Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: , , ,

Bardzo trudno w jednym zdaniu powiedzieć, o czym jest ta książka, nie spłycając jej. Punktem wyjścia jest tutaj historia szesnastoletniej Ady, która niedawno straciła matkę. Dziewczyna nie wie wiele o przeszłości swoich rodziców, jest jednak świadoma, że pochodzili z dwóch różnych środowisk. Jej matka była Turczynką, a ojciec Grekiem, co na ich rodzinnym Cyprze stanowiło przeszkodę nie do pokonania.

Cypr II połowy XX wieku to pełnoprawne miejsce akcji dużej części całej opowieści. Jako czytelnicy mamy okazję obserwować rosnące napięcia między głównymi narodowościami wyspy, eskalację konfliktu oraz skutki, jakie przyniósł on dla ludzi: często zwykłych, niezaangażowanych politycznie obywateli, których historie rozdzierają serce. Nietypowa narratorka, jaką jest drzewko figowe, dostarcza nam ciekawych obserwacji na temat gatunku ludzkiego i pozwala zajrzeć tam, gdzie normalnie nie mielibyśmy dostępu.

„Wyspa zaginionych drzew” to również powieść o pamięci i piętnie rodzinnego i kulturowego dziedzictwa. O tym jak głęboko potrafią się zakorzenić lęki i przekonania oraz o owocach, jakie wydają przez kolejne pokolenia. O tym, że nie wszystko przekazujemy dzieciom w pełni świadomie i że czasem ukrywanie prawdy nie jest w stanie uchronić przed jej konsekwencjami.

I choć książka Elif Shafak w wielu miejscach jest brutalna i wiele razy doprowadziła mnie do łez, to jednak zostawiła we mnie mnóstwo nadziei i ciepła. A przede wszystkim stanowiła piękną i angażujacą przygodę.

Bardzo trudno w jednym zdaniu powiedzieć, o czym jest ta książka, nie spłycając jej. Punktem wyjścia jest tutaj historia szesnastoletniej Ady, która niedawno straciła matkę. Dziewczyna nie wie wiele o przeszłości swoich rodziców, jest jednak świadoma, że pochodzili z dwóch różnych środowisk. Jej matka była Turczynką, a ojciec Grekiem, co na ich rodzinnym Cyprze stanowiło...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Keiko ma 36 lat i od dzieciństwa próbowała dostosować się do oczekiwań innych. Mimo trudności z rozumieniem reguł rządzących społeczeństwem, mimo tego, że nie przeżywa i nie rozumie emocji, mimo absolutnego braku systemowego wsparcia znalazła swoje miejsce: pracuje dorywczo w sieciowym sklepiku i czuje się potrzebna. Sztywny regulamin i powtarzalność czynności służą jej i przynoszą spokój. Jednak dla społeczeństwa to wciąż za mało, a znajomi, rodzina i nowo poznani obcy nie traktują jej jak równej sobie.
„Dziewczynę z konbini” przeczytałam na raz. Z resztą nie ma w tym nic dziwnego, bo liczy sobie ona niecałe 150 stron. Jednak ta nowelka, choć niepozorna, kryje w sobie wiele treści. Widzimy nie tylko codzienne życie bohaterki, ale też jej wspomnienia z kluczowych momentów dzieciństwa, dające nieco pełniejszy obraz niezrozumienia, z jakim musi się mierzyć od najmłodszych lat. Obserwujemy również, w jaki sposób na życie Keiko wpływa pojawienie się pewnego mężczyzny – to za jego sprawą kobieta zaczyna zauważać, jak naprawdę postrzegają ją inni i w jaki sposób ich zachowanie zmienia się, gdy kobieta zaczyna odpowiadać ich wzorcom normalności.

Ciekawie było obserwować świat z perspektywy Keiko, mając wgląd w jej myśli i odczucia. Dla człowieka takiego jak ja, który czasem odczuwa aż nazbyt wiele emocji, chłodny racjonalizm bohaterki był niezwykle interesujący. Wydaje mi się, że autorce udało się oddać to, w jaki sposób osoby czujące tak jak Keiko postrzegają rzeczywistość. A z pewnością perfekcyjnie oddała ona reakcje społeczeństwa na jakiekolwiek odstępstwa od normalności. I choć opis okładkowy głosi, że to „(…) opowieść o tym, co kryje się za fasadą japońskiego społeczeństwa”, tak naprawdę opisywana tu historia jest niezwykle uniwersalna. Bo ocenianie innych, odrzucanie jednostek niedopasowanych i lęk przed odmiennością to uczucia uniwersalne chyba na wszystkich szerokościach geograficznych.

Bez zająknięcia przyznaję, że w „Dziewczynie z konbini” niczego konkretnego mi nie brakowało, a książka jest świetnie dopracowana. Mimo to nie zagrała w moim sercu tak, jakbym tego chciała. Doceniam tę nowelkę za autentyczność, ważną treść i wszystkie refleksje, które we mnie wywołała. A jednak zwyczajnie nie była czymś, co lubię. Wydaje mi się, że literatura azjatycka jest dla mnie zbyt oszczędna, zbyt prosta i nie do końca umiem ją docenić.

------------------------------------------
http://czworgiem-oczu.blogspot.com/2022/04/sayaka-murata-dziewczyna-z-konbini.html

Keiko ma 36 lat i od dzieciństwa próbowała dostosować się do oczekiwań innych. Mimo trudności z rozumieniem reguł rządzących społeczeństwem, mimo tego, że nie przeżywa i nie rozumie emocji, mimo absolutnego braku systemowego wsparcia znalazła swoje miejsce: pracuje dorywczo w sieciowym sklepiku i czuje się potrzebna. Sztywny regulamin i powtarzalność czynności służą jej i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Punktem wyjścia dla całej opowieści jest codzienność Nastki – dziewczyny z porażeniem mózgowym. W pierwszych rozdziałach patrzymy na świat jej oczami i jest to perspektywa wywołująca wiele emocji. Czasem wręcz zawstydzająca czytelnika, bo w życiu Nastki akcenty są rozłożone zupełnie inaczej, a małe rzeczy, o których często zapominamy, urastają do rangi celebrowanych wydarzeń. Dziewczyna nie jest samodzielna; mieszka z ojcem, który zajmuje się nią w pełnym wymiarze godzin i zaangażowania. Rodzinny obrazek dopełnia siostra Nastki, Łucja, która spełnia się jako baletnica, pnąc się po szczeblach artystycznej kariery.

To właśnie perspektywy Łucji oraz ojca są kluczowe dla całej opowieści i stopniowo, rozdział po rozdziale, nadają jej charakteru. Czytelnik szybko orientuje się, że optymistyczny obrazek, który tak ładnie kreśli dla nas Nastka, to zaledwie drobna część życia Łabendowiczów. Historia rodzinna jest bowiem naznaczona jakąś skazą, niewypowiedzianą tragedią, która stopniowo jest przed nami odkrywana.

Bardzo podobało mi się to, w jaki sposób autor stopniowo wzbogaca swoją książkę o nowe perspektywy i jak splata je w całość. Bohaterowie, choć połączeni więzami krwi, różnią się od siebie diametralnie. Każde z nich doświadcza zupełnie innych trudności i inaczej od nich ucieka. Wiele problemów wynika z uporczywego milczenia i absolutnego nie radzenia sobie z emocjami. A rodzinny sekret, który ewidentnie wpływa na wszystkich, najpierw znaczy karty powieści domysłami, by stopniowo wychylać się coraz bardziej.

Z pewnością „Święto ognia” nie jest książką, która pochwyci czytelnika zawrotnym tempem akcji czy porywającą fabułą. To raczej opowieść z tych nieśpiesznych i angażujących emocjonalnie. Podczas czytania co i rusz to uśmiechałam się przy monologach Nastki, to walczyłam z galopadą myśli, kiedy uderzaliśmy w poważne tony. I bardzo mi się to podobało, podobnie jak ogromna wrażliwość autora i jego delikatny styl. Pierwsze spotkanie z prozą Jakuba Małeckiego zdecydowanie zaliczam do udanych i z niecierpliwością szykuję się do kolejnego.

------------------------------------------
http://czworgiem-oczu.blogspot.com/2022/04/jakub-maecki-swieto-ognia.html

Punktem wyjścia dla całej opowieści jest codzienność Nastki – dziewczyny z porażeniem mózgowym. W pierwszych rozdziałach patrzymy na świat jej oczami i jest to perspektywa wywołująca wiele emocji. Czasem wręcz zawstydzająca czytelnika, bo w życiu Nastki akcenty są rozłożone zupełnie inaczej, a małe rzeczy, o których często zapominamy, urastają do rangi celebrowanych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Książka zbudowana jest w oparciu o klasyczną historię miłosną. Oto młoda studentka wdaje się w romans ze starszym od siebie, żonatym wykładowcą. Znamy tę opowieść aż za dobrze i podczas czytania mamy pewność, jak się skończy; dostrzegamy drobne sygnały, gesty, przesłanki, których Rakel nie umie lub nie chce zauważać. Jest w takim czytaniu coś fatalistycznego, bo choć widzimy to samo, co główna bohaterka, nasza perspektywa nie jest zachwiana emocjami i przekonaniem, że tym razem wszystko będzie zupełnie inaczej. Możemy tylko patrzeć, jak Rakel zmierza ku nieuniknionemu i towarzyszyć jej w tej trudnej drodze.

