczej niż reszta społeczeństwa (nierzadko nie ze swojej winy, tylko w wyniku choroby).


Książkę czyta się błyskawicznie. Podzielona jest na części - każda z perspektywy innego bohatera, co pozwala spojrzeć na główny problem z kilku punktów widzenia. Dzięki temu zabiegowi autora możemy dowiedzieć się więcej o motywach ich działania, które, patrząc oczami Augusta, nie zawsze wydawały się jasne.


W "Cudownym chłopaku" nie brakuje wzruszających, chwytających za serce momentów (i nie chodzi tylko o Augusta) i takich, w których czytelnik ma ochotę mocno potrząsnąć postaciami, żeby przywrócić je do pionu. To książka nie tylko dla dzieci i nie tylko o pięknie wewnętrznym. To historia o nauce tolerancji, o sile przyjaźni i miłości. Mogę polecić ją każdemu, bez względu na wiek, przekonania, posiadanie dzieci czy nie. W końcu dobra historia sprzedaje się sama.


Jednocześnie w kinach możecie obejrzeć filmową adaptację "Cudownego chłopaka" z Julią Roberts i Owenem Wilsonem w rolach rodziców i Jacobem Tremblay'em jako Augustem. Jeszcze nie miałam okazji sama go obejrzeć, więc nie wiem czy oddaje emocje książki, ale opinie, z którymi się spotkałam są zgodne - naprawdę warto!

Przyznajcie się ile czytaliście książek, których przesłanie sprowadzało się do tego, że nie jest ważny wygląd, a charakter i to, co tkwi w środku? Pewnie kilka się znalazło, prawda? Ja też miałam okazję zapoznać się z takimi powieściami, sięgając więc po "Cudownego chłopaka" sądziłam, że to kolejna pozycja tego typu. Dlaczego?


"Cudowny chłopak" to historia...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Dzięki wydatnym namowom koleżanki, która przekonywała, że naprawdę warto przeczytać "Złodziejkę książek", wreszcie po nią sięgnęłam. I po zakończeniu lektury mogę powiedzieć tylko jedno: dlaczego wzięłam się za nią tak późno?

Tytułowa złodziejka to Liesel Meminger, dziewczynka mieszkająca w nieistniejącym w rzeczywistości mieście Molching, znajdującym się niedaleko Monachium. Liesel przyszło żyć w czasach II wojny światowej, jednym z najtrudniejszych okresów w historii ludzkości. I mimo, że, teoretycznie, powinna czuć się bezpiecznie - wszak to jej kraj podbija sąsiednie państwa - życie bohaterki i jej bliskich wcale nie jest usłane różami.

Liesel kradnie swoją pierwszą książkę po pogrzebie Wernera, swojego młodszego brata. Dzięki "Podręcznikowi grabarza" uczy się czytać i odkrywać magię słów, których moc zauważa za każdym razem, kiedy litery zaczynają układać się w zrozumiałe dla niej zdania. Potem nie waha się ratować książki, którą naziści planowali spalić na stosie czy ukraść jakiś tom z biblioteki w domu burmistrza. Ale nie tylko książki zmieniają życie dziewczynki. Kiedy jej rodzina decyduje się ukrywać w piwnicy Żyda, zdaje sobie sprawę, że już nic nie będzie takie samo.

Długo zastanawiałam się nad sensem tej powieści. "Złodziejka książek" nie skupia się na wojnie, choć wojna odgrywa w niej wielką rolę. Stanowi tło dla wydarzeń opisywanych przez narratora, któremu mam zamiar również poświęcić uwagę. Z każdym mijającym dniem wojna coraz bardziej wkracza w życie zwykłych mieszkańców Molching. Starają się się funkcjonować tak jak do tej pory, ale nie jest to łatwe, kiedy wokół panoszy się bieda, głód, niesprawiedliwość i niepewność jutra.

W roli narratora występuje Śmierć opowiadająca o swojej "pracy" w sposób jednocześnie przerażający i piękny. Stara się o niej mówić bez emocji, ale między słowami kryją się uczucia, jakie nie jest łatwo ukryć. Śmierć wydaje się szczególnie interesować losami Molching, a zwłaszcza złodziejki i jej bliskich. Dzięki temu pokazuje tę niezwykłą historię z wielu perspektyw. Czytelnik poznaje charakter bohaterów, zarówno mocne jak i słabe strony, które uwidaczniają się przede wszystkim w skrajnych, wymagających sytuacjach. I nie ocenia, bo biorąc pod uwagę okoliczności, to zadanie okazuje się niemożliwe do wykonania.

