Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Wyobraźcie sobie to - kończycie książkę, albo jej bardzo nienawidzicie albo bardzo ją pokochaliście, a potem czytacie opinie innych ludzi i nagle wygląda na to, jakbyście czytali dwie inne powieści. Elementy, które oni wzięli za zalety dla Ciebie jawiły się jako wady lub dla nich ta sama lektura okazała się niezmiernie nudna lecz Ty nie potrafiłeś się od niej oderwać. Trochę mam tak teraz z "Małym życiem", ponieważ stoję w opozycji do reszty świata, który tę pozycję pokochał całym sercem.

Bez zbędnego rozwodzenia się - w powieści czytelnik śledzi losy czwórki przyjaciół oraz ich życia w Nowym Jorku na przestrzeni kilkudziesięciu lat. Mamy tu niezależnego artystę, aspirującego aktora, bogatego mężczyznę pracującego w firmie architektonicznej oraz prawnika o niejasnej przeszłości. Ostatecznie jednak miałam wrażenie, jakby książka w rzeczywistości została napisana tylko dla jednego z nich. Lata młodości, o których nie ma odwagi mówić, jego niepełnosprawność i głęboka depresja okupują karty powieści w sposób, w jaki żaden z pozostałych mężczyzn nie byłby w stanie.

Właśnie jego postać nadaje ton całej lekturze, atmosferę pozornie niekończącego się cierpienia fizycznego i psychicznego, przerywanego jednak latami szczęścia i miłości. Aczkolwiek ten ból i rzeczy, przez które musiał przejść były nad wyraz przytłaczające i wcale nie w piękny, zapierający dech w piersi sposób. Momentami musiałam odkładać książkę na bok, ponieważ mnogość nieszczęść wydawała mi się zbyt pokaźna jak na jednego człowieka i nawet nie chodzi o to, że to nie było fair w stosunku do samego bohatera, ale czułam się, jakby autorka próbowała z niego zrobić kogoś o tak tragicznym życiorysie, że w którymś momencie przekroczyła granicę i tego nie zauważyła. W pewnej chwili przestałam bohatera traktować na poważnie – jawił mi się jako marionetka w rękach Yanagihary, na którą zwalone zostały wszystkie brudy świata w sposób wyolbrzymiony i wręcz karykaturalny. Pod tym względem to lektura wymagająca i trudna, zdecydowanie skierowana do osób o stalowych nerwach.

Ale życie w chorobie i traumatyczne przeżycia to nie jedyna tematyka powieści, ponieważ autorka nakreśliła całe spektrum problemów (seksualność, kariera, macierzyństwo, świat sztuki, przyjaźń etc.) i tytuł perfekcyjnie oddaje całą ideę pozycji. I pomimo tego, że te inne zagadnienia zostały potraktowane z należytą uwagą, to było ich zwyczajnie za dużo. Nie sądzę, by zajęcia i aspiracje każdego napotkanego po drodze człowieka były kluczowe dla fabuły, ponieważ w ostateczności i tak sprawiali wrażenie papierowych postaci bez wyrazu. Okropnie wynudziłam się przy lekturze, przynajmniej kilka razy na dzień myślałam "nie, już dalej nie czytam", a potem stwierdzałam, że wytrwam jeszcze trochę, że może zakończenie będzie satysfakcjonujące. Przetrwałam kilkadziesiąt lat historii bohaterów spisanych na ośmiuset stronach, przetrwałam przeskakiwanie z tematu na temat, przetrwałam niejasny dla mnie tok wydarzeń, całkowicie nielinearny, bardzo mylący (autorka jakby szła tematami - lata choroby, lata kariery itp., z każdym rozdziałem wracając niemalże do tego samego punktu, lecz opisując inny aspekt życia mniej więcej w tym samym czasie). A na koniec się okazało, że finał w żaden sposób nie sprostał moim oczekiwaniom.

Ostatecznie sama nie dostrzegłam piękna ukrytego w "prozie życia", jakimś cudem znalezionego przez pozostałych czytelników. Powieść była dla mnie kumulacją cierpienia i bólu, w obliczu których nawet ciepło przyjaźni czy sukcesy nie miały najmniejszego znaczenia lub też ów znaczenie miały, ale zostały przyćmione przez rzeczy złe i smutne (chociaż paradoksalnie tak właśnie wygląda życie). I z jednej strony Yanagihara chciała pokazać wszystkie brudy codzienności, ale i tak nie uniknęła przesłodzenia w wielu aspektach. Duża objętość zwiastowała multum detali i rzeczywiście je uzyskałam, lecz miałam wrażenie, że z tych szczegółów nic szczególnego nie wyniosłam; wydłużyły one jedynie czas lektury i godziny nudy. "Małe życie" ukończyłam z uczuciem złości, zmęczenia i rozdrażnienia. W moim odczuciu to lektura przesadzona, wielokrotnie zwyczajnie nierealistyczna i bezpardonowo brutalna. Nie ma w tym nic pięknego, w tym przytłoczeniu obrzydliwościami i nudnymi szczegółami. Jak najbardziej zachęcam Was do wypróbowania powieści na samym sobie, lecz jeśli po 100/200 stronach poczujecie, że to nie dla Was, nie popełniajcie tego samego błędu co ja i zwyczajnie zrezygnujcie. Pięć dni spędzonych nad książką zwyczajnie nie były tego warte.

http://cmentarzysko-ksiazek.blogspot.com/

Wyobraźcie sobie to - kończycie książkę, albo jej bardzo nienawidzicie albo bardzo ją pokochaliście, a potem czytacie opinie innych ludzi i nagle wygląda na to, jakbyście czytali dwie inne powieści. Elementy, które oni wzięli za zalety dla Ciebie jawiły się jako wady lub dla nich ta sama lektura okazała się niezmiernie nudna lecz Ty nie potrafiłeś się od niej oderwać....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Fantastyczna kontynuacja serii o szkole dla dziewczyn-szpiegów, napisana z lekkością, z humorem, lecz jednocześnie o tajemniczym i mrocznym wydźwięku. Mnóstwo sekretów, niewiadomych, ukrywania się i tajnych misji zapewnia wartką akcję; nie sposób oderwać się od takiej lektury. Książka na jeden dzień, ale dzień pełen przygód i emocjonujących wrażeń.

cmentarzysko-ksiazek.blogspot.com

Fantastyczna kontynuacja serii o szkole dla dziewczyn-szpiegów, napisana z lekkością, z humorem, lecz jednocześnie o tajemniczym i mrocznym wydźwięku. Mnóstwo sekretów, niewiadomych, ukrywania się i tajnych misji zapewnia wartką akcję; nie sposób oderwać się od takiej lektury. Książka na jeden dzień, ale dzień pełen przygód i emocjonujących...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

W baśni dobro zawsze triumfuje nad złem, Jaś i Małgosia odnajdują drogę do domu, Śpiąca Królewna wybudza się ze snu po pocałunku prawdziwej miłości i wszyscy żyją długo i szczęśliwie. Nie inaczej potoczyła się historia Pięknej i Bestii, gdzie ona dostrzega urok skryty pod zewnętrzną warstwą brzydoty, gdzie prawdziwe uczucie opiera się nie na fizycznej atrakcyjności a na wspaniałości duszy. U Disneya po zdjęciu klątwy książę wraca na powrót do swojej prawdziwej (przy okazji pociągającej) postaci, odczarowany zostaje również dwór, natomiast kurtyna opada w chwili zachwycającego balu: zakochanej pary tańczącej wśród mieniącego się złota kandelabrów i szmeru skrzącej się sukni Belli.

Baśnie nie bez powodu zostają urwane w pół słowa. Co jeśli Bestia, pomimo pozbycia się klątwy, wciąż pozostały Bestią - ale w środku? Co jeśli jego przeszłość, i przy okazji przeszłość Belli, nie pozwoliłyby im na zasłużone szczęśliwe zakończenie?