Jednak mimo tej bardzo klasycznej osi fabularnej, powieść Klary Hveberg ma w sobie coś wyjątkowego: jest pełna wewnętrznych nawiązań. Ważnym elementem jest tutaj biografia Sofii Kowalewskiej, XIX-wiecznej matematyczki i pisarki, której umysł zachwycał wielkich tamtej epoki. Losy tej postaci przeplatają się z losami Rakel i nakładają się na nie w miarę upływu kolejnych stron. Gdy bohaterka zdaje się tracić własne życie, biografia Sofii wysuwa się na pierwszy plan.

Bardzo dawno nie miałam w rękach książki, która byłaby tak przepięknie napisana (i przetłumaczona, oczywiście). Choć autorka posłużyła się narracją trzecioosobową, na świat patrzymy z perspektywy Rakel, a więc również z jej nieprzeciętną wrażliwością. Bohaterka opisuje rzeczywistość przez pryzmat matematyki i muzyki, stosując mnóstwo porównań do rytmu, taktów, żonglując naukową terminologią tak zręcznie, że brzmi to jak poezja. I choć kierunek, w jakim powieść podążyła w drugiej części nie za bardzo mi się podobał, byłam w stanie nad tym przejść właśnie dzięki wspaniałemu stylowi autorki.

„Oprzyj swoją samotność o moją” było dla mnie przede wszystkim literacką ucztą, a zaraz po tym ciekawą, skłaniającą do refleksji lekturą. Bo powieść ta, podobnie jak wydawca w opisie, a ja za nim we wstępie do tego tekstu, zadaje mnóstwo pytań dotyczących relacji. Czy relacje, które tworzymy, są wyjątkowe, tak jak wyjątkowi jesteśmy my? Czy możemy liczyć na łut szczęścia, gdy budujemy je na lichych fundamentach, a świat nie dałby nam szans powodzenia? A może wszystko jest kwestią perspektywy i wystarczy odsunąć się odpowiednio daleko - mentalnie, emocjonalnie, umysłowo - by zobaczyć całość obrazka i schematy rządzące światem?

------------------------------------------
http://czworgiem-oczu.blogspot.com/2022/03/klara-hveberg-oprzyj-swoja-samotnosc-o.html

Książka zbudowana jest w oparciu o klasyczną historię miłosną. Oto młoda studentka wdaje się w romans ze starszym od siebie, żonatym wykładowcą. Znamy tę opowieść aż za dobrze i podczas czytania mamy pewność, jak się skończy; dostrzegamy drobne sygnały, gesty, przesłanki, których Rakel nie umie lub nie chce zauważać. Jest w takim czytaniu coś fatalistycznego, bo choć...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Ręka do góry, kto wzburzył się kiedyś, rozedrgał albo zdenerwował tak bardzo, że miał poczucie, że emocji jest za dużo, za bardzo wychodzą na zewnątrz, a za chwilę jak pożar ogarną wszystko i wszystkich dookoła? Ogień stanowi wyjątkowo trafną, choć oczywiście wyolbrzymioną metaforę tego, co dzieje się z uczuciami, które uznajemy za negatywne i usilnie próbujemy stłumić albo wręcz wyprzeć. Kevin Wilson, autor książki „Nic tu po was”, skorzystał z niej, by pokazać niepohamowane dziecięce emocje i to, w jaki sposób reaguje na nie otoczenie.

Główna bohaterka otrzymuje z pozoru proste zadanie: ma zaopiekować się pasierbami swojej dawnej przyjaciółki. Problem polega na tym, że dzieci dręczy pewna nietypowa przypadłość: mają tendencję do spontanicznego samozapłonu. Gdy przeżywają silne emocje, po prostu stają w płomieniach; nie krzywdzą w ten sposób siebie, ale są destrukcyjne dla otoczenia. Dorosłych niezbyt interesują przyczyny takiego stanu rzeczy. Głównym celem Lillian ma być okiełznanie maluchów, by nie stanowiły przeszkody na drodze ich ojca do politycznej kariery. On sam ma już nową rodzinę: piękną żonę i syna, który nigdy nie robi nic głupiego. Bliźnięta stanowią więc mroczny sekret, niechciany relikt przeszłości, skazę na idealnym obrazie, wymykają się bowiem wszelkim schematom postępowania.

Mimo że książka liczy sobie nieco ponad 300 stron, a marginesy i interlinie ma tak duże, że uczciwie trzeba by ją raczej nazwać nowelką niż powieścią, mieści w sobie całkiem sporo wątków i treści. Mamy dzieci, które żyją na marginesie własnej rodziny, odrzucone i nieakceptowane, cierpiąc i okopując się powoli na pozycji czarnych owiec. Mamy związany z nimi motyw dziecięcej emocjonalności i tego, że nie można wymagać, by maluchy myślały, czuły, reagowały i rozumowały jak dorośli. Mamy „wystarczająco dobre rodzicielstwo”, czyli obraz tego, jak niewiele trzeba, by stworzyć dzieciom bezpieczną przestrzeń. A gdzieś pomiędzy tym wszystkim toczy się subtelna relacja między główną bohaterką i jej szkolną przyjaciółką - naznaczona olbrzymim uczuciem, a jednocześnie pełna niewypowiedzianych uraz.

Surrealistyczna, zabawna, czasem absurdalna, a jednocześnie szczera, ciepła i czuła – taka właśnie jest książka Kevina Wilsona. Podczas lektury dostarcza mnóstwo radości (czyta się ją doskonale, sama pochłonęłam ją w jeden wieczór), a po przeczytaniu zostawia nas z wieloma tematami do przemyślenia. Choć główny problem wychowawczy, jaki opisuje, jest nierealny, sama opowieść jest osadzona w rzeczywistości mocniej niż większość romansów czy kryminałów, jakie miałam okazję czytać. Wydaje mi się też, że możemy wyciągnąć z niej naprawdę wiele wniosków dotyczących wychowania, czy w ogóle stosunku do najmłodszych.

------------------------------------------
http://czworgiem-oczu.blogspot.com/2022/01/kevin-wilson-nic-tu-po-was.html

Ręka do góry, kto wzburzył się kiedyś, rozedrgał albo zdenerwował tak bardzo, że miał poczucie, że emocji jest za dużo, za bardzo wychodzą na zewnątrz, a za chwilę jak pożar ogarną wszystko i wszystkich dookoła? Ogień stanowi wyjątkowo trafną, choć oczywiście wyolbrzymioną metaforę tego, co dzieje się z uczuciami, które uznajemy za negatywne i usilnie próbujemy stłumić albo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Podziękuj ładnie. No, weź i zjedz. Taka duża panna, a tak się zachowuje! Takie to niegrzeczne, takie dziewuszysko nieusłuchane, niedobre, płaczliwe. Ja za tobą płakać nie będę, jak chcesz, to tu sobie siedź. Nie udawaj, nie mazgaj się, nie histeryzuj. Ludzie patrzą. Pan cię zabierze. Ale kto by cię chciał. Ale będzie wstyd…

Wystarczyło mi 40 stron książki Anny Ciarkowskiej, aby zebrać przykłady do powyższego akapitu. Choć tak naprawdę nie musiałam ich szukać, bo, podobnie jak większość znanych mi dziewczyn, jestem w stanie sypać nimi z głowy jak z rękawa. Te zdania są bowiem naszym dziedzictwem i smutną codziennością, z którą musimy sobie radzić – same w swoich głowach, na babskich spotkaniach albo na terapii. Można je nazwać różnie: po psychologicznemu przekonaniami, po ludzku krzywdzącymi zdaniami albo tak pięknie jak autorka – pestkami. To wyjątkowo trafna metafora, bo pestki są bardzo niepozorne, malutkie, niby ostre, ale w pojedynkę właściwie nie robią nikomu krzywdy. Jednak zasiewane, podlewane i regularnie nawożone kiełkują, rozpychają się, a jeśli roślina jest wyjątkowo agresywna – szybko przejmują kontrolę.

Co więcej, pestka to też twardy środek owocu, na którym możemy sobie nieopatrznie połamać zęby, jeśli wgryziemy się zbyt łapczywie i nieostrożnie. I my również te nasze pestki często chowamy przed światem pod gładką skórą, kolorowym uśmiechem, słodkim zapachem. Ukrywamy je latami, pozwalamy im rosnąć, aż przybiorą ogromne rozmiary. I aż ktoś (my albo nasi najbliżsi) w końcu połamie sobie na nich zęby, serce, życie.

No dobra, poszłam w te metafory, ale o czym tak naprawdę jest książka Anny Ciarkowskiej? To zbiór krótkich wpisów, przeżyć dziecka, dorastającej dziewczyny, a następnie młodej kobiety. To jej droga przez świat zaprojektowany i utkany słowami innych kobiet – tytułowymi pestkami. Punktem wyjścia dla kolejnych części są zdania usłyszane w różnych okolicznościach: raniące, karzące, ściągające w dół, stawiające nierealne lub sprzeczne oczekiwania i ganiące za ich niespełnianie. To opowieść o wzrastaniu w poczuciu niespełnienia, o kobiecej rywalizacji, do której jesteśmy przygotowywane od najmłodszych lat, o samotności. I o smutku tak wielkim, że w którymś momencie odbiera człowiekowi resztki sił.

Na początku nie byłam do końca przekonana co do formy, w jakiej zostały stworzone Pestki: dwustronicowych rozdziałów, krótkich myśli, szatkowanych scen. Jednak ostatecznie uważam, że jest to zabieg bardzo udany. Czytelnik nie potrzebuje więcej danych, bo historia składa się bez problemów w spójną całość, a dzięki takiej formie tytułowe pestki są znacznie lepiej wyeksponowane i mają szansę wybrzmieć w sposób pełniejszy. Widzimy tylko to, co jest nam niezbędne: akcję i reakcję w postaci przemyśleń głównej bohaterki. A kilka stron dalej możemy obserwować, jak zasiane ziarno kiełkuje i przynosi smutny plon.

