-
Artykuły
James Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński7 -
Artykuły
Śladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant8 -
Artykuły
Czytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać445 -
Artykuły
Znamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
2014-07-15
2014-01-03
"Dotyk Julii" to, można by rzec, prawdziwy fenomen young adult. Od momentu, gdy zauważyłam tę powieść w zapowiedziach wiedziałam, że muszę ją przeczytać. Czas mijał, a książka nie trafiała w moje ręce, ale zapomnieć o sobie nie dawała. Raz po raz czytałam pozytywne recenzje tego dzieła i w końcu zostało mi dane je przeczytać... i wiecie co? Dlaczego to jest takie krótkie?!
Julia Ferrars od 264 dni jest zamknięta w odosobnieniu. W takich właśnie okolicznościach poznajemy młodą dziewczynę, która mieszka w małej celi bez możliwości porozumiewania się z innymi ludźmi czy wyjścia na zewnątrz. Nie została jednak odizolowana od społeczeństwa bez powodu. Bohaterka jest bowiem obdarzona niesamowicie przerażającą zdolnością, która sprawia, że nawet za sprawą najmniejszego dotyku niesie cierpienie, a nawet śmierć. Wszystko to dzieje się przypadkiem i nie jest winą nastolatki, która nie sprawuje kontroli nad swoją umiejętnością.
W skrócie: jej dotyk zabija.
Kontrolę nad całym światem przejął Komitet Odnowy, który widzi w Julii idealną broń do walki. W końcu dziewczyna, która swoim dotykiem zabija, może okazać się przydatnym narzędziem, prawda? Pewnego dnia do jej celi trafia Adam Kent, który od razu zaczyna wzbudzać w naszej głównej bohaterce milion emocji, bowiem od dawna przecież nie widziała, ani nie rozmawiała z innym człowiekiem. Jednak kłamstwa chłopaka szybko wychodzą na jaw i okazuje się, że nie jest on tym, za kogo go uważała. Ale nie tylko on jeden interesuje się "darem" Julii...
Julia pomimo swojego młodego wieku nigdy nie miała łatwego życia. Wzgardzona przez własnych rodziców, nieakceptowana przez społeczeństwo na każdym kroku była wytykana palcami i wyzwana. Za sprawą czegoś, na co tak naprawdę nie miała wpływu. Nikt z nas nie dostaje wyboru, jaki może się urodzić. Nie dostajemy plakietek: "dobry" czy "zły". Nasza główna bohaterka urodziła się z piętnem, przez które została nastygmatyzowana. Przez to, jak widzieli ją inni ludzie, ona postrzegała siebie tak samo. Nie widziała w swojej śmiertelnie niebezpiecznej umiejętności siły, ale winowajcę swoich problemów. Nie lubię bezbronnych bohaterek. Lubię, gdy mają charakter, a Julia taka na początku nie była, ale wraz z postępem akcji mogłam zauważyć, jak rozkwita. Jak się zmienia, stawia na swoim, walczy o lepsze życie. Naprawdę urzekła mnie kreacja tej postaci, pani Mafi spisała się genialnie. Nie wspominając już o uczuciach, które wzbudziła we mnie Julia. Naprawdę szczerze jej współczułam okrucieństwa, którego doświadczyła.
Z kolei męscy bohaterowie, którzy wysuwają się na główny plan to Adam Kent, żołnierz oraz jego przywódca, apodyktyczny, z fiołem na punkcie władzy i kontroli Warner. Obiektywnie rzecz patrząc to Adam jest tą "pozytywniejszą" postacią. Odważny, silny, krok po kroku jedna sobie serce Julii. Z drugiej strony patrząc to Warner przykuwa uwagę czytelnika, a jego osobowość pozostaje prawdziwą zagadką. Jest zmienny; w jednej chwili ciepły i opiekuńczy, a zaraz zły do szpiku kości. Jestem ciekawa, co sprawiło, że stał się taki, a nie inny.
Warsztat pisarski Mafi po prostu mnie zachwycił swoją oryginalnością. Jest pełen metafor i pięknych cytatów, a przy tym nie nuży, nie jest przesadzony artyzmem. Po prostu idealny. W połączeniu z świetną fabułą i kreacją bohaterów "Dotyk Julii" czyta się błyskawicznie, z niesłabnącym napięciem, a oderwanie się od lektury jest po prostu niemożliwe.
Każda kartka "Dotyku Julii" jest przesycona oryginalnością, pomimo tego iż na rynku wydawniczym nie brakuje dystopii. Dialogi zostały napisane w czasie teraźniejszym, co moim zdaniem okazało się strzałem w dziesiątkę. Prawie czułam, jakbym uczestniczyła wraz z bohaterami w opisywanych wydarzeniach. To niesamowite jak dobra książka potrafi oddziaływać na wyobraźnię czytelnika. Ponadto nietypowym elementem tej powieści okazały się także myśli Julii, które zostały skreślone. Te myśli, których nie chciała lub o których nie powinna myśleć. Nigdy z czymś takim się nie spotkałam, a powiew świeżości okazał się dla mnie przyjemną odmianą.
"Dotyk Julii" to jedna z lepszych książek, jakie kiedykolwiek miałam okazję przeczytać. Pochłania, przyciąga i magnetyzuje nie tylko wspaniałą oprawą graficzną, ale także i opisem. To zniewalające połączenie antyutopii z romansem, które spodoba się nie tylko wiernym fanom gatunku, ale także i wielbicielom niezapomnianych wrażeń. Już nie mogę się doczekać, gdy sięgnę po kontynuację, "Sekret Julii"!
http://mojeksiazkoweniebo.blogspot.com/2014/01/tahereh-mafi-dotyk-julii.html
"Dotyk Julii" to, można by rzec, prawdziwy fenomen young adult. Od momentu, gdy zauważyłam tę powieść w zapowiedziach wiedziałam, że muszę ją przeczytać. Czas mijał, a książka nie trafiała w moje ręce, ale zapomnieć o sobie nie dawała. Raz po raz czytałam pozytywne recenzje tego dzieła i w końcu zostało mi dane je przeczytać... i wiecie co? Dlaczego to jest takie...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014
"The Bone Season" to powieść, o której słyszałam jeszcze przed polską premierą. Od razu czułam, iż jest to jedna z tych książek, które po prostu pokocham. I nie myliłam się. W polskim przekładzie tytuł brzmi: "Czas żniw", intrygująco, prawda? Jesteście ciekawi, jak spodobało mi się tak wychwalane w wielu recenzjach debiutanckie dzieło?
Najpierw chciałabym napisać kilka słów o autorce tej głośnej powieści. Mianowicie Samantha Shannon to zaledwie 23-letnia angielska pisarka. I nie byłoby nic w tym dziwnego, w końcu wiele jest młodych pisarzy/pisarek. Jednak Shannon coś od nich odróżnia - ona w istocie napisała wspaniały debiut, którego po prostu nie da się odłożyć aż do momentu przeczytania ostatniej strony. Gdybym nie przeczytała na skrzydełku książki, iż jest to debiut - nie uwierzyłabym. Naprawdę. Nie ma co się oszukiwać - tak wciągających, tak dobrze napisanych debiutów nie ma praktycznie wcale. Dlatego każdą taką perełkę traktuję wyjątkowo, także i "Czas żniw" na mojej półce będzie miało swoje specjalne miejsce.
Postaram się Wam przybliżyć fabułę "Czasu żniw", jednak jest ona tak wielowątkowa i tak rozbudowana, że ciężko będzie to zrobić, nie zdradzając przy tym istotnych części fabularnych. Jest rok 2059. Nasza główna bohaterka to dziewiętnastoletnia Paige Mahoney, która jest jasnowidzem i to jednym z najrzadziej spotykanych. Są to osoby, które potrafią nawiązać kontakt z zaświatami, ich przeciwnością są zwyczajni ludzie- "ślepcy", którzy nie mają aury i żadnych nadprzyrodzonych umiejętności. Wydawałoby się, iż Paige powinna mieć wszystko, czego zapragnie. I można by powiedzieć, że tak jest. Ma wszystko oprócz... bezpieczeństwa. Prawda jest taka, iż nieustanie musi na siebie uważać, ponieważ państwo, w którym przyszło jej mieszkać nie patrzy zbyt przyjaznym okiem na odmieńców, na takich, jak ona.
Nasza bohaterka mieszka w Londynie - najważniejszym mieście państwa, jakim jest potężny Sajon. Na co dzień pracuje w barze, jednak to tylko przykrywka, mająca zapewnić jej bezpieczeństwo. Jest ona członkiem gangu, a raczej syndykatu, bo tak brzmi jego prawidłowa nazwa - zrzesza on innych podobnych jej ludzi, będących jasnowidzami, wyrzutkami społeczeństwa, którzy nieustannie muszą się oglądać za swoje ramię. Pewnego dnia Paige natrafia na rutynową kontrolę, co powoduje iż dziewczyna ląduje w Oksfordzie- tajemniczej kolonii karnej, której istnienie od dwustu lat jest skrzętnie ukrywane. Czy Paige uda się przeżyć w nowym miejscu, gdzie - dosłownie - będzie musiała zawalczyć o swoje życie?
Niesamowite... Naprawdę nadal jestem pod wrażeniem umiejętności pisarskich Samanthy Shannon. Nigdy bym nie powiedziała, że jest to literacki debiut. Jeśli ten pierwszy tom z tego siedmioczęściowego cyklu jest tak dobry, tak spójny i trzymający w napięciu, to co będzie dalej? Już podczas lektury ostatnich stron "Czas żniw" nie mogłam usiedzieć w miejscu i nieustannie zastanawiałam się, co jeszcze ta młoda autorka przygotowała dla swoich czytelników. Tak jakby chciała sprawić, aby jej fani popadli w załamanie nerwowe, bo podczas lektury tej książki Shannon po prostu trzymała moje emocje w garści.
Koncepcja świata stworzona przez Samanthę Shannon to kolejny aspekt tej powieści, któremu nic nie mogę zarzucić. To tak jakby ta pisarka za wszelką cenę starała się napisać o czymś, czego nie było. I potrafię to zrozumieć, i docenić. Mam już dość ciągle powtarzających się tych samych utartych schematów, których czytelnik ma już po prostu dość. Ile można czytać w kółko o tym samym? Shannon na rynek wydawniczy wniosła coś nowego, innowacyjnego, będącego powiewem świeżości. Dystopie po prostu uwielbiam, a "Czas żniw" będzie jedną z moich ulubionych.
Bohaterowie... I tym samym przechodzimy do kolejnych licznych plusów tej książki. Są wielowymiarowi i interesujący. Chyba nikogo nie zdziwię, iż napiszę, że to Naczelnik skradł większość mojej uwagi. Jest to postać mająca głębsze dno, a pod koniec lektury tej powieści byłam już utwierdzona w tym przekonaniu, które najpierw powoli kwitło w mojej głowie. Samantha Shannon dobrze wie, co robi, wydaje się wręcz, iż idealnie zaplanowała każdą najmniejszą część losów swoich dopracowanych postaci, a także ewolucję ich charakterów. Idealnym przykładem jest Paige, którą czytelnik w retrospekcjach widzi jako zagubioną dziewczynę, która nie do końca wie, co zrobić ze swoim życiem, ale już w finale tego dzieła to nie jest ta sama osoba. Inna, silniejsza i bardziej zdeterminowana, aby walczyć. Paige to jedna z najlepszych żeńskich kreacji postaci, o jakich kiedykolwiek miałam okazję czytać.
