-
Artykuły
James Joyce na Bloomsday, czyli 7 faktów na temat pisarza, który odmienił literaturęKonrad Wrzesiński9 -
Artykuły
Śladami autorów, czyli książki o miejscach, które odwiedzali i opisywali twórcyAnna Sierant10 -
Artykuły
Czytamy w weekend. 14 czerwca 2024LubimyCzytać467 -
Artykuły
Znamy laureatki Women’s Prize for Fiction i wręczonej po raz pierwszy Women’s Prize for Non-FictionAnna Sierant15
Biblioteczka
2019-10-27
2016-03-01
Czym jest zwyczajowa „minuta ciszy” nie trzeba chyba nikomu wyjaśniać. Tradycja nakazuje, by uczcić nią pamięć tych, którzy odeszli. To w jaki sposób ją celebrujemy nie jest jednak w żaden sposób zdefiniowane i narzucone. Możemy pogrążyć się podczas tej symbolicznej chwili w nic nieznaczącej zadumie, niekoniecznie związanej z osobą, której rzeczona minuta jest poświęcona albo skupić się na wspominaniu tego, kogo fizycznie nie ma już wśród nas. Można też pozwolić sobie na rodzaj mieszanki obu tych metod i zezwolić myślom na swobodny dryf wokół zdarzeń, które czasem nawet bardzo luźno, ale jednak związane były ze wspomnianym Nieobecnym. Będzie on więc nie tylko obiektem naszych rozmyślań, ale też rodzajem katalizatora do przemyśleń szerszego kalibru. Może być też jednym i drugim, jak w powieści Lenza Siegfrieda zatytułowanej „Minuta ciszy” właśnie.
Tytułowa minuta wybrzmiewa już od pierwszych zdań powieści, a towarzyszy jej końcowy fragment Pasji według św. Mateusza Jana Sebastiana Bacha w wykonaniu chóru szkolnego gimnazjum w małej nadmorskiej nieco odrealnionej miejscowości, której próżno szukać na mapie. Nieobecną owej ceremonii jest nauczycielka angielskiego Stella, narratorem zaś, który odsłoni przed czytelnikiem strumień myśli i uczuć przewalający się niczym fale przyboju przez jego umysł, będzie jeden z jej uczniów Christian.
„Wpatrywałem się w jej twarz, nigdy wcześniej nie doznałem tak przemożnego uczucia straty; przedziwne uczucie, bo przedtem nie uświadamiałem sobie, że mam to, co utraciłem”
Tak, pani Stella Petersem była dla 18-letniego, wchodzącego w okres dojrzałości Christiana, kimś więcej, niż tylko lektorką obcego języka. Była nauczycielką w pełnym tego słowa znaczeniu, przewodniczką nie tylko po świecie literatury, poprzez którą próbowała objaśniać świat, ale także w sferze uczuć. Zawiedzie się jednak ten, kto spodziewał się będzie po tej opowieści kolejnego przyprawionego nutą niezdrowej perwersji utworu o wyświechtanej zakazanej miłości. Wydawałoby się, że to sztampowa historia, opowiedziana jest jednak w sposób tak subtelny, wyważony i perfekcyjnie skonstruowany, że chłonie się ją w niekłamanym zachwycie i napięciu charakterystycznym dla tematów nowych i nieoczywistych.
Ta niewielkich w sumie rozmiarów powiastka, nowela właściwie, bo licząca sobie ledwie sto kilkadziesiąt stron, kumuluje w sobie niesamowicie rozległy diapazon emocji, jakich doświadcza każdy młody wrażliwy człowiek przechodzący emocjonalną i erotyczną inicjację. Kapitalne operowanie niedomówieniami, metaforami i nastrojem zdradza rękę mistrza, bo faktycznie mamy do czynienia z jednym ze współczesnych, „niemieckich klasyków”, 82-letnim, stałym gościem list bestsellerów naszych zachodnich sąsiadów, u nas stosunkowo mało znanym.