Po krwawych próbach pod Górą Feyre nie tylko złamała przekleństwo wiążące ukochanego Tamlina, lecz również wyzwoliła resztę Dworów spod jarzma Amaranthy. Przyszło jej zapłacić najwyższą cenę, aczkolwiek teraz rozciąga się przed nią cała wieczność delektowania się życiem jak ze snów. Chociaż... Sny niekiedy przybierają formę koszmarów, dom zmienia się w więzienie, a mroki przeszłości tak ciasno przywierają do ciała, że stają się drugą skórą.

"Dwór cierni i róż" był jedynie zapowiedzią, ułamkiem wspaniałości, jakie przygotowywała już w trakcie tworzenia pierwszego tomu Sarah J. Maas. Wtedy lektura wydawała mi się niepełna, niezrozumiała w kontekście zdobytej popularności, ledwo ponadprzeciętna. Po przeczytaniu "A Court of Mist and Fury" miała wrażenie, jakoby klątwa nie tylko ograniczała Dwory, lecz także potencjał trylogii. Złamanie przekleństwa zdjęło łańcuchy z potęgi książąt w równej mierze, jak z możliwości powieści.

Jak Marissa Meyer w "Sadze księżycowej" kolejne tomy poświęca innym retellingom, tak Maas zdaje się podążać podobnym tropem. "Dwór cierni i róż" niewątpliwie należał do "Pięknej i Bestii", cała powieść była jawną reinterpretacją baśni, którą wielu pokochało dzięki zapierającej dech w piersiach animacji Disneya. Wtedy też pojawiła się zapowiedź nawiązania do mitologii greckiej, gdy Rhysand pomógł Feyre w zamian za comiesięczne wizyty na Dworze Nocy - zapewne tylko nielicznym umknęła paralela między nimi a Persefoną i Hadesem. To chyba jedna z najbardziej fascynujących par w dawnych wierzeniach; sztuka lubi doszukiwać się tam nowych możliwości, przywiązania opartego na trudnych relacjach, lubi wysnuwać pytania - jak to jest kochać boga Podziemi? czy królestwo umarłych rzeczywiście opiera się jedynie na cierpieniu i udrękach?

Maas ciągnie do mrocznej tematyki, szarej strefy moralności i trzeba przyznać, że wyśmienicie się w nich odnajduje. Po mistrzowsku ukazuje wpływ wydarzeń z pierwszego tomu na wszystkie aspekty życia bohaterów, odznaczając się godną pozazdroszczenia dbałością o szczegóły. Wiele uwagi poświęciła protagonistce, niezwykle realistycznie oddając nagłe napady lęku, koszmary skrywające się tuż pod powiekami, emocje kotłujące się w nowym, silniejszym ciele. Ukazuje osobę zniszczoną, ignorowaną, niedocenianą, ugłaskiwaną w sposób łamiący serce, malując portret dziewczyny-ducha. Aczkolwiek pod całym tym bólem skrywa się przecież łuczniczka, która przez lata utrzymywała rodzinę przy życiu, bohaterka, która przetrwała krwawe próby i wyzwoliła Prynthian, wreszcie osoba świadoma swoich praw i racji, fae o ludzkim sercu, należąca jednocześnie do żadnego i do wszystkich Dworów.

Nie tylko protagonistka zostaje tu przedstawiona jako silna postać kobieca, więcej tu kobiet posiadających realną pozycję, władczych, stanowczych. Są odbiegające od wyidealizowanych stereotypów relacje siostrzane, wyciosane w trudnych, drastycznych warunkach oraz więzi czysto przyjacielskie, gdzie dialogi niekoniecznie obracają się wokół mężczyzn (!!!). Czasami nawet nie zdajemy sobie sprawy, że w tytułach z wyraźnie zarysowanym wątkiem romantycznym dziewczyny praktycznie nie posiadają jakichkolwiek relacji albo są one na tyle płytkie, że trudno cokolwiek więcej o nich powiedzieć.

W relacjach z Tamlinem Feyre przypomina Roszpunkę, zamkniętą w wysokiej wierzy, zniechęcanej do świata na zewnątrz, trzymanej w aurze niezadanych pytań i skrywanych odpowiedzi. Paradoksalnie Dwór Nocy stanie się symbolem odrodzenia, nowego życia, podczas gdy rola ta powinna przypaść Wiośnie. To Rhysand będzie starał się nie tyle przejąć mrok Feyre, co przekuć go w broń. Samo stwierdzenie wskazuje na respekt, na traktowanie dziewczyny jako osoby równej sobie, istoty całkowicie samodzielnej. W "A Court of Mist and Fury" obydwoje startują z miejsca pełnego cieni, w ich interakcjach pełno jest ostrożności, przestrzeni, gry pozorów, a jednocześnie śmiałych posunięć i balansowania na ustanowionych przez siebie granicach. Ich relacje są pełne sprzeczności, dlatego też nie mogłyby odkrywać innej roli niż katalizatora paraliżujących doznań. Doskonale poprowadzone dialogi odkrywają akurat tyle, by czytelnik z gorączkową niecierpliwością wyczekiwał kolejnych sposobności na rozmowę, z kolei portrety psychologiczne postaci splatają się w wyjątkowy, pełen bólu, odłamków i trudno skrywanej tęsknoty arras. Nie chciałam, by ta książka kiedykolwiek się skończyła.

Akcja w "Dworze cierni i róż" przez większą część czasu trwała w zawieszeniu, natomiast "A Court of Mist and Fury" tętni życiem od pierwszych stron, a zagadkowe relacje Feyre i Rhysanda oraz ich zajmujące portrety psychologiczne jako indywidualności nie są jedynymi wątkami, trzymającymi czytelnika w niepewności i antycypacji. Dwór Nocy odkrywa przed odbiorcą wachlarz możliwości, stanowiąc bramę do rozległego i pełnego wspaniałości Prynthianu. Maas zagłębia się w aspekty kulturalne i obyczajowe, przedstawia pełniejszy obraz wierzeń, mitów i historii terenów należących do fae, kreśli mapę areny politycznej, delikatnych relacji z Hybernią i rasą ludzką. Tak dobrze przygotowany świat przedstawiony tworzy wprost wymarzone tło dla powieści wchodzącej w kategorię prawdziwego fantasy aniżeli lektury z sekcji Young Adult.

W tym kontekście książka szokuje najbardziej, ponieważ Maas kojarzona jest raczej jako autorka tytułów młodzieżowych. Podczas gdy "Dwór cierni i róż" dawał do zrozumienia, że jest skierowany również do starszego odbiorcy (choć niekoniecznie), tak tutaj wręcz prosi się o czytelnika dojrzałego, w okolicach pełnoletności. Powieść w przedziwny sposób urzeka nieludzkim zachowaniem fae, ich okrutną brutalnością, pierwotnymi instynktami i szczątkowym zezwierzęceniem. Cielesność i pożądanie odważniej panoszą się na kartach książki, natomiast autorka nigdy nie gorszy i trzyma w ryzach dobrego smaku.

Sarah J. Maas dała mi coś, czego od kilku tygodni, jeśli nie miesięcy, żaden inny autor nie był w stanie - książkę, dzięki której cały otaczający mnie świat przestał istnieć, gdzie kartek ubywało zbyt szybko, a ja miała nadzieję, że magia Prynthianu przeniknie do mojej rzeczywistości, wyczarowując kilkaset dodatkowych stron. Przeróżne stwory rodem z mitów i legend, elementy należące do folkloru budzą się do życia, pojawia się prastara magia i antyczne formy. Pod względem różnorodności istot, spowijającej ich atmosfery niesamowitości i grozy nie mogłam zignorować podobieństw do "Deathless" Catherynne M. Valente - ta pozycja była królestwem kreatur przynależących do słowiańskiej mitologii, a jej esencjonalne elementy niekiedy przebijały się na wierzch wielu warstw wariantywnych wątków w "A Court of Mist and Fury".