Wątek miłosny także znalazł swoje miejsce w tej książce (w tym momencie zapewne wielu z Was przewróciło oczami). Nie skreślajcie jednak "Czasu żniw", jeśli nie lubicie przerysowanych romansów. Ten taki nie jest. Sama nie wiem jakim cudem, ale dopiero praktycznie pod koniec lektury zorientowałam się, iż będzie romans, a przez całą resztę nawet tego nie dostrzegłam. Tak, miłość w tej powieści jest delikatna i subtelna i czytelnik nie wie, że właśnie tego chce do momentu, gdy wszystko staje się jasne. Wtedy wręcz nie potrafi wyobrazić sobie "Czasu żniw" bez owej historii miłosnej Paige. A z kim? Tego nie zdradzę, bo też musicie mieć frajdę z tej diabelnie dobrej lektury!
"Czas żniw" okazał się dla mnie zaskakujący na wielu płaszczyznach. Gdzieś tam po cichu, w najdalszych zakamarkach mojego umysłu myślałam sobie, że to niemożliwe, żeby ten debiut był tak dobry, jak czytałam w wielu recenzjach. I szczęśliwie mogę powiedzieć, że jest tak dobry, a nawet lepszy. Wzbudził we mnie całą szeroką gamę emocji i czekanie na drugi tom będzie istną torturą. Gorąco polecam!
"Nadzieja to jedyna rzecz, która może jeszcze wszystkich nas ocalić."
http://mojeksiazkoweniebo.blogspot.com/2014/10/samantha-shannon-czas-zniw.html
"The Bone Season" to powieść, o której słyszałam jeszcze przed polską premierą. Od razu czułam, iż jest to jedna z tych książek, które po prostu pokocham. I nie myliłam się. W polskim przekładzie tytuł brzmi: "Czas żniw", intrygująco, prawda? Jesteście ciekawi, jak spodobało mi się tak wychwalane w wielu recenzjach debiutanckie dzieło?
Najpierw chciałabym napisać kilka...
2014-06-24
"Wbrew zasadom" oraz "Wszystkie odcienie pożądania" to książki należące do niezwykle urzekającego cyklu szkockiej pisarki Samanthy Young. Już po przeczytaniu pierwszej części wiedziałam, że zapoznam się z kolejnymi i to obowiązkowo! Autorce tej udało się zrobić ze mną coś naprawdę wyjątkowego, bo gdy tylko zaczynam czytać jej powieści, nic innego nie ma dla mnie znaczenia. Nic dziwnego, gdy usłyszałam, iż kolejny tom, "Sztuka uwodzenia" ukaże się w czerwcu, z niecierpliwością wyczekiwałam daty premiery.
Tym razem główne skrzypce grają Olivia Holloway oraz Nate Sawyer, bohaterowie, których czytelnik miał okazję poznać w poprzednich częściach. Oboje rozpoczynają niebezpieczną grę ze swoimi uczuciami, licząc na to, że nie zaważy ona na ich przyjaźni. Miłość ma jednak to do siebie, że przychodzi niespodziewanie i toczy się swoim własnym torem.
Olivia, nazywana przez przyjaciół Liv, jest niepewną siebie kobietą, widzącą w sobie same kompleksy, nie dziwota, że ma problemy z nawiązaniem jakichkolwiek relacji z płcią przeciwną. Na horyzoncie na szczęście jest Nate, jej najlepszy przyjaciel, ale także i nałogowy playboy. W przypływie desperacji Liv prosi Nate'a o pomoc w staniu się świadomą swoich atutów kobietą. Bohaterowie zawierają prostą umowę: to, co się stanie nie będzie miało żadnego wpływu na ich przyjaźń. Z czasem to, co początkowo miało być "pomocą" przeradza się w coś więcej. Lekcje stają się namiętniejsze, przepełnione emocjami, co powoduje coraz bardziej napiętą atmosferę. To Nate jest tym, który boi się otworzyć, świadomie odgradza się od jakichkolwiek uczuć, ale to Liv jest tą, która może skończyć ze złamanym sercem.
Jak ostatecznie zakończy się ich historia? I czy ich przyjaźń przetrwa?
Książki Samanthy Young zdecydowanie mają coś w sobie. To naprawdę magiczne, przepełnione ciepłem i emocjami historie różnych miłości. Nie jest jednak tak łatwo, bo autorka umiejętnie wplata w fabułę dramaty. Te dramaty jednak nie są sztuczne, czy wymuszone, ale ukazują problemy, które aż kipią realnością.
Najlepsze jest to, że "Wbrew zasadom", "Wszystkie odcienie pożądania" oraz "Sztuka uwodzenia" są tak do siebie zbliżone poziomem, że trudno jest dla mnie wybrać najlepszą powieść, gdybym jednak musiała, byłby to pierwszy tom. Może dlatego, że ta historia wydała mi się najciekawsza i wzbudziła we mnie najwięcej emocji, a może dlatego, że to prequel i mam do niego sentyment. Z pewnością Samancie Young nie brakuje pomysłów na nowe opowieści, które z pewnością zachwycą fanów autorki.
Jedną i w mojej opinii najistotniejszą zaletą tej książki jest warsztat pisarski Samanthy Young. Fakt, pisarka ma mocne podstawy do kreowania fabuły, ale to nie wszystko, wykonanie przecież jest równie ważne, a nawet ważniejsze. Autorka potrafi się popisać świetnie wyrobionym warsztatem pisarskim, ogromnie absorbującym, sprawiającym, że czytanie jest prawdziwą przyjemnością. W odpowiednich chwilach Young potrafi tak umiejętnie naładować swoich bohaterów emocjami, że te jakby przechodzą na czytelnika.
Nie pozostaje mi nic innego, jak gorąco Wam polecić przeczytanie "Sztuki uwodzenia", której tytuł jest bardzo trafny w odniesieniu do treści. To płomienna, kipiąca namiętnością opowieść, która bez wątpienia przypadnie do gustu każdemu, kto w skrytości jest romantykiem. Ci, którzy zapoznali się z poprzednimi tomami serii Samatny Young wiedzą, co ich czeka; niezapomniana historia, pełna emocji i wzruszeń. Gwarantuję Wam, że pokochacie Olivię i Nate'a, tak samo jak Jocelyn i Bradena oraz Johannę i Camerona. Polecam!
http://mojeksiazkoweniebo.blogspot.com/2014/07/samantha-young-sztuka-uwodzenia.html
"Wbrew zasadom" oraz "Wszystkie odcienie pożądania" to książki należące do niezwykle urzekającego cyklu szkockiej pisarki Samanthy Young. Już po przeczytaniu pierwszej części wiedziałam, że zapoznam się z kolejnymi i to obowiązkowo! Autorce tej udało się zrobić ze mną coś naprawdę wyjątkowego, bo gdy tylko zaczynam czytać jej powieści, nic innego nie ma dla mnie znaczenia....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-03-23
Samantha Young to pisarka i wielbicielka szkockich powieści. Ukończyła Uniwersytet Edynburski. Autorka ta zdobyła moją sympatię książką "Wbrew zasadom", nic więc dziwnego, że byłam bardzo podekscytowana, gdy usłyszałam, że w Polsce nakładem Wydawnictwa Burda Książki ukaże się druga część tej serii pt. "Wszystkie odcienie pożądania".
Samantha Young zastosowała bardzo popularny zabieg. Akcja pierwszej części toczyła się w Edynburgu, gdzie głównymi bohaterami byli Jocelyn oraz Braden, w drugim tomie miejsce pozostaje niezmienne, a zmieniają się pierwszoplanowe postacie. Dzięki temu sprytnemu zabiegowi autorka ma pewność, że nie zabraknie jej pomysłów. Ja sama jestem zwolenniczką takich rozwiązań, lubię cykle powieści, w których każdy kolejny tom opowiada o historii innych postaci.
Johanna Walker, główna bohaterka, ma zaledwie dwadzieścia cztery lata, ale to właśnie ona pełni funkcję głowy rodziny. Opiekuje się swoim młodszym bratem Cole'em oraz matką alkoholiczką, od której nigdy nie zaznała miłości. Johanna podejmuje wszystkie decyzje z myślą o zapewnieniu jak najlepszego życia swojemu bratu - nawet wybór swojego partnera jest mu podporządkowany. Mężczyźni, których wybiera są stateczni, bogaci i sprawiają, że czuje się bezpiecznie.. Jednak takie związki nie są tym, czego kobieta tak naprawdę pragnie. Nie ma w nich namiętności i miłości, a poza tym bohaterka udaje kogoś, kim naprawdę nie jest. Zmienia się to, gdy w jej życie wkracza niebezpiecznie przystojny Cameron MacCabe. Czy Johanna w końcu zawalczy o swoje własne szczęście?
Pamiętam, jak zaczęłam czytać "Wbrew zasadom" i... skończyło się na tym, że książkę tą skończyłam w zastraszająco szybkim tempie, konkretnie za pierwszym "podejściem". Naprawdę jest mało takich powieści, które aż tak potrafią czytelnikiem zawładnąć. Samancie Young udało się to zrobić ze mną. "Wszystkie odcienie pożądania" także pochłonęły mnie od samego początku. To niesamowite co dobra lektura może zrobić z człowiekiem. Poniekąd wiedziałam czego się spodziewać, ponieważ pierwszy tom tej serii naprowadził mnie na właściwy trop. Autorka naprawdę umie pisać, jej warsztat pisarski całkowicie do mnie przemawia i nie mogę mu odmówić tego "czegoś". Jest lekki, przyjemny i totalnie absorbujący. Pisarce naprawdę nie można odmówić talentu do pisania.
Powieści określane mianem erotycznych często są cóż... naiwne i nie da się tego ukryć. Fabuła często jest naciągana do granic możliwości, a książki z tego gatunku często mało czym się różnią. Mają być przyjemnym umilaczem czasu, ale nic poza tym. Seria Samanthy Young udowadnia, że owszem, takie książki mogą nieść za sobą coś więcej, co zauważyłam już podczas czytania pierwszej części, "Wbrew zasadom", jednak w sequelu jest to widoczne jeszcze bardziej. Autorka nie boi się poruszać ciężkich tematów, nie unika ich, pokazuje, że istnieją, pomimo tego, iż zazwyczaj są one unikane. I takim oto trafem "Wszystkie odcienie pożądania" ukazują problem alkoholizmu i przemocy w rodzinie. Odzwierciedlają bezwarunkową miłość rodzeństwa, siostrę, dla której ważniejsze jest dobro i szczęście brata, niż jej własne.
"Wszystkie odcienie pożądania" mogą wydawać się łatwe do zaszufladkowania, ale podejmując zbyt pochopne decyzje można po prostu potraktować pisarkę niesprawiedliwie. Seria stworzona przez Samanthę Young wybija się na tle innych "greyopodobnych" historii, nie tylko przez ciekawszą fabułę, ale także przez bardzo dobry warsztat pisarski autorki i świetną kreację bohaterów. Polecam zapoznanie się z tym cyklem, czas przy nim spędzony z pewnością nie będzie należał do zmarnowanych!
http://mojeksiazkoweniebo.blogspot.com/2014/03/samantha-young-wszystkie-odcienie.html
Samantha Young to pisarka i wielbicielka szkockich powieści. Ukończyła Uniwersytet Edynburski. Autorka ta zdobyła moją sympatię książką "Wbrew zasadom", nic więc dziwnego, że byłam bardzo podekscytowana, gdy usłyszałam, że w Polsce nakładem Wydawnictwa Burda Książki ukaże się druga część tej serii pt. "Wszystkie odcienie pożądania".
Samantha Young zastosowała bardzo...
2013-02-06
"Atrofia" jest pierwszą częścią serii "Chemiczne światy" autorstwa Lauren DeStefano. Muszę przyznać, że opis bardzo mnie zachęcił, nie ma co ukrywać, zapowiadała się świetna i oryginalna lektura, nie czekając więc przystąpiłam do niej, a teraz podzielę się z Wami swoimi wrażeniami.
„Prawdziwa miłość nie ma nic wspólnego z żadną nauką - ... - Jest naturalna jak błękit nieba nad naszymi głowami.”
