rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

„Nabór” to zwieńczenie trylogii rozpoczętej parę lat temu tomem „Zamęt”, gdzie czytelnik mógł poznać rodzimą ekipę superszpiegów, dowodzonych przez mistrza intelektualnych szarad Romana Leskiego. Można też stwierdzić, że rzecz jest swoistym ukoronowaniem także cyklu poprzedniego, znanego pod nazwą tetralogia „Nielegalni”, którego bohaterowie powracają w najnowszej, wyjątkowo emocjonującej, momentami wręcz przyprawiającej o palpitacje serca, powieści.

„Wydobycie archiwum NKWD z twierdzy brzeskiej, operacja „Merkury” w tunelach teherańskiego metra, powstrzymanie Safira as-Salama na fińskim promie, wywiezienie Miszy Popowskiego z Petersburga i dekonspiracja rosyjskiego nielegała Wacława Marskiego to tylko część operacji, które prowadził, i wszyscy o tym pamiętali. Konrad nigdy nie zawiódł, nie popełnił błędu i zawsze można było ufać, że znajdzie wyjście z każdej sytuacji. Dlatego za nim szli. Tak było i teraz.”

Tak, Konrad Wolski, szef rozwiązanego legendarnego wydziału Q powraca, powracają też jego ludzie, by w nowych, wyjątkowo niesprzyjających warunkach walczyć o słuszną sprawę, przede wszystkim jednak walczyć o swoich przyjaciół. Severski nie ułatwia życia swoim postaciom, tym razem postawił przeciwko nim, prócz islamskim terrorystów, planujących serię spektakularnych ataków bombowych w newralgicznych miejscach stolicy Polski, także premiera własnego kraju i cały aparat państwa chodzący na pasku obcych wpływów.

„Fiedotow spojrzał zdziwiony zza okularów. – Tak (…) jak się pan słusznie spodziewa, nasza agentura działa w Polsce na najwyższych obrotach. Nasi najczęściej występują pod legendą pożytecznych idiotów. (…) Polacy tylko udoskonalili ten typ legendowania, bardziej szanując idiotów niż pożytecznych. – Uśmiechnął się i dodał: -Żartuję, ale nie tak bardzo.”

Aż prosi się, by lekturę tej fikcji, bądź co bądź, literackiej skwitować stwierdzeniem, że Severski snując delikatne analogie do współczesnej rzeczywistości fantazjuje, ale, jak
powiedziałby jego bohater, nie tak bardzo. Każdy jednak może ocenić to sam, doszukując się w świecie przedstawionym powieści analogii do tego , co widzi za oknem, albo o czym czyta lub słyszy w serwisach informacyjnych.
Autor niczego nie sugeruje wprost, dzięki czemu jego najnowsza powieść, jak zresztą oba wspomniane wyżej cykle, zyskują na uniwersalności i z całą pewnością znajdą uznanie w oczach czytelników także za kilka czy kilkadziesiąt lat, mając szansę, by przejść do kanonu literatury szpiegowskiej. W swoim gatunku bowiem są to powieści, a „Nabór” potwierdza to każdą ze swoich ponad ośmiuset stronnic, znakomite, można rzec wręcz, że wybitne.

Być może nie wszyscy mieli jeszcze okazję, by zetknąć się z którąś z wymienionych wyżej pozycji, choć w rodzimym świecie literackim było o nich dość głośno. Popularności im
przysporzyła z całą pewnością sama osoba autora piszącego pod pseudonimem Severski. W rzeczywistości nazywa się on Włodzimierz Sokołowski i jest emerytowanym oficerem wywiadu. Uczestniczył w kilkuset akcjach w kilkudziesięciu państwach. Odszedł ze służby w Agencji Wywiadu w 2007 roku na własną prośbę w stopniu pułkownika, aby następnie rozpocząć karierę pisarską. Można więc z całą pewnością przyznać, że zna się na tym, o czym pisze, a że dodatkowo został obdarzony wyjątkową łatwością z przelewaniu swoich sfabularyzowanych doświadczeń na papier, trudno się dziwić popularności, jakiej doświadcza każda z wydanych przez niego książek.
Z najnowszą będzie z całą pewnością podobnie, skonstruowana jest bowiem po mistrzowsku, a swoją dojmującą aktualnością i zawoalowaną, ale jednak dość wyraźną krytyką bieżącej sytuacji w kraju sprawia, że skazana jest na czytelniczy sukces. W pełni zasłużony, bo rzecz można polecić każdemu, nie tylko miłośnikowi sensacji.

„Nabór” to zwieńczenie trylogii rozpoczętej parę lat temu tomem „Zamęt”, gdzie czytelnik mógł poznać rodzimą ekipę superszpiegów, dowodzonych przez mistrza intelektualnych szarad Romana Leskiego. Można też stwierdzić, że rzecz jest swoistym ukoronowaniem także cyklu poprzedniego, znanego pod nazwą tetralogia „Nielegalni”, którego bohaterowie powracają w najnowszej,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Tak się pisze i wydaje książki o Artystach, ich czasach i dziełach.

Tak się pisze i wydaje książki o Artystach, ich czasach i dziełach.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wymyśl sobie sympatycznego żulika spod sklepu, który będzie prostym językiem opowiadał ci świat. A ty każ się wszystkim tym zachwycać. Słabe.

Wymyśl sobie sympatycznego żulika spod sklepu, który będzie prostym językiem opowiadał ci świat. A ty każ się wszystkim tym zachwycać. Słabe.

Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Państwo teoretyczne” to rodzaj eseju pisanego z „politycznej emigracji”, na chłodno, choć poruszającego gorące współczesne tematy, stawiającego kilka nieprzyjemnych diagnoz, bez unikania samokrytyki, podsuwającego wreszcie niemal pozytywistyczne w duchu pomysły na poszukanie rozwiązań problemów, jakie wiążą się z tezą zawartą w tytule.

Książka Bartłomieja Sienkiewicza, byłego ministra MSWiA w rządzie Donalda Tuska, zaczyna się od przywołania tak zwanej „afery taśmowej”, czyli ujawnienia prywatnych rozmów polityków partii rządzącej oraz zaprzyjaźnionych z nimi osób ze świata biznesu, które miały miejsce między innymi w restauracji „Sowa i Przyjaciele”. To podczas jednego z takich spotkań Sienkiewicz, sformułował epitet „państwo teoretyczne”, który przez jego przeciwników politycznych został podchwycony i wykorzystany jako krzywdzące podsumowanie 8 lat rządów PO.

Krzywdzące, bo upraszające i szalenie spłycające, choć trzeba przyznać, że sam autor całkowicie nie odżegnuje się od tej diagnozy. Potwierdza, że powiedział prawdę. W swojej książce pisze wprost o zaniedbaniach wszystkich poprzednich rządów, które niestety doprowadziły do sytuacji, którą dość brutalnie zdiagnozował na potrzeby prywatnej, trzeba to wyraźnie podkreślić, podsłuchanej rozmowy. Rzeczona szczerość jest zdecydowanie czymś unikatowym, jeśli chodzi o polityków, pamiętajmy jednak, że Bartłomiej Sienkiewicz nie jest typowym przedstawicielem tej „profesji”, pewnie trafniejszym byłoby określenie go mianem intelektualnego wsparcia polityków, co zresztą może potwierdzić jego zawodowy dorobek w administracji państwowej.

Określiłem „Państwo teoretyczne” mianem eseju, bo faktycznie zdaje się być raczej przyczynkiem do większej, nie tylko objętościowo, pracy analitycznej, nad którą być może Autor pracuje, ale powodowany niepokojem o rozwój wypadków na rodzimym poletku politycznym, postanowił podzielić się z opinią społeczną (a zwłaszcza z tymi, których działania mogą mieć realny w pływ na losy Państwa) swoimi przemyśleniami. Szkicowość i lakoniczność w sposobie poruszania niektórych tematów, mogą być uznane jako wady przez tych, którzy mogli oczekiwać, że przez te cztery lata, które upłynęły od publikacji w tygodniku „Wprost” sławetnej rozmowy o „państwu teoretycznym”, dostaną wypraną z emocji pogłębioną analizę rzeczonego przypadku. A jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że głównym wyzwaniem, przed jakim stawia Autor czytelnika, to pobudzenie go do samodzielnej refleksji, a przede wszystkim do wywołania dyskusji. Dyskusji, która może, a nawet powinna, stanowić przyczynek do jakiegoś oddolnego (praca u podstaw) kreowania programu, który następnie można by zaimplementować do programów politycznych.

„Jak w każdym działaniu w społeczeństwie trzeba zaangażowania wielu ośrodków, sporu, dyskusji. Na końcu projekt trzeba wcielić w politykę , bo tylko ona jest zdolna doprowadzić do jego uruchomienia.”

Na tej deklaracji Sienkiewicz nie poprzestaje i cały ostatni rozdział zatytułowany znamiennie „Państwo. Powrót” poświęca na przedstawienie wstępnych propozycji i kierunków myślenia. Przypomina, że w klasycznej analizie SWOT, prócz poszukiwania i diagnozowania słabych stron przedsięwzięcia oraz zagrożeń, poszukuje się też stron mocnych i definiuje się potencjalne szanse. Autor wychodzi od trzech niesamowicie ważnych momentów w naszej historii między 1918, a 1989 rokiem, gdzie o sukcesie społeczeństwa zdecydowała zbiorowa wola, gdzie wspólnota działa się w praktyce, a nie w śmiesznych deklaracjach polityków o „silnym państwie” czy „wstawianiu z kolan”, które w istocie są tylko niebezpiecznymi sloganami w ustach skrajnie nieodpowiedzialnych populistów.

„Państwo teoretyczne” nie jest typowym manifestem politycznym, ale mocnym i wyraźnym wezwaniem do działania, głosem obywatela, któremu nie jest wszystko jedno i który nie musi zabiegać o sympatię żadnej ze stron, wyniszczającego naszą scenę polityczną, konfliktu. Dobrze więc, by praca ta stała się faktycznie impulsem do rozmowy o rzeczywistej, a nie tylko deklaratywnej dobrej zmianie.

„Zmiana ma niejedno oblicze, inaczej ciągle by nas nie zaskakiwała. Ważne, by przez zmianę ocalić to, co najważniejsze i co coraz częściej wydaje się zagrożone – ludzką wolność, prawo wyboru, równość wobec prawa. I przyszłość Polski.”

„Państwo teoretyczne” to dobra, napisana ze swadą i szalenie inspirująca rzecz, która powinna być przeczytana przez każdego zatroskanego o losy kraju obywatela, niezależnie od sympatii politycznych.

„Państwo teoretyczne” to rodzaj eseju pisanego z „politycznej emigracji”, na chłodno, choć poruszającego gorące współczesne tematy, stawiającego kilka nieprzyjemnych diagnoz, bez unikania samokrytyki, podsuwającego wreszcie niemal pozytywistyczne w duchu pomysły na poszukanie rozwiązań problemów, jakie wiążą się z tezą zawartą w tytule.

Książka Bartłomieja Sienkiewicza,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Z przykrością trzeba przyznać, że nie jest to dobra książka. Można też dodać, że stwierdzenie „niedobra” jest w jej przypadku eufemizmem, ale nie o znęcanie się nad autorką nam chodzi, a o próbę zrecenzowania produktu, który zwyczajnie udaje coś, czym nie jest.
Zacznijmy od okładki, wyjątkowo udanej i zachęcającej, począwszy od samego tytułu, poprzez zjawiskową kobiecą twarz, a skończywszy na tajemniczym symbolu, który okaże się być zaratusztrianskim symbolem przedstawiającym drogę duszy ludzkiej od narodzin, aż do śmierci. Symbol do złudzenia przypomina godło Trzeciej Rzeszy i to wszystko skład się na szalenie intrygujący przekaz, któremu z pewnością nie oprze się czytelnik poszukujących zanurzonego w historycznych tajemnicach intrygującego kryminału. Bo jako kryminał pozycjonuje tę książkę wydawca i taką też intencję zdaje się miała autorka.