Rhysand w pewnym momencie powiedział, że są różne typy ciemności i o tym właśnie jest ta powieść. Ciemność może pożerać, niszczyć, trwożyć, może być narzędziem tortur kojarzonym z lochami bez wyjścia i koszmarami przychodzącymi w nocy. Istnieje jednak ten typ ciemności, który będzie kojący i delikatny, jeśli tylko mu na to pozwolisz. Lektura skupia się na walce z najmroczniejszymi zakamarkami umysłu i ewentualnym zaakceptowaniu ich, zrobieniu z nich swojej siły, a nie słabości. Wszystko w drugim tomie trylogii zostało dopięte na ostatni guzik, poczynając od szczegółowego świata przedstawionego, przez absolutnie rozkoszny wątek romantyczny, wciągającą fabułę, wnikliwe portrety psychologiczne po autentyczne relacje między postaciami. Jeśli po lekturze "Dworu cierni i róż" macie jakikolwiek wątpliwości, czy warto ciągnąć po kontynuację zapewniam, że więcej, niż warto. "A Court of Mist and Fury" skupia w sobie najlepsze cechy z gatunku fantasy, pobudza zmysły odważniejszymi scenami i zachwyca delikatnością prywatnych dialogów, czerpiąc z elektryzujących romansów. Pozwólcie oczarować się blaskiem gwiazd, błyskiem szponów w ciemności, subtelnością i zmysłowością wątku romantycznego, trzymającą w napięciu fabułą. Obiecuję, że w pewnym momencie pokaźna objętość ponad sześciuset stron Wam nie wystarczy.

http://cmentarzysko-ksiazek.blogspot.com/

W baśni dobro zawsze triumfuje nad złem, Jaś i Małgosia odnajdują drogę do domu, Śpiąca Królewna wybudza się ze snu po pocałunku prawdziwej miłości i wszyscy żyją długo i szczęśliwie. Nie inaczej potoczyła się historia Pięknej i Bestii, gdzie ona dostrzega urok skryty pod zewnętrzną warstwą brzydoty, gdzie prawdziwe uczucie opiera się nie na fizycznej atrakcyjności a na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Sylvię Plath kojarzy się z poezją i "Szklanym kloszem". O, i może jeszcze z rysem biograficznym, zwieńczającym jej życie – pisarka popełniła samobójstwo w wieku trzydziestu jeden lat, zagazowując się we własnej kuchni. Mimo, iż liryka, właśnie ona w szczególności, pełni funkcję uzewnętrznienia myśli i uczuć artysty, nie zawsze można go dzięki niej poznać. Wisława Szymborska pozostała raczej skryta w utworach-maskach, nigdy też nie wplatała zbyt wiele z życia prywatnego. Natomiast Plath pod tym względem jawiła się jako osoba transparentna, a czytelnik nie tylko miał szansę poznać ją na podstawie "Dzienników 1950-1962", lecz również sięgając po "Szklany klosz". Powieść ma charakter autobiograficzny, czasem akcji odpowiada początkom lat 50. XX wieku, gdy główna bohaterka, dokładnie jak Sylvia, odbywała staż w Nowym Jorku.

Przyjazd z przedmieścia Bostonu do Wielkiego Jabłka powinien być najlepszym momentem w życiu tak inteligentnej i utalentowanej dziewczyny jak Esther Greenwood – a nie jest. Nie cieszą jej bankiety, ani ślicznie opakowane prezenty, nie potrafi też bawić się jak pozostałe stażystki i chwytać dnia. Zamiast tego czuje się zagubiona, pragnie wszystkiego, a jednocześnie nie wie, co wybrać. I stacza się w dół.

W literaturze bardzo rzadko autorzy poruszają kwestię depresji w przypadku innym, niż zapoczątkowanym przez dramatyczne wydarzenie. Jeśli już decydują się ukazać ją w sposób odmienny, recepcja ma raczej wydźwięk pejoratywny, a przeżycia głównego bohatera kojarzą się ze zbyt egzaltowanymi i wyolbrzymionymi. W "Szklanym kloszu" uderza naturalność, z jaką Plath oddaje stany depresyjne głównej bohaterki, podszyte lękiem przed tym, co ma dopiero nadejść, splecionym z napierającymi oczekiwaniami pracodawców, rówieśników, rodziny. Drobne incydenty sprawiają, że Esther przestaje dostrzegać sens w życiu, czuje się zagubiona, nie ma pojęcia, co ze sobą zrobić. Snuje wielkie plany na przyszłość: może pouczy się niemieckiego, może wyjedzie do Europy, może pójdzie na uczelnię; umierają one tak szybko, jak się narodziły. Kobietę przytłaczają możliwości, jakie posiada, z czym bardzo łatwo utożsamia się każdy z nas. Wolność wyboru również potrafi ograniczać.



I Sylvii Plath, i fikcyjnej Esther, przyszło żyć w fazie przejściowej między pierwszą a drugą falą feminizmu. Dopiero w latach 60. i 70. minionego stulecia skumulowały się rozczarowania kobiet w kwestii nieudolnego dążenia do równouprawnienia i na ten okres przypada największa intensywność manifestów dotyczących prawa do aborcji, seksualności oraz wyrównanych szans na rynku pracy. "Szklany klosz" antycypuje zintensyfikowane ruchy drugiej fali – Esther sprzeciwia się podrzędnej roli kobiety względem mężczyzny, pragnie być kobietą samodzielną, niezamężną. Społeczeństwo oczekuje od niej ustatkowania się i spędzenia reszty życia w domu, przygotowując jajka z bekonem na śniadanie dla męża, szorowania okien, wycierania kurzów. Bohaterka wcale nie marzy o powiększeniu rodziny, cnota bardziej stanowi dla niej niedogodność; coś, czego pozbyłaby się już teraz, nawet nie dla samego aktu cielesnego, a dla zrzucenia ciężaru.

Co ciekawe, w myśl całej otoczki feminizmu, nie ważne jaki mężczyzna i na którym etapie powieści się pojawi, jednoznacznie zostanie przedstawiony jako osoba przynosząca nieszczęście, smutek, ból. Wiele, bardzo wiele przewija się tutaj kobiet – odważnych, ułożonych, szalonych, ciepłych, zgryźliwych. Nie zawsze są w stanie pomóc Esther, nie chodzi o to, by nagle każdą z nich wynieść na piedestał, lecz w celu ukazania ich integralności ze społeczeństwem opanowanym przez mężczyzn. Żadna z postaci, oprócz głównej bohaterki, nie otrzymuje pogłębionego portretu psychologicznego, jak dawniej w myśl prozy tendencyjnej, tak i tutaj autorka ogranicza je. Zazwyczaj narzekam na braki w charakterystyce, jednak wyjątkowo spodobała mi się taka ulotność, nieraz wręcz zdawkowe wprowadzanie kluczowych figur z życia Esther do fabuły. Momentami miałam nawet wrażenie, że nie do końca poznałam samą protagonistkę, jakby nieustannie wydobywała na wierzch kolejne maski, nie całkiem sztuczne, aczkolwiek nie w pełni prawdziwe. Tym sposobem klimat staje się o wiele bardziej niepokojący, a sama bohaterka o tyleż intrygująca.