I tak sobie myślę, kto powinien tę książkę przeczytać. I dochodzę do wniosku, że każdy. Choćby dla zyskania lub odświeżenia świadomości, że to my kształtujemy świat i codzienność dla przyszłych pokoleń. A pestki, którymi dysponujemy, to naprawdę potężna broń.

------------------------------------------
http://czworgiem-oczu.blogspot.com/2022/01/anna-ciarkowska-pestki.html

Podziękuj ładnie. No, weź i zjedz. Taka duża panna, a tak się zachowuje! Takie to niegrzeczne, takie dziewuszysko nieusłuchane, niedobre, płaczliwe. Ja za tobą płakać nie będę, jak chcesz, to tu sobie siedź. Nie udawaj, nie mazgaj się, nie histeryzuj. Ludzie patrzą. Pan cię zabierze. Ale kto by cię chciał. Ale będzie wstyd…

Wystarczyło mi 40 stron książki Anny...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Historia opisywana w książce dotyczy jednego z pozornie idealnych osiedli, na których mieszkają pozornie idealnie ludzie. Uśmiechnięci, otwarci, zaangażowani w życie społeczności, uczęszczający do stabilnej pracy, odstawiający dzieci do dobrych szkół i na angażujące zajęcie pozalekcyjne. Obraz jak z reklamy dewelopera burzy jednak wprowadzenie się na Maple Street rodziny outsiderów, którzy zupełnie nie pasują do sielankowego obrazka. I choć na początku żaden z mieszkańców nie przyznaje się otwarcie do swojej niechęci wobec nich, kolejne wydarzenia - stresujące, nietypowe, a ostateczne też tragiczne - sprawiają, że emocje społeczności narastają i szukają ujścia.

„Dobrzy sąsiedzi” mają trzy ważne warstwy fabularne. Pierwsza dotyczy całej społeczności Maple Street, którą dosięga klasyczne zbiorowe szaleństwo. Im więcej myślę o tej powieści, tym lepiej przypominam sobie pracę o Salem, którą pisałam na studiach. W obu przypadkach niechęć narastała stopniowo i powodowała coraz większe napięcie, a trudne doświadczenia, niepewność i strach przed tym, co nieznane, doprowadziły grupę do jej eskalacji. Tu i tu potrzebny był kozioł ofiarny, który poniesie symboliczną winę i przyniesie ulgę grupie, a to, czy był winny, czy nie, tak naprawdę nie miało żadnego znaczenia. Co więcej, w obu przypadkach zbiorowość decyduje się na czyny, których pojedynczy jej przedstawiciele nigdy by nie popełnili, a jednak wszyscy brną w to dalej, podtrzymując iluzję i festiwal usprawiedliwień; budując fałszywy obraz rzeczywistości, który jest niezwykle ważny dla zaangażowanych jednostek.

Drugim elementem jest kontrast między rodzicami a dziećmi - ich spojrzeniem na świat, radzeniem sobie z emocjami i wypowiadaniem własnych sądów. Z jednej strony widzimy, jak uprzedzenia i poglądy rodziców przesączają się z przez mury domów za pośrednictwem najmłodszych, z drugiej zaś, o ile prostszy i bardziej szczery jest świat widziany oczami dzieci. Podczas lektury warto przyjrzeć się temu, w jaki sposób obie grupy rozwiązują swoje problemy, jak podchodzą do szczerości i jak rozumieją solidarność. To tak naprawdę dwie równoległe społeczności, przy czym dzieci po raz kolejny zdają się być znacznie bardziej racjonalne. Wolne od wielu, często nieuzasadnionych, lęków, które są codziennością dorosłych, mogą sobie pozwolić na wybaczenie, prostolinijność i prawdę, od której starsi zdają się z każdą chwilą oddalać.

A trzecia warstwa? O tej nie będę Wam opowiadała, bo jest najbardziej spoilerowa. Zdradzę tyle, że odkrywana na przestrzeni książki historia jednej z bohaterek jest naprawdę ciekawa, choć jednocześnie przerażająca. No i doskonale pasuje do całej reszty wątków z powieści Sarah Langan. Dzięki niej „Dobrzy sąsiedzi” stają się też powieścią o winie i karze, o tym, że nie można wciąż uciekać przed przeszłością, a także o mrocznych sekretach, które, niewyjawione, mogą zrujnować życie więcej niż jednej osoby.

Gdy czytałam „Dobrych sąsiadów”, miałam wrażenie, że to będzie dość przeciętna powieść. Po skończeniu odłożyłam nawet egzemplarz z myślą o pozbyciu się go z biblioteczki. Jednak jeszcze tej samej nocy, a potem przez kilka kolejnych dni myślałam o tej książce coraz intensywniej i myślę o niej nadal, mimo upływu kolejnych tygodni. Chociaż nie jest to najbardziej dynamiczna książka na świecie i ma specyficzną konstrukcję (pół-powieściową, pół-reporterską), uważam, że warto po nią sięgnąć i doczytać do końca, bo obraz całości skłania do ciekawych refleksji. Ze mną książka Sarah Langan na pewno zostanie na dłużej.

------------------------------------------
http://czworgiem-oczu.blogspot.com/2022/01/sarah-langan-dobrzy-sasiedzi.html

Historia opisywana w książce dotyczy jednego z pozornie idealnych osiedli, na których mieszkają pozornie idealnie ludzie. Uśmiechnięci, otwarci, zaangażowani w życie społeczności, uczęszczający do stabilnej pracy, odstawiający dzieci do dobrych szkół i na angażujące zajęcie pozalekcyjne. Obraz jak z reklamy dewelopera burzy jednak wprowadzenie się na Maple Street rodziny...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Debiut Macieja Marcisza postawił poprzeczkę naprawdę wysoko, a fakt, że jego kolejna książka miała dotyczyć przyjaźni (nie jest to mój ulubiony temat), wywołał we mnie lekką nieufność. Teraz się tego wstydzę, bo były to obawy całkowicie bezpodstawne. „Książka o przyjaźni” w niczym nie ustępuje bowiem swojej poprzedniczce. To historia trojga bohaterów, którzy poznali się w liceum i od tej pory idą przez życie w pewnym sensie wspólnie. Poznajemy ich już jako dorosłych, w momencie kryzysu relacji, a narracja równocześnie nakreśla nam historię ich przyjaźni oraz bieżące wydarzenia.

Podobnie jak w przypadku „Taśm rodzinnych”, tutaj również najważniejsza zdaje się być nie historia, a bohaterowie, ich przemyślenia, doświadczenia i spojrzenie na świat. Maciej Makselon nazwał niedawno Macieja Marcisza „polską Sally Rooney” i ja się z tą opinią zgadzam. Tutaj również, podobnie jak na przykład w „Normalnych ludziach” ogromną rolę odgrywa pewna rzeczywistość komunikacyjna między postaciami, to jak bardzo różni się obraz sytuacji z perspektywy poszczególnych jej uczestników oraz niekoniecznie konstruktywne sposoby rozwiązywania problemów. I podobnie jak w przypadku książek Rooney, jestem pewna, że powieści Macieja Marcisza będą zbierały skrajne opinie. Moim zdaniem są świetne, ale mam świadomość, że wynika to w dużej mierze z faktu, że w jakimś sensie doświadczyłam tych braków, które mają ich postaci i nie mam zamiaru udawać, że owe braki nie istnieją.

Cóż jeszcze mogę Wam powiedzieć… Pochłonęłam „Książkę o przyjaźni” w jeden wieczór. Zaznaczałam cytaty jak szalona. Wysyłałam znajomym zdjęcia fragmentów, bo znów czułam całym sercem, że jest to książka o nas: o naszych doświadczeniach i naszym spojrzeniu na świat. Jest to coś bardzo nieuchwytnego: z jednej strony nie utożsamiam się z bohaterami, ich historiami i przeżyciami (a przynajmniej nie zawsze), a i tak czuję z nimi więź, a niektóre z ich myśli są niebezpiecznie bliskie moim.

------------------------------------------
https://czworgiem-oczu.blogspot.com/2021/11/maciej-marcisz-ksiazka-o-przyjazni.html

Debiut Macieja Marcisza postawił poprzeczkę naprawdę wysoko, a fakt, że jego kolejna książka miała dotyczyć przyjaźni (nie jest to mój ulubiony temat), wywołał we mnie lekką nieufność. Teraz się tego wstydzę, bo były to obawy całkowicie bezpodstawne. „Książka o przyjaźni” w niczym nie ustępuje bowiem swojej poprzedniczce. To historia trojga bohaterów, którzy poznali się w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Trudno ująć w jednym zdaniu o czym tak naprawdę jest Świetlista republika, a pełna interpretacja zależy wyłącznie od nas. Można ją czytać jako kolejną utopię, która nie miała szansy się ziścić. Nie doczekała jednak wewnętrznego rozpadu – jej piękno zdusiło zewnętrze, w pewnym sensie zazdrosne o wolność, jak jest się zazdrosnym o noszone dumnie błyskotki. To również metafora dzikości, pragnień, które odrzucane i wypierane zaczynają kąsać i ujawniać bardzo dużo zła. Można też spojrzeć na tę historię jako na powiastkę społeczną o marzeniach klasy średniej, kurczowo trzymającej się kruchego ładu, wypracowanego na przestrzeni lat. To również tekst o tym, jak politycy i media, ramię w ramię dbają, by społeczeństwo otrzymywało informacje konkretne, ukierunkowane na wzbudzanie emocji. Bo czy drobna manipulacja faktami to kłamstwo, jeśli działamy w imię wyższych celów?