Pokazanie wojny w inny, niż do tej pory sposób, nie było łatwym zadaniem, a autor poradził sobie z tym znakomicie. Ta książka pod każdym względem jest zaskakująca, nie tylko ze względu na traktowanie trudnego tematu, ale przede wszystkim pod kątem budowania opowieści, która z jednej strony wywołuje uśmiech, a zaraz potem łzy. Nie brakuje bowiem w "Złodziejce..." sytuacji, które powodują szybsze bicie serca. Całkiem bezwiednie zorientowałam się, że wszyscy bohaterowie stali się mi bliscy. Liesel i jej rodzina, Max, Rudy, nawet denerwująca właścicielka sklepu, wszystkim im szczerze kibicowałam, by wojna nie zrobiła im krzywdy.

Szczególnymi postaciami są Rosa i Hans, którzy przyjęli Liesel pod swój dach. Rosa od początku wydawała się zimna, nieprzystępna i dziwna. Traktowała Liesel z dystansem, który przelewał się na jej postrzeganie przez czytelnika. Ale w miarę upływu czasu Rosa, mimo, że nie przechodzi wielkiej metamorfozy w jakiś spektakularny sposób, pokazuje całkiem nową twarz. A Hans? Hansa od początku nie da się nie lubić. To on rozbudza w Liesel głód słów, on podejmuje decyzję, nieodwracalnie zmieniającą życie Hubermnanów. I mimo konsekwencji, nie żałuje, co jeszcze bardziej zaimponowało mi w nim jako w człowieku.

Więc o czym właściwie jest ta książka? O dorastaniu w trudnych czasach? O byciu człowiekiem w nieludzkich czasach? O życiu w zgodzie z własnym sumieniem, nawet jeśli bywa to niebezpieczne? Właściwie o wszystkim po trochu, bo przecież nic nie jest proste, kiedy szaleństwo wojny zatacza coraz szersze kręgi.

"Złodziejka książek" nie jest krótką powiastką, gabarytowo to ogromne tomisko, ale czyta się je bardzo szybko. Może to ze względu na tematykę, może chodzi o styl albo po prostu o historię, która wgniata w fotel, wywołuje wielkie wzruszenie i nierzadko wzbudza radość. Strasznie żałuje, że tak późno ją odkryłam, ale z drugiej strony zazdroszczę tym, którym będzie dane odkrywać tę opowieść po raz pierwszy.

Dzięki wydatnym namowom koleżanki, która przekonywała, że naprawdę warto przeczytać "Złodziejkę książek", wreszcie po nią sięgnęłam. I po zakończeniu lektury mogę powiedzieć tylko jedno: dlaczego wzięłam się za nią tak późno?

Tytułowa złodziejka to Liesel Meminger, dziewczynka mieszkająca w nieistniejącym w rzeczywistości mieście Molching, znajdującym się niedaleko...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Czasami kłamię" Alice Feeney wygrałam w konkursie i bardzo się cieszyłam, że akurat tę pozycję przewidziano jako nagrodę. Słyszałam o niej bowiem wiele - zarówno dobrego, jak i złego, a w takim przypadku nie mogę przejść obok takiej książki obojętnie i postanawiam sama sprawdzić, która ze stron w rzekomym sporze ma rację.
Po lekturze stanowczo mogę zaliczyć się do opcji zwolenników. "Czasami kłamię" okazała się książka nieprzewidywalną, z zaskakującą fabułą i równie szokującym zakończeniem. Tylko ta okładka średnio mi pasuje do historii, bo tak naprawdę do niczego nie mogę jej odnieść.
Ale od początku. Główna bohaterka, Amber Reynolds przeżywa niełatwy okres w swoim życiu. Poznajemy ją w momencie wypadku, po którym zapadła w śpiączkę. I właściwie tyle. Amber nie pamięta, co się stało, czy ktoś jej towarzyszył, jaki udział w zdarzeniu miał jej mąż. Stopniowo odtwarza w pamięci przebieg ostatnich dni, żeby zmusić swój umysł do przypomnienia sobie prawdy. Ale czy będzie gotowa, żeby ją poznać?
Książka została podzielona na trzy części: czas przed wypadkiem, po - kiedy nieprzytomna kobieta leży w szpitalu oraz na urywki z dziennika prowadzonego przez kilkuletnią dziewczynkę. Każda z tych sekwencji stopniowo prowadzi czytelnika do poznania najważniejszych zdań w tej historii, co uatrakcyjnia całość fabuły.
Rozdziały nie są rozbudowane, co sprawia wrażenie bardzo szybkiego czytania książki. Każdy z nich ma naprowadzić czytelnika do samodzielnego rozwiązania zagadki, ale jak to czasem z takimi pozycjami bywa: zakończenie i tak okazuje się zupełnie inne od tego, które przewidywaliśmy. Szczerze mówiąc, pod koniec lektury byłam już niemal pewna jak potoczy się ciąg dalszy i po chwili musiałam zbierać szczękę z podłogi, bo to, co zaserwowała autorka nijak się miało do moich wyobrażeń.
Z perspektywy kilku dni po odłożeniu książki na półkę nadal mam problem z określeniem głównej bohaterki. Jak ją traktować? Współczuć czy potępić? Przecież nic w jej historii nie jest jednoznaczne - emocje, przeszłość, ludzie, którymi się otacza. Każdy skrywa swoje sekrety, niektóre są bardziej mroczne od innych, o sprawia, że zaczynamy zastanawiać się kto jest tym dobrym, a kto złym.Co w końcu jest prawdą, a co złudzeniem? Czy ta cała historia miała szansę się zdarzyć?
Chyba właśnie ze względu na zakończenie "Czasami kłamię" tak bardzo mi się spodobała. Poza tym, na tle książek Pauli Hawkins, na których bardzo się zawiodłam, ta wypada wręcz genialnie (pewnie taka nie jest i znajdą się osoby, które wypiszą na ten temat mnóstwo argumentów, ale w porównaniu z "Zapisane w wodzie", ta pozycja spełniła moje oczekiwania co do gatunku).
A więc, przeczytałam, sprawdziłam i podpisuję się pod stwierdzeniem, że warto!