Główną bohaterką jest Rhine, która mieszka w świecie zniszczonym przez III Wojnę Światową na jedynym kontynencie, który przetrwał, czyli w Ameryce Północnej. Dziewczynie przyszło żyć w trudnych warunkach, bowiem w jej świecie każdy musi być biologicznie idealny. Kobiety najczęściej dożywają dwudziestego pierwszego roku, a mężczyźni - dwudziestego piątego. Dlatego wielu bogaczów pragnie mieć perfekcyjną żonę, a nawet kilka, bowiem wtedy zwiększają się szanse na poczęcie potomka. Nie żenią się jednak w tradycyjny sposób, bo istnieją łowcy, którzy porywają młode dziewczęta. Taki los spotyka Rhine, która ma poślubić Lindena, wprowadza się do jego posiadłości i zamieszkuje z jego dwiema żonami: Jenną i Cecily. Wszystkie żony są pod ścisłą kontrolą ojca Lindena - Mistrza Vaughna. W posiadłości jednak dziewczyna odnalazła szczęście, bo spotkała przystojnego służącego Gabriela i jej los jeszcze bardziej się skomplikował.
„Nie da się nikogo zatrzymać na tym świecie samą miłością.”
Muszę przyznać, że książki o tematyce dystopijnej średnio mi się podobają. Chyba nadal wolę dobry, tradycyjny paranormal romance, ale postanowiłam zrobić wyjątek i jestem z niego bardzo zadowolona. "Atrofia" to bez wątpienia bardzo oryginalna i warta uwagi pozycja. Lauren DeStefano niesamowicie wykreowała świat ludzi perfekcyjnych, którzy żyją w równie perfekcyjnym świecie. Uważam, że seria "Chemiczne światy" zasługuję na uwagę i szerszy rozgłos, bo jest książką naprawdę dobrą.
http://www.destructionorsalvation.blogspot.com/2013/02/lauren-destefano-atrofia.html
"Atrofia" jest pierwszą częścią serii "Chemiczne światy" autorstwa Lauren DeStefano. Muszę przyznać, że opis bardzo mnie zachęcił, nie ma co ukrywać, zapowiadała się świetna i oryginalna lektura, nie czekając więc przystąpiłam do niej, a teraz podzielę się z Wami swoimi wrażeniami.
„Prawdziwa miłość nie ma nic wspólnego z żadną nauką - ... - Jest naturalna jak...
2014-08-19
"Są na świecie trzy rzeczy, w które naprawdę wierzę.
Że prawda nas uwolni. Że kłamstwa to więzienie, które sami sobie budujemy.
I że Shaun mnie kocha. Reszta to szczegóły."
W 2014 rok wynaleziono lek na raka i skuteczną szczepionkę przeciw grypie, jednak coś poszło nie tak. Przy okazji naukowcy wytworzyli wirusa o nazwie Kellis-Amberlee, który sprawia, iż martwi ożywają, stają się żądnymi mięsa zombie. Obecnie, w 2041 roku ludzkość wyszła na prostą i odbudowała swoje życie. Szybko okazuje się jednak, iż ożywające trupy to nie jedyne zagrożenie czyhające na ludzi. Prawdziwe niebezpieczeństwo stanowią władze, które sprytnie manipulują całym społeczeństwem.
Głównymi bohaterami tej trylogii są bloggerzy z Przeglądu Końca Świata, dla których najważniejszą wartością w życiu jest prawda. To jej wyznawaniem kierują się w swoich postach, to prawdę pragną przekazywać swoim czytelnikom. W "Blackout" zbliżają się do nieuniknionego finału... Odkryją oni spisek władz i za wszelką cenę będą chcieli go ujawnić, nie bacząc na poświęcenia, których będą musieli dokonać. Jak wielu z nich dotrze do samego końca?
Zanim przystąpiłam do pisania recenzji porządnie musiałam opanować mętlik w swojej głowie. Uwierzcie mi, jak z ciężkim sercem przyszło mi się pożegnać z tą wspaniałą trylogią, która dostarczyła mi tyle niezapomnianych przeżyć i emocji. Gdy przeczytałam "Feed" zrozumiałam, że powieść Miry Grant nie skupia się na zombie, że nie są oni motorem napędowym jej serii. I to pokochałam. Gdy skończyłam "Deadline" siedziałam bezruchu i nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Takiego zakończenia sequelu w życiu bym nie przewidziała, pisarka po prostu całkowicie mnie zaszokowała i wywołała ogromny niepokój. Natomiast gdy wraz z kolejnymi stronami zbliżał się koniec "Blackout" czułam smutek, bo doszło do mnie, że to naprawdę koniec. Że nie będzie więcej przekomarzanek Shauna i nieubłaganego dążenia do wygłaszania prawdy bloggerów Przeglądu Końca Świata. Finałowy tom skończyłam czytać po pierwszej nocy i naprawdę ciężko było mi zasnąć, bo w mojej głowie kotłowało się milion myśli. Zaprzeczałam, że to koniec, bo tak nie może przecież być. Ta książka po prostu zostawiła mnie pełną emocji, z którymi nie wiedziałam, co zrobić.
Historia Miry Grant, jak już wspomniałam nie prawi o zombie, choć wiele osób z opisu fabuły może tak właśnie wnioskować. Opowieść tej autorki z zatrważającą prawdą odnosi się do współczesności, choć jest przecież fikcją. Okazuje się, że najgorsze niebezpieczeństwo nie czyha ze stron zombie, ale ze strony osób na wysokich szczeblach kariery, gdzie królują pieniądze. Ironiczne, prawda? Że nawet ożywający martwi nie są w stanie zmienić wartości, którymi niektórzy ludzie się kierują.
Ze szczęściem i ulgą odetchnęłam, gdy Mira Grant udźwignęła brzemię własnych pomysłów. Ci, co czytali "Deadline" bez problemu mnie zrozumieją. Pisarka choć genialnie zakończyła sequel, powodując u czytelników niemal szok, bałam się o finałową część. Obawiałam się, iż autorka po prostu nie da sobie rady z wiarygodnym i logicznym wyjaśnieniem. Moje obawy nie miały żadnego uzasadnienia w rzeczywistości, a Mira Grant udowodniła, jak wybitną pisarką jest. Sam jej pomysł wirusa Kellis-Amberlee zasługuje na ogromne uznanie, a sposób, w jaki dokładnie go przedstawiła jest jeszcze bardziej zachwycający. Nie ma tutaj mowy o żadnych niedopowiedzeniach i niezgodnościach, bo każdy aspekt został dogłębnie przemyślany.
Misternie konstruowanie intryg wychodzi Mirze Grant doskonale. I zdaję sobie sprawę, że moja recenzja jest ogromną laurką, nie mogę jednak nic złego napisać o tej pisarce. W "Blackout" akcja toczy się dwutorowo, dzięki czemu czytelnik ma okazję poznać dwa punkty widzenia bohaterów, będących w kompletnie innych miejscach i radzących sobie z własnymi problemami. Wielowątkowość to kolejny plus warsztatu pisarskiego Miry Grant. Jeśli chodzi o bohaterów, to czytelnik nie może zrobić nic innego, jak przecierać ze zdumienia oczy widząc, jak genialnie zostali oni wykreowani. Każda postać odznacza się innymi cechami, które czynią ją wyjątkową i unikalną. Nie są płaskie i bez życia, czasami czułam się, jakby zostali oni żywcem wyrwani w rzeczywistości i umieszczeni na kartach powieści.
Zawsze obawiam się o ostatnie tomy serii. Ciężkim zadaniem jest zakończenie całej historii w satysfakcjonujący sposób, o dobre zamknięcie wątków i przedstawienie dalszego życia bohaterów. Będąc szczerą, Mira Grant nie rozczarowała mnie, ale z pewnością wywołała u mnie niedosyt. Wiem, że to jedyne słuszne zakończenie, jednak po prostu chyba nie byłam gotowa na pożegnanie się z całą ekipą Przeglądu Końca Świata. I chyba nigdy bym nie była, a zbędne przedłużanie tej opowieści nic by nie dało, bo byłoby to tylko odwlekanie nieuniknionego.
Ciężko mi uwierzyć, że to koniec. Że więcej nie wrócę do tego przerażająco prawdziwego świata i historii, którą pochłania się z wypiekami na twarzy i szybko bijącym sercem. Ale tak jest. Trylogię Przegląd Końca Świata poleciłabym bez wahania absolutnie każdemu. Nawet tym osobom, które myślą, że nie gustują w takich klimatach. Uwierzcie mi, Mira Grant przedefiniuje Wasz gust i sprawi, że ta seria stanie się Waszą ulubioną. Gorąco polecam!
"Nie da się przekroczyć granicy szaleństwa i wrócić bez szwanku."
"Są na świecie trzy rzeczy, w które naprawdę wierzę.
Że prawda nas uwolni. Że kłamstwa to więzienie, które sami sobie budujemy.
I że Shaun mnie kocha. Reszta to szczegóły."
W 2014 rok wynaleziono lek na raka i skuteczną szczepionkę przeciw grypie, jednak coś poszło nie tak. Przy okazji naukowcy wytworzyli wirusa o nazwie Kellis-Amberlee, który sprawia, iż martwi...
2014-10
Powieść "Dzień, w którym umarłam" była jedną z wrześniowych zapowiedzi, których wyczekiwałam. Opis wydawał mi się ciekawy, intrygujący, ale jednocześnie wiedziałam, żeby nie oczekiwać po niej zbyt wiele, bo to debiut literacki, a nie od dzisiaj wiadomo, że rządzą się one swoimi prawami. Autorką tej książki jest Belen Martinez Sanchez, młodziutka hiszpańska pisarka, laureatka konkursy literackiego na najlepszą powieść młodzieżową. Jesteście ciekawi, jak mi się spodobała? Cóż, fajerwerków z pewnością nie było.
Główną bohaterką tej historii jest Diletta Mair. Wyróżnia ją heterochromia, czyli różnobarwność tęczówek. Jednak nie tylko przez ten aspekt jest inna: Diletta bowiem widzi także duchy odkąd tylko pamięta. Nauczyła się, aby o tym nie mówić i za wszelką cenę starać się je ignorować. Całe jej życie ulega niewyobrażalnej zmianie, gdy drugiego października dwa tysiące trzeciego roku nastolatka umiera. Diletta odkrywa, iż naprawdę istnieje życie po śmierci... A wraz z nimi anioły i demony.
Mam mieszane uczucia po lekturze tej książki. Z jednej strony czytało się ją naprawdę szybko, ale z drugiej raziły mnie mankamenty tutaj występujące, co po prostu nie pozwoliło mi w pełni na czerpanie z przyjemności z czytania. Muszę przyznać, że to jedna z tych powieści, do których czytania najzwyczajniej w świecie się zmuszałam. Widać gołym okiem, że jest to debiut, a Belen Martinez Sanchez ma jeszcze przed sobą długą drogę do ulepszenia swojego warsztatu pisarskiego. Nie udało jej się na tyle mnie zaciekawić, żebym z wypiekami na twarzy pochłaniała losy Diletty. Koncepcja aniołów i demonów to temat rzeka i naprawdę wiele w tej dziedzinie można zdziałać, jednak tutaj według mnie została ona zbyt słabo rozwinięta i zarysowana, tak jakby pisarka nie do końca wiedziała, jak ją czytelnikowi przedstawić. Sanchez także nie udało się uniknąć tego błędu, który spotyka innych początkujących pisarzy: zbyt szybko starała się wyjaśnić swoje pomysły. Efekt? Pozbawienie tego uczucia zaintrygowania, ciekawości już na samym wstępie.