A szkoda, bo mało kto potrafi tak opowiadać o wydawałoby się znajomych każdemu sprawach. Mało kto potrafi pokazać złożoność owego niezwykłego stanu, kiedy coś, co właśnie się rodzi, zostaje stłumione w zarodku, ale w jakiś osobliwy sposób nie odchodzi w niepamięć, ale zyskuje wieczne trwanie. Nie do końca przetrawione, nie zużyte, nie mające szansy, by się znudzić i spowszednieć, po wsze czasy idealne. Takie, jakie chciałoby się, by trwało, gdy się zaczyna, gdy snuje się plany i z nadzieją patrzy w przyszłość, gdy chce się zachłannie uciec z drugą osobą na bezludną wyspę, by mieć ją tylko dla siebie, na zawsze.
Ta opowieść długo po skończonej lekturze pozostaje jeszcze w świadomości czytelnika. Każe przyjrzeć się swoim przeżyciom, trafia w to, czego doświadczyć musi każdy z nas – poczucia straty i próby poradzenia sobie z nią. Potrzebne nam są takie minuty ciszy. By poukładać sobie w głowie pewne sprawy, by przeżyć je raz jeszcze, by przeżywać je stale i cieszyć się tym, że nie przemijają, że żyją w nas mimo upływu czasu i dają nadzieję.
„Minuta ciszy” pozostawia czytelnika w osobliwym rozdarciu. Z jednej strony szczerze współczuje bohaterowi, żałuje z nim, że nie dane byłe temu uczuciowi się rozwinąć, że zgasło przedwcześnie, nim dane mu było naprawę eksplodować, z drugiej zazdrości, że nie doświadczył wygasania namiętności, przykrej konfrontacji ideałów z bolesną prozą codzienności.
Mocna i wyrazista to książka, ale pozostawiająca sporo miejsca czytelnikowi, pełna półcieni i niedopowiedzeń. Piękna, mądra i dobrze napisana.
Czym jest zwyczajowa „minuta ciszy” nie trzeba chyba nikomu wyjaśniać. Tradycja nakazuje, by uczcić nią pamięć tych, którzy odeszli. To w jaki sposób ją celebrujemy nie jest jednak w żaden sposób zdefiniowane i narzucone. Możemy pogrążyć się podczas tej symbolicznej chwili w nic nieznaczącej zadumie, niekoniecznie związanej z osobą, której rzeczona minuta jest poświęcona...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-02-08
Moje uwielbienie dla twórczości Perez- Revetre rozpoczęło się kilkanaście lat temu od lektury „Klubu Dumas” i trwa nieprzerwanie do dzisiaj, o czym przypomniałem sobie podczas obcowania z najnowszym jego dziełem, czyli „Cierpliwym snajperem”. Skojarzenie z „Klubem” nie było przypadkowe, podobnie bowiem skrojona jest postać głównej postaci w obu tych książkach. W „Snajperze” mamy kobiecy odpowiednik bibliofila, tropiciela dzieł sztuki, jakim był w „Klubie” Lucas Corso.
„Ta myśl wywołała u mnie tak skrajną melancholię, że rozejrzawszy się w jedną i drugą stronę, z nagłym lękiem kogoś, kto szuka pocieszenia, weszłam do księgarni (…) zdecydowana, żeby się tam ogłuszyć - niektórzy na ból biorą aspirynę, ja biorę ksiązki”
Alexandra Varela, na którą wołają Lex, jest trzydziestoparoletnią specjalistką od sztuki współczesnej, która na zlecenie wydawców i snobistycznych możnych tego świata wyszukuje ciekawe zjawiska i interesujące nazwiska, które będzie można przekształcić z złotodajne gwiazdy. Poznajemy ją w momencie, gdy dostaje zlecenie, by odnaleźć i złożyć lukratywną propozycję wyjątkowo pożądanemu przedstawicielowi street art’u o tajemniczym przydomku Sniper, porównywanemu, nie bez przyczyny z resztą, z legendarnym Banksy’m. Sniper, jak nie trudno się domyślić, ukrywa swoją tożsamość, jest twórcą graffiti, a więc musi mieć na bakier z prawem. Nie jest oczywiście zwykłym graficiarzem, urasta bowiem do postaci niemal mesjańskiej, staje się duchowym przywódcą całej armii kontestatorów i rebeliantów, których wzywa do walki z mieszczańskim kołtuństwem i bezdusznym materializmem, z wszelkim zakłamaniem. Inspiruje i motywuje do działania z niespotykaną skutecznością, ma wyznawców, którzy nie tylko ofiarują mu absolutną lojalność, ale gotowi są nawet na największe poświęcenia, z ofiarą z życia włącznie.