„Enigmatyczny, pełen napięcia kryminał, który pozwala nam wejść do świata zbrodni, sekt i obsesji skrywanych przez esesmanów.” To blurb ze skrzydełka, w którym nie ma ani słowa prawdy. W książce Marciszewskiej właściwie nic nie jest enigmatyczne, no może z wyjątkiem zbrodni, od której rozpoczyna się ta historia. Oto w brutalny sposób zamordowana zostaje młoda badaczka największego zbioru dokumentów masońskich w Europie. Tak, to brzmi intrygująco, jeśli jednak ktoś liczy na to, że coś z tych zbiorów zostanie mu ujawnione, będzie musiał obejść się smakiem. Nie zostanie też, jak sugeruje cytowana wyżej blogerka, zaproszony do świata sekt i obsesji esesmanów, dowie się jedynie, że Himmler stworzył zespół badający zbrodnie na kobietach oskarżonych o czarodziejstwo. Dostanie za to nijaką historię śledczego, który prócz sztampowych problemów zawodowych, ma też szereg kłopotów natury wychowawczej. Po śmierci żony, musi opiekować się nieletnim synem, w czym dzielnie wspiera go babcia. Do tego oczywiście doklejono na siłę problemy sercowe - żenująco telenowelową relację z panią prokurator, zlepioną z jakichś komiksowych wyobrażeń o ponętnej i charakternej „orlicy temidy” oraz z poznaną na siłowni niby tajemniczą „kobietą z przeszłością”.

Sama postać asa dochodzeniówki też wymyślona jest wyjątkowo nieudolnie, zwłaszcza we fragmentach, w których zdaje się ma zdradzać wyjątkową wrażliwość, a wychodzi z tego niezamierzona groteska. Ot choćby w takim fragmencie:
„Obudził się cały spocony. Co gorsza bolała go głowa. Wczoraj zdecydowanie za dużo wypił. Musiał odczekać swoje. Postanowił wysprzątać mieszkanie. Nieraz przekonał się, że to najlepszy sposób na męczącego kaca.”
Tak, dobrze widzicie, główny bohater, imiennik Rogera Moora, śledczy z wydziału zabójstw leczy kaca sprzątając mieszkanie. Czytajmy jednak dalej: „Poza tym nie cierpiał pająków, chociaż zauważył, że w miejskich mieszkaniach rzadko się gnieżdżą, w przeciwieństwie do wiejskich domostw.”
Naprawdę? Naprawdę komisarz policji wspina się na szczyty dedukcji i dochodzi do wniosku, że robactwa jest jednak więcej na wsi? Tak właśnie. Wcześniej jednak udające się na randkę, dokonuje lustracji kobiecego ubrania w stylu iście macho: „Ubrała się w obcisłe, błękitne spodnie dżinsowe oraz przewiewną, kremową, półprzeźroczystą koszulę, na którą nałożyła czarny, rozpinany kardigan.” Ok., kremowy kolor można by jeszcze przełknąć, ale kardigan? Litości…

Długo można by jeszcze pastwić się nad tym utworem, który udając kryminał, snuje się jak klasyczna powieść obyczajowa dla kucharek. Prawdopodobnie Katarzyna Marciszewska jest pasjonatką historii, niewykluczone też, że poświęciła wiele czasu na zgłębianie tematu związku nazistów z mistycyzmem, ma na ten temat sporą wiedzę i jest to jest pasją. Faktem jest jednak, że próba podzielenia się tą wiedzą w zbeletryzowanej formie, okazała się być całkowitym niewypałem.

Z przykrością trzeba przyznać, że nie jest to dobra książka. Można też dodać, że stwierdzenie „niedobra” jest w jej przypadku eufemizmem, ale nie o znęcanie się nad autorką nam chodzi, a o próbę zrecenzowania produktu, który zwyczajnie udaje coś, czym nie jest.
Zacznijmy od okładki, wyjątkowo udanej i zachęcającej, począwszy od samego tytułu, poprzez zjawiskową kobiecą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Czym jest zwyczajowa „minuta ciszy” nie trzeba chyba nikomu wyjaśniać. Tradycja nakazuje, by uczcić nią pamięć tych, którzy odeszli. To w jaki sposób ją celebrujemy nie jest jednak w żaden sposób zdefiniowane i narzucone. Możemy pogrążyć się podczas tej symbolicznej chwili w nic nieznaczącej zadumie, niekoniecznie związanej z osobą, której rzeczona minuta jest poświęcona albo skupić się na wspominaniu tego, kogo fizycznie nie ma już wśród nas. Można też pozwolić sobie na rodzaj mieszanki obu tych metod i zezwolić myślom na swobodny dryf wokół zdarzeń, które czasem nawet bardzo luźno, ale jednak związane były ze wspomnianym Nieobecnym. Będzie on więc nie tylko obiektem naszych rozmyślań, ale też rodzajem katalizatora do przemyśleń szerszego kalibru. Może być też jednym i drugim, jak w powieści Lenza Siegfrieda zatytułowanej „Minuta ciszy” właśnie.

Tytułowa minuta wybrzmiewa już od pierwszych zdań powieści, a towarzyszy jej końcowy fragment Pasji według św. Mateusza Jana Sebastiana Bacha w wykonaniu chóru szkolnego gimnazjum w małej nadmorskiej nieco odrealnionej miejscowości, której próżno szukać na mapie. Nieobecną owej ceremonii jest nauczycielka angielskiego Stella, narratorem zaś, który odsłoni przed czytelnikiem strumień myśli i uczuć przewalający się niczym fale przyboju przez jego umysł, będzie jeden z jej uczniów Christian.

„Wpatrywałem się w jej twarz, nigdy wcześniej nie doznałem tak przemożnego uczucia straty; przedziwne uczucie, bo przedtem nie uświadamiałem sobie, że mam to, co utraciłem”

Tak, pani Stella Petersem była dla 18-letniego, wchodzącego w okres dojrzałości Christiana, kimś więcej, niż tylko lektorką obcego języka. Była nauczycielką w pełnym tego słowa znaczeniu, przewodniczką nie tylko po świecie literatury, poprzez którą próbowała objaśniać świat, ale także w sferze uczuć. Zawiedzie się jednak ten, kto spodziewał się będzie po tej opowieści kolejnego przyprawionego nutą niezdrowej perwersji utworu o wyświechtanej zakazanej miłości. Wydawałoby się, że to sztampowa historia, opowiedziana jest jednak w sposób tak subtelny, wyważony i perfekcyjnie skonstruowany, że chłonie się ją w niekłamanym zachwycie i napięciu charakterystycznym dla tematów nowych i nieoczywistych.

Ta niewielkich w sumie rozmiarów powiastka, nowela właściwie, bo licząca sobie ledwie sto kilkadziesiąt stron, kumuluje w sobie niesamowicie rozległy diapazon emocji, jakich doświadcza każdy młody wrażliwy człowiek przechodzący emocjonalną i erotyczną inicjację. Kapitalne operowanie niedomówieniami, metaforami i nastrojem zdradza rękę mistrza, bo faktycznie mamy do czynienia z jednym ze współczesnych, „niemieckich klasyków”, 82-letnim, stałym gościem list bestsellerów naszych zachodnich sąsiadów, u nas stosunkowo mało znanym.
A szkoda, bo mało kto potrafi tak opowiadać o wydawałoby się znajomych każdemu sprawach. Mało kto potrafi pokazać złożoność owego niezwykłego stanu, kiedy coś, co właśnie się rodzi, zostaje stłumione w zarodku, ale w jakiś osobliwy sposób nie odchodzi w niepamięć, ale zyskuje wieczne trwanie. Nie do końca przetrawione, nie zużyte, nie mające szansy, by się znudzić i spowszednieć, po wsze czasy idealne. Takie, jakie chciałoby się, by trwało, gdy się zaczyna, gdy snuje się plany i z nadzieją patrzy w przyszłość, gdy chce się zachłannie uciec z drugą osobą na bezludną wyspę, by mieć ją tylko dla siebie, na zawsze.

Ta opowieść długo po skończonej lekturze pozostaje jeszcze w świadomości czytelnika. Każe przyjrzeć się swoim przeżyciom, trafia w to, czego doświadczyć musi każdy z nas – poczucia straty i próby poradzenia sobie z nią. Potrzebne nam są takie minuty ciszy. By poukładać sobie w głowie pewne sprawy, by przeżyć je raz jeszcze, by przeżywać je stale i cieszyć się tym, że nie przemijają, że żyją w nas mimo upływu czasu i dają nadzieję.
„Minuta ciszy” pozostawia czytelnika w osobliwym rozdarciu. Z jednej strony szczerze współczuje bohaterowi, żałuje z nim, że nie dane byłe temu uczuciowi się rozwinąć, że zgasło przedwcześnie, nim dane mu było naprawę eksplodować, z drugiej zazdrości, że nie doświadczył wygasania namiętności, przykrej konfrontacji ideałów z bolesną prozą codzienności.

Mocna i wyrazista to książka, ale pozostawiająca sporo miejsca czytelnikowi, pełna półcieni i niedopowiedzeń. Piękna, mądra i dobrze napisana.

Czym jest zwyczajowa „minuta ciszy” nie trzeba chyba nikomu wyjaśniać. Tradycja nakazuje, by uczcić nią pamięć tych, którzy odeszli. To w jaki sposób ją celebrujemy nie jest jednak w żaden sposób zdefiniowane i narzucone. Możemy pogrążyć się podczas tej symbolicznej chwili w nic nieznaczącej zadumie, niekoniecznie związanej z osobą, której rzeczona minuta jest poświęcona...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

W czasach, gdy szalenie modnym stało się pisanie i wydawanie opasłych kilkusetstronicowych tomów, nierzadko opasłych z powodu chorobliwego przerostu tkanki leksykalnej, zwyczajnie zbędnej czy wręcz szkodliwej dla zdrowego organizmu literackiego, oto ukazuje się rzecz niebywale wręcz zwięzła. „41 utonięć” Agnieszki Wolny-Hamkało liczy sobie bowiem niespełna 200 stron i już po lekturze kilkunastu z nich dociera do czytelnika, dlaczego nie trzeba więcej. Proza to gęsta, soczysta, momentami szalenie poetycka, celna w doborze słów, oszczędna w epitety, unikająca pustych przebiegów. Czasem wystarczy kilka słów czy zdań, by wywołać obraz, skojarzenie, w umyśle czytelnika, do odmalowania którego, zły literat (będący w rzeczywistości grafomanką, niespełnioną zawodowo infantylną panią domu) potrzebuje topornych kilkudziesięciu stron upstrzonych przymiotnikami i epitetami niczym szyba rozpędzonego fiata 126p oblepiona owadzim truchłem. Tutaj jest oszczędnie i wyrafinowanie.

Choć moje początkowe skojarzenia z „Powieścią teatralną” Bułhakowa i „Sklepami cynamonowymi” Schulza, być może nie do końca są trafione, to jednak muszę przyznać, że już sam klimat tej powieści zasługuje na wyróżnienie. Jak wspomniałem gęsty, nieco duszny, wspaniale oddający czas i miejsce, w jakim dzieje się akcja. Wrocław, upalne lato, żar leje się z nieba, niby w pierwszych scenach kondratiukowej „Hydrozagadki”, stopy przechodniów, odziane w sandały lub bose, grzęzną w rozgrzanym asfalcie. Wszystko wydaje się przesunięte i nierzeczywiste. Otumanieni mieszkańcy poszukujący skrawka cienia i ochłody (ryzykując, że powiększą tegoroczną statystykę utonięć powyżej tytułowych 41) toczą swoje pozornie banalne egzystencje, nie wiedząc, że w istocie stają się nieco groteskowymi bohaterami uroczo tandetnego filmidła.

„-Ma pani gaz? Bez gazu już nie wychodzimy. Zbyt późno zamykamy sklep. „No osiedlu grasuje zamaskowany gwałciciel” – zacytowała ostrzeżenie z karteczki.
-Co to znaczy grasuje? – zapytała Ada. To słowo zawsze wydawało jej się zabawne, bajkowe, jak „musimy go powstrzymać”. Wszyscy gramy w filmie klasy C, pomyślała.”

W takim właśnie kontekście dobrze się czyta prozę Wolny-Hamkało. W gęstwinie słów ukryło się znacznie więcej niż prozaiczna historia młodej plastyczki, która w poszukiwaniu płatnego zajęcie dostaje angaż przy awangardowej sztuce lokalnego dramaturga. Ma zaprojektować scenografię i ma wolną rękę.

„Nie martw się o nic – uspokoił ją dyrektor. – I nie cenzuruj się. Chcesz zrobić scenografię z wielkich dmuchanych kutasów? Zrób scenografię z wielkich dmuchanych kutasów! Teraz to nie sztuka jest skandalem, tylko świat.”