Bohaterowie zwyczajnie do mnie nie przemówili. Tej młodej hiszpańskiej pisarce brak jeszcze wprawy w pisaniu, a tym bardziej kreowaniu ciekawych osobowości. Diletta jest jedną z tych głównych postaci, których nie da się polubić. Nieustannie irytująca, infantylna, często płacząca i generalnie po prostu sprzeczna. Z jednej strony autorka "Dnia..." stara się zaprezentować ją jako asertywną osobę, a z drugiej jako typową sierotkę występującą w tego rodzaju książkach. Jakby sama nie mogła się zdecydować na jeden wariant. Jeśli chodzi o męską stronę do wzdychania - tutaj takiej nie znalazłam, choć w zamierzeniu miał zapewne być to Alois Petersen. Ja naprawdę wiele rozumiem i sama wprost uwielbiam sarkastycznych bohaterów, ale lubię powtarzać, że we wszystkim trzeba zachować umiar. A Alois niebotycznie wkurza, sprawiał, że chciałam zarzucić tę lekturę i nigdy do niej nie wracać. Podobnie jak u Diletty, u niego też dostrzegłam tą sprzeczność w zachowaniu. Odniosłam wrażenie, jakby Belen Martinez Sanchez brakowało konsekwencji w tworzeniu bohaterów i nadawaniu im unikalnych cech charakteru.
Powieść "Dzień, w którym umarłam" niestety, ale nie spodobała mi się. Zapewne gdybym była o kilka lat młodsza, pisałabym teraz pozytywną recenzję. Młodsza jednak nie jestem i ta książka utwierdziła mnie w przekonaniu, że nawet w powieściach typu young adult poszukuję czegoś, co mnie pochłonie i zaciekawi. Jednak to, że mi ona nie przypadła do gustu, wcale nie znaczy, że u Was będzie tak samo. Jestem pewna, że osobom poszukującym lekkiej i niewymagającej lektury to dzieło się spodoba.
http://mojeksiazkoweniebo.blogspot.com/2014/10/belen-martinez-sanchez-dzien-w-ktorym.html
Powieść "Dzień, w którym umarłam" była jedną z wrześniowych zapowiedzi, których wyczekiwałam. Opis wydawał mi się ciekawy, intrygujący, ale jednocześnie wiedziałam, żeby nie oczekiwać po niej zbyt wiele, bo to debiut literacki, a nie od dzisiaj wiadomo, że rządzą się one swoimi prawami. Autorką tej książki jest Belen Martinez Sanchez, młodziutka hiszpańska pisarka,...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-11-02
Zawsze mam tak, że do twórczości polskich pisarzy podchodzę z ostrożnością, tak wiele razy się na niej sparzyłam. Mimo to chętnie sięgam po książki naszych rodzimych autorów, mając nadzieję, że trafię na jakąś powieść, która mnie po prostu zachwyci. I tak miałam w przypadku "Dwudziestej szóstej ofiary" autorstwa Moniki Siudy.
Początek "Dwudziestej szóstej ofiary" zaczyna się dosyć niepozornie. Małżeństwo wyczekuje na swój upragniony urlop, dzięki któremu będą mogli w końcu odpocząć od miejskiego zgiełku. Ich przygotowania do wakacji są poprzeplatane innymi, bardziej strasznymi i mrożącymi krew w żyłach wydarzeniami. Ktoś w okrutny sposób torturuje, a następnie morduje mężczyzn. Jak losy - wydawałoby się - zwyczajnego małżeństwa są połączone z tymi morderstwami? I w końcu, kto okaże się tytułową dwudziestą szóstą ofiarą?
Narracja w "Dwudziestej..." toczy się dwutorowo. Z jednej strony obserwujemy losy małżeństwa Irmy i Grzegorza, a z drugiej niegdyś policjanta, a obecnie prywatnego detektywa Tomasza Polaka. Nie da się ukryć, że dla czytelnika nijak te wydarzenia się ze sobą splatają. Nie ma się jednak czego bać, wraz z postępem lektury wszystko zaczyna się rozjaśniać i łączyć w interesujący sposób. Bardzo spodobał mi się ten celowy zabieg, w którym Monika Siuda połączyła różne zdarzenia w jedną, spójną i nienaruszalną całość. Nawet wtedy, gdy większość zaczynało układać mi się w głowie rozwiązanie, wciąż tak naprawdę nie mogłam być niczego pewna. Nie mogę tutaj napisać zbyt wiele, aby nie zdradzić Wam niczego istotnego, napiszę więc tylko tyle: pozory mylą.
To, co najbardziej mnie oczarowało, a jednocześnie przeraziło to psychodeliczny klimat tego dzieła. On jest po prostu mroczny, otoczony aurą tajemniczości, sprawiający, że czytelnik tak naprawdę nie ma bladego pojęcia, czego się spodziewać. Intryga misternie uknuta przez polską pisarkę nie przypomina nic, co bym wcześniej czytała. Zdarzenia, które na początku wydawały mi się w ogóle ze sobą niepowiązane, w dalszej części lektury zaczęły nabierać sensu i nie mogłam sama sobie się nadziwić, że nie na to nie wpadłam. Monika Siuda ma wyobraźnię, tego z pewnością nie można jej odmówić, ale ma także odpowiednie umiejętności do stworzenia dobrego kryminału. Fabuła w "Dwudziestej szóstej ofierze" jest wielowątkowa i interesująca, nie ukrywam jednak, że na początku ciężko było mi się "wbić" w tę książkę i obawiałam się, czy jej nietypowy klimat przypadnie mi do gustu. Moje obawy okazały się bezpodstawne - bardzo szybko doceniłam umiejętność kreowania napięcia autorki, co sprawiało, że jej powieść pochłania się z wypiekami na twarzy.
Moja recenzja jest więcej niż pozytywna, więc można by przypuszczać, że ocena będzie znacznie wyższa, jednak taka nie jest. To, co mi się nie spodobało to trudny początek, który okazał się dla mnie po prostu ciężki do przebrnięcia. Mam tutaj namyśli fakt, że nie był on zbyt interesujący; w końcu przygotowania do wakacji nie są czymś wyjątkowym. Wiem jednak, że są czytelnicy mało wytrwali, którzy po nudnej lekturze parunastu stron bardzo szybko by się poddali. Cieszę się, że ja tego nie zrobiłam.
"Dwudziesta szósta ofiara" ogromnie mi się spodobała i gdy tylko przebrnęłam przez żmudny początek, udzielił mi się jej specyficzny klimat. Monika Siuda stworzyła kryminał, który wciąga do swojego świata i zachęca czytelnika do rozwikłania zagadki. Chętnie zapoznam się z innymi dziełami tej pisarki. Polecam!
http://mojeksiazkoweniebo.blogspot.com/2014/11/monika-siuda-dwudziesta-szosta-ofiara.html
Zawsze mam tak, że do twórczości polskich pisarzy podchodzę z ostrożnością, tak wiele razy się na niej sparzyłam. Mimo to chętnie sięgam po książki naszych rodzimych autorów, mając nadzieję, że trafię na jakąś powieść, która mnie po prostu zachwyci. I tak miałam w przypadku "Dwudziestej szóstej ofiary" autorstwa Moniki Siudy.
Początek "Dwudziestej szóstej ofiary" zaczyna...
2014-01-17
Bardzo chętnie sięgam po książki z gatunku paranormal romance- w zasadzie czytam najwięcej właśnie ich. Uwielbiam magiczny klimat, który nad sobą roztaczają, a także to, jak "proste" i przyjemne są. A jeśli pojawia się romans- to jeszcze lepiej! Bądźmy szczerzy - przy takich powieściach nie musimy wysilać za bardzo swoich szarych komórek. I to jest najlepsze; fakt, iż po ciężkim dniu czeka na mnie lekka lektura, która odwróci moją uwagę od problemów i obowiązków.
"Urodzona o północy" otwiera serię Wodospady Cienia autorstwa amerykańskiej pisarki C.C Hunter. Główną bohaterką tej powieści jest Kylie Galen, szesnastoletnia dziewczyna, której życie zmienia się niewyobrażalnie za sprawą kilku czynników. Najpierw umiera jej babcia, potem rzuca ją chłopak, jej rodzice się rozwodzą, a na dokładkę tego widuje tajemniczego mężczyznę, którego nie widzi nikt oprócz niej samej i nie ma pojęcia dlaczego tak jest. Ciężko tu mówić o szczęściu, prawda? Udział w nieodpowiedniej imprezie pociąga za sobą kolejne wydarzenia, w efekcie których Kylie ląduje w obozie dla trudnej młodzieży w Wodospadach Cienia.
Kylie trafia w sam środek nowego miejsca i pośród osób, które nie tylko są "trudne", ale także i dziwne. Dziewczyna szybko się przekonuje, iż sama jest częścią tego świata, nie ma tylko pojęcia kim dokładnie...
Nie sposób nie zwrócić uwagi na mankamenty tej powieści, które znowu nie są tak jakoś specjalnie liczne, ale za to często spotykane. Autorkom YA chyba bardzo ciężko jest się wyzbyć schematyczności. C.C Hunter także to się nie udało. Jest nastolatka, całkiem zwyczajna, niczym się nie wyróżniająca, która trafia w nowe miejsce, gdzie przykuwa uwagę dwóch przystojnych chłopaków. I tak oto na moich oczach zrodził się trójkąt, ale żeby było jeszcze lepiej, trójkąt ostatecznie okazał się być kwadratem, więc kompletnego braku oryginalności pisarce nie zarzucę. Pomijając sztampową fabułę, Hunter spisała się świetnie we wszystkim innym. Ja i główna bohaterka nie polubiłyśmy się. Jak dla mnie okazała się ona zbyt płaczliwa i mało asertywna. Doceniłam za to kreację Lucasa, Holiday, Delli i Mirandy. Te postacie naprawdę okazały się być pełnokrwiste, a nie płaskie, mało wymiarowe i po prostu nudne. Najbardziej swoją osobowością ciekawi mnie Lucas, więc nie ciężko się domyślić, że to właśnie mu, a nie Derekowi kibicuję.
Autorka od początku nie pozostawia czytelnikowi żadnych złudzeń, iż to wątek miłosny będzie machiną napędową jej dzieła i wcale mi to nie przeszkadzało, bo ja lubię dobre romanse, a ten w "Urodzonej o północy" jest całkiem niezły. Moim zdaniem Derek pojawiał się za często, bo to Lucas intrygował mnie swoją tajemniczą osobowością. Mam nadzieję, że w kontynuacji będzie go o wiele więcej.
Akcja, akcja i jeszcze raz akcja - to główny plus "Urodzonej o północy". Czytelnik od początku zostaje wrzucony bez litości w wir wydarzeń. Tym samym autorka zagwarantowała sobie mocne i dobre wejście. Przy takiej konstrukcji akcji oderwanie się od książki jest naprawdę ciężkie i potrzeba do tego silnej woli. Ponadto tempo akcji jest-rzekłabym- równomierne. W jednej chwili rozdział po rozdziale coś się dzieje, a w drugiej wszystko toczy się spokojnym torem. I to okazało się strzałem w dziesiątkę, bo mi, jako czytelnikowi pozwoliło na spokojne rozeznanie się w wydarzeniach i zrozumienie fabuły.
Koncepcja istot nadnaturalnych według C.C Hunter spodobała mi się, mimo iż wielkich rewelacji tutaj nie znajdziemy. Występują wilkołaki, wampiry, Fae... Wszystko to jest przedstawione w interesujący sposób. Zauważyłam, iż autorka w "Urodzonej o północy" w pewien sposób stworzyła sobie drogę do rozbudowania świata fantastycznego swojej powieści, tzn. mamy tutaj zaczątki jakichś większych koncepcji. W tej książce stworzenia nadnaturalne nie zamykają się jedynie w prostym schemacie, w jednym miejscu. Widać, iż pisarka wie, co robi i zmierza w dobrym kierunku do uczynienia kolejnych części jeszcze lepszymi. Jestem bardzo ciekawa jak rozwinęła swoje pomysły w kontynuacji.
Nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała o świetnym wydaniu graficznym książki. Okładka, na której widzimy młodą dziewczynę, otoczoną przez las nie dość, że jest trafiona to jeszcze przyjemna dla oka. W rzeczywistości prezentuje się jeszcze lepiej i bardziej magicznie.