Jak na swoje czasy "Szklany klosz" zaliczał się do tytułów przełomowych i mimo, iż współczesny czytelnik nie dostrzeże już tego rozmachu, wciąż znajdzie tutaj wartościowe, ponieważ uniwersalne, treści. Przede wszystkim młodzi mają szansę odnaleźć w Esther siebie, w jej stopniowo postępującej rezygnacji, powolnym zatracaniu pojęcia o sensie życia, rosnącej beznadziejności. Nieustannie towarzyszą jej myśli samobójcze, depresyjne nagłówki gazet dotyczące zgonów i roztrząsanie, jak też ci ludzie czuli się w chwili śmierci. Bez pośpiechu, z nielicznymi zwrotami fabularnymi powieść skupia się głównie na realistycznie i dogłębnie ukazanych przeżyciach wewnętrznych kobiety wchodzącej w dorosłość, w której rodzi się bunt przeciwko hierarchii, gdzie mężczyzna zawsze stoi na szczycie, gdzie od płci żeńskiej oczekuje się jedynie bierności. Funkcja poetycka nie przytłacza, choć można było się tego spodziewać po autorce znacznej liczby liryków, znacząco wzbogaca jednak walory tekstu w kontekście stylu i języka. Radziłabym bliżej przyjrzeć się tej lekturze, jeżeli jesteście zaintrygowani osobą "Sylvii Plath", ponieważ Szklany klosz jest równie wartościowy w kwestiach natury psychicznej czy feministycznej, jak i autobiograficznej.

http://cmentarzysko-ksiazek.blogspot.com/

Sylvię Plath kojarzy się z poezją i "Szklanym kloszem". O, i może jeszcze z rysem biograficznym, zwieńczającym jej życie – pisarka popełniła samobójstwo w wieku trzydziestu jeden lat, zagazowując się we własnej kuchni. Mimo, iż liryka, właśnie ona w szczególności, pełni funkcję uzewnętrznienia myśli i uczuć artysty, nie zawsze można go dzięki niej poznać. Wisława...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ludzie mieszają "Idź, postaw wartownika" z błotem, ponieważ zniszczyła symbol. Za to jednocześnie kocham ją i nienawidzę. W żaden sposób nie da się zniwelować faktu, że "Zabić drozda" stanowi jeden z przełomowych tytułów w literaturze amerykańskiej, integralny fragment mentalności społeczeństwa Stanów Zjednoczonych w próbie walki z rasizmem. To świat widziany oczami dziecka nierozróżniającego kolorów, wychowanego w głębokim szacunku do człowieka, w poczuciu, że ludzie są ludźmi, niezależnie od karnacji. W dopiero co wydanej książce Harper Lee zdejmuje z oczu Jean Louise, Skauta, różowe okulary, i konfrontuje rzeczywisty obraz społeczności Maycomb z wyidealizowaną wizją przeszłości, gdy po 20 latach dziewczyna powraca do rodzinnego domu.

Kiedy "Idź, postaw wartownika" powstawało, a było to w latach 50. XX wieku, czarnoskórzy nie należeli do amerykańskiego społeczeństwa w uwarunkowany prawem sposób. Zniesienie niewolnictwa w 1863 roku było kamieniem milowym w historii Stanów Zjednoczonych, jednak dopiero w 1964 podpisano ustawę o prawach obywatelskich. Szczególnie zadeklamowane w swoim rasizmie było Południe, które w ramach segregacji rasowej odmawiało obsługi czarnoskórych w niektórych restauracjach, taksówkach, a w autobusach mogli zasiadać jedynie w tylnej, specjalnie wytyczonej części. Całkowicie legalne było odrzucenie wniosku o pracę tylko i wyłącznie ze względu na kolor skóry.

Maycomb leży w położonym na południu USA stanie Alabama. Akcja powieści umiejscowiona jest właśnie w tym hrabstwie, co naturalnie wpływa na towarzyszącą jej atmosferę. Z początku nie potrafiłam się przyzwyczaić do myśli, że całość będzie zamknięta właśnie w tej drobnej miejscowości, jednak urok małomiasteczkowego klimatu szybko przekonał mnie do siebie. Harper Lee snuje swoją opowieść powoli i z namysłem, bez specjalnie wytyczonej fabuły; składają się na nią głównie luźne przemyślenia Jean Louise, retrospekcje w postaci wspomnień z dzieciństwa, wtrącania o Maycomb, o jego ludziach, obyczajach. Nieświadomie stajemy się częścią niewielkiej społeczności, gdzie każdy zna każdego, gdzie coniedzielna wizyta w kościele jest świętością, a najdrobniejsze odstępstwo od niepisanych reguł rośnie do rangi skandalu. Miejscowość żyje niemalże w oderwaniu od świata, w swoich własnych poglądach i przekonaniach.

Jednocześnie Maycomb wymusza od człowieka pewne postawy, przydusza go, aż zdecyduje się na życie według jego zasad, na wyzbycie się własnych przekonań, by móc jakoś w nim egzystować, coś znaczyć. Skaut nigdy tego nie odczuwała; gdy była mała zawsze biegała w ogrodniczkach i daleko jej było do dystyngowanej damy – wszyscy o tym wiedzieli, nikt (no, może oprócz ciotki Aleksandry) niczego więcej od niej nie oczekiwał. Dlatego wejście w dorosłość boli niczym spoliczkowanie. W powieści bardzo ważną kwestią jest niechciana kobiecość, próba odnalezienia się w wymaganiach własnego ciała, nagle obcego i wcześniej nieznanego. W Jean Louise najważniejsze jest to, że jest swoją dziewczyną, że pomimo miłości-nie-miłości do Henry’ego Clintona, przyjaciela z dzieciństwa, i wieku dorastania, należy tylko i wyłącznie do siebie.

Powrót do domu to również kryzys tożsamości u głównej bohaterki, bowiem wraca do miasta przesiąkniętego ideologią tak odmienną do ideałów, w których została wychowana. Nie rozumie nagłej nienawiści do czarnoskórych, od zawsze będących częścią społeczności hrabstwa, ba, przecież jedna z nich niemalże zastępowała jej matkę. "Idź, postaw wartownika" tym właśnie jest: rozbiciem dziecinnych złudzeń, dziecięcej idylli. Właśnie w tym niektórzy dostrzegają mankament, ale ja widzę postulat prawdy. Harper Lee ukazuje prawdziwą twarz Południa z jego bezlitosnymi, rasistowskimi przekonaniami, widzącym zagrożenie w ofiarowaniu ludności czarnoskórej pełnoprawnego obywatelstwa. W swoich poglądach oburzają Atticus (tak, ten Atticus, który w "Zabić drozda" był symbolem walki z segregacją rasową), Henry, ponoć ulepiony z tej samej gliny, co Skaut, ciotka Aleksandra, z jej niedzielnymi „kawkami” i rzekomo chrześcijańską postawą.

Jean Louise czuje się zagubiona i ja również nie potrafiłam się odnaleźć w nowych realiach. Bohaterce towarzyszy ogromny, ogromny żal, poczucie braku przynależności, świadomość, że wszystko jest tak niewyobrażalnie złe, a inni zdają się być tego nieświadomi. Autorka, całkiem nieświadomie – bo przecież pierwowzór powieści, za który otrzymała Nagrodę Pulitzera, miał nigdy nie ujrzeć światła dziennego – sprawiła, że czytelnik żyje emocjami głównej bohaterki. Odczuwa to samo rozgoryczenie, czuje się zdradzony, ponieważ wszystko, w co wierzył, legło w gruzach. Być może nigdy nie powinniśmy ujrzeć rozbicia uniwersalnego symbolu, aczkolwiek takie rozeznanie w tym, co umyka słodkiej nieświadomości dziecka, a co zawsze należało do brutalnej rzeczywistości, uważam za konieczne.