No właśnie, jakże to aktualna konstatacja. Choć trzeba przyznać, że więcej w niej melancholii niż gniewu i rozczarowania światem. Więcej zdziwienia tym, jak funkcjonuje rzeczywistość, jakie stosuje uniki, jak nie daje się okiełznać i ocenić, nawet przy pomocy wódki anyżowej pitej bezpośrednio z butelki. Świetnie potwierdzają to kolejne akapity powieści i wreszcie wybornie pointują recenzje spektaklu, którego premiera bynajmniej nie przebiegła po myśli samych twórców. Bo może tym właśnie jest sztuka, owym legendarnym „nieruchomym poruszycielem”, katalizatorem spraw, których nie uświadamiamy sobie, ale które determinują nasze życie. Trochę tak właśnie wygląda ten fragment perypetii bohaterki, który odsłania przed czytelnikiem Wolny-Hamkało. Podobnie ma się rzecz z jej rówieśnikami, kolejnym pokoleniem, który wymyka się łatwej klasyfikacji i zaszufladkowania, które „reguluje emocje za pomocą xanaxu i seksu”. Poznajemy kilku interesujących przedstawicieli wrocławskiej bohemy, właściwie nie różniących się od tych warszawskich czy innych wielkomiejskich, razem z nimi przemierzamy miejsca, w których pozostawiają swoje piętno, które próbuję organizować, ale do końca nie wiedzą jak i po co. Nie wiedzą też czy to oni decydują, tworzą i inspirują, czy przeciwnie. Czy jakiekolwiek akcje mają sens i można mieć na coś istotny wpływ, czy „nic nie da się zrobić. Annuszka już rozlała olej”.
Najlepsze w tym wszystkim jest jednak to, że żadne z tych pytań właściwie nie pada w „41 utonięciach” wprost i choć ogólny klimat skłania raczej do pesymistycznych refleksji, to jednak wcale tak być nie musi. Lubię, jeśli autor pozostawia między słowami trochę miejsca dla czytelnika, który może rozgościć się w nich ze swoją wrażliwością i swoim, być może nieco innym postrzeganiem spraw o jakich traktuje opowieść. Lubię jeśli inspiruje, jak chociażby w scenie z książką Malapartego.

W czasach, gdy szalenie modnym stało się pisanie i wydawanie opasłych kilkusetstronicowych tomów, nierzadko opasłych z powodu chorobliwego przerostu tkanki leksykalnej, zwyczajnie zbędnej czy wręcz szkodliwej dla zdrowego organizmu literackiego, oto ukazuje się rzecz niebywale wręcz zwięzła. „41 utonięć” Agnieszki Wolny-Hamkało liczy sobie bowiem niespełna 200 stron i już...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Gdyby tę ponad 700-stronicową cegłę zawinąć w tetrową pieluchę i mocno wycisnąć, otrzymalibyśmy to, czym jest ona w istocie, czyli skromną nowelkę, z papierowymi postaciami i wątłą fabułką imitującą poetykę tasiemcowych seriali. Ja może nie jestem stosownym targetem, dla takich czytanek i omijam zazwyczaj szerokim łukiem regały z tego typu ckliwymi wydawnictwami, których autorkami są bibliotekarki, panie weterynarz czy ekspedientki, słowem grafomanki, ale na boga, powinny być chyba jakieś granice wydawniczej przyzwoitości. Wydał to Znak, założyłem więc, że będzie to coś w stylu Grocholi, która, pamiętam, była nawet zabawna. Tymczasem dostałem męczącego gniota, czytankę z rozwleczoną do granic wytrzymałości narracją, nawet nie wydumaną, ale zwyczajnie skleconą byle jak na bazie wyświechtanych klisz.

Oto bowiem główna bohaterka, studentka psychologii, udzielająca się charytatywnie w szpitalu dziecięcym, najpierw próbuje obrzydzić przyjaciółce czterdziestoletniego lekarza, w którym ta się kocha, by potem samemu ulec jego urokowi. Problemem okaże się nieprzyzwoita różnica wieku, dodatkowo wybranek serca jest rozwodnikiem i o zgrozo ma córkę, o czym dowiemy się oczywiście po serii niby to dramatycznych nieporozumień rozwleczonych do niezdrowych rozmiarów, do tego dochodzi koleżeńska lojalność i toksyczna matka. I dwie ciotki, jednak jędza, druga przesłodzona niczym dobra wróżka z Kopciuszka. Główna bohaterka zresztą nieudolnie stylizowana jest na tej klasycznej postaci. Ale niech już będzie, nie pierwsza to i pewnie nie ostatnia ramotka wykorzystująca znane toposy i klasyczne figury. To, co boli najbardziej, co sprawiało wręcz fizyczny dyskomfort podczas lektury, to wspomniana na wstępie forma. Koszmarne dłużyzny, niepotrzebnie rozciągane dialogi, jakby żywce przepisane z pogaduszek zasłyszanych w tramwaju, mozolnie zdążające do pointy, oczywistej naturalnie. Niby mające być dowcipne, szalenie jednak drętwe, niby to wnikliwe, a w istocie infantylnie poprawne. O monologach wewnętrznych głównej bohaterki nie będę się rozwodzić, by nie pastwić się bardziej niż jest to konieczne. Bełkotliwe to, nudne i egzaltowane niczym pamiętnik gimnazjalistki, która właśnie odkryła twórczość Coelho i płacze po każdym odcinku B jak Badziewie.
Kolejna rzecz to rysunki postaci. Autorka nie może z jakichś osobliwych względów nakreślić ich raz a porządnie, musi co kilkadziesiąt stron przypominać czytelnikowi, że ciotka Klara to irytująca i zrzędliwa starucha, a matka to apodyktyczna i nadopiekuńcza matrona. Przecież to do niczego nie prowadzi, gdyby chociaż to było w jakiś sposób zabawne, ale gdzie tam. Mamy kilkanaście razy powtórzone te same sekwencje. Ciotka narzeka i obżera się domowymi wypiekami, matka goni córkę do obowiązków i utyskuje na każdy objaw jej samodzielności. A kiedy już wydaje się, że w tym przynudzaniu była metoda, że zaraz czeka nas jakaś wolta, że wyjawiona zostanie tradycyjna rodzinna tajemnica, bo przecież wiadomo, że każda szanująca się rodzina powinna takową posiadać, dostajemy tak tanie wyjaśnienie, że doprawdy aż brak słów.

Zresztą każdy z fabularnych pomysłów Ficner-Ogonowaskiej jest równie tani i cienki niczym botwinka matki głównej bohaterki. Pierwszy z brzegu. Oto po upojnej nocy z pociągającym doktorem, on musi jechać na dyżur do szpitala, ona wraca w skowronkach do domu. Kiedy następnie dzwoni do niego, słyszy jego zmęczony (przypomnijmy, że człowiek był po pewnie niezbyt sielankowym dyżurze) i oficjalny głos w słuchawce, rozłącza się i przechodzi załamanie. Tak, dokładnie. Kilka dni nie wychodzi z łóżka, płacze, złorzeczy, tarza się w pościeli, przegania gości. Potem oczywiście wszystko się wyjaśnienie, a następnie pojawia się kolejne nieporozumienie, związanie z wątpliwym statusem matrymonialnym absztyfikanta, wreszcie na scenę wchodzi kilkuletnia córeczka. Oczywiście jest słodka, niczym kotek, którego dostaje od nowej cioci, koleżanki tatusia i pozornie nierozwiązywalne sprawy zaczynają wchodzić mozolnie (kilkadziesiąt kolejnych stron) w klimaty sielankowe. Nie wiem, czy autorka korzystała z jakichś cudownych przepisów na wciągającą fabułę, wiem natomiast, że żaden z tych konceptów nie zagrał. Nie miał szans, biedaczek, gdyż wątłej był postury i rozmył się w morzu zbędnych przymiotników i kaskadach niepotrzebnych zdań.
Nie zdradzę też chyba jakiejś wielkiej tajemnicy, jeśli powiem, że tytułowy czas faktycznie pokazał, że szkoda go było na tę wątpliwej jakości gargantuiczną czytankę o bzdetach.

Gdyby tę ponad 700-stronicową cegłę zawinąć w tetrową pieluchę i mocno wycisnąć, otrzymalibyśmy to, czym jest ona w istocie, czyli skromną nowelkę, z papierowymi postaciami i wątłą fabułką imitującą poetykę tasiemcowych seriali. Ja może nie jestem stosownym targetem, dla takich czytanek i omijam zazwyczaj szerokim łukiem regały z tego typu ckliwymi wydawnictwami, których...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jedenasta książka poetycka Marcina Świetlickiego. Jedenaście razy po pięć wierszy. Pięćdziesiąt pięć. Szaleństwo. Taką informację znajdujemy na skrzydełku okładki i zaprawdę trudno się z nią nie zgodzić. Faktycznie bowiem jest to 11. tomik w bibliografii poety, wierszy, pisanych w latach 2013 – 2015, jest rzeczywiście aż tyle i pogrupowane są w coś w rodzaju bloków tematycznych po pięć w każdym. Najpierw więc mamy „Pięć wierszy na początek”, w których poeta przedstawia się nam, a właściwie przypomina, że będziemy mieli tu do czynienia z tym, co zwykle podmiotem lirycznym.

„Bo nie stąd jestem. I gdziekolwiek byłem,
Byłem nie stamtąd. Przyszedłem przebadać (…)”
Znowu więc trochę nieprzysiadalny, chodzący po mieście, które być może będzie kiedyś (bo z pewnością raczej nie teraz) należeć do niego, nie przychodzący się kłócić, rozmawiać, swój nóż ostrzący. I znowu w tych samych dekoracjach, w papierosowym dymie, w oparach wódki, słowem w spleenie krakowskim, być może nawet w smogu, który na czasie bardzie, w zimnych krajach pamiętnych z fioletowego debiutu, bo „kto powiedział, że zawsze ma być ciepło i tanio?”

Im głębiej i dalej w materię tego świata, tym bardziej ciekawie, bo niby to znamy, ale jakby nie do końca, bo wciąż coś nowego, coś czego nie było tu wcześniej, nie wiedzieć czemu, bo przecież do obrazu pasuje idealnie. Przypomina się „Trzecia połowa”, książka poetycka wydana dokładnie przed dekadą, w której osobność podmiotu lirycznego i jego niebezpieczne związki grane pod melodię olifantu wdziera się nieoczekiwanie jakieś „ono”, które w jakiś tam sposób redefiniuje jego wcześniejszą nieprzysiadalność, osobność. Tutaj zaś w kolejnym bloku mamy pięć wierszy, w których mierzy się podmiot z synostwem. Mierzy się w chwili ostatecznej, po śmierci ojca. Ze ściśniętym gardłem, ogranicza formę do minimum, do czterech zaledwie wersów na wiersz, do pięciu dniu. W poetyce bliskiej haiku, dotyka absolutu, medytuje niemal i dzięki słownej wstrzemięźliwości tworzy niesamowicie bogaty diapazon emocji. Jeszcze głębiej, jeszcze bardziej wstrzemięźliwiej formalnie i być może dosadniej metafizycznie wybrzmi głos poety w pięciowierszu o księżycu.

A potem jest jeszcze lepiej, bo o Polsce i o wierszach. Tutaj już znać klasycznego, rzec można Świetlickiego. Ironicznego, trafiającego w punkt, jeśli chodzi o dialog z rzeczywistością przewalającą się właśnie za oknem. I choć kilka z fraz odnosi się do wydarzeń bieżących, zahaczając o osoby i fakty, o których być może nie będziemy pamiętać za kilka lat, to jednak podane są w taki sposób, że nawet po kilku dekadach i innej rzeczywistości ostrze ironii w nich zawarte będzie potrafiło wybrzmieć należycie. To zresztą zawsze było charakterystyczne nie tylko dla Świetlickiego, ale dla większości poetów, z tak zwanego pokolenia brulionu, poetów zaliczanych do O’Haryzmu. Nazywano ich także barbarzyńcami (w opozycji do klasycystów, silnie osadzonych w polskiej i europejskiej tradycji literacko-kulturowej) czy bardziej łagodnie nowymi Skamandrytami. I to wciąż jest ten barbarzyński nieco podmiot liryczny, który mówi co chce i jak chce, którego beszta Grażyna Torbicka, krytyczki literackie w telewizji twierdzą, że się skończył, który z psem włóczy się po Plantach Dietlowskich i z psem swoim odszczekuje się. Krytykom, propagatorom literatury, małym psom, światu.
To zatem wciąż ten sam Marcin Świetlicki, a nawet jeszcze lepszy. Z uwagi na dorobek i niemal kompulsywną ostatnio płodność (prócz niniejszego zbioru, dostajemy w tym roku kompilację wszystkich utworów poety, które prezentował w wersjach muzycznych „Zło, te przeboje”), chciało by się poetę z Krakowa traktować jako pewnego rodzaju klasyka. Być może dla wszystkich tych, którzy pamiętają co zrobiły im i ich wrażliwości debiutanckie „Zimne kraje” jest nim w istocie, wciąż jednak z silną nutą barbarzyństwa, które objawia się w potoczności i celebracji codziennego doświadczenia ludzkiego, które używa bezpośrednich i obcesowych środków wyrazu.
Kapitalny zbiór, do wielokrotnego obcowania.