Podsumowując: "Urodzona o północy" pochłonęła mnie na kilka dni i gdyby nie fakt, że czekały na mnie obowiązki, skończyłabym ją w kilka godzin. Książkę tę polecam nie tylko wielbicielom paranormal romance, ale także osobom, które poszukują czegoś lekkiego i nieskomplikowanego do przeczytania. C.C Hunter stworzyła barwną, fantastyczną powieść z mocno zarysowanym wątkiem miłosnym, którą warto przeczytać. Polecam!
http://mojeksiazkoweniebo.blogspot.com/2014/01/cc-hunter-urodzona-o-ponocy.html
Bardzo chętnie sięgam po książki z gatunku paranormal romance- w zasadzie czytam najwięcej właśnie ich. Uwielbiam magiczny klimat, który nad sobą roztaczają, a także to, jak "proste" i przyjemne są. A jeśli pojawia się romans- to jeszcze lepiej! Bądźmy szczerzy - przy takich powieściach nie musimy wysilać za bardzo swoich szarych komórek. I to jest najlepsze; fakt, iż po...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-05-24
Obóz w Wodospadach Cienia to oficjalnie miejsce dla problematycznej młodzieży, ale tak naprawdę przeznaczone jest tylko dla nadnaturalnych istot wszelkiej maści: wampirów, wilkołaków, czarownic, elfów... Tam właśnie trafia Kylie Galen, nasza główna bohaterka, która zmaga się z odkryciem, do jakiego gatunku należy, a nikt nie potrafi udzielić jej jednoznacznej odpowiedzi. Przebywając w obozie dziewczyna powoli zaczyna odkrywać inne swoje niesamowite umiejętności. Oprócz pytań o własną tożsamość musi zmagać się z pewnym uporczywym duchem twierdzącym, iż ktoś jej bliski niedługo umrze. I jeszcze ta skomplikowana sytuacja uczuciowa... Jej znajomość z Derekiem - półelfem wydaje się zmierzać ku dobrej drodze, ale jest jeszcze Lucas - wilkołak, który pomimo tego, że opuścił obóz wciąż pojawia się w jej snach...
Bestsellerowa saga Wodospady Cienia rozpoczęta "Urodzoną o północy" od razu przypadła mi do gustu. Jestem ogromną fanką powieści fantastycznych, a jeśli są one urozmaicone wątkiem miłosnym - to jeszcze lepiej. C.C Hunter pierwszym tomem skutecznie mnie zachęciła do dalszego poznania losów wykreowanych przez nią bohaterów. "Przebudzona o świcie" to kontynuacja tej serii. Pierwsza część była jedynie wstępem, wprowadzeniem do historii. W drugim tomie natomiast toczy się właściwa akcja. I to jakim tempem! Nieustannie coś się dzieje, nie ma miejsca na nudę.
Akcja, akcja i jeszcze raz akcja. Na to naprawdę nie można narzekać. Od pierwszego rozdziału czytelnik jest wrzucany na głęboką wodę i nie ma ani chwili wytchnienia. Z jednej strony jesteśmy bombardowani miłosnymi rozterkami głównej bohaterki, a z drugiej jej własnym pytaniem, odkryciem do jakiego gatunku należy. To drugie osobiście chyba bardziej mnie zaciekawiło. W połowie lektury po prostu nie mogłam się doczekać, kiedy w końcu będzie jasne czym Kylie jest. Niestety nie otrzymałam jednoznacznej odpowiedzi, ale w świetle wydarzeń, które ukazały się w tym tomie jestem bardzo ciekawa, jak C.C Hunter rozwinie ten wątek, bo ma naprawdę duże pole do manewru.
Warsztat pisarski... i tym sposobem przechodzę do kolejnego plusu tej książki. Styl pisania C.C Hunter jest raczej lekki i nieskomplikowany, przez co jej seria idealnie nadaje się na długie wieczory. Autorka - powiedziałabym - nadaje na takich samych falach co młodzież (do której ja także się zaliczam). Umie trafić do czytelnika, zaciekawić, zaintrygować i wciągnąć do lektury na długie godziny.
"Przebudzona o świcie" w moim odczuciu ma jedną wadę, oczywiście to czysty subiektywizm, nie każdy może uważać to za minus. Akcja toczy się na naprawdę najwyższych obrotach, ale nie miałabym nic przeciwko temu, gdyby autorka poświęciła mniej czas na miłostki Kylie, a więcej na rozwijaniu pobocznych wątków, takich jak JBF - organizacja, która zajmuje się sprawami istot nadnaturalnych. To jest temat, który szalenie mnie interesuje. Problemy miłosne głównej bohaterki nie są nudne, bo o to C.C Hunter zadbała, ale jest tego po prostu za dużo, przez co robi się to za mocno lukrowate. W pewnym momencie odkryłam, że ciągłe czytanie o tym, jak Kylie zachwyca się ciałem Dereka stało się po prostu nudne. Dodajmy do tego romanse bohaterów drugoplanowych... to naprawdę można racjonalnie ograniczyć. Oczywiście uwielbiam paranormal romance, ale w znośnej dawce. Co za dużo to nie zdrowo. Zabrakło mi też Lucasa, ponieważ według mnie to on jest postacią, która mocno zabarwia tą powieść.
Przy "Przebudzonej o świcie" nie da się nudzić! Czas, który spędziłam przy tej książce należał do niezwykle przyjemnych. C.C Hunter ma to do siebie, że potrafi czytelnika wciągnąć w wir wykreowanego przez nią świata. Jeśli jesteście fanami dobrego paranormal romance, to ta saga Wodospady Cienia na pewno się Wam spodoba.
http://mojeksiazkoweniebo.blogspot.com/2014/05/cc-hunter-przebudzona-o-swicie_26.html
Obóz w Wodospadach Cienia to oficjalnie miejsce dla problematycznej młodzieży, ale tak naprawdę przeznaczone jest tylko dla nadnaturalnych istot wszelkiej maści: wampirów, wilkołaków, czarownic, elfów... Tam właśnie trafia Kylie Galen, nasza główna bohaterka, która zmaga się z odkryciem, do jakiego gatunku należy, a nikt nie potrafi udzielić jej jednoznacznej odpowiedzi....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-11-10
"Urodzona o północy", to pierwszy tom otwierający Wodospady Cienia - nową serię skierowaną głównie ku młodzieży, ale jestem pewna, że i starsi czytelnicy znajdą w niej coś dla siebie. Ukazała się już jej kontynuacja, "Przebudzona o świcie", a teraz nadszedł czas na trzecią część - "Zabraną o zmierzchu". Nie tylko najlepszą pod względem graficznym - w końcu co jak co, ale pięknej, klimatycznej i dopracowanej okładki nie można jej odmówić, ale także i najlepszą pod względem zawartości. Gdy zaczęłam czytać "Zabraną o zmierzchu", nie potrafiłam jej odłożyć praktycznie aż do samego końca, ta książka całkowicie i totalnie mną zawładnęła. Kto by się przejmował obowiązkami w obliczu tak wciągającej i tak fascynującej lektury?
Pewnego zwyczajnego - wydawałoby się - dnia życie Kylie Galen zmienia się na zawsze. Tego dnia rodzice wysyłają ją do obozu przeznaczonego dla "problematycznej" młodzieży, a przynajmniej taka jest wersja oficjalna. Prawda jest jednak taka, że jest to miejsce dla istot nadnaturalnych wszelkiej maści: wilkołaków, wampirów, elfów i czarownic. Nastolatka odkrywa, że także tam należy, ale nie ma pojęcia, czym jest. I nikt nie potrafi jej na to pytanie odpowiedzieć, dla wszystkich jest ona zagadką.
W "Zabranej o zmierzchu" wszystko zmierza do znalezienia upragnionych odpowiedzi, ale nie tylko. Wydawałoby się że Kylie już podjęła decyzję i jej związek z Lucasem kwitnie i nabiera rumieńców. Do czasu, gdy do obozu ponownie wraca Derek. Czy stare uczucia odżyją?
Przygotujcie się na mroczniejszy i jeszcze bardziej emocjonujący tom, niż poprzednie!
Wydawałoby się, że C.C Hunter w tym tomie przystopowała nieco z wątkiem romantycznym, co jest - moim zdaniem - jak najbardziej na plus. I podczas gdy druga część skupiała się głównie właśnie na romansie, to osią fabuły w trzeciej jest już sama Kylie i jej nieustanne pytania, kim jest i poszukiwanie na nie odpowiedzi. Owszem, w "Zabranej o zmierzchu" jest romans, w końcu to chyba największa zaleta tej serii, ale powiedziałabym, że jest bardziej... stonowany. Główna bohaterka poniekąd już skupiła się na jednym chłopaku i nie ma już tutaj tego, co było wcześniej, czyli takiego "miotania" się pomiędzy dwoma obłędnie przystojnymi istotami nadnaturalnymi. Wiem, że wiele osób nie znosi trójkątów w tego rodzaju powieściach, ale prawda jest taka, że wszyscy skrycie je kochamy. Lubimy to uczucie niepewności, które wtedy nami kieruje. To sprawia, że czytelnik nieustannie się zastanawia, jaką decyzję podejmie bohaterka. A sposób, w jaki akcja się rozwija każe mi już powoli przypuszczać kogo Kylie wybierze.
W poprzednim tomie, "Przebudzonej o świcie" nieco narzekałam na brak swojej ulubionej postaci, mianowicie gorącego (dosłownie!) wilkołaka Lucasa. I chyba nie ja jedna odczułam jego brak. W każdym razie, nie martwcie się moi drodzy, w "Zabranej o zmierzchu" Lucasa nikomu nie zabraknie i będzie on miał wiele interesujących momentów do wykazania się. Poza tym dialogi z jego udziałem zawsze wydają się ciekawsze. Jeśli chodzi o Dereka, to jego zwolennicy mogą narzekać - półelf niewiele występuje w tej części.
Wyżej napisałam, że trzeci tom spodobał mi się najbardziej ze względu na swoją zawartość. Więcej Lucasa, mniejsza i znośniejsza ilość romansu, a przede wszystkim WIĘCEJ akcji. Gdybym miała jednym słowem opisać "Zabraną o zmierzchu", to byłoby to słowo dynamizm. Tego tutaj naprawdę nie brakuje, C.C Hunter w ten tom wplotła jeszcze więcej tajemnic i niewiadomych, a znowu - chyba typowo już dla niej - odpowiedziała na mniej pytań. Co nie zmienia faktu, że jest to diabelnie wciągająca i fascynująca lektura, która w porównaniu z poprzednimi częściami wyjawia i tak więcej informacji. Zresztą, nie oszukujmy się, za to większość osób pokochała Wodospady Cienia - za tą nutkę tajemniczości i niewiedzy to tego, czym jest sama główna bohaterka, Kylie Galen. I chyba nikt się nie spodziewał, że tak długo będziemy czekać na upragnione odpowiedzi.
C.C Hunter umiejętnie wplotła humor do swojej serii, co wbrew pozorom nie udaje się tak wielu pisarzom. Za wielu z nich skupia się na wątku fantastycznym i bohaterach, nie dając czytelnikowi momentu na chwilę wytchnienia, w postaci chociażby sarkastycznych dialogów i zachowań. Autorce Wodospadów Cienia udało się to, w efekcie co kilka stron na mojej twarzy gościł szeroki uśmiech. Większość wstawek humorystycznych miała miejsce za sprawą Delli i Mirandy, ale także kilku innych bohaterów miało swoje momenty.