I to właśnie w interpretacjach tkwi moim zdaniem największa siła książki Barby. To niewielka, w gruncie rzeczy prosta opowiastka, zamknięta na nieco ponad 200 stronach. Czyta się doskonale i bardzo szybko, zwłaszcza gdy motywuje nas chęć poznania prawdy. O tym, że dzieci z San Cristóbal nie żyją, dowiadujemy się już w pierwszym zdaniu, lecz niemal do samego końca nie wiemy, co było bezpośrednią przyczyną tej tragedii. Podskórnie czujemy rosnące napięcie, które było udziałem mieszkańców miasteczka i wciąż zastanawiamy się, jak potoczy się fabuła, co tak naprawdę się zdarzyło. Przez kolejne wydarzenia mkniemy szybko, a gdy skończymy lekturę... zaczynamy rozważania, przed którymi nie da się chyba uciec.

Jeszcze w trakcie czytania, zbliżając się do końca, nie byłam pewna, co sądzę o Świetlistej republice. Skupiałam się na fabule, która, jak już wspomniałam, nie należy do skomplikowanych. Dopiero gdy dałam sobie czas na oddech i wróciłam do poszczególnych elementów tej historii, dotarła do mnie jej wartość. Nie tylko intelektualna, choć to zawsze przyjemne, móc pogłowić się nad interpretacjami i odkryć tak wiele płaszczyzn tej samej opowieści. Najważniejsze jednak, że powieść Barby skłania nas do refleksji, zaskakująco aktualnych i konkretnych, dotyczących społeczeństwa, prawa i... nas samych. Bo odbicie jednostki można znaleźć zarówno w marzeniach klasy średniej o ładzie, spokoju i pewności, jak i w dziecięcym dążeniu do niczym nieskrępowanej wolności.

------------------------------------------
https://czworgiem-oczu.blogspot.com/2020/12/andres-barba-swietlista-republika.html

Trudno ująć w jednym zdaniu o czym tak naprawdę jest Świetlista republika, a pełna interpretacja zależy wyłącznie od nas. Można ją czytać jako kolejną utopię, która nie miała szansy się ziścić. Nie doczekała jednak wewnętrznego rozpadu – jej piękno zdusiło zewnętrze, w pewnym sensie zazdrosne o wolność, jak jest się zazdrosnym o noszone dumnie błyskotki. To również metafora...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Sole żyje w świecie pełnym schematów. Mieszka z rodzicami i w dużej mierze od nich uzależnia decyzje. Czyta w kółko tę samą książkę. Pracuje w niewielkim supermarkecie, u człowieka, którego zna od dziecka, spotykając na swojej drodze wciąż te same osoby. Jada zawsze w tym samym lokalu i dostaje specjalne, bardzo okrojone danie. Zdaje się, że ma wszystko pod ścisłą kontrolą, nieprawdaż?

Niestety życie pisze własne scenariusze. Gdy przyjaciółka Sole, spontaniczna i energiczna dziewczyna, ginie w tragicznych okolicznościach, gruby mur otaczający bohaterkę zaczyna powoli pękać. Podążając za ostatnim prezentem, reakcjami otoczenia i coraz głośniejszym głosem wewnętrznym, Sole postanawia podjąć wyzwanie i zacząć robić rzeczy, których do tej pory panicznie się bała. Jedną po drugiej. Dzień po dniu.

Sztuka sięgania gwiazd to jedna z tych opowieści, które dosłownie mnie pochłonęły. Przeczytałam ją niemal na raz, właściwie od razu po tym, jak wpadła w moje ręce, a na dodatek na pewno zostanie ze mną na dłużej. Historia Sole, która stworzyła listę 100 lęków i każdego dnia stara się przełamywać jeden z nich, jest z jednej strony abstrakcyjna, z drugiej zaś całkowicie możliwa do zrealizowania. Uważam, że takie historie wyjątkowo chwytają za serce, bo właściwie wiemy, że nigdy nie przydarzą się nam, a z drugiej strony podskórnie czujemy, że MOGŁYBY nam się przytrafić! I nagle chcemy być trochę jak główna bohaterka, która wciąż się boi (jak my!), ale nie pozwala swoim lękom dłużej nad sobą dominować.

W tym właśnie zawiera się subiektywne poczucie, że książka jest "inspirująca", które stoi za fenomenem Sztuki sięgania gwiazd.

Sama historia Sole zawiera kilka dość oklepanych schematów: bohaterkę, która wszystkiego się boi, szereg konfrontacji, których musi dokonać, by doszło do wielkiej przemiany, a to wszystko okraszone stratą i tym, jak możemy się z nią pogodzić. Podczas lektury widziałam klisze, ale, prawdę mówiąc, miałam je totalnie gdzieś. I moim zdaniem w tym miejscu przebiega granica między pozytywną, a negatywną oceną tej powieści.

Uważam, że książka Chiary Parenti ma wszelkie szanse, by stać się światowym bestsellerem (o ile jeszcze nim nie jest). Podejmuje nośne tematy, z którymi każdy z nas kiedyś będzie musiał się zmierzyć. Pokazuje życie, które wiele z nas chciałoby wieść (mam tu na myśli to, w którym nie dajemy się własnym lękom, nie to, w którym skaczemy ze spadochronem. ;)). Daje nadzieję, że choć wszyscy bardzo się boimy, większość z naszych lęków dotyczy bardzo niegroźnych spraw. I wskazuje, jak wiele możemy sobie odebrać, gdy pozwolimy, by rządził nami strach.

Dla mnie historia Sole była jak powiew ciepłego, wiosennego wiatru – niosła nadzieję i dużo energii. Polecam ją wszystkim, którzy, jak ja, motywacji szukają na zewnątrz i muszą wciąż się stymulować odpowiednimi treściami, by działać. Polecam też tym, którzy lubią historie o wyzwaniach i bohaterki, które biorą sprawy w swoje ręce i stają życiu naprzeciw.

------------------------------------------
http://czworgiem-oczu.blogspot.com/2020/04/niewiele-jest-rzeczy-ktorych-naprawde.html

Sole żyje w świecie pełnym schematów. Mieszka z rodzicami i w dużej mierze od nich uzależnia decyzje. Czyta w kółko tę samą książkę. Pracuje w niewielkim supermarkecie, u człowieka, którego zna od dziecka, spotykając na swojej drodze wciąż te same osoby. Jada zawsze w tym samym lokalu i dostaje specjalne, bardzo okrojone danie. Zdaje się, że ma wszystko pod ścisłą kontrolą,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Ona i on: dwoje nastolatków, reprezentujących przeciwległe bieguny szkolnego życia. Sportowiec i outsiderka, gwiazdor i dziwaczka, dziewczyna z bogatej rodziny i chłopak, który nigdy nie znał swojego ojca. Dzieli ich wszystko, a jednak w wyniku mieszaniny rozmaitych zdarzeń i emocji, ich drogi łączą się po raz pierwszy, by krzyżować się nieustannie na przestrzeni kolejnych lat.

O Normalnych ludziach napisano już wiele. A dziś ja postanowiłam dołożyć swoje trzy grosze.

Przede wszystkim książka Sally Rooney nie jest typową młodzieżówką, której fabuła poprowadzi nas przez szkolne korytarze i boiska sportowe, która z wyczuciem opowie zarówno o zabawie na imprezie, jak i sprzeczkach z rodzicami czy rodzeństwem. Normalni ludzie to teatr dwojga aktorów i opowieść wyłącznie o nich. Gdy inne tematy się pojawiają, stanowią tło lub służą do zobrazowania konkretnych emocji; nie angażują czytelnika i nie odwracają uwagi od sedna sprawy. Niezależnie w jakiej scenerii się znajdujemy, reflektory pozostają nieruchome: jasnym światłem wskazują, że chodzi o Connella i Marianne.

I choć tak zaprezentowana książka może wydawać się nudna, absolutnie tak nie jest, a przynajmniej ja tego nie odczułam. Normalnych ludzi przeczytałam na raz – zaczęłam rano, skończyłam po południu i nie zrobiłam właściwie żadnej dłuższej przerwy. Kiedy weszłam w świat bohaterów, nie chciałam go opuszczać nawet na chwilę; być może jakoś podświadomie bojąc się, że zburzę atmosferę intymności, jaka stała się moim udziałem. Nie wiem, czy znacie takie uczucie, gdy ktoś, kto nie jest Wam jakoś bardzo bliski, nagle zaczyna opowiadać o czymś ważnym i macie wrażenie, że łączy Was cienka nić, której nie chcecie przedwcześnie zerwać. Zdarzyło mi się doświadczać tego w prawdziwym życiu i coś podobnego czułam podczas czytania książki Sally Rooney.

Kolejnym ciekawym zabiegiem zastosowanym przez autorkę są przeskoki czasowe. Generalnie opowieść toczy się linearnie, kolejne rozdziały przedstawiają następujące po sobie wydarzenia, ale czasem zdarza się, że bohaterowie we wspomnieniach wracają do pewnych scen, które wcześniej nie zostały do końca nakreślone. Mamy wtedy długie, retrospektywne akapity, które nakreślają nam sytuację między postaciami i pozwalają lepiej zrozumieć moment, w którym się znaleźli. I tak jak zwykle nie lubię podobnych zabiegów, tym razem pasowały one do narracji, idealnie wpasowywały się w jej rytm.