Jedenasta książka poetycka Marcina Świetlickiego. Jedenaście razy po pięć wierszy. Pięćdziesiąt pięć. Szaleństwo. Taką informację znajdujemy na skrzydełku okładki i zaprawdę trudno się z nią nie zgodzić. Faktycznie bowiem jest to 11. tomik w bibliografii poety, wierszy, pisanych w latach 2013 – 2015, jest rzeczywiście aż tyle i pogrupowane są w coś w rodzaju bloków...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Jak w modnym w tych czasach teatrze w tym momencie nie pozostaje nam nic innego , jak opuścić kurtynę i zmienić scenografię: w Palazzo dei Diamantu książę Herkules dyskutuje ze swoimi doradcami.
- Jeśli syn papieża będzie dalej działał w ten sposób – komentuje jeden z delegatów – równowaga we Włoszech może zostać zaburzona.”

Wspomniany wyżej syn to nikt inny jak Cezar Borgia, postać tyleż fascynująca - zainspirowała bowiem sławetnego „Księcia” Machiavellego - co odpychająca. Papież zaś, to jego ojciec Rodrigo, znany jako jeden z bardziej cwanych, rozwiązłych, owianych czarną legendą, papieży, który przyjął przydomek Aleksander VI. Nie powinno więc być najmniejszego kłopotu z rozszyfrowaniem personaliów tytułowej córki papieża. Lukrecja Borgia, urodzona w drugiej połowie XV wieku, do dziś fascynuje i wzbudza skrajne emocje. Zazwyczaj jednak te negatywne, utarł się bowiem w świadomości wielu odbiorców kultury jej obraz jako demonicznej, żądnej sławy i krwi nierządnicy, godnej reprezentantki swego rodu. Obraz ten utrwalił się zapewne dzięki kapitalnej powieści Mario Puzo „The Family” znanej u nas jako „Rodzina Borgów”, w której autor, jak sam mawiał, próbował nakreślić na kanwie losów historycznych postacie obraz klasycznej mafijnej rodziny. I choć z kart książki aż bije po oczach jej beletrystyczny charakter, to jednak, wraz z wyświetlanym niedawno przez jedną z telewizji serialem, udało się jej utrwalić ów niechlubny, jednowymiarowy czarny obraz „diabelskiej” Lukrecji. Ów serial właśnie, stał się przysłowiową kroplą, która przelała czarę goryczy włoskiego noblisty Dario Fo i zmusił go do zdecydowanej akcji odwetowej.

To pokrótce geneza „Córki papieża”, utworu, który z powodzeniem można określić mianem udramatyzowanej mowy obrońcy w procesie, jaki mógłby autor wytoczyć bezrefleksyjnym oszczercom nieszczęsnej Lukrecji. Nie będzie chyba przesadą, jeśli porównamy ten akt, do sławetnej „Obrony Sokratesa” pióra Platona i poszukamy analogii zarówno w charakterze i wymowie obu utworów, jak i w samej formie. Dzieło Platona jest jak wiadomo wielkim monologiem, u Fo, który jest twórcą kojarzonym zdecydowanie z dramatem, znajdziemy taką właśnie teatralną formę, co już sygnalizowaliśmy w cytacie na wstępie. By udowodnić krzywdzącą opinię o nieszczęsnej Borgiównie, wplótł w swe dzieło cały szereg historycznych opracowań, listów autentycznych postaci, w tym tytułowej córki, a efekty swoich studiów udramatyzował, wkładając w usta autentycznych historycznych postaci swoje dialogi, czyniąc lekturę szalenie lekką w odbiorze, dynamiczną i bliższą życia.

„- Ja czuję dla was coś, czego brakowało mi w relacjach z ojcem: ufam wam. Gdybym miała takiego rodzica jak wy, zawsze mówiłabym prawdę.
- Ja też rozumiem, co oznacza samotność.”

W przytoczonej rozmowie Lukrecji ze swoim teściem Herkulesem d'Este, władcą Florencji, zasadza się moim zdaniem istota tragedii córki papieża. O tym, że Rodrigo Borgia, jest jej ojcem, dowiedziała się Lukrecja dopiero po jego kanonizacji na zwierzchnika kościoła katolickiego, wcześniej był dla niej wujem, przyjacielem rodziny. Nie trzeba być wybitnym znawcą psychologii, by wiedzieć, że brak podstawowych więzi rodzinnych, opartych na bezgranicznym i bezinteresownym zaufaniu zwłaszcza w najmłodszych latach, może spustoszyć nieodwracalnie nawet najsilniejszą osobowość. Żywymi dowodami na to są z pewnością dwaj synowie papieża Cezar i Juan. Lukrecja, mimo, że dziewczyna (a może właśnie dlatego?) okazała się wyjątkowo odporna na zepsucie, choć zbrodniczy tatko zaczął nad tym pracować bardzo wcześnie. Gdy więc córka ukończyła 12 lat, zaczęła być ofiarą jego spisków i transakcji o silnie korupcyjnym charakterze. Była niczym szachowy skoczek, czy raczej bardziej dosadnie rasowa klacz, którą Aleksander VI i jego syn Cezar, rozgrywali swoje ciemne sprawki. Oczywiście czarną legendę rodziny Borgów też należy wziąć w cudzysłów, bo choć wiele tam było korupcji, bezdusznego kupczenia przywilejami, nonszalanckiego podejścia do dogmatów kościoła, także zbrodni w imię wyższych, w ich mniemaniu, wartości (cel uświęca środki), to jednak pamiętajmy, że łatwo jest popaść w przesadę przy ocenie tak barwnych postaci, jak owa sławetne rodzina. Lukrecji dostało się więc rykoszetem, nawet jeśli biernie brała udział w tych niecnych gierkach, nie sposób było, by nie uwalała się błotem, w jakim często brodzili po szyję jej brat i ojciec.

Opowieść Fo, każe się nam przyjrzeć jej roli w tym dramacie w świetle historycznych faktów, które o dziwo ukazują nam tę nieszczęśnicę w skrajnie odmiennym świetle. Nie będzie chyba przesady w stwierdzeniu, że adwokat Dario, w swojej obrończej pasji plecie Lukrecji swoisty panegiryk. Cóż, mając do dyspozycji fakty, które przytacza, trudno się z nim nie zgodzić i nie przyjąć obrazu osoby wrażliwej, mądrej, współczującej i sprawiedliwej, jako prawdziwej charakterystyki Lukrecji z domu Borgia.
Serial Neila Jordana „Rodzina Borgów” ogląda się fantastycznie, jest świetnie opowiedziany, kapitalnie zagrany, pełen ciemnych knowań, odrażających lecz pełnokrwistych postaci, ocieka przemocą i seksem. Jest jednak klasycznym tworem popkultury, nonszalancką wariacją na temat historycznych wydarzeń, który fakty i autentyczne postaci, przycina czasem brutalnie do swoich rozrywkowych potrzeb. Należy o tym pamiętać podczas obcowania z każdą artystyczną próbą opisania rzeczywistości. Dario Fo przypomina, by zachować czujność, nie dać się zmanipulować i aby poszukać prawdy u źródeł, zanim wyrobi się swoją opinię. Dziękuję mu za „Córkę papieża”, bo dzięki niej, wyjąłem Lukrecję z szufladki ze złą macochą Śnieżki, z Elżbietą Batory i krwawą Marią Tudor. Kto wie, może one także czekają na swojego adwokata.

„Jak w modnym w tych czasach teatrze w tym momencie nie pozostaje nam nic innego , jak opuścić kurtynę i zmienić scenografię: w Palazzo dei Diamantu książę Herkules dyskutuje ze swoimi doradcami.
- Jeśli syn papieża będzie dalej działał w ten sposób – komentuje jeden z delegatów – równowaga we Włoszech może zostać zaburzona.”

Wspomniany wyżej syn to nikt inny jak Cezar...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

„Pytanie brzmi, czy istnieje inne możliwe wytłumaczenie tego, co się stało (…) zastanawiam się, czy sprawa nie dotyczy czegoś zupełnie innego. Czegoś, czego nie widzimy.”
Powieść „Poza sezonem” Horsta to klasyczny kryminał policyjny, w którym wraz z ekipą dochodzeniową czytelnik ma sposobność rozwikłać sprawę zuchwałych kradzieży i kilku zbrodni. Niebywała to gratka dla miłośników zagadek, budowania profili psychologicznych przestępców, rozpracowywania ich faktycznych pobudek, wyszukiwania tropów i podążania za nimi, nawet jeśli czasem prowadzą w ślepe uliczki. Rzecz dzieje się współcześnie w Norwegii, u schyłku lata czyli w tytułowej końcówce sezonu, w małej nadmorskiej miejscowości. Policja zostaje powiadomiona o rabunkowych włamaniach do kilku domków letniskowych, dodatkowo w jednym z nich znajdują się zmasakrowane zwłoki delikwenta w kominiarce. Do akcji wkracza komisarz William Wisting z zespołem wysokiej klasy specjalistów w swoich dziedzinach, będących przy tym nieprzeciętnymi osobowościami. Sytuację komplikuje śmiała kradzież karawanu przewożącego zwłoki denata na sesję z patologiem oraz atak na samego komisarza dokonany przez tajemniczego osobnika, który dodatkowo ucieka swawolnie jego samochodem. Atmosferę skutecznie zagęszcza permanentna mgła, o której wzmianki pojawiają się co kilkanaście stron oraz tajemnicze zgony czarnych przypominających wróble ptaków, których ciała dosłownie sypią się na mieszkańców miasteczka niczym zapowiedź biblijnego Armagedonu.
Sympatyk skandynawskich opowieści z dreszczykiem znajdzie więc w „Poza sezonem” znajomy mroczny i chłodny klimat, podparty dodatkowo bogatym doświadczeniem autora, który pracował jako szef wydziału śledczego Okręgu Policji Vestfold. Prócz rasowego kryminału, nienagannego warsztatowo i szalenie wciągającego, dostajemy też ciekawe tło obyczajowe wpisujące się idealnie w eskalujący obecnie problem uchodźców z krajów arabskich zalewających kraje starej Europy. U Horsta mamy wątek litewskich imigrantów, którzy nie przed wojną uciekają, lecz zwyczajnie przed nędzą, a na dokładkę jeszcze duńskich handlarzy narkotykami. Problem Norwegii, kraju niewątpliwie majętnego, zaczął się na początku pierwszej dekady XXI wieku, kiedy to układ z Schengen objął nowe kraje Europy Wschodniej, które dołączyły do struktur UE. Od tego momentu w Skandynawii odnotowano dramatyczny wzrost przestępczości przeciwko mieniu. Podążając za jednym z zagranicznych tropów komisarz Wisting odwiedza Litwę i choć samo Wilno budzi w nim zrozumiały podziw, to zwiedzając przedmieścia, gdzie wciąż obecne są postsowieckie upiory, zanurza się w skrajnej biedzie i atmosferze beznadziei.
„Wydawało mu się, że już rozumie, dlaczego ci, którzy nie widzieli dla siebie przyszłości w tym mieście, decydowali się szukać szczęścia w innych krajach, nawet jeśli to oznaczało wejście na drogę przestępstwa.”
W tym miejscu warto pochylić się nad samą postacią William Wisting. Dostajemy wyjątkowo pozytywną figurę, niemal kryształową, człowieka szalenie przenikliwego, potrafiącego słuchać i wyciągać wnioski, odważnego, nie wysługującego się podwładnymi gdy trzeba przeprowadzić konfrontację z podejrzanymi w terenie, perfekcjonistę, ale też człowieka szalenie empatycznego, rodzinnego. Nie jest to typowy komisarz do jakich przywykli czytelnicy kryminałów, klasyczny mroczny typ, mający obowiązkowo kłopoty z alkoholem, gbur i mizogin, przesiąknięty do cna złem, z którym przychodzi mu się mierzyć. Postać zbudowana przez Horsta budzi sympatię, ponieważ mimo pozornego wyidealizowania jest zwyczajnie po ludzku prawdziwa, łatwo jest się z nią identyfikować i prawdopodobnie to ją właśnie obdarzył autor największą ilością swoich cech i doświadczeń i przez nią dzieli się z czytelnikami swoimi diagnozami współczesności. Równie ciekawie odmalowana jest postać córki Wistinga, dziennikarki, emocjonalnie związanej z człowiekiem o nieco podejrzanej proweniencji.
„Winę w sensie prawnym bardzo łatwo przypisać sprawcy przestępstwa, jednak wszyscy, którzy od lat walczą z przestępczością, wiedzą, że kwestia moralności jest dużo bardziej skomplikowana.”
„Poza sezonem” to trzecia wydana w naszym kraju przez wydawnictwo Smak Słowa powieść Jorna Lier Horsta z postacią komisarza Williama Wistinga. Chronologicznie jednak pierwsza, dlatego dobrze jest od niej właśnie zacząć z nim znajomość. Zapewniam, że po skończonej lekturze będzie się chciało więcej, bo to nie tylko świetna rozrywka, ale też kapitalna inspiracja do poszukiwania własnych odpowiedzi w temacie nie tylko moralności czy zbrodni, ale otaczającej nasz rzeczywistości w ogóle.