"Czasami kłamię" Alice Feeney wygrałam w konkursie i bardzo się cieszyłam, że akurat tę pozycję przewidziano jako nagrodę. Słyszałam o niej bowiem wiele - zarówno dobrego, jak i złego, a w takim przypadku nie mogę przejść obok takiej książki obojętnie i postanawiam sama sprawdzić, która ze stron w rzekomym sporze ma rację.
Po lekturze stanowczo mogę zaliczyć się do opcji...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W "Czerwonych szpilkach" znów wracamy do Ruczaju Dolnego. I znów, oczami bohaterów patrzymy na obyczajową rewolucję, która zaczyna zataczać coraz szersze kręgi. Miejscowe kobiety, choć wciąż nieufnie, spoglądają na swoje szanse na ciekawsze, perspektywiczne życie, nie są już tylko przykute do mężowskiego ramienia. Samorealizacja przestaje być obco brzmiącym słowem, a otwieranie się na świat przestaje być nieosiągalną mrzonką. W tym całym tyglu opanowanym przez kobiety nie może jednak zabraknąć mężczyzn. Niektórzy doznają swoistej przemiany - zupełnie nie spodziewałam się tego ze strony bohatera, który ją przeszedł! A to tylko ubarwiło całą historię.
Antonina to kobieta, którą szybko obdarzyłam sympatią. Zdecydowana, pewna siebie - choć tak jak każdemu z nas zdarzają się jej chwile zwątpienia - walczy o siebie, o ludzi, na których jej zależy, bez względu na okoliczności. Niezwykłą postacią jest Stenia, która na przestrzeni trylogii przechodzi prawdziwą metamorfozę, na szczęście pozytywną. Niegdyś zahukana, dziś wie co jest dobre dla niej, a nie tylko dla wszystkich dookoła. Podobnie dzieje się z wieloma mieszkańcami Ruczaju Dolnego, dla których pojawienie się Antoniny stało się niejakim wybawieniem od szarej, monotonnej codzienności i próbą zmiany życia na lepsze.

W "Czerwonych szpilkach" znów wracamy do Ruczaju Dolnego. I znów, oczami bohaterów patrzymy na obyczajową rewolucję, która zaczyna zataczać coraz szersze kręgi. Miejscowe kobiety, choć wciąż nieufnie, spoglądają na swoje szanse na ciekawsze, perspektywiczne życie, nie są już tylko przykute do mężowskiego ramienia. Samorealizacja przestaje być obco brzmiącym słowem, a...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Niebieskie sandały" przenoszą nas do gorącego Egiptu. Wraz z Antoniną pojawiamy się w kraju faraonów, gdzie i pogoda i normy kulturowe są tak odmienne od polskich warunków jak lato od zimy. Tosia wynajmuje małe mieszkanie niedaleko braci: Ahmeda (którego zdążyła poznać w pierwszym tomie) i Aymana, miejscowego prawnika, nieśmiałego mężczyzny, z gorliwością przestrzegającego ustalone w kraju zasady. Ale kobieta nie byłaby sobą, gdyby i na obcej ziemi nie przestrzegała własnych zasad, które nijak się miały do tych obowiązujących nad Nilem. Z jednej strony zdaje sobie sprawę, że z racji bycia turystką może więcej, ale z drugiej woli nikogo nie prowokować.
Tosia korzysta z uroków Egiptu jak tylko może, co często nie podoba się nieco nadgorliwemu Ahmedowi. Mężczyzna wydaje się sprawować nad nią kontrolę, co wyzwolonej europejce bardzo przeszkadza w odkrywaniu prawdziwego Egiptu - nie tylko tego podanego na tacy przez przewodniki. Wie, że w arabskim świecie kobiety nie mogą tak wiele jak na sąsiednim kontynencie, dlatego kiedy poznaje kogoś, kto podziela jej poglądy, czuje, że znalazła bratnią duszę.
Z lektury drugiej części dowiemy się wiele na temat kultury Egiptu, tego, co może, a czego zabrania się zwykłym obywatelkom. To cenna lekcja, zwłaszcza dla kogoś, kto nie jest zaznajomiony z tym rejonem świata.