"Idź, postaw wartownika" oceniam przede wszystkim w kategorii fenomenalnego studium przemian społecznych w Ameryce po wojnie secesyjnej, niezwykle trafnej analizy wydarzeń i wyciągania z nich wniosków. Podobnie jak Prus w "Lalce" starał się w tle pokazać, co zwiastowało ostateczny upadek asymilacji Żydów, tak Harper Lee przedstawia drogę, jaką przeszły Stany Zjednoczone od zniesienia niewolnictwa po ustawę o prawach obywatelskich. Jestem jednocześnie zachwycona i zdruzgotana zniszczeniem, jakie Harper Lee dokonała w moim postrzeganiu "Zabić drozda", ponieważ z jednej strony to po mistrzowsku wykonane zderzenie słodkich lat dziecinności z bezlitosną dorosłością, a z drugiej rozbicie ideału. Do bólu szczery sposób, w jaki ukazała Południe, przeplatany wspomnieniami z okresu dorastania Skauta, tymi słodkimi jak miód, wywołującymi sentymentalny uśmiech na twarzy, duszność Maycomb zapewniająca prywatność, pewne spoufalenie się z czytelnikiem, liczne odwołania do klasyków literatury, do Biblii (sam tytuł przecież stanowi jej fragment), zagadnienie niechcianej kobiecości i morał płynący z lektury, że zawsze, ale to zawsze własne sumienie powinno być kompasem moralnym, a nie odebrane komuś innemu przekonania – przez wzgląd na wymienione wątki powieść zasługuje na najwyższe noty.

http://cmentarzysko-ksiazek.blogspot.com/

Ludzie mieszają "Idź, postaw wartownika" z błotem, ponieważ zniszczyła symbol. Za to jednocześnie kocham ją i nienawidzę. W żaden sposób nie da się zniwelować faktu, że "Zabić drozda" stanowi jeden z przełomowych tytułów w literaturze amerykańskiej, integralny fragment mentalności społeczeństwa Stanów Zjednoczonych w próbie walki z rasizmem. To świat widziany oczami dziecka...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Stłuczone kolana, pierwsze, chwiejne jazdy rowerem, wymykanie się z domu przez okno na pierwszym piętrze, wspinanie się na drzewa, budowanie domów z prześcieradeł, sekrety wyszeptane pod nasuniętym aż po czubek głowy kocem. Odkąd sięgają pamięcią, były siostrami i najlepszymi przyjaciółkami. Potem Dara zaczęła dorastać, farbować włosy na platynowy blond, kasztanowy brąz, na czarno ("jak Kleopatra", mówiła), całować się z chłopcami na tyłach domu, nosić niebotycznie wysokie obcasy i imprezować parę razy w tygodniu. Młodsza siostra prześlizgiwała się Nick przez palce, ponieważ ona nigdy nie chciała być w centrum uwagi, nigdy nie płonęła jasno jak gwiazda.

Wypadek samochodowy. Tyle starczy, by cokolwiek, co dawniej przypominało przyjaźń i siostrzaną miłość, rozsypało się na dobre. Dara doznała licznych obrażeń, natomiast starsza z sióstr wyszła z kolizji pozornie bez szwanku. Obydwie nastolatki dochodziła do siebie u innego z rozwiedzionych rodziców. Po miesiącach przerwy ojciec wymusza na Nick powrót w rodzinne strony, co oznacza ni mniej ni więcej konfrontację z młodszą siostrą. W rzeczywistości dziewczyny rozpoczną cichą wojnę, unikając siebie nawzajem, ukrywając się za zamkniętymi drzwiami, wymykając się oknami – byle tylko wyminąć drugą. Co tak naprawdę wydarzyło się w dniu wypadku i czy niedawne zaginięcie kilkuletniej Madeline Snow ma coś wspólnego ze znikającymi siostrami?

Osobliwa i nieobliczalna – chyba tylko tak w dwóch słowach mogłabym scharakteryzować "Vanishing Girls". Choć gatunkowo zalicza się do thrillera psychologicznego, mało w niej grozy czy momentów suspensu. Również kwestia śledztwa potencjalnego porwania dziecka przesuwa się gdzieś w tle i z początku zupełnie nie ma związku z bieżącymi wydarzeniami. Większa część lektury upływa leniwie, fabuła postępuje powoli i całość bardziej przypomina obyczajówkę z silnie zarysowanymi portretami postaci literackich. Nudna otoczka skrywa jednak absolutnie fascynującą narrację, rozdzieloną między Nick i Darę, z wyszczególnionymi okresami „przed” oraz „po” wypadku, wzbogaconą o wpisy z pamiętników, wycinki gazet, artykuły w intrenecie, maile.

Starsza z sióstr nie pamięta, co dokładnie stało się w dniu wypadku, a młodsza informuje nas jedynie o konsekwencjach feralnej nocy. Tym samym mamy do czynienia z narratorem nierzetelnym, nawet nie specjalnie zatajającym przed czytelnikiem pewne informacje, jak Abigail Haas w "Dangerous Girls" czy Jennifer A. Nielsen w "Fałszywym księciu" – wynikają one z niewiedzy samych bohaterów. Postacie wypierają niekorzystne czy bolesne fakty, poprzez czysty subiektywizm wpływają na punkt widzenia czytelnika, zupełnie przekręcając jego pojęcie o sytuacji. W ten sposób autorka dorzuca aurę tajemniczości gdzieś w podtekście, a odbiorca z niecierpliwością wyczekuje punktu kulminacyjnego i rozwiązania akcji.

Duża część książki pozornie nie ma nic wspólnego z ostateczną konkluzją, aczkolwiek dopiero oszałamiający finał zostawia nas w głębokim szoku i niedowierzeniu. Pomimo postępowo coraz bardziej dostrzegalnych wskazówek nie przywiązywałam do nich większej wagi. Ostatnie rozdziały powieści nie mają nic wspólnego z wcześniejszą, raczej leniwie snutą historią, napięcie sięga zenitu, pojawiają się prawdziwie niepokojące przebłyski przeszłości, gdy Nick łączy ze sobą fakty.

Jeśli nie dla samego zakończenia, powieść warto przeczytać ze względu na trudne i zakrawające na toksyczne relacje sióstr. Nie mają nic z cukierkowatej wręcz słodyczy, jej obecność widać jedynie w przebłyskach minionych lat, natomiast – gdy dziewczyny wchodziły w dorosłość – zaczyna królować zazdrość, brak zaufania, podejrzliwość, protekcjonalność względem własnych sekretów. Ich relacje cechuje chorobliwa wręcz potrzeba złożenia w całość połamanych fragmentów przyjaźni, gdy elementy już dawno przestały do siebie pasować. Pod pewnymi względami to powieść o straconych złudzeniach, o wymarzonym powrocie do siostrzanej miłości z czasów, gdy przyspieszone porzucenie młodzieńczej niewinności przez Darę i kontrastująca z nią osobowość Nick jako grzecznej dziewczynki tak boleśnie nie zderzyły się ze sobą. Absolutnie fascynujący portret dwóch złamanych postaci, nieco mroczny w kwestii zaburzeń psychicznych, poprowadzony konsekwentnie i z wyczuciem. W moim odczuciu to jeden z najlepiej odtworzonych obrazów siostrzanych relacji na rynku wydawniczym.