„Pytanie brzmi, czy istnieje inne możliwe wytłumaczenie tego, co się stało (…) zastanawiam się, czy sprawa nie dotyczy czegoś zupełnie innego. Czegoś, czego nie widzimy.”
Powieść „Poza sezonem” Horsta to klasyczny kryminał policyjny, w którym wraz z ekipą dochodzeniową czytelnik ma sposobność rozwikłać sprawę zuchwałych kradzieży i kilku zbrodni. Niebywała to gratka dla...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jazz lubię, jak koń owies – pozwolę sobie sparafrazować sławetną wypowiedź niesławnej posłanki nieistniejącej już partii o chłopskim rodowodzie, by umotywować powód sięgnięcia po książkę z rozmowami o jazzie. Muszę także przyznać, iż zaintrygowało mnie też to, że rozmowy w niej pomieszczone, przeprowadziła na falach, też zresztą już nieistniejącej w dawnym formacie (teraz to pożal się boże play lista z rąbanką), rozgłośni radiowej VOX FM, pani Jolanta Fajkowska, którą do tej pory kojarzyłem jedynie ze szklanym ekranem. Pomysł, by rozmowy te, przeprowadzone na przestrzeni kilku lat, okazał się ze wszech miar trafiony. Rzecz bowiem jest wyborna, a co najważniejsze trafi także do czytelnika nie pałającego jakąś szczególną atencją do tego konkretnego gatunku muzyki. Mimo iż jazz jest wątkiem przewodnim, wokół niego krążą myśli i słowa interlokutorów, to jednak w istocie są to rozmowy o tak szerokim spektrum spraw i tematów, że spokojnie można oddać się ich lekturze bez obawy, że temat może nas nie zainteresować.
Każda z odpytywanych postaci to osobowość dużego formatu, nie tylko dlatego, że jest artystą, ale zwyczajnie ciekawą, wielowymiarową postacią, która choć żyje muzyką i dla muzyki, to jednak nie stawia się ponad zwyczajnym życiem, nie spogląda na szarą rzeczywistość z wyimaginowanego piedestału, charakterystycznego raczej dla gwiazd popu, które zresztą, zazwyczaj prócz zewnętrznego blichtru nie mają zbyt wiele do zaoferowania światu. Skromność, autoironia i zdrowy dystans aż biją z wypowiedzi rozmówców Fajkowskiej, dzięki czemu czyta się te wypowiedzi jako kapitalne historyczne świadectwa siermiężnych czasów, gdy rodziła się w PRL-owskiej Polskiej scena jazzowa. Scena muzyczna w szerokim znaczeniu, bo jak się okaże niektórzy z artystów zaistnieli także w świadomości szerszej publiczności. Starczy wspomnieć takie postaci jak Stanisław Soyka, Andrzej Rosiewicz, Krzesimir Dębski czy Urszula Dudziak. To, co stanowi jednak w moim mniemaniu prawdziwą sól tych rozmów, to imponderabilia, cała masa anegdot, zabawnych, szokujących, doniosłych czy lekko zabarwionych skandalem ocierających się o prasę brukową. Nie może być inaczej, gdy rozmawia się z ludźmi takiego formatu, jak rozmówcy, z którymi udało się porozmawiać Fajkowskiej, a obiektami rzeczonych dykteryjek są takie postaci jak Komeda czy Tyrmand oraz takie kultowe miejsca jak klub Tygmont czy SPATiF.
Jazz to wolność – pisze autorka w słowie wstępnym, jazz to improwizacja, niczym nie skrępowana możliwość ekspresji, zjawisko, którego do końca zdefiniować nie potrafią nawet parający się nim artyści. Cóż, gdyby można było go nazwać, określić jego ramy i wtłoczyć w jednoznaczną formułę, pewnie straciłby nie tylko swój intrygujący charakter, ale być może nawet sens. Do takich wniosków nastrajają te rozmowy, jestem też przekonany, że nie jeden z czytelników zapragnie sięgnąć po płyty z muzyką bohaterów „Rozmów o jazzie”. Dzięki tej pozycji sam dokonałem kilku muzycznych odkryć, pojawiła się też potrzeba zgłębienia wielu wątków historycznych pojawiających się między słowami, czasem nawet mimochodem. W tym miejscu kieruję głęboki ukłon w stronę wydawnictwa Bellona, które publikacją tej pozycji dołożyło kolejną cegiełkę do wspaniałego dzieła rozświetlania mroków czasu, który minął, ale który nie powinien być zapomniany.
Na koniec pozwolę sobie przytoczyć fragment wypowiedzi Andrzeja Jagodzińskiego, który wsławił się kapitalnymi jazzowymi interpretacjami utworów Chopina:
„Jest taka krążąca w naszym kraju i nie tylko u nas opinia, że jazz to hałas, zgiełk. Jednym z największych osiągnięć naszego chopinowskiego jazzowani jest to, że klasycy zaczęli interesować się jazzem. Kiedy usłyszeli nasze wykonanie Chopina, dziwili się: „to jest jazz? Naprawdę to jest jazz, co wy gracie?”. I odwrotnie. Jazzmani, gdy słuchali naszych wykonań chopinowskich: „to jest Chopin, naprawdę? To wcale nie jest nudne”. Prawdopodobnie przyciągnęliśmy jakiś procent słuchaczy zarówno klasyki, jak i jazzu”

Jazz lubię, jak koń owies – pozwolę sobie sparafrazować sławetną wypowiedź niesławnej posłanki nieistniejącej już partii o chłopskim rodowodzie, by umotywować powód sięgnięcia po książkę z rozmowami o jazzie. Muszę także przyznać, iż zaintrygowało mnie też to, że rozmowy w niej pomieszczone, przeprowadziła na falach, też zresztą już nieistniejącej w dawnym formacie (teraz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Tytuł najnowsze publikacji Jarosława Molendy, pisarza i publicysty, może być nieco mylący. Sugeruje bowiem, że bohaterów ksiązki łączyło coś bliskiego, intymnego. W rzeczywistości jednak dostajemy dwie osobne biografie, opowiedziane jedna po drugiej, z kilkoma zdawkowymi nawiązaniami i podobnym tłem, ale całkowicie w sumie osobne. Tak jakby autorowi zabrakło materiału i weny do stworzenia dwu osobnych monografii i postanowił złożyć te dwa życiorysy w jedną całość. Książce brakuje więc pewnego rodzaju spójności, autor nie przejmuje się chronologią, skacze po epizodach z życia bohaterów z lekkomyślną swawolnością. Nie trzyma się kurczowo chronologii, wychodzi od zjawisk i historycznych epizodów, w których nasi bohaterowie odegrali znaczące role i próbuje je objaśniać, odnosząc je do przeszłości, wątków z biografii, opinii apologetów i przeciwników. Powoduje to trochę chaosu w odbiorze, nie stanowi jednak na tyle znacznej wady, by nie chcieć poznać bliżej tytułowych postaci.
„Z pewnością parę Bierut i Wasilewska trudno zaliczyć do wzorców – zaznacza autor - , ba, ta dwójka cieszy się raczej złą sławą i napiętnowana została mianem zdrajców narodu polskiego. Rzeczywiście, jeśli uznać Stalina za "ojca" PRL-u, to anestezjologiem przy tym "połogu" był towarzysz Bolesław, a "akuszerką" Wanda Lwowna.”

O Bierucie właściwie nie wiadomo niczego pewnego. Oficjalne biografie, pisane na zamówienie były z definicji panegiryczne, wspomnienia dzieci i bliskich z definicji zniekształcone były przez sentymentalizm, a opinie politycznych przeciwników czy pisarzy nieprzychylnych obozowi władzy, jak chociażby Marii Dąbrowskiej czy Aleksandra Wata, być może zbyt naładowane negatywnym kolorytem i emocjami. Czytelnik publikacji Molendy dostaje więc pudełko puzzli, z których sam musi złożyć sobie obraz pierwszego powojennego prezydenta naszego kraju. Czy fascynujący? Z pewnością intrygujący przez swoją niejednoznaczność i sprzeczność w opiniach mu współczesnych. Zarówno Birut, jak i towarzyszka Wanda dostarczyli sporo materiału dla biografów i historyków. Z pewnością byli, jak powiedzielibyśmy o nich z perspektywach naszych czasów, klasycznymi produktami swojej epoki, stworzeni na obraz i podobieństwo Stalina, oddani jego ideom i rozkazom ponad miarę, z gorliwością ocierającą się momentami o przesadę. Starczy wspomnieć epizod, w którym Bierut chcąc przypodobać się swojemu idolowi, wyszedł z pomysłem zmiany, a dokładnie napisania od nowa naszego hymnu narodowego. Próbował zaangażować w ten projekt samego Broniewskiego, na szczęście jednak wódz rewolucji miał osobiście wybił ten pomysł z Bierutowej głowy, twierdząc jakoby, że przecież to taki ładny mazurek i nie ma potrzeby, by weń w jakikolwiek sposób ingerować. Podobnie odniósł się do pomysłów Wasilewskiej, która próbowała wdrażać zmiany w umundurowaniu i korekty w naszym godle. Wyszło więc na to, że dzięki Stalinowi, w tych symbolicznych, lecz szalenie istotnych dla naszej tożsamości narodowościowej, nie doznaliśmy jakichś większych uszczerbków.
Podobnych smaczków znajdziemy w publikacji Molendy od groma. Postarał się on bowiem, by wydobyć na światło dzienni kilka kolejnych cegiełek do gmachu obrazującego ten przerażający okres w naszej historii. O mrocznych czasach stalinizmu wciąż jeszcze brakuje nam pełniej wiedzy, a i sporo z niej wciąż jest zafałszowana. Dobrze więc, że powstają tego typu publikacje, które pozwalają nam nurzać się w odmętach historii, przez pryzmat, konkretnych losów ludzi przeżywających fakty znane nam z podręczników na własnej skórze.
Jestem też przekonany, że „Bieru i Wasilewska” znajdą uznanie nie tylko w oczach pasjonatów historii, ale także, a może przede wszystkim osób ciekawych światach i drugiego człowieka, uwikłanego w trudne sytuacje i przemielonego przez żarna historii.