To nie recenzja, to laurka i zdaje sobie z tego sprawę. A Wy musicie wiedzieć, że laurki rezerwuję tylko dla tych książek, które potrafią oderwać mnie od rzeczywistości, bo wydarzenia rozgrywające się w powieści są znacznie ciekawsze niż nudna i szara monotonia. Tego rodzaju lektury się pochłania, a nie czyta i właśnie takie są Wodospady Cienia autorstwa C.C Hunter. Zawierają wszystko, czego poszukuję w tego rodzaju książkach: romans, humor i dynamiczną akcję. Trzeci tom znacznie podwyższył swoją poprzeczkę i już nie mogę się doczekać, jaką mieszankę emocji przygotowała pisarka w czwartej części. Polecam!
"Nie ma gwarancji. Ani w kwestii miłości, ani życia. Ale nie możemy iść przez życie, nigdy nie ryzykując."
http://mojeksiazkoweniebo.blogspot.com/2014/11/przedpremierowo-cc-hunter-zabrana-o.html
"Urodzona o północy", to pierwszy tom otwierający Wodospady Cienia - nową serię skierowaną głównie ku młodzieży, ale jestem pewna, że i starsi czytelnicy znajdą w niej coś dla siebie. Ukazała się już jej kontynuacja, "Przebudzona o świcie", a teraz nadszedł czas na trzecią część - "Zabraną o zmierzchu". Nie tylko najlepszą pod względem graficznym - w końcu co jak co, ale...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-09
Lucy Maud Montgomery to ponadczasowa pisarka, której chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. Ogromną sławę przyniosła jej seria Ania z Zielonego Wzgórza, jednak tym razem będę pisała o innej powieści, która wyszła spod jej pióra.
Głównym bohaterem, a zarazem jej narratorem tej historii jest dwudziestoczteroletni Eric Marshall, świeżo upieczony absolwent college'u. Pewnego dnia jego przyjaciel, Larry prosi go o przysługę: ma on zastąpić go w szkółce w Charlottetown na Wyspie Księcia Edwarda. I to wydarzenie na zawsze odmienia życie tego młodego mężczyzny. Spacerując po okolicy Eric zauważa zaniedbany, stary sad i wiedziony piękną muzyką wydobywającą się ze skrzypiec idzie dalej, w jego głąb. Tam zauważa niesamowitą dziewczynę, o niespotykanej urodzie, w której się zakochuje. Los jednak przygotował mu kilka niespodzianek...
Przyznaję, że nie czytałam osławionego cyklu Ania z Zielonego Wzgórza, oglądałam jedynie jego ekranizację, a jak powszechnie wiadomo, filmy nie zawsze odzwierciedlają piękno papierowej wersji. Jednak nie o tej serii Lucy Maud Montgomery chciałam pisać, tylko o jej innej powieści, która niesamowicie mnie urzekła i jej tytuł to: "Dziewczę z sadu". Ostatnio z twórczością Montgomery zetknęłam się przy okazji lektury "Błękitnego zamku", który również jest częścią Romantycznej serii wydawanej nakładem Wydawnictwa Egmont i już wtedy ta klasyczna pisarka mnie po prosto oczarowała.
"Dziewczę z sadu" ma ten magiczny klimat i aurę, które zostały zarezerwowane dla klasyków, ale nawet i to nie jest zawsze pewne. Jest coś uroczego i fascynującego w czytaniu książek, które niestety, ale w obecnych czasach zostały chyba trochę odsunięte w bok. A szkoda, bo wśród nich są powieści, które wielu osobom bez wątpienia by się spodobały. Lucy Maud Montgomery ma świetnie wypracowany warsztat pisarski, który jest bardzo obrazowy i lekki, zawiera wiele pięknych i dopracowanych opisów urozmaicających całą lekturę.
"Dziewczę z sadu" to niestety powieść, która nie ma zbyt wielu stron, bo zaledwie 190. Mimo to, autorka skutecznie zainteresowała mnie fabułą. Jest coś ponadczasowego w czytaniu tak delikatnej i pierwszej miłości, którą przeżyli bohaterowie tej książki. Polecam!
"Nieuchwytna, przejmująca melodia dziwnie pasowała do tego czasu i miejsca. Słychać w niej było westchnienie leśnego wiatru, niesamowity szept traw na które opada rosa białe myśli "czerwcowych gwiazdek", wesołość kwiatów jabłoni, echa dawnych śmiechów, pieśni i szlochów rozlegających się niegdyś w tym sadzie, a poza tym był tam tęskny płacz, jakby coś chciało wyrwać się na wolność i wypowiedzieć."
http://mojeksiazkoweniebo.blogspot.com/2014/10/romantyczna-seria-maa-ksiezniczka-i.html
Lucy Maud Montgomery to ponadczasowa pisarka, której chyba nikomu nie trzeba przedstawiać. Ogromną sławę przyniosła jej seria Ania z Zielonego Wzgórza, jednak tym razem będę pisała o innej powieści, która wyszła spod jej pióra.
Głównym bohaterem, a zarazem jej narratorem tej historii jest dwudziestoczteroletni Eric Marshall, świeżo upieczony absolwent college'u. Pewnego...
2013-07-03
Agnieszka Lingas-Łoniewska to jedna z najbardziej popularnych polskich pisarek. Oprócz pisania prowadzi także bloga z recenzjami książek. "W szpilkach od Manolo" nie jest pierwszym moim spotkaniem z twórczością tej autorki, wcześniej bowiem miałam okazję przeczytać "W zapomnieniu", lektura ta średnio przypadła mi do gustu.
Liliana ma trzydzieści pięć lat, stałą pracę, cięty język, nie ma jednak... faceta. Kobieta nie ulega usilnym próbom zeswatania jej przez mamulkę. Lilka ma swoje koty i książki, i uważa, że nie potrzebuje niczego więcej do szczęścia. Nie ma pojęcia, jak się myli, bo pewnego dnia w firmie, w której pracuje pojawia się nowy dyrektor - Michał Maliszewski. Mężczyzna od razu przyciąga jej wzrok, w końcu jest na czym oko zawiesić. Okazuje się, że ona też nie jest mu obojętna.
A Lejdi, szefowa Liliany także zainteresowała się Michałem, no i jest jeszcze ten Rafał Sekulski i jego dziwne zachowanie...
Lilka jednak wie jedno - czuje niesamowite przyciąganie do Michała. Skrycie boi się jednak mu zaufać, bowiem przeszłość nawiedza ją nieubłaganie...
Liliana to bohaterka, która wzbudza same pozytywne uczucia! Silna, niezależna i sypiąca sarkazmami jak z rękawa. Idealna! Ciekawi i bawi, a także zaskarbia sobie sympatię czytelnika. Ja już podczas czytania pierwszych stron "W szpilkach od Manolo", wiedziałam, że ta książka okaże się niesamowicie przyjemną przygodą!
Agnieszka Lingas-Łoniewska ma niezwykle interesujący styl pisania, nie da się odmówić jej charyzmy i umiejętnego nakreślania postaci. Pióro tej autorki jest bardzo przyjemne w odbiorze, co w połączeniu z wartką i szybko postępującą akcją sprawia, że "W szpilkach od Manolo" czyta się błyskawicznie.
Także fani kryminałów znajdą coś tutaj dla siebie. Wątek ten może nie jest wysunięty na główny plan, ale wciąż prezentuje się ciekawie i intrygująco. Praktycznie od samego początku zakończenie wydawało mi się przewidywalne, a jednak! Agnieszka Lingas-Łoniewska skutecznie mnie zaskoczyła!
Warto też dodać, że " W szpilkach od Manolo" jest świetną komedią! Humor wręcz przebija się ze stron tej książki, nieraz sprawiał, że na mojej twarzy pojawiał się niekontrolowany uśmiech.
"Ale tutaj nie mogłam kreować fabuły, teraz tworzyła się sama, tworzyła ją ta chwila, ten moment."
"W szpilkach od Manolo" to idealna lektura na lato. To niezobowiązująca i lekka książka, którą pochłania się w ekspresowym tempie. Autorka dała pokaz swoim umiejętnościom pisarskim, bowiem ciekawie połączyła romans, komedię i kryminał. Serdecznie polecam, nie zawiedziecie się!
http://mojeksiazkoweniebo.blogspot.com/2013/07/79-agnieszka-lingas-oniewska-w.html
Agnieszka Lingas-Łoniewska to jedna z najbardziej popularnych polskich pisarek. Oprócz pisania prowadzi także bloga z recenzjami książek. "W szpilkach od Manolo" nie jest pierwszym moim spotkaniem z twórczością tej autorki, wcześniej bowiem miałam okazję przeczytać "W zapomnieniu", lektura ta średnio przypadła mi do gustu.
Liliana ma trzydzieści pięć lat, stałą pracę,...
2014-12-29
Jakiś czas temu miałam okazję wybrać się do kina na "Więźnia Labiryntu", ekranizację bestsellerowej książki Jamesa Dashnera pod tym samym tytułem. Niestety, nie udało mi się najpierw przeczytać pierwowzoru, więc sięgnęłam po niego dopiero po seansie kinowym. I cóż - mam dosyć mieszane uczucia, ponieważ początek nie należał do najłatwiejszych...
Thomas budzi się w okropnym miejscu. Ciemnej windzie, która nieubłaganie pnie się w górę. Najgorsze jest to, że chłopak nie tylko nie wie, gdzie ona zmierza, ale także nie pamięta niczego ze swojego życia, oprócz imienia.
W końcu winda zatrzymuje się, a Thomas odkrywa, że są gorsze rzeczy od braku wspomnień. Główny bohater bowiem ląduje w Strefie zamieszkiwanej przez innych nastolatków, miejscu zewsząd otoczonym Labiryntem, w którym czyhają przerażające kreatury. Wszystkich chłopców nurtuje pytanie, kto i dlaczego ich tam zamknął? A gdy w Strefie niespodziewanie pojawia się dziewczyna, wszystko nieubłaganie zmierza ku końcowi...
Jak już napisałam, ekranizacja tej historii naprawdę przypadła mi do gustu, co więcej, w kinie nie mogłam usiedzieć na miejscu, tak mi się spodobała. Nic dziwnego, że mój apetyt na przeczytanie książki ogromnie wzrósł, a gdy już byłam w trakcie jej lektury... nie czułam nic wyjątkowego. Ot, ciekawa dystopia, ale mało porywająca. Tak, wiem, wiem, to zapewne wina tego, że w pierwszej kolejności obejrzałam film. Jednak bardzo się cieszę, że nie porzuciłam czytania tak początkowo nudnej lektury, ponieważ im dalej w las, tym akcja przybiera coraz bardziej interesujące obroty. Co jest ważne, że wersja kinowa różni się znacznie od papierowej - twórcy oczywiście z grubsza zachowali jej sens i wydarzenia, ale zmienili je trochę, aby bardziej dopasować do filmu, co mi jak najbardziej odpowiada. Do czego zmierzam? Mianowicie do tego, że dzięki tym zmianom odczuwałam zaskoczenie i nie byłam skazana na nudną przygodę. Osoby, które nie miały przyjemności obejrzenia tej produkcji, będą zapewne bardziej zszokowane niż ja.
James Dashner zachwyca swoim warsztatem pisarskim. Jest on lekki i typowy w powieściach młodzieżowych, jednak wciąż potrafi wywoływać u czytelnika emocje i napięcie. Dopiero jednak w połowie doceniłam umiejętności tego autora. Wtedy już czułam, że nie będę mogła oderwać się od tej książki aż do samego końca, aż do momentu, gdy przeczytam ostatnią stronę. I właśnie tak było. Uwielbiam pisarzy, którzy potrafią na tyle zaciekawić, że aż nie chce się przerywać tak pasjonującej i absorbującej lektury, co nie zdarza się często.