"Niebieskie sandały" przenoszą nas do gorącego Egiptu. Wraz z Antoniną pojawiamy się w kraju faraonów, gdzie i pogoda i normy kulturowe są tak odmienne od polskich warunków jak lato od zimy. Tosia wynajmuje małe mieszkanie niedaleko braci: Ahmeda (którego zdążyła poznać w pierwszym tomie) i Aymana, miejscowego prawnika, nieśmiałego mężczyzny, z gorliwością przestrzegającego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W rozpoczynających trylogię "Zielonych kaloszach" Antonina przybywa do Ruczaju Dolnego i z miejsca staje się lokalną sensacją. Bo kimże jest ta samotna kobieta w kwiecie wieku, bez męża, z sekretami za pazuchą? Dla okolicznych kobiet, wiernych małżeńskiej przysiędze, jej pojawienie się było niemałym zaskoczeniem. Zwłaszcza, że Tosia od samego początku nowego etapu w swoim życiu, postanowiła wcielać zasadę, że słowa mężczyzny nie będą dla niej żadną wyrocznią.
Znakiem rozpoznawczym tej części są tytułowe kalosze, które w słotne dni prowadzą bohaterkę przez kręte czasem drogi Ruczaju. Antonina, której miał odtąd towarzyszyć święty spokój, aktywnie włącza się w sprawy wsi, przede wszystkim kobiecej jej części, pokazując mieszkankom, że kiedy dzieje się im krzywda, wcale nie muszą być na każde skinienie męża. Ta niewielka rewolucja obyczajowa nieco zatrzęsie zamkniętym na nowości Ruczajem. Bo jak to możliwe, żeby kobieta odwróciła się od swojej drugiej połowy, nawet jeśli ta podniosła na nią rękę? Toż to nie do pomyślenia. A teraz okazuje się, że jednak to możliwe do pojęcia.
Pod przykrywką sytuacyjnych żartów i przedstawienia galerii osobowości, z których wiele zasługuje na wspomnienie, autorka przemyciła ważne przesłanie odnoszące się do wzajemnego szacunku, współpracy i poszanowania godności. Pokazała, że nikt w małżeństwie nie dzierży władzy absolutnej, a związek powinien opierać się na podstawowych wartościach, z których na czoło wybija się właśnie szacunek - obopólny, co niektórym bohaterom książki wydaje się żartem. I bez podziału na płeć ważne jest, aby każdy z nas okazywał drugiemu człowiekowi należne mu poważanie i nie wykorzystywał swojej przewagi nad słabszymi

W rozpoczynających trylogię "Zielonych kaloszach" Antonina przybywa do Ruczaju Dolnego i z miejsca staje się lokalną sensacją. Bo kimże jest ta samotna kobieta w kwiecie wieku, bez męża, z sekretami za pazuchą? Dla okolicznych kobiet, wiernych małżeńskiej przysiędze, jej pojawienie się było niemałym zaskoczeniem. Zwłaszcza, że Tosia od samego początku nowego etapu w swoim...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