Tytuł najnowsze publikacji Jarosława Molendy, pisarza i publicysty, może być nieco mylący. Sugeruje bowiem, że bohaterów ksiązki łączyło coś bliskiego, intymnego. W rzeczywistości jednak dostajemy dwie osobne biografie, opowiedziane jedna po drugiej, z kilkoma zdawkowymi nawiązaniami i podobnym tłem, ale całkowicie w sumie osobne. Tak jakby autorowi zabrakło materiału i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Natalii Usenko z pewnością nie trzeba przedstawiać nikomu, kto mieszka pod jednam dachem z kilkulatkiem mającym silny pociąg do literatury i to najlepiej pisanej mową wiązaną. Jest ona bowiem autorką kilkudziesięciu pozycji dedykowanym najmłodszym, pisanych jednak niezmiennie w taki sposób, że także ci starci, podczas lektury czuć się powinni ukontentowani. Nie inaczej jest przy okazji najnowszej publikacji sygnowanej jej nazwiskiem. Usenko trzyma wysoką formę, narracja prozą przeplatana jest kapitalnymi rymowankami, a w to wszystko sprytnie poutykane są przeróżne matematyczne łamigłówki i wyzwania, dzięki którym przygada pod piracką banderą, o której za chwilę, przybiera na intensyfikacji. Na dokładkę dostajemy fantastyczne, bogate w detale ilustracje Elżbiety Kidackiej, które stanowią z treścią nierozerwalną całość. Ostatnio zresztą sama Kidacka wydała autorską publikację, w której bogactwo detali sprawia, że wchodzimy w przedstawiane historie maksymalnie skupieni i nie możemy ani na moment się oderwać, czujemy się jak podczas fascynującego seansu, na którym wyświetlono nam jakiś przygodowy film. Autorka proponuje kilka zachęt wprost kierując prośby do małego czytelnika, by odnalazł jakiś przedmiot czy osobę w gęstwinie detali. Taka forma interakcji, co zostało przetestowane na odbiorcy 4 i 9-cio letnim, powoduje zdecydowanie większą przyjemność w obcowaniu z tego typu wydawnictwami. Sprawia też przyjemność osobie dorosłej, która może samemu zatopić się w kapitalnych ilustracjach. Nie inaczej jest w przypadku współpracy Kidackiej z Usenko. Dostajemy utwór kompletny, do którego, gwarantuję, wracać będziemy niejednokrotnie.
Rzecz zaczyna się w wielkim mieście w mieszkaniu wielkomiejskiej, trzypokoleniowej rodziny, która zmęczona prozą codziennej egzystencji, postanawia, za namową dziadka, rzucić wszystko i wyruszyć w nieznane. Inwestują w okręt i pod piracką banderą ruszają w szeroki świat w poszukiwaniu przygód. Część rodziny osiądzie na wyspie, część będzie zwiedzać nieznane lądy, komunikować się będą ze sobą klasyczną marynarską pocztą czyli listami w butelce, a każda z opowieści zawierać będzie, a to zagadkę, a to drobne wyzwanie, które pomoże rozbujać jeszcze bardziej szare komórki i tak już nieźle rozbrykane, dzięki zabawnym sytuacjom, prześmiesznym dialogom i kapitalnym rymowankom. Te ostatnie czasem są nazywane poszukajkami i wtedy oko czytelnika wytężyć się musi szczególnie i zatopić się w gąszczu bogatych, jako się rzekło, w detale ilustracji pani Kidackiej. Czasem są to kropkowanki i domalunki, zmuszające do sięgnięcia po kredki i ołówek, by temat zarzucano przez autorki dokończyć, dopełnić i pokolorować. Każda strona czyli każdy nowy epizod, to nowe wyzwanie, nie tylko dla wyobraźni ale także dla umiejętności matematycznych. Od razu trzeba podkreślić, że nie są one na szczególnie zaawansowanym poziomie. Myślę, że pięcio-sześciolatek z powodzeniem może dać sobie radę z większością z nich. Pozostałe zaś mogą stać się świetnym początkiem wspaniałej przygody z matematyką, która dzięki takim pozycjom jak niniejsza może przestać być dziedziną, która u tak zwanego humanisty budzi nabożny lęk czy zwyczajną niechęć.
„Bractwo-piractwo” powstało pewnie z taką właśnie intencją i muszę przyznać, że rolę swoją wypełnia koncertowo, angażując uwagę czytelnika w każdym wieku i to na kilku płaszczyznach naraz. Zdecydowanie więc jest to pozycja obowiązkowa w biblioteczce każdego małego Einsteina oraz najbardziej nawet wiekowego pirata, którzy wspólnie mogą przedsiębrać inspirujące wyprawy z mapą sporządzoną przez Natalię Usenko i Elżbietę Kidacką.

Natalii Usenko z pewnością nie trzeba przedstawiać nikomu, kto mieszka pod jednam dachem z kilkulatkiem mającym silny pociąg do literatury i to najlepiej pisanej mową wiązaną. Jest ona bowiem autorką kilkudziesięciu pozycji dedykowanym najmłodszym, pisanych jednak niezmiennie w taki sposób, że także ci starci, podczas lektury czuć się powinni ukontentowani. Nie inaczej jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Janusz Skalski to postać wielkiego formatu. Wybitny specjalista w dziedzinie kardiochirurgii dziecięcej, człowiek mądry i dobry, zdecydowany i twardy, ale jednocześnie pełen pokory dla rzeczy wykraczających poza racjonalne pojmowanie i ujmująco wrażliwy na drugiego człowieka. Naukowiec wychowany w duchu oświeceniowej filozofii Rousseau i jednocześnie osoba głęboko wierząca, „mająca odwagę mówić o cudzie”. I właśnie jeden z takich cudów stał się przyczynkiem do powstania tej książki, będącej zapisem kilku rozmów z doktorem Skalskim jakie przeprowadziła dziennikarka „Gościa niedzielnego” Joanna Butkiewicz-Brożek, żona lekarza – co okaże się w sposób zrozumiały szalenie przydatne podczaj tego wywiadu-rzeki. O jaki zatem cud tutaj chodzi. Informacja, która prócz zacytowanego wyżej tytułu znajduje się na okładce rozmowy z profesorem Skalskim przywołuje nie tak dawne jeszcze wydarzenie, o którym rozprawiały media nie tylko w naszym kraju. Historia lekarza, który walczył o życie Adasia, to historia dwuletniego chłopca, który przebywał na mrozie przez kilka godzin w samej tylko piżamie i zapadł w stan głębokiego wyziębienia zwanego hipotermią i lekarza, kardiochirurga, który wyprowadził go z tego skrajnego stanu. Lekarza, który mimo świadomości swoich umiejętności, korzystania ze specjalistycznego sprzętu, Uniwersyteckiego Szpitala Dziecięcego w Krakowie-Prokocimiu i mającego zespół wybitnych specjalistów, faktycznie ma odwagę, by z pokorą podchodzić do całej tej historii, zawierającej według niego szereg wyjątkowych zdarzeń, zaangażowania wyjątkowych osób, jak chociażby policjanta, który znalazł wychłodzone dziecko i potrafił właściwie zachować się w tej sytuacja, w tym kilka ocierających się o cud właśnie, nie do końca możliwych w jego mniemaniu do racjonalnego wytłumaczenia. Przysłuchując się tej rozmowie będziemy mogli zbudować sobie prawdziwy, podany z pierwszej ręki, z pola walki obraz tamtych wydarzeń, które media z charakterystyczną dla siebie manierą pogoni za sensacją nieco wypaczyły. Będzie nam dane także poznać wiele innych, często także skrajnych przypadków, jak chociażby trudne przeprawy z rodzicami innej wiary lub nie radzącymi sobie z upośledzonym dzieckiem. Z każdym kolejnym opowiedzianym epizodem z codziennego życia będzie profesor Skalski wzbudzał w czytelniku, nie tylko zachwyt nad swoją wielkością kalibru Zbigniewa Religi (bo zaprawdę jest równie wielki), ale przede wszystkim nad poziomem naszej rodzimej medycyny. „Startowaliśmy z poziomu bardzo niskiego – mówi Skalski - Wywindowaliśmy kardiochirurgię na wyżyny. To jest jeden z polskich sukcesów, że udało się tak odbić od dna. Nie we wszystkich działach medycyny doszło do tak spektakularnego przełomu i wspaniałych zmian, ale to jest jedna z tych dziedzin, którą można się chwalić na świecie. I my się chwalimy.” Można tylko dodać, że bardzo słusznie. Cieszy także fragment, w którym profesor Skalski opisuje w szczegółach efekty Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy i działalności samego Jurka Owsiaka. Jako, że jest osobą z klasą, nie pastwi się szczególnie na malkontentach, którzy co roku sabotują akcję zbierania na sprzęt dla dzieciaków, przedstawia zwyczajnie same fakty, które mówią same za siebie. Gratulacje należą się więc Joannie Bątkiewicz-Brożek, za przeprowadzenie rozmów z doktorem i stworzenie tej książki. Jedyne, do czego można się przepić, to stosunkowo niewielka objętość tej pracy. Aż chciałoby się, by lektura nie kończyła się tak szybko, bo tego typu krzepiącej literatury nigdy za wiele. Pozostaje mieć nadzieję, że albo autorka albo jakiś inny pasjonat pokusi się na opracowanie bardziej szczegółowego monograficznego utworu poświęconego wielowymiarowej i nietuzinkowej postaci doktora Skalskiego. A wspominam o tym tylko dlatego, że prócz mikrej objętości (niecałe 150 stron), trudno jest znaleźć w tej pracy jakiś słabe miejsca. Kapitalna postać, fascynująca rozmowa, niesamowite historie z życia wzięte. I cuda, które przecież zdarzają się codziennie. Wystarczy tylko je dostrzec i właściwie nazwać.

Janusz Skalski to postać wielkiego formatu. Wybitny specjalista w dziedzinie kardiochirurgii dziecięcej, człowiek mądry i dobry, zdecydowany i twardy, ale jednocześnie pełen pokory dla rzeczy wykraczających poza racjonalne pojmowanie i ujmująco wrażliwy na drugiego człowieka. Naukowiec wychowany w duchu oświeceniowej filozofii Rousseau i jednocześnie osoba głęboko wierząca,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kiedy parę miesięcy temu siedzieliśmy na piątym piętrze Vitkaca, budynku przy ulicy Brackiej w Warszawie i czekaliśmy na wernisaż prac Mariana Murawskiego, ilustratora kilku kultowych dzieł z mojego dzieciństwa, padła kwestia nazwy tego w gruncie rzeczy handlowego przybytku. Właśnie sam Murawski przypomniał wszystkim, że przy Brackiej, choć kilkadziesiąt metrów dalej, po drugiej stronie Alej Jerozolimskich przy kamienicy braci Jabłkowskich mieścił się dom, w którym żyła do wybuchu wojny oficjalna żona Witkacego, on sam zaś urodził się jeszcze bliżej, bo przy Hożej pod numerem 11 w nieistniejącej już kamienicy. Jakoś tak utarło się, by kojarzyć autora „Wariata i zakonnicy” wyłącznie z Zakopanem, dlatego warto czasem pokusić się o próbę systematyki faktów, zwłaszcza przy okazji biografii tego nieprzeciętnego twórcy. Taką właśnie karkołomną próbę podjęła w latach dziewięćdziesiątych Joanna Siedlecka, ruszając w poszukiwanie śladów po synu Stanisława Witkiewicza w głowach żyjących jeszcze osób, które zetknęły się z nim, zanim postanowił wynieść się z tego świata.
Mahatma Witkac ma więc klasyczną formę reportażu, a wydanie wznowione w 2014 roku, uzupełnione także o daty śmierci większości rozmówców Siedleckiej, jest przykładem dzieła w swojej kategorii wybitnego. Autorka prezentuje nam swoistą polifonię, z której przebija iście witkacowska (gombrowiczowska?) gęba pełna sprzeczności, rozchwiania, nieostrości, portret artysty, którego nie sposób nijak zaklasyfikować, włożyć w gładką laurkę czy zatopić w formalinie konkretnych epitetów. A nawet więcej jeszcze niż portret artysty daje nam Siedlecka, bo podczas lektury przyjdzie nam obcować z człowiekiem prawdziwym i choć obdarzonym ewidentnym talentem, to jednak po ludzku nieszczęśliwym, prawdziwym galerniku wrażliwości. Osobowością wybitną, wychowaną na artystę przez swojego wybitnego ojca, z którego mitem i popularnością, zwłaszcza wśród zakopiańskiej społeczności, będzie Witkacy bezskutecznie walczył przez całe swoje rozwichrzone życie. Po śmierci będzie już zgoła odmiennie. Popularność dzieł Witkiewicza juniora eksploduje z siłą przez mało kogo spodziewaną, zwłaszcza „bohomazy”- portrety nieulizane malowane przez niego w ilościach hurtowych, uczynią posiadających je szczęśliwców bardzo majętnymi. Za życia autora jego firma portretowa, jak wiadomo, ledwo przędła, swoimi pracami płacił Witkiewicz za przysługi, obdarowywał często w nadmiarze pracami nie zawsze uszczęśliwionych odbiorców, którzy o prawdziwej wartości rzeczonej waluty dowiadywali się po wielu latach. Niewielu było takich, którzy doceniali jej wartość i wierzyli w moment jej zasłużonego tryumfu. Z pewnością osobą taką, wliczając oczywiście najbliższe mu kobiety, która zdradzała zdolności profetyczne był on sam. W wypowiedziach wielu rozmówców przewija się zwłaszcza ten motyw. Po latach okazało się, że większość przeczuć i wizji autora „Pożegnania jesieni” ziściła się. Urzeczywistnił się najazd dziczy ze wschodu, ogólne splugawienie obyczajów i prymitywizacja życia zwłaszcza jego kulturalnego aspektu w powojennej PRL-owskiej rzeczywistości objawiła swoje groteskowe oblicze niczym w najgorszej narkotycznej wizji artysty przeklętego. A tak na marginesie teraz w drugiej dekadzie XXI wieku niewiele się zmieniło się w sumie zmieniło. Wciąż wisi nad Europą widmo dziczy ze wschodu, a kultura wije się spazmatycznie w okowach komercji, w zachodniej prymitywnej formie, łatwiźnie i telewizyjnej bylejakości i taniości.
Książkę kończą relację z groteskowej ceremonii ekshumacji i przenosin rzekomych szczątków Witkacego z miejsca pochówku po samobójczej śmierci do rodzinnego zakopiańskiego grobowca. Dla nikogo nie jest chyba tajemnicą, że przeniesiono pozostałości doczesnych szczątków jakiejś bogu ducha winnej Ukrainki, a cała operacja jako żywo mogła kojarzyć się z poetyką absurdu teatru autora „Szewców”.
Wydawnictwu MG należą się wielkie brawa i owacja na stojąco, za wznowienie tego wybitnego dzieła, perły wśród wielu świetnych utworów reportażowych naszych polskich autorów. „Mahatma Witkac” spodoba się zarówno tym, którzy znają twórczość Witkacego, jak i tym, którzy do wejścia w jego osobny świat dopiero się przymierzają. Z pewnością też znajdzie uznanie w oczach sympatyków reportażu, powinna też być lekturą obowiązkową chcących się szkolić w tej niełatwej sztuce. W mnie wzbudziła dodatkowo potrzebę, by ponownie sięgnąć po książki poświęcone Kosińskiemu i Gombrowiczowi, w których kunszt Siedleckiej błyszczy równi mocno.