Normalni ludzie są powieścią nietypową również ze względu na zapis dialogów, a konkretnie brak ich wyodrębnienia. Jeśli czytacie angielskie książki, możecie być przyzwyczajeni do pomijania myślników na początku wypowiedzi bohaterów, jednak tutaj nie ma nic – ani kresek, ani cudzysłowów, ani ostrych nawiasów. Cytaty zapisywane są jeden pod drugim, mamy też narratora, więc wiemy doskonale, która z postaci jest aktualnie przy głosie. A przez pominięcie dodatkowych znaków, opowieść toczy się nad wyraz płynnie i rytmicznie, jak strumień świadomości. Osobiście miałam wrażenie, że to wszystko dzieje się po prostu w czyjejś głowie, zdanie po zdaniu, scena po scenie.

I tak naprawdę mogłabym zakończyć swój tekst na wychwalaniu technicznej strony tej powieści. A jednak jest jeszcze jeden, najważniejszy moim zdaniem aspekt – emocjonalny. Pewne sceny Normalnych ludzi zrobiły na mnie ogromne wrażenie - jedne ze względu na wyjątkową bliskość do moich przeżyć, inne dlatego, że są po prostu mocne. I choć na samym początku, czytając dialogi bohaterów myślałam sobie: "Rany, jak oni świetnie się komunikują!", szybko wyszłam z tego błędu i zrozumiałam, jak wiele w ich relacji pozostaje niewypowiedziane. Im dalej podążamy za Marianne i Connellem, tym bardziej widzimy, jak się miotają, jak często godzą się na coś, czego nie chcą, pozwalają, by ktoś inny kierował ich losem, gdy oni sami są sparaliżowani strachem czy oczekiwaniami. Wchodzimy coraz głębiej w ich życie i zaglądamy w coraz ciemniejsze miejsca. To boli, a przynajmniej mnie bolało w niemal namacalny sposób.

I właśnie dlatego uważam Normalnych ludzi za fenomenalną powieść.

------------------------------------------
http://czworgiem-oczu.blogspot.com/2020/04/o-co-tyle-haasu-sally-rooney-normalni.html

Ona i on: dwoje nastolatków, reprezentujących przeciwległe bieguny szkolnego życia. Sportowiec i outsiderka, gwiazdor i dziwaczka, dziewczyna z bogatej rodziny i chłopak, który nigdy nie znał swojego ojca. Dzieli ich wszystko, a jednak w wyniku mieszaniny rozmaitych zdarzeń i emocji, ich drogi łączą się po raz pierwszy, by krzyżować się nieustannie na przestrzeni kolejnych...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Spod kozetki. O pewnym psychiatrze i jego najdziwniejszych przypadkach Gary W. Small, Gigi Vorgan
Ocena 7,2
Spod kozetki. ... Gary W. Small, Gigi...

Na półkach: , ,

Świat ludzkiej psychiki jest bardzo złożony i często zaskakujący. Wiemy już, że to, co dzieje się w naszej głowie, jest w stanie wpływać na ogólne funkcjonowanie ciała (stąd szereg schorzeń psychosomatycznych), a jednocześnie wciąż odkrywamy nowe, ważne elementy pozostające całkowicie poza naszą świadomością. To chyba główny powód, dla którego choroby psychiczne tak bardzo nas przerażają. A jednocześnie wielu z nas się nimi interesuje.

Gary Small, światowej klasy psychiatra, korzystając z doświadczeń swojej ponad trzydziestoletniej kariery wybrał i opisał najciekawsze przypadki, z którymi przyszło mu pracować. W krótkich, napisanych w lekkim stylu rozdziałach przybliża nam sylwetki pacjentów z rozmaitymi problemami, często zupełnie innymi, niż można by się spodziewać na pierwszy rzut oka.

To jednak coś więcej niż tylko wybór studiów przypadku. Mamy tu bardzo wiele wstawek opowiadających po prostu o drodze zawodowej Gary'ego Smalla. Trochę jak u Adama Kaya (tego od Będzie bolało) – jedno ściśle się z drugim wiąże, a opisywane osoby stanowią też w pewnym sensie kamienie milowe w zawodowym życiu autora.

Takie ujęcie ma swoje plusy i minusy.

Mnie akurat bardzo spodobała się opowieść o pracy psychiatry. Gary Small odczarowuje nieco ten zawód i pokazuje nam wiele aspektów, do których przeciętny człowiek nie ma dostępu. Opowiada o tym, jak młodzi lekarze są wrzuceni na głęboką wodę i niejednokrotnie muszą improwizować w kontakcie z żywym pacjentem, jak ważna jest intuicja i słuchanie tego, co podpowiada nam umysł, a także jak ciężko jest współpracować psychiatrze z lekarzami innych specjalności, gdy ci uważają go za kogoś w rodzaju wróżbity albo szamana. I choć Gary Small zaczynał swoją praktykę naprawdę wiele lat temu, pewne rzeczy pozostają niezmienne.

Jeśli chodzi o sam dobór przypadków prezentowanych w książce, również jestem zadowolona. Dla mnie były to ciekawe i niebanalne opowieści, z których można nie tylko czegoś się dowiedzieć, ale również wyciągnąć wnioski, które przydadzą się w naszym własnym życiu. Za to kocham książki o psychologii. Szanse, że spotkamy na swojej drodze człowieka, który będzie nienawidził swojej ręki tak bardzo, że zapragnie ją sobie odciąć, są niewielkie. A jednak uważny czytelnik może wziąć z jego historii coś, co zostanie z nim na zawsze.

Po przeczytaniu pierwszych stron Spod kozetki nie sądziłam, że będzie to książka tak dobra. Nie od razu wczułam się w styl autora, albo po prostu we wstępie był on nieco bardziej lakoniczny niż w kolejnych rozdziałach. Ostatecznie jednak przyjemnie było towarzyszyć Gary'emu Smallowi we wspomnieniach i obserwować, jak zmieniało się jego życie zawodowe, podejście do pacjentów oraz jakie lekcje przyszło mu odbierać na przestrzeni lat.

------------------------------------------
https://czworgiem-oczu.blogspot.com/2020/03/gary-w-small-gigi-vorgan-spod-kozetki.html

Świat ludzkiej psychiki jest bardzo złożony i często zaskakujący. Wiemy już, że to, co dzieje się w naszej głowie, jest w stanie wpływać na ogólne funkcjonowanie ciała (stąd szereg schorzeń psychosomatycznych), a jednocześnie wciąż odkrywamy nowe, ważne elementy pozostające całkowicie poza naszą świadomością. To chyba główny powód, dla którego choroby psychiczne tak bardzo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

To, co mamy okazję obserwować na świecie w ostatnich tygodniach, nie jest dla społeczeństwa sytuacją nową. Wszak koronawirus nie jest pierwszym, któremu udało się wywołać ogólnoświatowa epidemię! Od zarania dziejów ludzkość musiała mierzyć się z niewidzialnymi zagrożeniami, które niejednokrotnie dziesiątkowały populację.

I właśnie o tym jest ta książka!

Jennifer Wright, amerykańska dziennikarka, bierze na tapet rozmaite plagi, które dotykały ludzkość od czasów starożytnych, aż po końcówkę XX wieku. Wiele z nich to opowieści powszechnie znane (epidemia dżumy, cholery, polio czy grypa hiszpanka), ale kilka z nich potrafi naprawdę zaskoczyć (ja na przykład nie wiedziałam, czym była zaraza antoninów albo taneczna plaga roku 1518). W rozdziałach poświęconym konkretnym chorobom opisuje początki danej plagi, jej naturę, skutki, a także to, w jaki sposób ludziom udało się ją wyeliminować (lub uśpić). Wspomina o ważnych osobach, które przyczyniły się do zwalczania epidemii, bądź przeciwnie – zasłynęły niechlubnie przy jej rozprzestrzenianiu.

To, co bardzo podobało mi się w książce Jennifer Wright, to podkreślanie społecznych wymiarów epidemii, a także udziału zwykłych ludzi zarówno w jej rozprzestrzenianiu, jak i wygaszaniu. To bardzo szeroki temat obejmujący otwartość społeczeństwa na nowe informacje (i metody leczenia), skłonność do kierowania się zabobonami, przepływ informacji (oraz to, czy media oraz władze w ogóle mówią nam, co się dzieje), ale również zwykłą, ludzką życzliwość, która potrafi zdziałać bardzo wiele w sytuacji kryzysowej. Podawane przykłady wskazują jednoznacznie, w jak straszne rejony potrafi doprowadzić nieufność, ciemnota i dyskryminacja połączone razem. To ważna lekcja dla nas wszystkich.

I choć Co nas (nie) zabije zawiera naprawdę solidną dawkę wiedzy na temat historii epidemii i zawiera mnóstwo ciekawostek, mnie osobiście lektura pozostawiła z pewnym poczuciem niedosytu. Ciągle było mi mało informacji i miejscami miałam wrażenie, że pozostało sporo niedopowiedzeń, zupełnie jakby jakieś myśli nie były dokańczane. Niejednokrotnie postaci pojawiały się na chwilę, hasłowo, by pokazać ich rolę, ale nie wdawać się w szczegóły. Zabrakło mi też informacji stricte epidemiologicznych, choć to akurat zrozumiałe, bo autorka, jak sama podkreśla, nie ma związków z medycyną.

Właśnie z tego powodu nie będzie to moja ulubiona książka o epidemiach (w tym miejscu niezmiennie polecam Wam zeszłoroczny hit, czyli Epidemię Soni Shah, o której pisałam tutaj). Jest to jednak lektura przyzwoita i, co najważniejsze, bardzo lekka. Autorka sprawnie żongluje makabrą i humorem – to moje ulubione połączenie! I choć złośliwe docinki nie każdemu się spodobają (na pewno nie spodobają się antyszczepionkowcom), dla mnie stanowiły ogromny plus całej opowieści i pozwoliły nie popaść w marazm przy najtrudniejszych jej fragmentach.