Największym atutem "Więźnia Labiryntu" jest element zaskoczenia - jak już wcześniej wspomniałam - którym James Dashner dysponuje. Gdybym najpierw nie wybrała się do kina na film, każda strona zapewne by mnie zaskakiwała. Jestem jednak pewna, że osoby, które nie oglądały ekranizacji, będą czerpały przyjemność z czytania czegoś tak świeżego i ciekawego, posiadającego ogromny potencjał do wykorzystania. Dla mnie najbardziej intrygujące było wyjaśnienie dlaczego grupa nastolatków została zamknięta w Strefie, otoczonej przerażającym Labiryntem. Obawiałam się, że pisarzowi nie uda się wybrnąć z tego tematu w sposób, który zachęciłby czytelnika do sięgnięcia po kontynuację. Dashnerowi jednak to się udało. Wyjaśnił on ten wątek w sposób mało satysfakcjonujący, ale dobrze zarysowany, co gwarantuje, że sięgnę po sequel. Autor przecież nie może podać wszystkiego na tacy już w pierwszym tomie, bo gdzie w tym wszystkim napięcie?
"Więzień Labiryntu" to jedna z lepszych dystopii, jakie czytałam, a biorąc pod uwagę obecny rynek wydawniczy, to naprawdę coś.Wprawdzie autorowi nie udało uniknąć drobnych wpadek, m.in nużącego początku czy dosyć dziwnego slangu bohaterów, nie przeszkadzało mi to w lekturze. A odnośnie tej książki miałam wysokie oczekiwania, ponieważ film wręcz pokochałam, z całą obsadą, scenografią i fabułą. Książka jest jeszcze lepsza, ponieważ o wiele więcej wyjaśnia i traktuje wiele wątków w sposób bardziej rozbudowany i szczegółowy.
"Więzień Labiryntu" z pewnością spodoba się zagorzałym fanom dystopii, a także osobom, które poszukują nowych doznań czytelniczych. Tej powieści nie da się odmówić świetnego, lekko przerażającego klimatu. Ja już niedługo mam zamiar przystąpić do lektury drugiego tomu tej trylogii pt. "Próby ognia", a Was zachęcam do sięgnięcia po prequel.
http://mojeksiazkoweniebo.blogspot.com/2014/12/james-dashner-wiezien-labiryntu.html
Jakiś czas temu miałam okazję wybrać się do kina na "Więźnia Labiryntu", ekranizację bestsellerowej książki Jamesa Dashnera pod tym samym tytułem. Niestety, nie udało mi się najpierw przeczytać pierwowzoru, więc sięgnęłam po niego dopiero po seansie kinowym. I cóż - mam dosyć mieszane uczucia, ponieważ początek nie należał do najłatwiejszych...
Thomas budzi się w okropnym...
2014-12-26
Pod koniec listopada bieżącego roku blogi zalały informacje o nowej książce kultowego amerykańskiego pisarza John'a Green'a. W gwoli ścisłości, są to opowiadania trzech pisarzy, a nie tylko Zielonego: Maureen Johnson oraz Lauren Myracle. "Let it snow" w oryginalne ukazało się w 2008 roku, więc na polskie wydanie przyszło nam trochę czekać. Wydawnictwo Bukowy Las jednak idealnie się wstrzeliło w obecną porę, ponieważ "W śnieżną noc" zawiera trzy świąteczne historie, które spiszą się idealnie jako prezent pod choinkę. W każdym razie ja ją w taki sposób otrzymałam i od razu w Wigilię podekscytowana przystąpiłam do lektury. Jesteście ciekawi moich wrażeń?
W Wigilię małe miasteczko Gracetown zostaje zasypane przez śnieg. To jedno wydarzenie daje początek kolejnym powiązanym ze sobą historiom, które pozytywnie nastrajają czytelnika. Pokazują, że w magicznym, świątecznym czasie wszystko może się zdarzyć, każdy może otrzymać drugą szansę i odnaleźć miłość. Fabuła tych opowiadań jest ze sobą ściśle związana, dlatego należy je czytać z narzuconą kolejnością, czyli "Podróż wigilijna", następnie "Bożonarodzeniowy Cud Pomponowy" oraz "Święta patronka świnek".
Zwróciliście uwagę na charakterystyczną szatę graficzną tej powieści? Charakterystyczną dla polskich wydań książek John'a Green'a. Zapewne większość osób widząc "W śnieżną noc" na półkach stwierdziło entuzjastycznie: "Och, kolejna książka Zielonego, muszę ją mieć!". Muszę przyznać, że to świetny chwyt marketingowy, warto jednak zapamiętać, że są to trzy opowiadania, choć ze sobą powiązane, to napisane przez trzech różnych pisarzy. Niewątpliwie jednak na okładce rzuca się nazwisko Green'a, bo Maureen Johsnon i Lauren Myracle raczej nie są znane w Polsce. Sądziłam, że to twórca m.in "Gwiazd naszych wina" czy "Papierowych miast" powinien błyszczeć w tym świątecznym wydaniu. Nie mogłam się bardziej mylić.
Nie mogę powiedzieć, żebym była znawcą twórczości John'a Green'a, bo dotychczas przeczytałam tylko jedną jego książkę - "Gwiazd naszych wina". Nietrudno się domyśleć, że po prostu mnie zachwyciła i pokochałam ją całym sercem. Nie mogłam się więc doczekać, gdy zobaczę tego pisarza w innym wydaniu. Jego opowiadanie, te środkowe, czyli "Bożonarodzeniowy Cud Pomponowy" okazało się dla mnie po prostu słabe. Zapewne w zamierzeniu miało być dowcipne i chwytliwe, ale w praktyce było nudne i odstawało od pozostałych dwóch świetnie napisanych historii. Najbardziej spodobało mi się opowiadanie "Podróż wigilijna", które pokazuje, że miłość można odnaleźć w najbardziej zaskakujących warunkach, chętnie bym widziała dalsze losy tych bohaterów w oddzielnym dziele. "Święta patronka świnek" także skradła moje serce, to ciepła i niesamowicie urocza historia, która ukazuje, że każdy człowiek może się zmienić.
Najlepsze w przedstawionych historiach jest wszechobecność ciepłego klimatu, pomimo tego, że akcja ma miejsce w zimie. Nie od dziś wiadomo, że to, co obiecuje wydawca, nie zawsze okazuje się prawdziwe i przynosi jedynie rozczarowanie. Ja generalnie jestem uprzedzona do haseł zachęcających do kupna umieszczonych na przednich okładkach. Na szczęście w tym przypadku naprawdę są to świąteczne opowiadania o miłości, które mają specyficzną atmosferę. Wywołują u czytelnika ciekawość, powodując, że dzieło to wręcz się pochłania, a nie czyta. Mają po prostu swój urok.
Przy tej książce spędziłam świetnie kilka godzin, a zazwyczaj nie przepadam za opowiadaniami. Podobało mi się to, że historie zawarte "W śnieżnej nocy" ściśle do siebie nawiązują. Zostały świetnie napisane, przez co wywołują u czytelnika autentyczne emocje, u mnie było to głównie wzruszenie. Bije wręcz od nich świąteczny klimat, dlatego uważam, że jest to idealny sposób na spędzenie świątecznych dni. Polecam!
"Wiem, że nikt nie jest idealny, a za każdą fasadą doskonałości kryje się skłębiony chaos kłamstw i sekretnych smutków (...)"
http://mojeksiazkoweniebo.blogspot.com/2014/12/maureen-johnson-john-green-lauren.html
Pod koniec listopada bieżącego roku blogi zalały informacje o nowej książce kultowego amerykańskiego pisarza John'a Green'a. W gwoli ścisłości, są to opowiadania trzech pisarzy, a nie tylko Zielonego: Maureen Johnson oraz Lauren Myracle. "Let it snow" w oryginalne ukazało się w 2008 roku, więc na polskie wydanie przyszło nam trochę czekać. Wydawnictwo Bukowy Las jednak...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-12-24
Ponad rok temu miałam okazję zapoznać się z książką "Piekło Gabriela", o której nie ukrywam, że słyszałam wiele pochlebnych opinii. Ku mojemu zdziwieniu, losy szanowanego profesora, specjalisty z zakresu twórczości Dantego - Gabriela Emersona oraz jego studentki - Julii Mitchell niesamowicie mnie pochłonęły i okazały się czymś, czego się nie spodziewałam. Oczekiwałam "diabelskiego erotyku", tak jak głosi napis na każdym z trzech tomów. Myślałam sobie: "czyżby kolejny Grey?". Bardzo się cieszę, że dałam szansę tej trylogii, bo autor umiejętnie ukazał dwóch bohaterów, mających za sobą ciężkie doświadczenia i trudne życie. Prequel niesamowicie rozbudził moją ciekawość za sprawą dobrze zarysowanych postaci, ich realnych życiorysów i interesującej fabule. Nie obyło się jednak bez wpadek. "Piekło Gabriela" jest książką dużą objętościowo, bo liczy sobie prawie siedemset stron. Akcja chwilami była rozwleczona do granic możliwości i nudna, tylko po to, aby za chwilę niewiarygodnie przyśpieszyć. Jednak ja nie chcę przecież pisać o pierwszej części tylko o sequelu - "Ekstazie Gabriela". Jesteście ciekawi, czy okazał się lepszy?
Po cudownym czasie spędzonym we Włoszech, Gabriel Emerson i Julia Mitchell wracają do monotonnej codzienności. On do pracy jako wykładowca na uniwersytecie, a ona jako pilna i ambitna studentka. Wydawałoby się wręcz, że wszystko układa się wprost perfekcyjnie, jednak do pewnej chwili... Związek bohaterów zaczyna natrafiać na problemy, które powoli i nieubłaganie oddzielają ich od siebie...
Przede wszystkim "Ekstaza Gabriela" ma prawie pięćset stron, co wyszło jej tylko na dobre. Chyba nie zniosłabym kolejnych nużących rozdziałów, niewnoszących nic ciekawego w oś fabularną powieści. Sylvain Reynard to autor, który skupił się w tej części na większym dynamizmie akcji, co znacznie poprawiło jakość lektury. Mimo to, początek tej książki nie zaciekawił mnie. Dobra, mamy Włochy, piękne krajobrazy, wprost idealnie na rozwój romansu. Ja jakoś nie odczułam tego specyficznego klimatu - ba - miałam dość tej całej romantycznej otoczki, która do mnie nie trafiała. Ciągłe zapewnienia o dozgonnej miłości, górnolotne poematy i liczne nawiązania do kultury w końcu zaczynały mnie nudzić. Zaczynałam się poważnie obawiać o sequel. "Piekło Gabriela" w swojej wymowie było takie dojrzałe i poważne, w piękny sposób ukazywało miłość, natomiast "Ekstaza Gabriela" zaczynała podjeżdżać mi taką tandetą. Ja naprawdę nie lubię sztuczności, słodkości i wymuszonych dialogów. Pewnie się nie zdziwicie, jak Wam napiszę, że po lekturze stu stron miałam ochotę rzucić nią o ścianę. Nie ciekawiła mnie, nużyła, po co więc w to brnąć, myślałam, ale dalej uparcie brnęłam. Na całe szczęście! Później zaczynają się schody i same dramaty... Czyli to, co czyni książkę najciekawszą! Jak w jednej chwili dosłownie wszystko może wydawać się wymuszone, tylko po to, aby za jakiś czas zadziwiać swoją prawdziwością?
Powiedziałabym, że właściwa akcja zaczyna się po wyjeździe Gabriela i Julii z Włoch. Wtedy kończy się romantyczna wycieczka, a zaczyna prawdziwe życie. Czy miłość dwójki osób, które dzieli dziesięć lat różnicy przetrwa trudny codziennej egzystencji? Cóż, tego dowiecie się tylko, gdy sięgniecie po tą serię. Powiem jedno - łatwo nie będzie. Gdy zaczynały się problemy, wprost spijałam słowa z kartek, czytałam rozdział za rozdziałem. Dosłownie nie mogłam się oderwać, podczas gdy początkowo czułam niechęć, im dalej w las, tym coraz bardziej zakochiwałam się w tej powieści. Sylvain Reynard ukazał niesamowicie prawdziwie dojrzały związek dwójki ludzi, a także ich ewolucję. Gabriel się zmienił, Julia się zmieniła, w skrócie - odmienili siebie nawzajem. Główna bohaterka przestała irytować, a mroczny profesor przestał być już tak mroczny - powiedziałabym - że stał się bardziej przystępny i interesujący. Ich relacja jest nietypowa i po prostu piękna, oboje siebie uzupełniają.