"Vanishing Girls" to lektura idealna dla osób bardziej skupionych na aspekcie psychologicznym aniżeli zachęconych jedynie towarzyszącym jej przedrostkiem "thriller". Cokolwiek z grozy i niepokoju mają jedynie ostatnie rozdziały, choć jak dla mnie rekompensują brak tych elementów wcześniej. Powieści należy się odrobina cierpliwości, gdyż cały jej potencjał dostrzega się dopiero po zakończeniu, gdy nagle wychwytujemy wcześniej ukryte podpowiedzi i prawdę schowaną za niedopowiedzeniami. Na korzyść całości przemawia nacisk, jaki autorka położyła na relacje sióstr i ich rozbitej rodziny, ponieważ mimo obecności delikatnie zarysowanego wątku miłosnego czy przyjaźni z rówieśnikami, to więzy krwi stoją na piedestale. Nie ukrywam, że warto sięgnąć po tytuł autorstwa Lauren Oliver z uwagi na sam atrybut, jakim jest jej styl. Funkcja poetycka, śliczne słowa i piękno odnajdywane w często pomijanych detalach czy zwykłej codzienności sprawiają, że "Vanishing Girls" ma w sobie więcej z magii i niesamowitości.

http://cmentarzysko-ksiazek.blogspot.com/

Stłuczone kolana, pierwsze, chwiejne jazdy rowerem, wymykanie się z domu przez okno na pierwszym piętrze, wspinanie się na drzewa, budowanie domów z prześcieradeł, sekrety wyszeptane pod nasuniętym aż po czubek głowy kocem. Odkąd sięgają pamięcią, były siostrami i najlepszymi przyjaciółkami. Potem Dara zaczęła dorastać, farbować włosy na platynowy blond, kasztanowy brąz, na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Nordycka mitologia nie jest czymś, na czym skupia się uwaga nauczyciela od historii, gdy omawia pierwsze podboje Wikingów. Nie jest również ściśle zespolona z popkulturą i tekstami kultury jak wierzenia starożytnej Grecji czy Egiptu. Filmy z Marvel Cinematic Universe o bogu piorunów, w którego wciela się Chris Hemsworth oraz serial "Wikingowie" są jedynymi, popularniejszymi tytułami, w jakiś sposób przybliżającymi nam ów zagadnienie. Jednak jaka przypada Riordanowi funkcja, jeśli nie nauczyciela, przezabawnie, z przymrużeniem oka snującego przekazy o dawnych bóstwach i zapomnianych światach, w tym pisarza, którego powieści czyta się z zainteresowaniem i zapartym tchem?

Jednego dnia bezdomny dzieciak, a drugiego syn nordyckiego boga – los wprost uwielbia wystawiać szesnastoletniego Magnusa Chase’a na próbę. Sądził, że mitologia jest tylko tym: nieaktualnymi wierzeniami, do czasu, gdy w wyniku splotu wydarzeń zostaje umieszczony w Walhalli, krainie wiecznego szczęścia dla poległych na polu bitwy wojowników. Wyczucie czasu nie należy do największych z jego zalet, ponieważ w skandynawskich krainach należących do bogów ktoś bardzo, ale to bardzo chce doprowadzić do Ragnaröku – dnia sądu – co niebezpiecznie przypomina koniec świata.

Dla mnie, jako laika w kwestii mitologii nordyckiej, "Miecz Lata" wniósł powiew świeżości i zatrzęsienie informacji. Podczas gdy Rzymianie bardzo sprytnie przekształcili wierzenia zaczerpnięte z podbitych terenów starożytnej Grecji, nieznacznie modyfikując je do swoich potrzeb, tak w przypadku podań Wikingów nie ma wątpliwości, że od powyższych w większej mierze się różni. Co prawda to wciąż religia politeistyczna, jednak o wiele bardziej brutalna. Wszystko w najnowszej powieści amerykańskiego pisarza ma dosyć drastyczny wydźwięk, jeśli się nad tym dłużej zastanowić („walka grupowa AŻ DO ŚMIERCI”, „lunch AŻ DO ŚMIERCI”), aczkolwiek książka została szczodrze zaopatrzona w typowe, riordanowskie poczucie humoru, więc nieszczęścia przybierają rangę jednego, wielkiego żartu. Autor sprawnie balansuje na granicy dobrego smaku, czytelnik tylko czeka na potknięcie, które nie nadchodzi.

Przyswajanie wiedzy w takiej atmosferze to czysta przyjemność. Naturalnie, mitologia skandynawska rysuje się jako bardziej zawiła, niż doskonale znane podania starożytnych Rzymian czy Egipcjan, i całkowite zrozumienie wszelkich koligacji da się sklasyfikować jako proces mozolny. "Miecz Lata" plasuje się na całkiem niezłym poziomie, jeśli chodzi o kompendium wiedzy, chociaż wiele pozostaje jeszcze w kwestii niedopowiedzenia. Poznawanie od podstaw dziewięciu światów, nowych bogów czy magicznych przedmiotów rekompensuje schematyczność fabuły, głównie opierającej się na zasadzie „przysługa za przysługę”. Ze zleconych zadań rodzą się kolejne, ponieważ informacja zawsze ma swoją cenę, dlatego też pozycja pęka w szwach od wymyślnych przygód.

Sam główny bohater, oprócz trafiającego do czytelnika poczucia humoru i gadającego miecza, nie odznacza się niczym szczególnym. Natomiast współtowarzysze w podróży to już całkiem oddzielna kwestia. Podobnie jak w "Złodzieju pioruna" Percy’emu towarzyszyła Annabeth, a więc oprócz niego jedyny heros, oraz satyr Grover, tak tutaj kompanami Magnusa są: Sam, muzułmanka pracującą jako walkiria na usługach Walhalli, elf Hearthstone władający mocą runów i krasnolud Blitzen, zamiast typowym rzemiosłem parający się modą. Ich relacje skupiają się wyłącznie na przyjaźni, głębokiej trosce, a już poza grupą ogromne znaczenie mają więzy rodzinne. Cały pierwszy tom stoi pod znakiem szukania własnej tożsamości w zupełnie nowych realiach, zdobywania zaufania do innych, próby przystosowania się do świata skandynawskich wierzeń, nie tak dawno należących jedynie do ksiąg historycznych.

Po części prawdą jest, że Riordan powoli się wypala, że podobne schematy stosuje po raz enty w swoich powieściach, jednak czy to w jakiś sposób miałoby powstrzymać mnie od lektury każdej z jego nowości? Czas akcji nigdy nie przekracza w pojedynczych pozycjach kilku bądź kilkunastu dni, jednak ze względu na mnogość wydarzeń czytelnik zawsze ma wrażenie, że odbył z bohaterami podróż trwającą co najmniej parę miesięcy. Poczucie humoru w doskonale znanym, riordanowskim stylu wywoływało u mnie salwy śmiechu więcej razy, niż spodziewałam się, że to możliwe. Krótkie rozdziały urwane w odpowiednim, kulminacyjnym momencie sprawiają, że nie sposób się od nich oderwać, a same ich tytuły są perełkami samymi w sobie. Autor nie omieszkał również puścić oka do stałych czytelników, robiąc nawiązania do "Olimpijskich herosów" czy "Percy’ego Jacksona i bogów olimpijskich" (jedna z dobrze znanych nam postaci złoży Magnusowi w tym tomie wizytę). Fabuła, choć niepozbawiona szablonowości, wciąż intryguje, zważając na niezbyt dobrze przeze mnie znaną mitologię nordycką i liczne z jej strony niespodzianki. Warto uprzednio sięgnąć po wcześniejsze pozycje Ricka Riordana, jeśli nigdy nie mieliście z nim styczności. Chociaż, jeśli nie znacie typowych dla niego schematów, ta lektura może o wiele bardziej właśnie Wam przypaść do gustu.

http://cmentarzysko-ksiazek.blogspot.com/

Nordycka mitologia nie jest czymś, na czym skupia się uwaga nauczyciela od historii, gdy omawia pierwsze podboje Wikingów. Nie jest również ściśle zespolona z popkulturą i tekstami kultury jak wierzenia starożytnej Grecji czy Egiptu. Filmy z Marvel Cinematic Universe o bogu piorunów, w którego wciela się Chris Hemsworth oraz serial "Wikingowie" są jedynymi, popularniejszymi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Pozycje Marie Rutkoski powinny przychodzić z ostrzeżeniem. Z wielkim, ogromnym napisem, najlepiej ze dwa razy powtórzonym, żeby do czytelnika należycie dotarło. Na nieszczęście utrzymywanych w tak słodkiej nieświadomości osób (czyt. mnie) żadna przestroga się nie pojawiała. A powinna dotyczyć tego, że czytania pod absolutnym pozorem nie należy zaczynać, jeśli 1) następnego dnia mamy coś naprawdę ważnego, a pracę najlepiej byłoby wykonać właśnie dzisiaj 2) dwa dni wcześniej też lepiej nie zaczynać 3) bądźmy szczerzy, najlepiej od razu zrobić z tego tydzień, bo co najmniej tyle nam zajmie początkowa próba otrząśnięcia się po lekturze. "The Winner’s Kiss" niszczy wszelkiej maści poczucie obowiązku, zdrowy rozsądek i te resztki serca, które pozostały nam po poprzednich tomach "Niezwyciężonej". Oczywiście, to kwalifikuje pozycję jako jedną z najlepszych, jakie kiedykolwiek czytałam.