Kiedy parę miesięcy temu siedzieliśmy na piątym piętrze Vitkaca, budynku przy ulicy Brackiej w Warszawie i czekaliśmy na wernisaż prac Mariana Murawskiego, ilustratora kilku kultowych dzieł z mojego dzieciństwa, padła kwestia nazwy tego w gruncie rzeczy handlowego przybytku. Właśnie sam Murawski przypomniał wszystkim, że przy Brackiej, choć kilkadziesiąt metrów dalej, po...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Szamo Krzysztof Stanowski, Grzegorz Szamotulski
Ocena 7,2
Szamo Krzysztof Stanowski...

Na półkach: ,

Ta książka powinna szczególnie podobać się kobietom, a już zwłaszcza tym, których partnerzy przejawiają niezdrowe upodobanie do piłki kopanej. Te spotkania w męskim gronie przed ekranem telewizora, te rozmowy o finezyjnej grze zespołu, dyskusje o unikatowej strategii trenera i inne dęte bzdury, które po kolejnym piwku brzmią tym śmieszniej, im bardzie stają się poważne i doniosłe. Wierzcie, że staną się jeszcze zabawniejsze po lekturze anegdot Szamowskiego. Zwłaszcza momentów poświęconych polskiej myśli (przepraszam myślących) szkoleniowej. W atmosferze wymiany dykteryjek podczas zakrapianego alkoholem grilla, posłuchamy sobie o nie wiem czy bardziej wyluzowanym czy skorumpowanym trenerze Wójciku, elokwentnym inaczej Janasie, który jednak atmosferę w klubie potrafił stworzyć przyjazną, wreszcie złotoustym Smudzie, który piłkarski warsztat zna „od a do o” (być może to właśnie tłumaczy, dlaczego nasze orły na ostatnim EURO 2012 w pewnym momencie przestawali grać, jakby nie wiedzieli, że po „o” jest jeszcze kilka liter nie tylko piłkarskiego elementarza). Będzie też o kilku innych ciekawych personach. Z nich zaś najbarwniejszą, niemal kreskówkową postacią, nie bez kozery skojarzoną z Chuckiem Norrisem - przez dowcipy w jego klimacie - jest były reprezentant Polski, a obecnie szkoleniowiec – Stefan Majewski. Przyznaję, że słuchałem audiobooka Szamo w miejscach publicznych i właśnie podczas fragmentów z Majewskim przytrafiły mi się najbardziej chyba spektakularne niekontrolowane wybuchy śmiechu.
Ta książka ma bawić i bawi faktycznie. Grzegorz Szamotulski, bramkarz i wesołek, opowiada koledze, Krzysztofowi Stanowskiemu, dziennikarzowi sportowemu, kilka historyjek osadzonych w dobrze spenetrowanym przez nich środowisku piłkarskim. Nie znaczy to naturalnie, że głównym konsumentem, odbiorcą i targentem dla tego wydawnictwa ma być kibic. Czy będzie to sympatyk samego Szamo, czy fan którejś z drużyn, w której Szamo bronił dostępu do bramki. O meczach, ich przebiegu i bramkach, najmniej tutaj akurat się mówi. „bramki są przereklamowane” jak stwierdza sam bohater, przy okazji tłumacząc, że z perspektywy kogoś, kto całe spotkanie spędza na wyczekiwaniu lecącej w jego stronę piłki, czy nadbiegającego zawodnika przeciwnej drużyny, naprawdę niewiele widać. Widać, słychać i czuć za to naprawdę sporo i ciekawie gdy już z murawy się zejdzie, gdy posłucha się i poczuje klimatu szatni, gdy da się nam dostęp do sprawozdań z treningów, obozów szkoleniowych, imprez i tym podobnych eventów, w jakich udział biorą prości i weseli chłopcy o medialnych statusach gwiazd i bohaterów.

Ta książka powinna szczególnie podobać się kobietom, a już zwłaszcza tym, których partnerzy przejawiają niezdrowe upodobanie do piłki kopanej. Te spotkania w męskim gronie przed ekranem telewizora, te rozmowy o finezyjnej grze zespołu, dyskusje o unikatowej strategii trenera i inne dęte bzdury, które po kolejnym piwku brzmią tym śmieszniej, im bardzie stają się poważne i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Moje uwielbienie dla twórczości Perez- Revetre rozpoczęło się kilkanaście lat temu od lektury „Klubu Dumas” i trwa nieprzerwanie do dzisiaj, o czym przypomniałem sobie podczas obcowania z najnowszym jego dziełem, czyli „Cierpliwym snajperem”. Skojarzenie z „Klubem” nie było przypadkowe, podobnie bowiem skrojona jest postać głównej postaci w obu tych książkach. W „Snajperze” mamy kobiecy odpowiednik bibliofila, tropiciela dzieł sztuki, jakim był w „Klubie” Lucas Corso.

„Ta myśl wywołała u mnie tak skrajną melancholię, że rozejrzawszy się w jedną i drugą stronę, z nagłym lękiem kogoś, kto szuka pocieszenia, weszłam do księgarni (…) zdecydowana, żeby się tam ogłuszyć - niektórzy na ból biorą aspirynę, ja biorę ksiązki”

Alexandra Varela, na którą wołają Lex, jest trzydziestoparoletnią specjalistką od sztuki współczesnej, która na zlecenie wydawców i snobistycznych możnych tego świata wyszukuje ciekawe zjawiska i interesujące nazwiska, które będzie można przekształcić z złotodajne gwiazdy. Poznajemy ją w momencie, gdy dostaje zlecenie, by odnaleźć i złożyć lukratywną propozycję wyjątkowo pożądanemu przedstawicielowi street art’u o tajemniczym przydomku Sniper, porównywanemu, nie bez przyczyny z resztą, z legendarnym Banksy’m. Sniper, jak nie trudno się domyślić, ukrywa swoją tożsamość, jest twórcą graffiti, a więc musi mieć na bakier z prawem. Nie jest oczywiście zwykłym graficiarzem, urasta bowiem do postaci niemal mesjańskiej, staje się duchowym przywódcą całej armii kontestatorów i rebeliantów, których wzywa do walki z mieszczańskim kołtuństwem i bezdusznym materializmem, z wszelkim zakłamaniem. Inspiruje i motywuje do działania z niespotykaną skutecznością, ma wyznawców, którzy nie tylko ofiarują mu absolutną lojalność, ale gotowi są nawet na największe poświęcenia, z ofiarą z życia włącznie.

„-Ja nie zabijam – powiedział. – Są tacy, którzy uważają inaczej. – Nie miej złudzeń. Są ludzie, którzy mają marzenia i nic nie robią, i tacy, którzy marzą i urzeczywistniają swoje marzenia, lub przynajmniej próbują. To wszystko….Potem życie wprawia w ruch swoją rosyjską ruletkę. Nikt nie jest za nic odpowiedzialny.”

Jedną z takich właśnie ofiar, jest syn pewnej wpływowej, obrzydliwie bogatej persony, która również zaangażuje się w poszukiwania, czym nie ułatwi Lex pracy. Ostatecznie jednak okaże się, że nie tylko o pracę chodziło, że ofiar było więcej i na niektóre pytania nie będziemy mogli dostać jednoznacznej odpowiedzi.
Perez –Reverte jak zwykle buduje niesamowicie wciągającą i emocjonalnie angażującą intrygę, pod płaszczykiem której przemyca sprawy o słusznym ciężarze gatunkowym. Tak jak w „Klubie Dumas” przeciągnięci zostaliśmy przez niejeden zakurzony biblioteczny zakątek, nawąchaliśmy się aromatów zakazanych rękopisów, nasłuchaliśmy szelestu kart białych kruków, tak tutaj dostajemy pierwszorzędny wykład ze sztuki współczesnej objawiającej się poprzez uliczną chuligańską ekspresję zwaną popularnie graffiti:
„Ulice są sztuką…Sztuka istnieje tylko po to, żeby budzić nasze zmysły i inteligencję i żeby stawiać przed nami wyzwania. Jeśli jestem artystą i jestem na ulicy, wszystko, co robię albo do robienia czego nawołuję, będzie sztuką. Sztuka nie jest produktem, ale działaniem. Spacer ulicą jest bardzie ekscytujący niż każde arcydzieło.”

Razem z bohaterami „Cierpliwego snajpera” przemierzymy wiele takich ulic i zaułków w Madrycie, Lizbonie czy Neapolu, a potem być może spojrzymy z nieco innej perspektywy na bohomazy, które często zdobią mury w naszych miastach, a do których jakoś wcześniej nie pasowała nam miara jaką zwykliśmy przykładać do artystycznych ekspresji. Nie widzieliśmy albo nie chcieliśmy dostrzec prawdziwego przekazu, jaki wyrażają te pozornie tylko akty wandalizmu. Książka Perez –Rewerte odwołuje się do innej jeszcze wybitnej powieści autorstwa Jose Saramago pod tytułem „Miasto ślepców”. Powieści, która tak jak „Snajper” nie tylko wywołuje dreszcze niczym najlepszy hollywoodzki thriller, ale przede wszystkim zmusza do zatrzymania się i zastanowienia nad przetaczającymi się wokół nas zjawiskami politycznymi, społecznymi i ekonomicznymi, w których nie zawsze chcemy brać udział, ale które nas dotykają i czasem wyjątkowo boleśnie ranią.

Moje uwielbienie dla twórczości Perez- Revetre rozpoczęło się kilkanaście lat temu od lektury „Klubu Dumas” i trwa nieprzerwanie do dzisiaj, o czym przypomniałem sobie podczas obcowania z najnowszym jego dziełem, czyli „Cierpliwym snajperem”. Skojarzenie z „Klubem” nie było przypadkowe, podobnie bowiem skrojona jest postać głównej postaci w obu tych książkach. W...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Kilkaset fotografii przedstawiających Wojciecha Manna zebranych w jednej książce. Czyż można wyobrazić sobie równie perwersyjną publikację? A jednak obrazki autobiograficzne zatytułowane wdzięcznie Fotografomannia są lekturą nie tylko interesującą i szalenie zajmującą, nade wszystko zaś diabelnie zabawną. Już same fotografie pomieszczone w najnowszym wydawnictwie sygnowanym nazwiskiem kultowego redaktora nie mniej kultowej Trójki stanowić mogą niezłą rozrywkę, opatrzone dodatkowo odautorską narracją, komentarzem nierzadko ironicznym, tworzą dzieło niepokojąco wieloznaczne i bluźnierczo wstrząsające. No, może nieco przesadzam z epitetami, inwencja Manna z finałowego rozdziały łatwo się jednak może czytelnikowi udzielić.