Z "Ekstazą Gabriela" miałam niezłe ekscesy. Udało mi się przebrnąć przez trudny i żmudny początek, aby dobić się do wspaniałej całej reszty, którą czyta się po prostu dobrze i przyjemnie. To historia pięknej miłości, która została świetnie przedstawiona i jestem pewna, że wielu czytelników jeszcze ją pokocha. Tylko dlaczego reklamować ją jako "diabelski erotyk", podczas gdy niewiele w niej scen seksu, które zresztą w niczym nie przypominają tandetnego harlequina?
Polecam!
"Wszechświat nie jest oparty na magii- nie istnieje jeden zestaw zdarzeń dla dobra i drugi dla zła. Każdy czasem cierpi. Pytanie brzmi: co zrobimy z naszym cierpieniem?"
http://mojeksiazkoweniebo.blogspot.com/2014/12/sylvain-reynard-ekstaza-gabriela.html
Ponad rok temu miałam okazję zapoznać się z książką "Piekło Gabriela", o której nie ukrywam, że słyszałam wiele pochlebnych opinii. Ku mojemu zdziwieniu, losy szanowanego profesora, specjalisty z zakresu twórczości Dantego - Gabriela Emersona oraz jego studentki - Julii Mitchell niesamowicie mnie pochłonęły i okazały się czymś, czego się nie spodziewałam. Oczekiwałam...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-12-19
Amy Curry to jedna z tych "perfekcyjnych" córek. Musi być, ponieważ to jej brat bliźniak jest tym, który sprawia problemy, a więc ona z zasady musi być lepsza. Jej życie wydawało się stateczne i spokojne, do pewnej chwili... Gdy jej ojciec ginie w wypadku samochodowym, życie nastolatki zmienia się niewyobrażalnie. Niedługo później jej matka stwierdza, że czas się przeprowadzić.
Przypadkiem spotyka Rogera - swojego przyjaciela z dzieciństwa. Oboje mają odbyć wspólną podróż, jednak do innych miejsc. Co ich połączy i czy przezwyciężą swoje problemy?
"Aż po horyzont" to książka, po której nie spodziewałam się niczego specjalnego. Ot, zwyczajnego romansu między nastolatkami, który umili mi czas. Nie oczekiwałam, iż powieść, której grupą docelową jest młodzież, okaże się tak zaskakująco prawdziwa. Morgan Matson z wnikliwością godną pozazdroszczenia ukazała ludzkie problemy, a także i sposób, w jaki młodzi ludzie sobie z nimi radzą. Złamane serce, śmierć bliskiej osoby - to są główne tematy, które porusza pisarka w swoim dziele. Jesteście ciekawi, co jeszcze jest w niej tak dobrego?
"Aż po horyzont" klasyfikuje się w bardzo popularnym ostatnio gatunku, czyli New Adult. To książki z pogranicza romansów i z tego, co mogłam zaobserwować, rosną fani tej kategorii literatury. I bardzo dobrze! Są to zazwyczaj powieści, które potrafią wspaniale umilić czas, a nawet niesamowicie pochłonąć. Śmiem twierdzić, że dzieło Morgan Matson idealnie wywiązało się ze swojego zadania, zostało napisane lekkim i przejrzystym językiem, dodatkowo pisarka urozmaiciła je zdjęciami i ciekawostkami z podróży Amy i Rogera, które - jak można się dowiedzieć na końcu - zrobiła ona sama. Autorka także odbyła wycieczkę ze swoimi bohaterami, co nadaje wiarygodności napisanej przez nią historii.
Nie mogłam zwrócić uwagi na wątek miłosny, który wcale nie jest nachalny i zbyt przesłodzony. Wbrew przeciwnie - jest bardzo subtelny i delikatny, wzbudzający ciekawość. Czytelnik domyśla się, wręcz jest pewien, że pomiędzy głównymi bohaterami zaiskrzy, jednak prawda jest taka, że nie ma absolutnego pojęcia kiedy. Morgan Matson postarała się, aby relacja Amy i Rogera była prawdziwa i naturalna, ot, piękna, młodzieńcza miłość.
Największym minusem "Aż po horyzont" jest wątek życiorysu postaci. Morgan Matson w swojej powieści skupiła się jedynie na wielu aspektach podróży - co jest naprawdę świetne, bo czytelnik dzięki szczegółowym opisom czuje się, jakby był częścią wycieczki bohaterów, jednak wciąż... O Amy dowiedziałam się raczej niewiele, oprócz wypadku, w którym uczestniczyła, pisarka jedynie zarysowała wątek jej przyjaciółki i zainteresowań, co ogranicza się tylko do wspomnienia przez autorkę, że pasjonuje się ona aktorstwem. To jednak trochę dla mnie za mało, bo lubię mieć pełen obraz postaci, o których czytam, żeby choć spróbować się z nimi utożsamić. Podobnie jest z Rogerem, którego mimo to, że polubiłam, to odczułam pewien niedosyt. To świetnie wykreowana osobowość, co tylko potęgowało mój niedosyt, bo ja wręcz musiałam dowiedzieć o nim coś więcej!
"Aż po horyzont" to życiowa historia, która z pewnością trafi do wielu czytelników. Główną osią fabuły nie jest wątek miłosny, ale sama podróż, którą odbywają Amy i Roger. Wraz z każdym rozdziałem miałam okazję obserwować, jakiej ewolucji ci bohaterowie ulegają i jak ta pozornie zwyczajna wycieczka zmienia ich życie. Spodobało mi się to, że Morgan Matson zdecydowała się postawić na otwarte zakończenie, przez co czytelnik może sobie dopowiedzieć resztę historii. A więc jaka będzie Wasza wersja?
Polecam!
http://mojeksiazkoweniebo.blogspot.com/2014/12/morgan-matson-az-po-horyzont.html
Amy Curry to jedna z tych "perfekcyjnych" córek. Musi być, ponieważ to jej brat bliźniak jest tym, który sprawia problemy, a więc ona z zasady musi być lepsza. Jej życie wydawało się stateczne i spokojne, do pewnej chwili... Gdy jej ojciec ginie w wypadku samochodowym, życie nastolatki zmienia się niewyobrażalnie. Niedługo później jej matka stwierdza, że czas się...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Po przeczytaniu "Dotyku Julii" byłam w rozsypce, tak bardzo mi się spodobała ta powieść! Urzekł mnie ciekawy pomysł, a przede wszystkim nietypowy warsztat pisarski Tahereh Mafi. Dla przypomnienia, w pierwszej części poznaliśmy Julię Ferrars, zaledwie siedemnastoletnią dziewczyną obdarzoną tragiczną umiejętnością: jej dotyk zabija. Całe życie była odgradzana od ludzi, przebywała w ośrodkach dla problematycznej młodzieży i w końcu w psychiatryku. To tam poznała Adama Kenta - chłopaka, który na zawsze zmienia jej świat. Jest jednak jeszcze Warner - niesamowicie niebezpieczny i bezlitosny. Na końcu pierwszego tomu Julia i Adam lądują w całkowicie innym miejscu... Miejscu, o którego istnienia nawet nie podejrzewali...
Julia z Adamem po ucieczce z kwatery Komitetu Odnowy trafiają do Punktu Omega. Oboje poznają tam osoby o nadprzyrodzonych zdolnościach, a także ich przywódcę i założyciela tego miejsca - Castle'a. Jest to mężczyzna, który pomaga osobom o wyjątkowych umiejętnościach. Uczy ich kontroli, używania swojego daru tak, aby nie krzywdzić innych. Sielanka pary jednak nie trwa długo, w miejscu, gdzie znaleźli schronienie pojawia się coraz więcej wrogich żołnierzy oraz sam Warner i choć nie znają oni kryjówki buntowników - nikt nie może czuć się bezpiecznie. Na włosku zawiśnie także związek Julii i Adama, bowiem jej chłopak skrywa sekret, który może zniszczyć ich miłość.
Tahereh Mafi udało się wyrwać z okrutnych szponów sztampowości i przewidywalności. Stworzyła ona powieść z ostatnio bardzo popularnego gatunku "young adult", a którego nie ukrywam - czyta mi się najlepiej. O ile "Dotyk Julii" był dobry, o tyle "Sekret Julii" był jeszcze lepszy i jeszcze bardziej zachwycający. Zasługą tego jest fakt, jak wiele pisarka w tej części wyjaśniła. Pisząc "wiele" mam w dużej mierze namyśli Warnera. Tak, tego Warnera, którego zarzekałam się, że nigdy nie polubię. Jak mogłabym zapałać sympatią do kogoś tak bezlitosnego i niebezpiecznego, gdy obok jest odważny, kochający i troskliwy Adam? Otóż, najwidoczniej mogłam i sama już nie wiem jak Mafi rozwinie ten jakże ciekawy wątek trójkąta miłosnego. Zresztą bohaterowie tej trylogii to jeden z wielu jej plusów. W książkach odgórnie skierowanych do młodzieży postacie potrafią być tragicznie mało wyraziste. Jakby wszyscy byli kreowani na jedną modłę. Tutaj tego nie ma, każdy czymś się wyróżnia (nawet Julia). Poza nietrudnym do polubienia Adamem, sprzecznym Warnerem jest także Kenji. Zabawny, ironiczny, zawsze ma coś do powiedzenia i idealnie umie rozładować napięcie.
"Sekret Julii" to fantastyczny pokaz umiejętności pisarskich Tahereh Mafi. Nie zliczę, ile świetnych cytatów z tej powieści wyłapałam. Mafi pisze barwnie i plastycznie, przekazuje uczucia bohaterów tak realnie, że czytelnik przeżywa z każdą postacią jej wzloty i upadki. Dzięki warsztatowi pisarskiemu tę książkę czyta się po prostu wyśmienicie, wsysa totalnie do swojego świata. Ta pisarka sprawia, iż oderwanie się od lektury jest niemożliwe!
"Sekret Julii" jest pełen nieoczekiwanych zwrotów akcji. W zasadzie przez prawie całą powieść nie wiedziałam, czego się spodziewać, w takim stopniu ta książka jest nieprzewidywalna. Tahereh Mafi ma takie pomysły, że czytelnik w zasadzie może po tej pisarce spodziewać się naprawdę wszystkiego. Wystarczy dodać to tego umiejętność autorki do budowania napięcia i przepis na długie godziny czytania murowany!
"Sekret Julii" to zapierający dech w piersiach sequel. Nie sądziłam, że drugi tom może być aż tak dobry, jednak Tahereh Mafi udowodniła mi, że owszem, może. Ta trylogia wzbudza wiele emocji, urzeka swoją oryginalnością i wciąga czytelnika w swoje szpony. Już nie mogę się doczekać, gdy sięgnę po finałową część "Dar Julii". Tym, którzy jeszcze nie zapoznali się z tą serią, gorąco ją polecam - nie macie na co czekać!
„Wiedziałam, że słowa mogą ranić, ale nie wiedziałam, że mogą zabić.”
http://mojeksiazkoweniebo.blogspot.com/2014/07/tahereh-mafi-sekret-julii.html
Po przeczytaniu "Dotyku Julii" byłam w rozsypce, tak bardzo mi się spodobała ta powieść! Urzekł mnie ciekawy pomysł, a przede wszystkim nietypowy warsztat pisarski Tahereh Mafi. Dla przypomnienia, w pierwszej części poznaliśmy Julię Ferrars, zaledwie siedemnastoletnią dziewczyną obdarzoną tragiczną umiejętnością: jej dotyk zabija. Całe życie była odgradzana od ludzi,...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to