Jeśli jesteście fanami książek popularno-naukowych, nie możecie przejść obojętnie obok tej pozycji. Nie uważam, że książka Jennifer Wright nadaje się dla każdego. Osoby, które mają skłonność do nadmiernego zamartwiania się i starają się unikać niepokojących tematów, powinny trzymać się od niej z daleka. Pozostałym jednak polecam tę pozycję z całego serducha, w nadziei, że spędzą przy niej równie przyjemne wieczory, jak ja.

------------------------------------------
https://czworgiem-oczu.blogspot.com/2020/03/jennifer-wright-co-nas-nie-zabije.html

To, co mamy okazję obserwować na świecie w ostatnich tygodniach, nie jest dla społeczeństwa sytuacją nową. Wszak koronawirus nie jest pierwszym, któremu udało się wywołać ogólnoświatowa epidemię! Od zarania dziejów ludzkość musiała mierzyć się z niewidzialnymi zagrożeniami, które niejednokrotnie dziesiątkowały populację.

I właśnie o tym jest ta książka!

Jennifer Wright,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nie będę owijała w bawełnę – akademicki przedmiot o wdzięcznej nazwie "Metodologia badań psychologicznych i statystyka" nie należał do moich ulubionych (i to wcale nie dlatego, że jestem z tych osób, które na pytanie o ulubiony przedmiot z czasów szkolnych odpowiadają "dzwonek", ewentualnie "kanapka"). Dwa planowe semestry przypominały przedzieranie się przez dżunglę amazońską niezrozumiałych zwrotów (i to bez maczety!), a kolejne dwa (bo zaliczyłam powtórkę, tak bardzo chciałam przeżyć to jeszcze raz) spacer po rozżarzonych węglach. Dopiero na końcu tego festiwalu śmiechu i zabawy zaczęłam cokolwiek kojarzyć (bo przecież nie rozumieć) i chyba dzięki temu udało mi się w ogóle skończyć studia.

Ten przydługi wstęp miał prowadzić do prostego wniosku: gdybym przeczytała Statystycznie rzecz biorąc wcześniej, miałabym tak dobrą bazę do dalszej edukacji, że prawdopodobnie przepłynęłabym przez wspomniany przedmiot gładko, niczym puchata kaczuszka przez osiedlowe jeziorko.

A teraz serio. Mam nadzieję, że wszyscy kojarzycie Janinę Bąk – prowadzi bloga, a także przewspaniałe social media, w których opowiada trochę o świecie, trochę o własnym życiu, a trochę o statystyce, bo tym z tym związane jest jej wykształcenie i droga zawodowa. Jej styl pisania jest nie do podrobienia, a humor przyciąga rzesze fanów. Sama obserwuję Janinę od lat i gdy tylko zobaczyłam, że wydaje książkę, od razu wiedziałam, że będę chciała ją przeczytać. Co prawda spodziewałam się papierowej instrukcji wyplatania koszy z kiełbasy, a nie jakichś wywodów o cyferkach, ale bądźmy szczerzy: nie o treść tu chodzi, a o formę.

Prawda jest taka, że czytając Statystycznie rzecz biorąc dajemy się wciągnąć w bardzo niebezpieczną grę, w której na jednej szalce jest nasza dotychczasowa ignorancja, a na drugiej złoty laur wiedzy. Czytamy sobie te wszystkie anegdoty, śmiejemy się pod nosem z żartów o kotach i Wojtkach, aż w końcu orientujemy się, że te wszystkie informacje podstępnie wpełzają do naszej głowy, by zostać tam na zawsze. Janina w swojej książce odpowiada na szereg pytań kluczowych dla rozwoju ludzkości. Czy masło przedłuża życie? Czy szczęście można zmierzyć linijką? I – co szczególnie bliskie mojemu sercu psychologa – dlaczego powinniśmy się cieszyć, że Stanley Milgram nigdy nie spotkał Philipa Zimbardo?!

Dużym atutem jest to, że książka jest wprost fenomenalnie napisana. Kto zna social media Janiny, ten wie, czego mnie więcej może się spodziewać – Statystycznie rzecz biorąc to właściwie taki bardzo długi (NAPRAWDĘ długi, nawet jak na standardy autorki) post pełen rozmaitych żartów i przytyków (głównie pod adresem tych, którzy na statystyce się nie znają, a powinni). W książce znajdziemy też świetne ilustracje Beaty Smugaj, czyli autorki Lisich Spraw. Jej wizualizację powiedzenia "hold your horses" zamówiłabym bez mrugnięcia w wielkim formacie do powieszenia przy biurku w pracy.

Zaprawdę powiadam Wam, że warto sięgnąć po tę książkę, bo zmieni ona Wasze życie na zawsze. Zaczniecie odróżniać dobre żarty od złych. Zabłyśniecie w towarzystwie, opowiadając o stronach, które gromadzą ładne i przydatne wykresy. Wreszcie znajdziecie swoją drugą połówkę, a wszelkie szczęście zacznie Wam sprzyjać. Choć to ostatnie może być wyłącznie korelacją pozorną.

------------------------------------------
https://czworgiem-oczu.blogspot.com/2020/03/janina-bak-statystycznie-rzecz-biorac.html

Nie będę owijała w bawełnę – akademicki przedmiot o wdzięcznej nazwie "Metodologia badań psychologicznych i statystyka" nie należał do moich ulubionych (i to wcale nie dlatego, że jestem z tych osób, które na pytanie o ulubiony przedmiot z czasów szkolnych odpowiadają "dzwonek", ewentualnie "kanapka"). Dwa planowe semestry przypominały przedzieranie się przez dżunglę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Im jestem starsza, tym bardziej dostrzegam wartość naprawdę dobrej baśni. Takiej, która zdobędzie i utrzyma dziecięcą uwagę, ale też spodoba się rodzicowi, który może być zmuszony czytać ją setki razy. Poruszającej trudne tematy w sposób jednocześnie dosadny, ale też nie przerażający. Zawierającej morał – a najlepiej kilka, odnoszących się do ważnych, życiowych spraw.

Niestety, wśród współczesnych książek niełatwo jest taką perełkę odnaleźć. Tym bardziej zachęcam Was, byście w swych poszukiwaniach zwrócili uwagę na książkę Sophie Anderson, bo gdy już raz trafi w Wasze ręce, nie będziecie chcieli jej wypuścić.

Dom na kurzych łapach to historia dwunastoletniej Marinki, która jest wnuczką Baby Jagi – tej samej, którą wszyscy postrzegają jako straszliwą wiedźmę. Staruszce nie przeszkadza taka reputacja, bo pozwala utrzymywać w tajemnicy to, czym naprawdę się zajmuje: przeprowadzanie ludzkich dusz na drugą stronę po śmierci. Przeznaczeniem Marinki jest zajęcie miejsca babki, gdy ta sama będzie musiała przekroczyć próg wieczności, jednak dziewczynka nie godzi się z tym, co zostało jej zapisane. Ma własny pomysł na życie i zrobi wszystko, by postawić na swoim.

Nie da się w jednym zdaniu ująć ogromnej wartości, jaką Sophie Anderson zmieściła na kartach tej książki. Z jednej strony to klasyczna opowieść o dylemacie następcy, który musi zmierzyć się z zewnętrznymi naciskami, by zrezygnował z własnych aspiracji i podążył wyznaczoną ścieżką. Dla dwunastoletniej dziewczynki, która zna cienie pracy Baby Jagi, taka sytuacja jest szczególnie przytłaczająca, zwłaszcza że jest w niej ogromna potrzeba kreowania losu według własnych wyobrażeń. Pozostaje jednak pytanie, czy jesteśmy w stanie wpływać na rzeczywistość, czy jednak przeznaczenie dogoni nas prędzej czy później, w tych czy innych okolicznościach.

Drugim ważnym aspektem Domu na kurzych łapach jest strata i radzenie sobie z nią. To motyw, bez którego niegdyś nie mogła obyć się żadna baśń, a który stopniowo zniknął z opowieści dla dzieci. Niestety w prawdziwym życiu ludzie nie przestali umierać, co oznacza, że trzymanie naszych pociech pod kloszem i udawanie, że śmierć nie istnieje, jest po prostu bezsensowne. Na szczęście Sophie Anderson nie przestraszyła się tego (tak ważnego i tak ludzkiego!) tematu, co więcej – poruszyła go z niezwykłą wręcz wrażliwością. W historii Marinki strata jest niezwykle istotna i służy do pokazania, że należy doceniać to, co mamy.

To również przepiękna opowieść o tym, że stawianie na swoim ma swoją cenę, często taką, której nie potrafimy przewidzieć podczas podejmowania decyzji.

Na koniec, jak to przy książkach dla dzieci bywa, muszę wspomnieć dwa słowa o technicznej stronie wydania. Zachwycałam się już angielską wersją tej książki, ale Wydawnictwo Kobiece stanęło na wysokości zadania, dzięki czemu również polska odsłona jest prawdziwą perełką. Twarda oprawa, złocenia na okładce, gruby papier oraz ilustracje wewnątrz robią wspaniałe wrażenie i czynią z Domu na kurzych łapach ozdobę biblioteczki.