"Seryjne zabójczynie. Najsławniejsze morderczynie w dziejach" to książka z pogranicza historii i dokumentu, która wzbudziła moją ciekawość dość frapującą tematyką. Bo słysząc hasło seryjna zabójczyni myślałam jedynie o sławnej Elżbiecie Batory. A tu się okazało, że kobiet, które dopuszczały się zabójstw w liczbie mnogiej jest o wiele więcej niż mogłabym przypuszczać (pewnie nawet połowa nie zmieściła się w tej pozycji). Żyły w różnych krajach, pochodziły z różnych warstw społecznych, były w różnym wieku, z różnymi motywami działania. Ale każda z nich podchodziła do popełnianych morderstw z właściwym sobie dystansem, w większości nie uważając, że zrobiła coś złego.
Na kartach książki poznajemy Elżbietę Batory, żyjącą na przełomie XVI i XVII wieku węgierską arystokratkę, nazywanej wampirem z Siedmiogrodu, której przypisuje się kąpiele w krwi dziewic (czy to prawda, musicie przekonać się sami). Nannie Doss, poczciwa starsza pani z Alabamy pozbyła się swoich 4 mężów, Mary Ann Cotton również nie miała litości dla małżonków, z czterech, tylko jeden pozostał przy życiu. Tillie Klimek to żyjąca w USA polska seryjna morderczyni, wiązana z dwudziestoma ofiarami. Markiza de Brinvilliers nie cofała się przed niczym, żeby zapewnić ukochanemu synowi świetlaną przyszłość. A że przy okazji truła bogatych małżonków, wcześniej nakłaniając ich do zmiany testamentu na swoją korzyść? Przez długi czas nikt nie zorientował się w procederze.
To tylko kilka wybranych biografii z 14 rozdziałów zawartych w książce. Każdy opisuje inną bohaterkę, a czasem, jak w przypadku węgierskiej wsi - bohaterki. Autorka nie zatrzymuje się tylko na faktach historycznych, nie serwuje jedynie dat i nazwisk ofiar. Tori Telfer zastanawia się nad motywami, jakimi kierowały się kobiety, biorąc do ręki nóż czy wsypując do jedzenia arszenik. Co siedziało w ich głowach, że nie cofały się przed pozbawieniem życia? Czy w dzieciństwie stało się coś, co potem odcisnęło się piętnem na dorosłości? A może to niespełniona miłość, troska o dzieci, materialne zabezpieczenie własnej i potomstwa przyszłości pchnęły je na drogę zbrodni?
Oprócz faktów, przeczytamy też mnóstwo spekulacji. Autorka poddaje w wątpliwość działania sądów, które wstrzymywały się z wydawaniem kar śmierci tylko dlatego, że oskarżoną była kobieta. Nie bez znaczenia była również uroda (lub jej brak) morderczyni. Jeśli mogła pochwalić się wdziękiem, taktem i miłym obliczem, skład orzekający był łaskawy.
"Seryjne zabójczynie. Najsławniejsze morderczynie w dziejach" to znakomita pozycja nie tylko dla miłośników historii. Dostaniecie w niej mnóstwo opowieści o, zdawałoby się, normalnych kobietach, które w pewnym momencie swojego życia dopuściły się najgorszych zbrodni. Czy wszystkie poniosły zasłużoną karę? Co się z nimi stało po odkryciu zbrodni? Przeczytajcie, nie pożałujecie.

"Seryjne zabójczynie. Najsławniejsze morderczynie w dziejach" to książka z pogranicza historii i dokumentu, która wzbudziła moją ciekawość dość frapującą tematyką. Bo słysząc hasło seryjna zabójczyni myślałam jedynie o sławnej Elżbiecie Batory. A tu się okazało, że kobiet, które dopuszczały się zabójstw w liczbie mnogiej jest o wiele więcej niż mogłabym przypuszczać (pewnie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Naprawdę bardzo się cieszę, że miałam okazję przeczytać "Lardżelkę", która z jednej strony rozbawiała mnie do łez, a z drugiej sprawiła, że zaczęłam głęboko zastanawiać się nad losem bohaterki.
Zosia to młoda kobieta, której waży więcej niż powinna. To doprawdy delikatne określenie, bo jej partner, Andrzej potrafił porównać ją do szerokiej balii używanej niegdyś do prania. To Andrzej zniszczył jej też poprzedniego Sylwestra mówiąc, że na sali nie było grubszej od niej kobiety. Zosia pozwala sobie na łzy, ale bierze się w garść i postanawia wyjechać na obóz odchudzający (mam nadzieję, że zrobiła to dla siebie, a nie tej gadziny Andrzeja, choć nie ulega wątpliwości, że to jego inwektywy sprawiają, że Zosia chce się zmienić). W książce opisane są zmagania kobiety z wagą, z otoczeniem hołdującym zgrabnej i szczupłej sylwetce, wreszcie z samą sobą i swoją silną wolą. Czy Zosia osiągnęła sukces? Tego dowiecie się z lektury.
Autorka porusza niezwykle ważny problem. Otyłość zaczyna być niepokojącym zjawiskiem w naszych czasach, dość powiedzieć, że według danych Światowej Organizacji Zdrowia, polskie dzieci tyją najszybciej w Europie. Nie jest to więc wyimaginowane, wyssane z palca zjawisko. Pęd życia, jedzenie w biegu, nieregularne spożywanie posiłków, brak ruchu, to tylko niektóre czynniki, które przyczyniają się do pogłębienia problemu. Dlatego tak ważne jest, żeby w możliwie najbardziej przystępny dla odbiorcy sposób przemycić trudne kwestie. Książka nadaje się do tego idealnie!
Od razu zapałałam sympatią do Zosi i z miejsca zaczęłam trzymać kciuki za osiągnięcie celu, jaki sobie wyznaczyła. Zosia wydaje się konsekwentna w swoich poczynaniach, nie pozwala sobie na małe grzeszki czy chwile zwątpienia. Zdaje sobie sprawę, że jeśli teraz odpuści, przegra na całego. Kobieta przytacza bowiem sytuacje, w których, ze względu na wagę, została potraktowana w niezbyt przyjemny sposób - w pracy czy w sklepie. To właśnie zakupy odzieżowe są w mniemaniu bohaterki bardzo ciężką przeprawą, kiedy osoba z nadwagą naraża się na pogardliwe spojrzenia chudych ekspedientek i klientek. A podobne sytuacje w życiu mogą zdarzać się na każdym kroku.
Ta potraktowana z niezwykłym smakiem i szczyptą humoru opowieść czyta się jednym tchem i nawet po zakończeniu, prosi się o więcej. Autorka wprost pisze, że chudnięcie to długotrwały, mogący trwać latami proces, a do wyznaczonego sobie celu nie ma dróg na skróty. Nie wszyscy dają sobie jednak radę ze żmudnymi ćwiczeniami i dietą, zwłaszcza, kiedy efektów nie widać tak szybko jakby się chciało. Ale ostatnie, co w takiej sytuacji można zrobić, to się poddać.
Serdecznie polecam "Lardżelkę" każdemu. Nie tylko tym, którzy zmagają się z utratą wagi. Książka to przede wszystkim kawał solidnej rozrywki. Każdy wyniesie z niej coś dla siebie.