Dla nich wszystko zaczęło się od targu niewolników. Kestrel, jako Valorianka, zwyciężczyni, miała do tego absolutne prawo – kupić czyjeś życie. Arin nie miał wyboru, żaden Herrańczyk go nie miał, gdy wojowniczy lud podbił jego półwysep. Dziewczyna wolna, uprzywilejowana, bogata i chłopak zniewolony, przegrany, stracony.

Jak poprzednie części plasowały się w kategorii powieści napędzanych charakterystyką postaci i intrygami, tak "The Winner’s Kiss" oferuje to samo, wzbogacając się jednak o nowy element – wojnę. Bitwy morskie i lądowe, fortele, taktyki i plany wojenne, strategie, próba przechytrzenia przeciwnika, a wszystko to oddane z dynamiką, z zachowaniem suspensu, z doprowadzającą do granicy wytrzymałości gradacją napięcia. Osoby nieco zawiedzione brakiem realnej akcji w poprzednich częściach będą zachwycone nowym dodatkiem. Rutkoski wciąż zachowuje ducha serii, choć atmosfera diametralnie się zmienia. Z resztą, to cecha charakterystyczna "Niezwyciężonej": kolejne tomy zawsze zwiastują coś nowego, z jednoczesnym zachowaniem podstaw, trzonowego zamysłu.

Mam wrażenie, jakby tutaj autorka jeszcze głębiej weszła w kulturę poszczególnych nacji, z naciskiem na sztukę wojenną (niuanse w planowaniu strategii, w obchodzeniu się z ludnością, w metodach zapewniających bezpieczeństwo w przekazywaniu tajnych informacji, w barwach wojennych). Z tego elementu nie robi też nie wiadomo jakiego elaboratu, obyczajowość staje się dodatkiem, wplecionym między zdania, niby przypadkiem zaznaczającym swoją obecność. Pomimo, że "The Winner’s Kiss" nie należy pod tym względem do gigantów, to obraz świata przedstawionego wydaje mi się na tyle szeroki, na tyle zintegrowany z fabułą, na tyle naturalny, że nie potrzebowałam od niego niczego więcej.

Z Niezwyciężoną nierozerwalnie łączy się kwestia religii Herranu. Wydawałoby się, że ich liczni bogowie oraz związane z nimi przekazy przynależą jedynie do mitologii i zapuszczonych świątyń, jednak finalny tom serii bardziej niż inne wskazuje na nienaruszalną ich obecność w mentalności półwyspu. Niezachwiana wiara Arina w boga śmierci, swoistego rodzaju prowidencjalizm, gdzie bohater ma pewność co do boskiej ingerencji w jego czyny, w jego los sprawia, że czytelnik sam zaczyna ufać przekonaniom chłopaka. W pewnym momencie trudno rozdzielić, co należy do zwykłego zrządzenia losu, a co do obecności sił wyższych.

Między innymi kwestia wojny i religii wymuszają na powieści patetyczny styl, lecz nie jest on wymuszony czy nienaturalny. Rutkoski swoim stylem tka nowe światy, obezwładniające doznania, przemyślane dialogi. Całość przypomina rozgrywkę szachów czy – robiąc już nawiązanie do trylogii – partię kłów i żądeł, gdzie kolejne ruchy wymagają myślenia kilka kroków wprzód. Czasami słowa są tu tylko słowami, drzewo drzewem, rzeka rzeką, kamień kamieniem, a czasami wypowiadane słowo wykracza poza swoją definicję, zwiastuje drugie dno i odmienne znacznie. Symbolika odgrywa niezwykle istotną rolę w wielowarstwowej fabule, co stanowi nie lada gratkę dla miłośników analizowania literatury, uważnej lektury.

Poważny ton powieści Rutkoski przebija m.in. postacią Roshara, za pancerzem sarkazmu skrywającego realną troskę, swoje prawdziwe uczucia, dające o sobie znać w mroku nocy, przy blasku świecy. Żongluje wyzwiskami, docinkami, samouwielbieniem z humorem, z lekkością, z niewymuszoną zażyłością do pozostałych bohaterów. Nigdy nie spodziewałam się, że element humorystyczny z taką łatwością odnajdzie się w "Niezwyciężonej", która przez większość czasu doprowadzała mnie raczej do czegoś na skraju rozpaczy i histerii (wiecie, w tym dobrym, odczuwam-tę-powieść-całym-sercem-i-to-tak-bardzo-boli sensie). Jak widać, pisarka w swej wszechstronności dokonała niemożliwego.

Co do kwestii, które bolą – możecie zgadywać, jak się nazywają. Arin i Kestrel są nie tylko postaciami o wręcz idealnej, pożądanej w niewyidealizowanych wątkach romantycznych dynamice, lecz i wartościami samymi w sobie. Siłą młodej Valorianki nigdy nie była klinga miecza czy tężyzna fizyczna, a spryt, ostry niczym sztylet umysł stratega, zabójczy w swej trafności, lodowaty w kalkulacji, nieomylny we wprowadzaniu w błąd, i to nie tylko bohaterów, ale również samych czytelników. Natomiast Arin sam mógłby być bogiem śmierci, do niego należy walka, sprawność we władaniu orężem, odnajdywanie się na polu bitwy, pewna porywczość i transparentność w uczuciach. Nawzajem wydobywają z siebie to, co najlepsze, ale również to, co najgorsze. Z nimi nic nie przychodzi łatwo, w końcu pochodzą z dwóch wrogich nacji, ograniczają ich kwestie polityczne, sojusze. Nie są bohaterami sztampowego romansidła, gdzie miłość zawsze zostaje ustawiona na piedestale; nie, tutaj o głos walczą kwestie narodowowyzwoleńcze, gdzie pierwszeństwa domaga się ojczyzna. Z tego rodzą się niedopowiedzenia, przemilczenia, brak konsensusu – najgorsze w tym wszystkim jest to, że każde z nich chce dla drugiego dobrze, a nigdy im to nie może wyjść. Właśnie dlatego tomy "Niezwyciężonej" aż proszą o bliskie spotkanie trzeciego stopnia ze ścianą.