Po kolei jednak, bo tak też postanawia rozpocząć autor Fotografomanii. W rozdziale pierwszym zatytułowanym intrygująco „Pojazdy” znajdujemy serię czarnobiałych fotografii z wczesnego dzieciństwa Wojtka M., które zgrabnie wprowadzają nas w klimat całego przedsięwzięcia. Oto mamy okazję zajrzeć do rodzinnego albumu autora i posłuchać kilku barwnych historii z życia jego rodziny i przyjaciół. Mann nie byłby jednak sobą, gdyby nie wykorzystał tak wspaniale inspirującego materiału jakim są rodzinne archiwa, do zgrywy i frywolnego żartu. Wspomniany już tytuł pierwszego rozdziały wyjaśnia się bardzo szybko. Zestawiając ze sobą fotografie, na których Wojtuś dosiada klasycznego już wczasowego kucyka, pozuje przy/na słoniu czy na imitując powożenie bryczką na deptaku któregoś ze znanych kurortów, poszukuje w nich autor dowodów na tezę o swojej fascynacji przeróżnymi pojazdami niemal od kołyski czy raczej pniaka, którego dziarsko dosiadł.

Mój ulubiony rozdział (dostaniemy ich w sumie 5) to „Stylizacje”, kapitalny paszkwil na „lajfstajlowe” blogi samozwańczych stylistów, przy okazji kawał historii dzięki dogłębnemu zanurzeniu w klimacie okresu PRL-u.
Snując swe rodzinne wspominki przy okazji prezentacji kolejnych fotografii, oddaje się czasem Mann kapitalnym dygresjom. Starczy wspomnieć wstrząsający niczym skandynawski dreszczowiec epizod z praktyk studenckich w jednym z PGR-ów na początku lat 70-tych XX wieku, gdzie elegancki (londyńska garderoba) i zadbany (bujne loki i gładkie lica) student anglistyki wprowadzany jest w naturalistyczny świat Państwowego Gospodarstwa Rolnego i wciela się w pomocnika lokalnego weterynarza. Dla odmiany cudownie surrealistycznie brzmią opowiastki o zwiedzaniu zagranicznych krain przez obywatela demoludów.

„Już na wstępie zauważyłem wyraźną różnicę miedzy nadmorskimi widokami w Hiszpanii a tymi, które oferuje polski Bałtyk. W Hiszpanii jest dużo mniej smażalni ryb, a więcej palm. Najbardziej lubię fotografować się przy smażalniach i kebabach, ale z raku tychże musiałem zadowolić się tamtejszą przyrodą.” Fantastyczna była też relacja z pobytu w barcelońskim przybytku Pension Lolita zamieszkałym przez „młode i bardzo umalowane osoby płci żeńskiej.” Do impresji zagranicznych wracać będzie Mann jeszcze wielokrotnie, zwłaszcza w poświęconym im w całości rozdziale „Odległe zakątki”. Z kilkunastu opisanych w nim fotek w podróżniczym klimacie należy wyróżnić meksykańską „niemal jarmarczną budę, w której oferowano błyskawiczne przeprowadzanie zarówno ceremonii zaślubin, jak i rozwodu.” Komentarz do zdjęcia to mistrzostwo poetyki absurdu w iście brytyjskim stylu, nic to jednak w porównaniu do opisu jaki serwuje nam Mann do zdjęcia ilustrującego tłum rozbawionych Meksykan w strojach ludowych, którzy starają się rzekomo odwrócić uwagę zbulwersowanego turysty. „Miałem świadomość, że ta zabawa to spektakl propagandowy, sponsorowany przez określone siły mające na celu kreowanie fałszywego, beztroskiego obrazu tego drążonego zepsuciem kraju.” Brzmi znajomo? Rejsowo?

Ostatni rozdział „A mogło być tak”, to pewnego rodzaju przewrotna wolta. Posługując się tymi samymi co wcześniej fotografiami, snuje Mann zupełnie inną, mocno absurdalną opowieść. Pokazuje, jak można bawić się skrawkami wspomnień zatopionymi na kawałkach światłoczułych papierków, ale przypomina też, by nie brać całej tej narracji tak śmiertelnie poważnie i serio, jak zwykliśmy podchodzić do tematów biograficznych. "Tytuł Fotografomannia - pisze autor w czymś jakby wstępie - pozwala na różne warianty interpretacyjne, co jest zgodne z duchem demokracji panującym w naszym kraju." Bliżej więc Fotografomanni do Dzienników Gombrowicza, niż sierioznych i dętych tekstów niby to biograficznych autorstwa (rzekomego) współczesnych polityków i celebrytów.
I aż chce rzucić się na albumy skrzętnie uzupełniane przez mamę, a wcześniej babcię, by odnaleźć w widocznych tam postaciach i miejscach niebywałe historie i niesłychane zdarzenia, odtworzyć zapomniane gesty i słowa.

Kilkaset fotografii przedstawiających Wojciecha Manna zebranych w jednej książce. Czyż można wyobrazić sobie równie perwersyjną publikację? A jednak obrazki autobiograficzne zatytułowane wdzięcznie Fotografomannia są lekturą nie tylko interesującą i szalenie zajmującą, nade wszystko zaś diabelnie zabawną. Już same fotografie pomieszczone w najnowszym wydawnictwie sygnowanym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Nie minęły jeszcze dwa lata od brawurowego debiutu powieściowego Tomasza Sekielskiego, popularnego dziennikarza i reportera, a światło dzienne ujrzała trzecia już jego książka beletrystyczna. „Sejf 3. Gniazdo Kruka”, bo o niej właśnie mowa, to zwieńczenie szpiegowskiej trylogii z tajemniczymi skrzyniami Saddama w tle. Jak więc nie trudno się domyślić, domknięte i dookreślone zostały w niej wątki zadzierzgnięte w dwóch poprzednich (Sejf i Obraz kontrolny) częściach, których znajomość, na szczęście dla czytelnika, który niefrasobliwie sięgnął po "Gniazdo Kruka", nie czytając poprzednich, nie jest warunkiem koniecznym, by cieszyć się lekturą. Wydarzenia opisane w poprzednich częściach zostają nam bowiem zgrabnie przybliżone w kilku retrospekcjach i możemy spokojnie delektować się akcją. A jest się czym delektować, bo książka Sekielskiego to sprawnie napisane czytadło z rodzaju thrillera political fiction. Czytadło nie jest tutaj określeniem pejoratywnym, tym bardziej, że trudno posądzać Sekielskiego o grafomańskie aspiracje do bycia literatem, jest po prostu autorem skrojonego zgodnie z kanonem dreszczowca. Podstawową więc zaletą „Sejfu” jest jego wartka akcja, która toczy się wielotorowo i na kilku płaszczyznach czasowych. Osią fabularną jest próba zdekonspirowania tytułowego Kruka, rosyjskiego szpiega, działającego na szczytach władzy w Polsce jesienią 2009 roku, w retrospekcjach cofamy się jednak aż do początków XX wieku do porewolucyjnej Rosji. Sięgając po wydarzenia i postaci historyczne, takie jak Lenin, Stalin czy sławetny rosyjski fizjolog Pawłow, kreśli Sekielski ciekawy obraz próby wykreowania idealnych agentów, wywodzących się z jednostek specjalnie zaprogramowanych, by wykonywać polecenia przełożonych w sposób automatyczny, wyzuty z refleksji czy etycznych wątpliwości. Przywodzi to na myśl nie tylko sowieckie próby przeniesienia badań nad odruchami zwierząt na manipulowanie zachowaniami ludzi w takich aspektach jak hipnoza, telepatia czy jasnowidzenie, ale też eksperymentalne działania elitarnej amerykańskiej jednostki paramilitarnej opisanej w kapitalnej książce „Człowiek, który gapił się na kozy” Jona Ronsona.

Głównym jednak wątkiem „Gniazda Kruka” jest batalia o bezcenny ładunek zwany skrzyniami Saddama, jaki udało się ukradkiem przywieźć z Iraku naszym służbom specjalnym. Cenny nie tylko literalnie, z powodu gigantycznej ilość sztabek złota, ale także z uwagi na dokumenty szalenie istotne z punktu widzenia wojny wywiadów. Dostępu doń chronią przedstawiciele głęboko zakonspirowanej jednostki rekrutującej się z byłych agentów bezpieki, dobrych ludzi - jak sami o sobie mówią – o duszach czarnych jak bezgwiezdna noc. Przeciwko sobie mają potężne siły reprezentowane przez Wielkiego Likwidatora i panią (sic!) premier. Niejako w konfrontacji do ciemnych sił jakie opanowały szczyty naszej sceny politycznej, ustawieni są dzielni i bezkompromisowi dziennikarze ( tutaj dostaje się przy okazji miałkim marionetkowym prezenterom) oraz dzielne orły temidy w osobach znamienitego mecenasa i jego córki o kontrowersyjnej ( jak się okaże bardzo medialnej) orientacji. Z tego starcia nikt nie wyjdzie bez uszczerbku, nie tylko na wizerunku, ale także na zdrowiu. Trup też ściele się gęsto, jak przystało na rasowy thriller. A skoro jest przemoc, musi być też i seks i to taki z pierwszych stron tabloidów. Nade wszystko jednak jest wszechogarniająca i obezwładniająca żądza władzy, będącej celem absolutnym i ostatecznym. „Żądza władzy jest najgorętszym ze wszystkich uczuć” cytuje Tacyta Wielki Likwidator przemierzający służbową limuzyną nocne ulice stolicy po upojnym wieczorze w ramionach pani premier.

Chwaląc dynamiczną, wielowątkową narrację Sekielskiego, nie sposób nie wytknąć mu kilku mankamentów, które w mojej opinii, nie zagrały jak należy. Chodzi o próby dopełnienia niektórych scen wstawkami jakby żywcem wyciętymi z magazynów dla gentlemanów, jak chociażby te, gdzie poznajemy parametry smakowe wyszukanych alkoholi, bukiety kosmetyków, czy wreszcie składniki wyszukanych potraw, których entuzjastami okazuje się być większość postaci, całkiem przekonująco zresztą skrojonych przez autora. To oczywiście przysłowiowa jeno łyżeczka dziegciu, w bardzo dobrze skomponowanej i jako się rzekło, dającej czytelnikowi mnóstwo przyjemności, powieści. Czytelnicy lepiej rozeznani w meandrach rodzimej sceny politycznej, odnajdą w „Sejfie” sporo analogii do postaci z życia publicznego wziętych, co wspomnianą przyjemność może tylko spotęgować. Może też spowodować odwrotny efekt. Wszak bijąca z kart książki refleksja na temat wpływu służb specjalnych na życie nas, szarych obywateli, jest w gruncie rzeczy szalenie przytłaczająca i świetnie puentuje to jeden z bohaterów, gdy grozę PRL-owskiej permanentnej inwigilacji i życia w lęku przed podpadnięciem władzy ludowej określa mianem sielanki w porównaniu do „uroków” obecnej III RP.

"Gniazdo Kruka” to porządny, krwisty kawał literackiego steka. Czuję się nasycony i chętnie sięgnę po kolejne, nie tylko beletrystyczne, propozycje Tomasza Sekielskiego. Przygotowałem już na tę okoliczność butelkę kilkuletniego Burbona z wyczuwalnymi nutami gruszki i jabłka, uzupełnionymi (a jakże!) kwiatowym aromatem z posmakiem miodu i przypraw.

Nie minęły jeszcze dwa lata od brawurowego debiutu powieściowego Tomasza Sekielskiego, popularnego dziennikarza i reportera, a światło dzienne ujrzała trzecia już jego książka beletrystyczna. „Sejf 3. Gniazdo Kruka”, bo o niej właśnie mowa, to zwieńczenie szpiegowskiej trylogii z tajemniczymi skrzyniami Saddama w tle. Jak więc nie trudno się domyślić, domknięte i...

więcej Pokaż mimo to