„-Ja nie zabijam – powiedział. – Są tacy, którzy uważają inaczej. – Nie miej złudzeń. Są ludzie, którzy mają marzenia i nic nie robią, i tacy, którzy marzą i urzeczywistniają swoje marzenia, lub przynajmniej próbują. To wszystko….Potem życie wprawia w ruch swoją rosyjską ruletkę. Nikt nie jest za nic odpowiedzialny.”
Jedną z takich właśnie ofiar, jest syn pewnej wpływowej, obrzydliwie bogatej persony, która również zaangażuje się w poszukiwania, czym nie ułatwi Lex pracy. Ostatecznie jednak okaże się, że nie tylko o pracę chodziło, że ofiar było więcej i na niektóre pytania nie będziemy mogli dostać jednoznacznej odpowiedzi.
Perez –Reverte jak zwykle buduje niesamowicie wciągającą i emocjonalnie angażującą intrygę, pod płaszczykiem której przemyca sprawy o słusznym ciężarze gatunkowym. Tak jak w „Klubie Dumas” przeciągnięci zostaliśmy przez niejeden zakurzony biblioteczny zakątek, nawąchaliśmy się aromatów zakazanych rękopisów, nasłuchaliśmy szelestu kart białych kruków, tak tutaj dostajemy pierwszorzędny wykład ze sztuki współczesnej objawiającej się poprzez uliczną chuligańską ekspresję zwaną popularnie graffiti:
„Ulice są sztuką…Sztuka istnieje tylko po to, żeby budzić nasze zmysły i inteligencję i żeby stawiać przed nami wyzwania. Jeśli jestem artystą i jestem na ulicy, wszystko, co robię albo do robienia czego nawołuję, będzie sztuką. Sztuka nie jest produktem, ale działaniem. Spacer ulicą jest bardzie ekscytujący niż każde arcydzieło.”
Razem z bohaterami „Cierpliwego snajpera” przemierzymy wiele takich ulic i zaułków w Madrycie, Lizbonie czy Neapolu, a potem być może spojrzymy z nieco innej perspektywy na bohomazy, które często zdobią mury w naszych miastach, a do których jakoś wcześniej nie pasowała nam miara jaką zwykliśmy przykładać do artystycznych ekspresji. Nie widzieliśmy albo nie chcieliśmy dostrzec prawdziwego przekazu, jaki wyrażają te pozornie tylko akty wandalizmu. Książka Perez –Rewerte odwołuje się do innej jeszcze wybitnej powieści autorstwa Jose Saramago pod tytułem „Miasto ślepców”. Powieści, która tak jak „Snajper” nie tylko wywołuje dreszcze niczym najlepszy hollywoodzki thriller, ale przede wszystkim zmusza do zatrzymania się i zastanowienia nad przetaczającymi się wokół nas zjawiskami politycznymi, społecznymi i ekonomicznymi, w których nie zawsze chcemy brać udział, ale które nas dotykają i czasem wyjątkowo boleśnie ranią.