------------------------------------------
https://czworgiem-oczu.blogspot.com/2020/02/sophie-anderson-dom-na-kurzych-apach.html

Im jestem starsza, tym bardziej dostrzegam wartość naprawdę dobrej baśni. Takiej, która zdobędzie i utrzyma dziecięcą uwagę, ale też spodoba się rodzicowi, który może być zmuszony czytać ją setki razy. Poruszającej trudne tematy w sposób jednocześnie dosadny, ale też nie przerażający. Zawierającej morał – a najlepiej kilka, odnoszących się do ważnych, życiowych spraw....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Budzisz się we własnym domu – co prawda na podłodze, ale mogło być gorzej, prawda? Gdzieś obok leży butelka po wódce, a nieco dalej... ciało dziewczyny z dziurą ziejącą w piersi oraz pistolet. Nagły skok adrenaliny, myśli galopują Ci w głowie, zaczynasz panikować, bo nie możesz sobie przypomnieć niczego z ostatnich 24 godzin. Co się wydarzyło? Czy znów wpadłeś w alkoholowy ciąg? I kto zabił dziewczynę leżącą w Twoim salonie? A może – o nie, nawet tak nie myśl! – to po prostu Ty?

Do lektury Amnezji zachęcił mnie opis, który otrzymałam od wydawcy. Niejasna sytuacja Johna, głównego bohatera, dawała nadzieję, że to kolejna z opowieści, w których bohaterowie tracą zmysły i nie są w stanie odróżnić wytworów swojej wyobraźni od rzeczywistości. Ostatnio bardzo polubiłam się z podobnymi wątkami i wciąż jestem ciekawa, w jaki sposób autorzy są w stanie wykorzystać je w swoich opowieściach. Pod tym względem Federico Axat nie zawodzi, serwując nam intrygującą fabułę, która z początku wydaje się prosta, by następnie skręcać w niespodziewanych kierunkach i zaskakiwać czytelnika.

Gdybym jednak miała ocenić Amnezję wyłącznie jednym słowem, powiedziałabym, że jest po prostu nierówna - raz intryguje i narzuca szalone tempo, by za chwilę zwolnić, a nawet lekko znużyć. Moim zdaniem to jedna z tych lektur, które warto czytać na raz i zmuszać się nieco, gdy akcja staje się mniej wartka. Jeśli odłożymy ją na później, jest spora szansa, że do niej nie wrócimy, a byłoby szkoda stracić naprawdę ciekawe rozwiązanie całej zagadki. Bo to nie jest tak, że finalnie żałujemy czasu spędzonego na lekturze. Zakończenie książki daje satysfakcjonujące odpowiedzi.

Powieść ma dwa oblicza również pod względem fabularnym. Z jednej strony jest to rasowy thriller psychologiczny z naciskiem na ten drugi człon. Mamy tu bohatera tragicznego, którego los doświadczył bardzo ciężko i który mierzy się stale z rozmaitymi traumami. Są momenty, gdy dosłownie babramy się w historii Johna i ogrom tragedii w jego życiu po prostu nas przytłacza. Jednak wszystko to ma swój sens i ostatecznie stanowi nie tylko zlepek informacji dających tło, ale również element niezbędny w obliczu całej fabuły.

Z drugiej strony Amnezja, operując fikcją, zaprasza nas do świata wielkich korporacji i brudnych gierek, w których jednostka absolutnie się nie liczy. Choć powieść na początku wydaje się skupiona na jednym bohaterze, ma również intrygujące drugie dno. To świat, w którym John i inne osoby mierzące się z traumą są tylko pionkami w grze o wielką stawkę. Grze, która może mieć tragiczne konsekwencje.

Mówiąc krótko: jest to ciekawa pod względem treści (zwłaszcza w kontekście finału), a jednocześnie dość nierówna powieść, której warto poświęcić kilka godzin, najlepiej bez większych przerw, żeby nie zgubić głównych wątków. Ze względu na retrospekcje oraz złożoną sytuację bohatera spodoba się raczej fanom thrillerów psychologicznych, w których tempo akcji ustępuje czasem pola większej uwadze przeniesionej na postaci.

------------------------------------------
https://czworgiem-oczu.blogspot.com/2020/02/federico-axat-amnezja.html

Budzisz się we własnym domu – co prawda na podłodze, ale mogło być gorzej, prawda? Gdzieś obok leży butelka po wódce, a nieco dalej... ciało dziewczyny z dziurą ziejącą w piersi oraz pistolet. Nagły skok adrenaliny, myśli galopują Ci w głowie, zaczynasz panikować, bo nie możesz sobie przypomnieć niczego z ostatnich 24 godzin. Co się wydarzyło? Czy znów wpadłeś w alkoholowy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Hanna Greń już od dawna pojawiała się na horyzoncie moich czytelniczych aspiracji (ależ ze mnie poetka!), jednak do tej pory brakowało mi dostatecznej motywacji (i jeszcze rym!), by zabrać się za którąś z jej powieści. Czekałam na dogodną okazję, najlepiej początek jakiejś nowej serii, która nie przerażałaby mnie perspektywą kilku tomów do nadrobienia. I proszę, wraz z początkiem roku taka szansa nadeszła, a ja z radością z niej skorzystałam. Udałam się w podróż do Wioski Kłamców, gdzie każdy zdaje się skrywać jakąś mroczną tajemnicę...

Mamy tutaj do czynienia z dość klasyczną historią: oto córka policjanta (która również miała swój epizod z tym zawodem), postanawia ruszyć w drogę i wyjaśnić okoliczności śmierci ojca. Co prawda pozornie sprawa jest już rozwiązana, a osoby podejrzane o popełnienie zbrodni zostały skazane, jednak Dionizie (cóż za cudne imię!) to nie wystarcza – jej zdaniem winni wciąż są na wolności. W poszukiwaniu prawdy kobieta udaje się do niewielkiej wioski, w której będzie próbowała odkryć nowe fakty.

Cudowne jest to, że główka bohaterka, podobnie jak czytelnicy, nie spodziewa się zupełnie, jak zagmatwana i trudna będzie sprawa, którą będziemy wspólnie odkrywać. Strzygom to niepozorna miejscowość, jednak wszyscy jej mieszkańcy zdają się być uwikłani w jakąś niejasną i przerażającą historię. W pewnym momencie mamy wrażenie, że absolutnie każdy coś ukrywa, przez co wszyscy stają się podejrzanymi, a śledztwo zatacza coraz szersze kręgi. Dodatkowo obecność wątków fantastycznych, związanych z lokalnymi wierzeniami, dodaje całej książce ciekawego charakteru.

Cały czas zastanawiam się, jak najtrafniej zaklasyfikować Wioskę kłamców. Niezaprzeczalnie jest to kryminał, bo w końcu mamy i trupa, i śledztwo, mające wyjaśnić okoliczności jego śmierci. Są tu również elementy thrillera. A jednak w odniesieniu do współczesnej "normy" obu tych gatunków, muszę wspomnieć, że książka Hanny Greń wypada wyjątkowo spokojnie i łagodnie. Próżno tu szukać galopującej na łeb na szyję akcji czy też miejsc zbrodni opisanych tak plastycznie, że zbiera nam się na wymioty. To raczej spokojna, klimatyczna książka dla tych osób, które nad adrenalinę przedkładają ciekawe tło społecznie i spokojniejsze tempo wydarzeń. Nie jest to absolutnie wada – mnie całkiem spodobało się takie podejście do gatunku. Ale jeśli jesteście jedną z osób, które piszą do Maxa Czornyja, że jego książki mogłyby być bardziej krwawe (w którymś z wywiadów wspominał, że są tacy czytelnicy), to tutaj możecie czuć się lekko zagubieni.

Czy zatem uważam za udane moje pierwsze spotkanie z prozą Hanny Greń? Właściwie tak. Spodobał mi się jej styl i to, w jaki sposób snuje swoją historię, jestem zachwycona zagadką, jaką wykreowała i tym, jak sprawnie mieszała tropy, by jak najdłużej utrzymać nas z dala od rozwiązania. Nie wiem jednak, czy sięgnę po kolejne książki z serii. Główna bohaterka irytowała mnie niesamowicie (z tego, co widziałam w innych recenzjach, nie jestem w tym odczuciu sama), a poza tym wolę chyba jednak bardziej krwawe i brutalne opowieści. Znam jednak mnóstwo osób, którym z czystym sumieniem poleciłabym prozę Hanny Greń i zachęciła je do przeczytania poprzednich książek autorki. A może Ty jesteś jedną z nich?

------------------------------------------
https://czworgiem-oczu.blogspot.com/2020/02/hanna-gren-wioska-kamcow.html

Hanna Greń już od dawna pojawiała się na horyzoncie moich czytelniczych aspiracji (ależ ze mnie poetka!), jednak do tej pory brakowało mi dostatecznej motywacji (i jeszcze rym!), by zabrać się za którąś z jej powieści. Czekałam na dogodną okazję, najlepiej początek jakiejś nowej serii, która nie przerażałaby mnie perspektywą kilku tomów do nadrobienia. I proszę, wraz z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Choć lekturę skończyłam dobrych kilka godzin temu, wciąż nie wiem, co tak naprawdę się tu wydarzyło. Sięgałam po zwykły thriller psychologiczny (jestem już z tym gatunkiem całkiem nieźle zaznajomiona), a otrzymałam istny rollercoaster emocji i prawdziwą kaskadę niedomówień. W pozytywnym tego słowa znaczeniu! Krok trzeci niezaprzeczalnie jest thrillerem i sięga do głębi ludzkiej psychiki i duszy, a jednocześnie stanowi coś, co wykracza poza ramy wszystkich książek z gatunku, jakie miałam okazję czytać. To opowieść w której nic nie jest jasne, fikcja miesza się z rzeczywistością, a kolejne wydarzenia wiele razy zmieniają nasze spojrzenie na całą historię. Myślimy, że coś wiemy, że mamy o co się zaczepić, a chwilę później nasza wizja obraca się w pył i znów błądzimy po omacku. I tak raz za razem, raz za razem...