Naprawdę bardzo się cieszę, że miałam okazję przeczytać "Lardżelkę", która z jednej strony rozbawiała mnie do łez, a z drugiej sprawiła, że zaczęłam głęboko zastanawiać się nad losem bohaterki.
Zosia to młoda kobieta, której waży więcej niż powinna. To doprawdy delikatne określenie, bo jej partner, Andrzej potrafił porównać ją do szerokiej balii używanej niegdyś do prania....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Czasem mniej znaczy lepiej. Przekonałam się o tym czytając krótką opowieść Wandy Szymanowskiej "Zaina", która wywarła na mnie ogromne wrażenie. Historia syryjskiej dziewczynki, która wraz z rodziną uciekła przed okrucieństwem wojny ujęła mnie swoją prostotą i jeszcze długo po zakończeniu lektury zastanawiałam się nad jej przesłaniem.
Zaina jest kilkuletnią dziewczynką pochodzącą z ogarniętej wojną Syrii. Jej rodzice, w obawie o życie swoje i córki zdecydowali się opuścić zagrożone tereny i pojechać do Polski, ojczyzny mamy. Tu Zaina przystosowuje się do życia w zupełnie innym klimacie, otoczona innymi ludźmi, ale wreszcie bez strachu o krążące na niebie samoloty czy podłożone w miejscach publicznych bomby. I choć wszyscy odetchnęli z ulgą, dla Zainy nowa rzeczywistość wcale nie wygląda na kolorową.
Boimy się tego, czego nie znamy, prawda? I trudno się temu dziwić, nikt nie chce narażać siebie ani bliskich na niebezpieczeństwo. Ale czasem bywa tak, że strach jest jedynie wytworem naszej wyobraźni i tego, co zobaczymy, usłyszymy, dowiemy się z mediów i nie ma pokrycia w tym, jak jest naprawdę. Owszem, bardzo trudno znaleźć balans między troską o codzienny spokój, a dociekaniem prawdy. Dorośli mają z tym niemały kłopot, jak więc wytłumaczyć coś takiego dzieciom?
Temat uchodźców jest wciąż żywy i budzi skrajne emocje. Najważniejsze w tym wszystkim, żeby nie dać się zwariować. Z jednej strony patrzymy na to, co dzieje się w Europie Zachodniej, z drugiej - rodziny z małymi dziećmi czekają na pomoc. Rodzina Zainy miała łatwiej. Jej mama i babcia to Polki, więc z przeprowadzką do Polski nie było większych problemów. Tyle, że dzieciom w nowej szkole wystarczała świadomość, że dziewczynka miała inny odcień skóry i pochodziła z Bliskiego Wschodu. Niektórzy rówieśnicy od razu odsunęli ją na boczny tor, dając do zrozumienia, że do nich nie pasuje.
To ważne, żeby już od najmłodszych lat uczyć dzieci jak ważna jest tolerancja. Tolerancja dla innego koloru skóry, innej narodowości, innej religii - innego człowieka. Dzieci nie są nienawistne, nienawiści i braku poszanowania dla odmienności uczą się od dorosłych, dlatego istotnym jest, by od najmłodszych lat wpajać im takie wartości.
"Zaina" jest doskonałym przykładem jak opowiadać dzieciom o innych kulturach i ludziach różniących się od tych, których na co dzień spotykają. Ale ta pozycja w równym stopniu nadaje się do pokazania dorosłym, żeby i oni uświadomili sobie czym jest akceptowanie różnorodności.