Moje uwielbienie dla twórczości Perez- Revetre rozpoczęło się kilkanaście lat temu od lektury „Klubu Dumas” i trwa nieprzerwanie do dzisiaj, o czym przypomniałem sobie podczas obcowania z najnowszym jego dziełem, czyli „Cierpliwym snajperem”. Skojarzenie z „Klubem” nie było przypadkowe, podobnie bowiem skrojona jest postać głównej postaci w obu tych książkach. W...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2014-10-24
Powiadają, żeby uważać na to, czego się pragnie, bo może się spełnić. Dobra, dobra, każdy chciałby znowu mieć te kilkanaście lat mniej, bo któż nie marzył choć przez chwilę, by cofnąć czas? O kilka godzin lub parę epok. Grunt, by być gdzie indziej, w innej konfiguracji towarzyskiej, w niby tych samych, ale jakby inaczej oświetlonych dekoracjach. Taki właśnie koncept staje się osią fabularną nowej komedii kryminalnej autorki znanej jako Marta Obuch. Oto dwie siostry, ślązaczki i podwładny jednej z nich z psem na przyczepkę, przedsiębiorą kameralną libację na legendarnym piątym peronie na stacji PKP w Katowicach. Upojeni czerwonym winem rocznik 1929 i nastrojem miejsca, a także atmosferą rautu, gdzie pojawili się wcześniej w przepisowych kreacjach z dwudziestolecia międzywojennego, wypowiadają wspólnie, choć każde w swojej intencji, życzenia. I nagle, jak za uderzeniem pioruna z kultowego „Powrotu do przyszłości” przenoszą się w rok tożsamy z tym na etykiecie wina. Żeby było jeszcze weselej -nam czytelnikom naturalnie -życzenia każdego z nich się ziszczają i stopniowo potęgują karnawał pomyłek i pokręconych epizodów. W książce Obuch sporo się bowiem dzieje, jest przy tym szalenie i niewymuszenie zabawnie. Jeśli sięgając po poprzednią – kapitalną, jak się okazało – rzecznej autorki zatytułowaną „Łopatą do serca” miałem jeszcze jakieś obawy czego się spodziewać, o tyle tym razem nie miałem żadnych wątpliwości, że sięgając po nową produkcję by Marta Obuch, bawić się będę przednie. I nie zawiodłem się, choć docierały do mnie z różnych źródeł próby zaklasyfikowania tej pozycji jako „literatury kobiecej”, który to epitet jakkolwiek bzdurnie brzmiący, zazwyczaj ma na celu zdyskredytowanie autora i dzieła, jako rzeczy błahej, dla kucharek przysłowiowych, słowem zapuszczonych intelektualnych kocmołuchów.
„Szajba” to sprawnie i lekko napisana komedia kryminalna, skrząca się od dowcipu, bijącego z błyskotliwych dialogów i opisu postaci i sytuacji. Mnóstwo w niej kapitalnego humoru sytuacyjnego, by wspomnieć chociażby moment, gdy Zosia, główna protagonistka, chcąc rzucić zgrabny bon mot, popełnia lapsus, za który chcąc przeprosić, płoni się i dygając, zauważa źdźbło słomy wystające z bucika („jedno źdźbło, ale jednak”) . Pamiętamy przy tym, że kilka scen wcześniej podróżowały furmanką pełną siana. Powieść skrzy się od celnych ripost i charakterystycznego śląskiego humoru, momentami rubasznego, nigdy jednak nie przekraczającego granicy dobrego smaku, bardzo przy tym finezyjnego.
„Okazało się , że dobiegnięcie do schodów i znalezienie się na parterze potrafi zając kobiecie bez menstruacji niewiele ponad minutę”(…)”-Włamaniem też się nie przejmuj. Ja się włamię za ciebie – oznajmiła tak swobodnym tonem, jakby zgłaszała swoją kandydaturę na przewodniczącą trójki klasowej.”