Nie wiem, jak będzie z innymi czytelnikami, ale u mnie Krok trzeci wywołał mnóstwo rozmaitych emocji. Nie będę ukrywała – nie zawsze strony przewracały się same, czasem miałam kłopot z brnięciem dalej i głębiej w tę opowieść, bo dyskomfort był ogromny – tu wielki plus dla autora za wielką autentyczność historii i bohaterki. Mimo wszystko czytałam jednak dalej, bo wiedziałam, że to wszystko jest po coś i przeczuwałam, że rozwiązanie może mnie zaskoczyć. Zwłaszcza, że powieść pozostawia nam wiele przestrzeni na snucie domysłów i analizę kolejnych ważnych wydarzeń, które na pierwszy rzut oka zupełnie nie pasują do już znanych elementów. Czasem nie wiedziałam, czy mam do czynienia z jakąś farsą, czy nie balansuję wraz z bohaterką na granicy obłędu. Innym razem musiałam odkładać książkę na kilka chwil, bo była dla mnie zbyt ciężka. A potem chwytałam ją znów, łapczywie chwytając wszystkie wskazówki co do rozwiązania.

Obawiam się, że dziś wyszło dziwnie i chaotycznie, ale i omawiana powieść nie należy do standardowych. To coś zupełnie innego niż wszystkie książki, jakie do tej pory czytałam. Choć motyw patrzenia na świat oczami bohatera, który z trudem odróżnia to, co realne od wytworów wyobraźni, nie jest nowy, tutaj został wykorzystany tak niebanalnie, a przede wszystkim tak autentycznie, że chwilami czytelnik zaczyna wątpić w prawdziwość własnych osądów.

I to zakończenie! Naprawdę warto na nie czekać. I warto nie zaglądać na ostatnie strony, póki nie dotrzemy do nich naturalnie, poznając tę opowieść.

------------------------------------------
https://czworgiem-oczu.blogspot.com/2020/01/bartosz-szczygielski-krok-trzeci.html

Choć lekturę skończyłam dobrych kilka godzin temu, wciąż nie wiem, co tak naprawdę się tu wydarzyło. Sięgałam po zwykły thriller psychologiczny (jestem już z tym gatunkiem całkiem nieźle zaznajomiona), a otrzymałam istny rollercoaster emocji i prawdziwą kaskadę niedomówień. W pozytywnym tego słowa znaczeniu! Krok trzeci niezaprzeczalnie jest thrillerem i sięga do głębi...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Projekt zdrowie. Szwedzki poradnik inteligenta. Jak świadomie wyćwiczyć ciało i umysł Anders Hansen, Carl Johan Sundberg
Ocena 6,3
Projekt zdrowi... Anders Hansen, Carl...

Na półkach: ,

Ta niepozorna niebieska książeczka jest w gruncie rzeczy gloryfikacją ruchu. Ale nie tego katorżniczego, jaki promowany jest w mediach i nie tylko. Anders Hansen i Carl Johan Sundberg powołują się bowiem na badania, według których do optymalnego dbania o zdrowie wystarczy 30 minut umiarkowanej aktywności kilka razy w tygodniu. Oczywiście nie chodzi tutaj o efekty odchudzające (zrzucenie większej liczby kilogramów wymaga jednak diety i treningów), a o wsparcie dobrego funkcjonowania naszego ciała i umysłu. W kolejnych rozdziałach poznajemy szereg korzyści, jakie przynosi nam regularny ruch - czytamy o procesach, zachodzących w naszym ciele i o tym, jakie dobroczynne substancje wyzwala umiarkowana aktywność fizyczna.

Mam niemały problem z jednoznaczną oceną tej książki. Z jednej strony mamy tutaj kawał naprawdę solidnej, ciekawej i przede wszystkim dobrze zaprezentowanej wiedzy. Autorzy nie zarzucają nas suchymi faktami, a snują gawędę; mimo to udaje im się przemycić bardzo dużo badań na temat wpływu ruchu na funkcjonowanie człowieka. Wszystkie fakty podane są prosto i w taki sposób, że naprawdę mamy ochotę zrobić coś dla siebie. Zwłaszcza, że, jak podnoszą autorzy, ważne są nawet najmniejsze kroki, drobne zmiany, na które większość z nas stać.

Niestety z drugiej strony mamy do czynienia z ogromną powtarzalnością prezentowanych w książce treści. Niby badania są różne, a tak naprawdę wciąż słyszymy to samo: ruszaj się! I to nie jest jakiś zawoalowany przekaz, myśl przewodnia, która towarzyszy całej książce. Tutaj po prostu te same zdania powtarzane są co kilka lub kilkanaście stron. Autorów usprawiedliwia jedynie fakt, że już we wstępie zaznaczają, że będą dużo smęcić. Jednak takie wprowadzenie nie sprawia, że powtarzalne frazy przyswajamy z mniejszym znużeniem.

Czy w takim razie jestem na tak? Sama nie wiem. Właściwie nie żałuję, że sięgnęłam po książkę Andersa Hansena i Carla Johana Sundberga, bo to chyba pierwsza pozycja o zdrowym trybie życia, która zachęciła mnie do małych zmian, zamiast utwierdzać w przekonaniu, że sens ma tylko trening siłowy kilka razy w tygodniu. Poza tym, gdy czytałam książkę na raty, nie nudziłam się aż tak bardzo powtarzalnymi zdaniami. Myślę więc, że to jedna z tych pozycji, w których warto przymknąć oko na niedociągnięcia i skupić się na wartościowej i motywującej treści.

------------------------------------------
https://czworgiem-oczu.blogspot.com/2020/01/anders-hansen-carl-johan-sundberg.html

Ta niepozorna niebieska książeczka jest w gruncie rzeczy gloryfikacją ruchu. Ale nie tego katorżniczego, jaki promowany jest w mediach i nie tylko. Anders Hansen i Carl Johan Sundberg powołują się bowiem na badania, według których do optymalnego dbania o zdrowie wystarczy 30 minut umiarkowanej aktywności kilka razy w tygodniu. Oczywiście nie chodzi tutaj o efekty...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Czy człowiek może po prostu zniknąć bez śladu, nawet gdy wokół jest mnóstwo innych osób? Z tym pytaniem od miesięcy mierzą się Kamila i Arek, rodzice Ady – nastolatki, która zaginęła w poprzednie wakacje. Dokładnie rok po tragicznych wydarzeniach ojciec dziewczyny wraca do Żmijowiska w nadziei, że uda mu się dotrzeć do nowych faktów. A może po prostu chce załatwić jakieś sprawy z samym sobą, poradzić sobie z tragedią, która go spotkała?

Przyznam szczerze, że nie byłam do końca przygotowana na to, co znajdę w tej książce. Choć akcja Żmijowiska nie rozgrywa się na podmokłym terenie, czytelnik czuje się, jakby został wrzucony w naprawdę gęste bagno. Na początku próbujemy się odnaleźć w rzeczywistości, poskładać sobie wszystko w głowie, szufladkujemy więc zdarzenia i postaci według własnego widzimisię. Jednak z każdą kolejną stroną atmosfera się zagęszcza, a informacje, które otrzymujemy sprawiają, że robi się naprawdę nieprzyjemna. Gdy na jaw wychodzą rozmaite brudne sprawki i powiązania, zagadka zaczyna stopniowo składać się w całość.

Ta fabularna konstrukcja i stopniowe budowanie napięcia niejako wymuszają dość powolne tempo akcji. Przez większość czasu bohaterowie nie robią nic szczególnego, a jednak ostatecznie nie jest to książka monotonna czy męcząca. Moim zdaniem jest to zasługa przeplatających się stale trzech perspektyw: dawnej, czyli poprzedzającej bezpośrednio zaginięcie Ady, teraźniejszej, czyli związanej z pierwszą rocznicą wydarzeń w Żmijowisku, oraz pośredniej, która spina całą opowieść i uzupełnia dwie poprzednie. Wydarzenia są ukazywane naprzemiennie, po kilka krótkich rozdziałów na każdą z perspektyw, dzięki czemu opowieść stale się zmienia, a kolejne informacje płynnie się przenikają.

Pamiętam, że zwracałam na to uwagę, gdy kilka lat temu czytałam Przejęcie, ale powtórzę i tym razem: Wojciech Chmielarz ma wyjątkową zdolność do mozolnego budowania fabuły. W Żmijowisku również widać, że cała ta opowieść jest doskonale przemyślana i spięta solidną klamrą. Tutaj nie znajdziecie klejonej na szybko historii, przy której co i rusz trzeba przymykać oko na rozmaite nieścisłości. Autor serwuje nam dzieło kompletne, skrojone na miarę, dopracowane w najdrobniejszych szczegółach. Gdy zamykamy książkę po przeczytaniu ostatniej strony, mamy poczucie, że to była po prostu dobra lektura.

------------------------------------------
https://czworgiem-oczu.blogspot.com/2020/01/wojciech-chmielarz-zmijowisko.html

Czy człowiek może po prostu zniknąć bez śladu, nawet gdy wokół jest mnóstwo innych osób? Z tym pytaniem od miesięcy mierzą się Kamila i Arek, rodzice Ady – nastolatki, która zaginęła w poprzednie wakacje. Dokładnie rok po tragicznych wydarzeniach ojciec dziewczyny wraca do Żmijowiska w nadziei, że uda mu się dotrzeć do nowych faktów. A może po prostu chce załatwić jakieś...

więcej Pokaż mimo to