Czasem mniej znaczy lepiej. Przekonałam się o tym czytając krótką opowieść Wandy Szymanowskiej "Zaina", która wywarła na mnie ogromne wrażenie. Historia syryjskiej dziewczynki, która wraz z rodziną uciekła przed okrucieństwem wojny ujęła mnie swoją prostotą i jeszcze długo po zakończeniu lektury zastanawiałam się nad jej przesłaniem.
Zaina jest kilkuletnią dziewczynką...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Od dawna jestem fanka twórczości Johna Green'a. Nie przepuszczę żadnej napisanej przez niego książce! I tak tez było z najnowszą pozycją o tajemniczym tytule "Żółwie aż do końca". I tym razem się nie zawiodła. Wręcz przeciwnie, uważam, że to najlepsza książka w dorobku amerykańskiego autora. Co się złożyło na taką ocenę? Przeczytajcie sami.
Nowa powieść jednego z najpoczytniejszych pisarzy gatunku young adult to historia 16-letniej Azy Holmes. Dziewczyna nie wpada w wir poszukiwań miliardera Richarda Picketta. Ma na głowie własne problemy i nie ma czasu rozwiązywać kłopotów innych ludzi. Ale kiedy jej najlepsza przyjaciółka Daisy przypomina sobie, że Aza kiedyś była na tym samym obozie co syn Picketta, Davis, nie daje odporu. Chcąc, nie chcąc Aza odnawia kontakt z dawno niewidzianym znajomym.
Aza jest niesamowitą bohaterką. Wprawdzie nie jest typową nastolatką latającą za chłopakami, robiącą tysiące zdjęć na portale społecznościowe, idealnie komponującą się w społeczeństwo. Nie, Azę dręczą lęki, atakują ją niechciane myśli, z którymi próbuje się siłować, ale nie zawsze jej to wychodzi. Właśnie dzięki temu tak bardzo ją polubiłam. Aza jest człowiekiem z krwi i kości, z całą gamą przeżyć i doświadczeń, często również tych negatywnych. Z jednymi radzi sobie lepiej, z drugimi gorzej. Niektórym nie potrafi podołać. Mimo to, nie traci nadziei, że kiedyś się to zmieni i nie będzie musiała zmagać się z dręczącymi ją demonami.
Wielką sympatię budzi Daisy, najlepsza przyjaciółka Azy. Jest gadatliwą fanką Gwiezdnych wojen, piszącą fanfiki na temat Rey i Chewbacci, która inicjuje poszukiwania informacji na temat Picketta i zachęca Azę do spotkań z Davisem. W końcu nagroda jest nie byle jaka i nie można z niej tak łatwo rezygnować, kiedy rozwiązanie zagadki tajemniczego zniknięcia mężczyzny czai się tuż za rogiem. Daisy roztacza wokół radość i pozytywne nastawienie.
Pojawia się również Davis, starszy syn Picketta. Nieco zagubiony z powodu postępku ojca, odnajduje normalność wśród gwiazd.
Nie znajdziecie w tej książce ani romansu z bajki, ani zakończenia z popularną frazą "żyli długo i szczęśliwie". Powieść porusza znacznie poważniejsze tematy, komplikuje spojrzenie na dzisiejszy świat, w którym wszyscy powinni być idealni, nie mieć wad, a co najważniejsze, nie pokazywać ich otoczeniu. Aza ma problem, natrętne myśli atakują ją w najmniej spodziewanych momentach jak pocałunek czy pobyt w szpitalu. Właśnie wtedy dochodzi do załamań w jej próbach pozostawiana "normalną". Do głosu dochodzi wszystko to, czego nie chciała być świadoma. Dziewczyna nie potrafi się z nimi zmierzyć, zostaje pokonana przez własny umysł, który najpewniej tylko w ten sposób potrafi bronić się przed światem zewnętrznym.
"Żółwie aż do końca" to fantastyczna pozycja nie tylko dla fanów young adult. Jeśli zdecydujecie się po nią sięgnąć, znajdziecie nie tylko opowieść o dojrzewaniu, poszukiwaniu własnego miejsca w świecie, ale przede wszystkim potwierdzenie, że nie trzeba być perfekcyjnym, żeby się odnaleźć.