Marta Obuch ma wyjątkową łatwość, by nie wdając się w przesadnie głębokie portrety psychologiczne, kilkoma zaledwie zgrabnymi epitetami, skreślić pełnokrwiste, przekonujące postaci i później dopełnia stopniowo ich obraz w przysłowiowym praniu konfrontując z piętrzącymi się stale nowymi okolicznościami . Co jednak szczególnie cieszy w tej opowieści, to dekoracje w jakich toczą się perypetie sióstr Haba (w gwarze śląskiej habić oznacza kraść). Choć może dekoracje, to nieco krzywdzący epitet dla miasta, które bez dwóch zdań może być traktowane jako jeden z bohaterów powieści. Mowa oczywiście o współczesnych i tych z końca lat dwudziestych XX wieku Katowicach. Bibliografia, jaką przytacza Obuch na końcu ksiązki jest zaiste imponująca, bardziej jednak imponuje sposób, w jaki autorka wykorzystała tę widzę na kartach „Szajby”. Obserwując początki industrializacji miasta, które po pierwsze wojnie światowej przyłączone zostało do Polski, nie możemy oprzeć się wrażeniu, jakbyśmy sami tego doświadczali. Lekkość, z jaką przemyca Obuch w dialogach i komentarzach widzę historyczną, sprawia, że nie dość, że czytelnik przyswaja ją sobie w sposób niezauważalny, to jeszcze później czuje jakieś osobliwe ssanie, by wiedzę na temat losów tego miasta i całego regionu pogłębić. Załączona do książki wspomniana bibliografia może w tym znakomicie pomóc. Z epizodów z roku ’29 przebija także tęsknota za czasem, gdy rozmawiało się piękną polszczyzną, gdy człowiek spotykał się z człowiekiem na rozmowie nie via portal społecznościowy, ale przy stole podczas posiłku przygotowanym własnoręcznie bez wspomagaczy czy podejrzanych genetycznych modyfikacji.
„Pani Beczka z zadowoleniem obserwowała, jak opróżniają talerze, i zdradziła, że o smaku żurku decyduje domowej roboty zakwas. Na czosnku i żytniej mące.”
Przyznam, że spędziłem w Katowicach kilka fantastycznych lat w okresie studiów i miejsca w okolicy placu Sejmu Śląskiego czy tytułowego peronu są mi doskonale znane. Poznałem je także jako miejsca szczególnie miłe podczas konsumpcji napojów wyskokowych, pamiętam jeszcze smak porto na skwerku z pomnikiem Marszałka vis a vis gmachu niegdysiejszego Sejmu śląskiego. Lektura „Szajby na peronie 5.” obudziła sporo wspomnień, w większości pozytywnych, z czasów, gdy szajba odbijała wyjątkowo często, gryfne frelki był niezmiennie gryfne i właśnie ta niezmienność, była szczytem wyrafinowanej pochwały, choć opacznie czasem rozumianej.
Dla czytelnika znającego Katowice jeno ze słyszenia, książka Marty Obuch może być nawet jeszcze ciekawsza, niż dla mieszkających tam na co dzień, znających miasto i chociaż część jego ciekawej historii. Z pewnością jednak będzie świetną rozrywką dla rozrywki oczekujących i spełnić powinna wszelkie oczekiwania, jakie można postawić komedii kryminalnej. Powiadają, że nad twórczością Marty Obuch unosi się pozytywna aura książek Joanny Chmielewskiej i trudno z tym polemizować. Ja czułem się jakbym znowu z wypiekami na twarzy śledził losy bohaterów Niziurskiego i Bahdaja przeplatane z perypetiami Marty’ego McFly’a z „Powrotu do przyszłości”. Życzyłbym sobie, żeby „Szajba” doczekała się wkrótce kontynuacji, zakończenie spokojnie otwiera taką możliwość, jak sądzę nieprzypadkowo.
„Gdzie ja jestem? - zapytał słabo. – W Sosnowcu. – O matko i córko! – jęknął zmartwiony. – ja muszę do Polski. Do Katowic. Którędy na Królewsko-Hucką?”
Powiadają, żeby uważać na to, czego się pragnie, bo może się spełnić. Dobra, dobra, każdy chciałby znowu mieć te kilkanaście lat mniej, bo któż nie marzył choć przez chwilę, by cofnąć czas? O kilka godzin lub parę epok. Grunt, by być gdzie indziej, w innej konfiguracji towarzyskiej, w niby tych samych, ale jakby inaczej oświetlonych dekoracjach. Taki właśnie koncept staje...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Tak się pisze i wydaje książki o Artystach, ich czasach i dziełach.
Tak się pisze i wydaje książki o Artystach, ich czasach i dziełach.
Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to