Od dawna jestem fanka twórczości Johna Green'a. Nie przepuszczę żadnej napisanej przez niego książce! I tak tez było z najnowszą pozycją o tajemniczym tytule "Żółwie aż do końca". I tym razem się nie zawiodła. Wręcz przeciwnie, uważam, że to najlepsza książka w dorobku amerykańskiego autora. Co się złożyło na taką ocenę? Przeczytajcie sami.
Nowa powieść jednego z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie wiem czy mam pecha do książek, które wszystkim się podobają, a mnie nie czy po prostu mój gust zupełnie nie kompiluje się z wydawanymi obecnie powieściami young adult i powinnam na razie je sobie odpuścić. Dość powiedzieć, że "Dzieci Edenu" nie były powieścią dla mnie. Pokrótce postaram się wyjaśnić dlaczego.
Ale najpierw o samej fabule. Główna bohaterka, Rowan jest drugim dzieckiem swoich rodziców w społeczności, w której posiadanie więcej niż jednego dziecka jest zabronione. Jeśli władze odkryją istnienie drugiego potomka, ten skazywany jest na śmierć. Taka restrykcyjna polityka wynika z prób ochrony ocalałych po klęsce ekosystemu Ziemi. Nie rosną już na niej rośliny, nie żyją zwierzęta. Życie toczy się jedynie w małej enklawie - Edenie, którą zarządza Ekopanoptykon, system sztucznej inteligencji stworzony przez genialnego naukowca. Przez szesnaście lat Rowan, mimo, że otoczona miłością brata i mamy, jest więźniem we własnym domu. Nie spodziewa się jednak, że za chwilę zostanie wciągnięta w wir wydarzeń, które na zawsze zmienią jej życie.
Ciekawa okładka i opis skutecznie zachęciły mnie do czytania. Od dawna jest fanką powieści post-apo, więc mniej więcej wiedziałam czego się spodziewać. Może jednak miałam zbyt wysokie wymagania względem tej pozycji? Albo przeczytałam już zbyt dużo książek o tej tematyce, żeby czuć się pozytywnie zaskoczoną?
Nie chcę z góry przekreślać "Dzieci Edenu", bo ze strony językowej i stylistycznej raczej nie da się do niczego przyczepić. Wszystko jest poprawne, może drażnił mnie nieco fakt, że przemyślenia Rowan zajmują jakieś dwie trzecie fabuły i trochę brakuje akcji, ale do to jeszcze dało się przełknąć.
Co w takim razie aż tak bardzo mnie raziło? Po pierwsze, główna bohaterka. Rowan jest po prostu irytująca. Z jednej strony twierdzi, że jest słaba, bo przez swoje zamknięcie nigdy nie obcowała z innymi ludźmi poza rodziną, a z drugiej zawiązuje przyjaźnie, jakby nic innego w życiu nie robiła. Boi się narażać bliskich na zdemaskowanie, ale nie przeszkadza jej to włóczyć się po mieście i popularnych klubach. Może nie są to jakieś wielkie błędy, ale ich natężenie sprawia, że zaczynają być irytujące.
Poza tym, nie czułam sympatii do pozostałych postaci. Po prostu nie potrafiłam polubić ani Lark, ani Lachlana. Zresztą, ich relacje z Rowan wydawały się nieco naciągane i trochę sztuczne, a rzekomy konflikt czy też zazdrość o dziewczynę, wręcz śmieszne.
Fabuła też nie powala. Centrum, przedstawione jako wróg reprezentowany przez zielone koszule (trochę kojarzyli mi się z harcerzami, a nie formacją policyjną i tak też ich sobie wyobrażałam) nie wydawało mi się takim złem wcielonym jak opisywali je bohaterowie. Może za mało sugestywnie zostali przedstawieni?
Zawiodłam się strasznie na "Dzieciach Edenu" i chyba znalazłam książkę, która może kandydować do miana najgorszej, jaką przeczytałam w tym roku.

Nie wiem czy mam pecha do książek, które wszystkim się podobają, a mnie nie czy po prostu mój gust zupełnie nie kompiluje się z wydawanymi obecnie powieściami young adult i powinnam na razie je sobie odpuścić. Dość powiedzieć, że "Dzieci Edenu" nie były powieścią dla mnie. Pokrótce postaram się wyjaśnić dlaczego.
Ale najpierw o samej fabule. Główna bohaterka, Rowan jest...

więcej Pokaż mimo to