Nigdy nie oceniam powieści na maksymalną ilość gwiazdek, lecz "The Winner’s Kiss" jako perfekcyjne domknięcie wszelkich wątków, wymarzone zwieńczenie serii i ostateczne dorzucenie odrobiny słodyczy do gorzkiego romansu sobie na to zasłużyło. Finalny tom stanowi esencję całej trylogii, w swym kunszcie stylu, finezji charakterystyki bohaterów, subtelności złożonych relacji, przemyślanych dialogach, dynamice akcji i postaci. Nie mogę przestać myśleć o symbolice, o drugich dnach, o paralelach, lecz przede wszystkim wypełnia mnie bezbrzeżna wdzięczność, że miałam okazję zagłębić się w tak osobliwą lekturę, że mogłam usłyszeć głos Rutkoski w gatunku historycznego fantasy w najwyborniejszym wydaniu. Ta pozycja angażuje czytelnika, utrzymuje go w nieznośnej wręcz niepewności, antycypacji od początku do końca. Domaga się całkowitej uwagi, natomiast ja z całą stanowczością pozwoliłabym jej się uwieść drugi, trzeci, a nawet dziesiąty raz.

http://cmentarzysko-ksiazek.blogspot.com/

Pozycje Marie Rutkoski powinny przychodzić z ostrzeżeniem. Z wielkim, ogromnym napisem, najlepiej ze dwa razy powtórzonym, żeby do czytelnika należycie dotarło. Na nieszczęście utrzymywanych w tak słodkiej nieświadomości osób (czyt. mnie) żadna przestroga się nie pojawiała. A powinna dotyczyć tego, że czytania pod absolutnym pozorem nie należy zaczynać, jeśli 1) następnego...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wojnę wyczuwa się w powietrzu. W powoli rosnącym niezadowoleniu ludu, władcach z niepokojem kręcących się na swoich tronach, w schadzkach pod osłoną nocy, w mignięciu stali, na ułamek sekundy wychylający się spod połów płaszcza. Od lat kumulujące się w społeczeństwie poczucie niesprawiedliwości odbija się, niczym w lustrze, na obliczach arystokracji, osób u władzy. Nie, nie mogą zaatakować tak po prostu. Potrzebny jest pretekst, iska, która w zetknięciu z lontem doprowadzi do tego, że cały świat stanie w ogniu.

Dawniej Mytica stanowiła jedną całość, jednak ciężka wojna i z trudem osiągnięty konsensus doprowadził do podziału krainy na trzy królestwa – urodzajny i słoneczny Auranos, zabiedzoną i chylącą się ku upadkowi Paelsia oraz zimny i nieprzyjazny Limeros. Po latach pokoju sytuacja między nacjami ponownie staje się bardzo napięta. Wystarczy zabójstwo przypadkowego Paelsianina, by kolejna wojna zapukała do drzwi Mytici.

"Upadające królestwa" były wszystkim, czego się nie spodziewałam.

Zabierając się za high fantasy zawsze oczekuję pewnego poziomu, który będzie reprezentować autor; przynajmniej, albo zwłaszcza, w takiej kwestii, jak obraz świata przedstawionego. Morgan Rhodes kompletnie zignorowała kwestie różnorodności między nacjami, a praktycznie każdą dziedzinę życia wybranego królestwa można streścić w dwóch słowach. Auranos poznajemy jedynie od strony bogatej arystokracji w postaci księżniczki Cleiony i jej troskliwej rodziny. Limeros również charakteryzują warstwy u władzy, chociaż tam królewski syn Magnus żyje w zimnym pałacu wraz z despotycznym i skąpym ojcem oraz słodką siostrą Lucią, posiadającą zdolności magiczne. Natomiast w Paelsi panuje wszechobecna nędza, głód i rodzący się bunt; dopiero tam czytelnik naprawdę wchodzi między ludzi i może podpatrzeć ich w codziennych czynnościach.

Nastroje w każdym z państw silnie wpływają na portrety psychologiczne postaci i pod tym względem spotykamy się z dużą wariantywnością. Niestety, są to osobowości dosyć płaskie i sztampowe. Cleo zalicza się do grona rozpieszczonych, naiwnych księżniczek, jednak w obliczu wojny jeszcze dobitniej poznaje znaczenie słowa "strata". Wyidealizowana nastolatka, z niewiadomych przyczyn rozkochująca w sobie niekończące się rzesze wielbicieli. Narracja z jej punktu widzenia nie należała do moich ulubionych, chociaż nie miałam ochoty unikać jej tak, jak Jonasa – paelsiańskiego buntownika, który sprawiał wrażenie przygłupiego osiłka. Najciekawsze fragmenty należały zdecydowanie do Magnusa i Lucii, jako że w nich widzę największy potencjał, być może ze względu na wyniszczające psychikę warunki, w jakich przyszło żyć chłopakowi i niebezpieczne kuszenie mocy, spoczywające w rękach dziewczyny.

Nim Rhodes należycie rozpoczęła snucie opowieści o trzech krainach, zrobiła całą listę postaci pojawiających się podczas lektury. Jednak tylko wymienione cztery miały jeszcze coś istotnego do powiedzenia, a reszta znika gdzieś w tle, splatając się w niemożliwą do zidentyfikowania masę. Strata drugoplanowych postaci niespecjalnie boli, ponieważ ich znaczenie dla gwiazd tej powieści nie zostało z należytą wagą podkreślone. Nie ratują ich nawet żadne relacje – więzy rodzinne, przyjaźnie czy zauroczenia. Tuż obok typowego, szablonowego i nienaturalnie sztucznego „uczucia” (nawet trudno nazwać to porywem serca, bo ku podobnemu zrywowi nie było żadnych podstaw) pojawia się wątek jednostronnej miłości kazirodczej, bądź co bądź, raczej szokującej jak na gatunek Young Adult.

Trudno jednak wymagać od autorki genialnego i zachwycającego w obfitości detali świata, gdy 90% tekstu stanowią dialogi. Chociaż zawsze sprawdzają się jako fantastyczne źródło informacji o bohaterach, to nie otrzymujemy niemalże niczego z subtelności przeżyć wewnętrznych, nie mówiąc już o samych opisach krajobrazów, ubiorów czy wydarzeń. Kilka z przygód bohaterów zostało sformułowanych w jednym akapicie podsumowania, bez gradacji napięcia związanej z rozpisanym niebezpieczeństwem. Patrząc na element braku opisowości nie trzeba go oceniać jednoznacznie pejoratywnie – dobrze wpłynęło to na dynamikę powieści i sprawiło, iż okazała się ona lekką i szybką lekturą.

"Upadające królestwa" zostały przeznaczone dla wielbicieli fantasy, którzy nie potrafią wysiedzieć w miejscu. Akcja goni tutaj akcję, w narracji Morgan Rhodes przeskakuje między trzema królestwami i zawsze wybierze to, gdzie akurat dzieje się najwięcej. Spoglądający krzywym okiem na dłuższe opisy czytelnicy mogą odetchnąć z ulgą, gdyż zamiast nich dostaną podróże, przygotowania do nieuchronnie zbliżającej się wojny, zbrojne utarczki i pałacowe intrygi. Chociaż magia w Mytice należy bardziej do sfery legend i bajek opowiadanych dzieciom na dobranoc, obecność Lucii i czarownicy w czerwieni przywracają nadzieję na pogłębienie wątku paranormalnego. Pomimo spłycenia wielu wątków nie spisuję tej pozycji na straty i z chęcią dam jej kolejną szansę w tomie drugim.

http://cmentarzysko-ksiazek.blogspot.com/

Wojnę wyczuwa się w powietrzu. W powoli rosnącym niezadowoleniu ludu, władcach z niepokojem kręcących się na swoich tronach, w schadzkach pod osłoną nocy, w mignięciu stali, na ułamek sekundy wychylający się spod połów płaszcza. Od lat kumulujące się w społeczeństwie poczucie niesprawiedliwości odbija się, niczym w lustrze, na obliczach arystokracji, osób u władzy. Nie, nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Oprawcy i uciśnieni, uprzywilejowani i ci powoli doprowadzani do ruiny, posiadający władzę i władani – zawsze schemat wygląda tak samo. Ludność pod okupacją musi wyrzec się swojej kultury, języka, obyczajów, gwałtem podporządkować się niechcianej asymilacji, bez poszanowania podstawowych praw człowieka. Podczas gdy wielu ugina się pod stalową ręką okupanta, inni decydują się działać. Zaczyna się od kilku osób, od małej iskry, pierwszych szkiców i zarysów planów. Bo nawet w ruinie gdzieś tli się jeszcze niedopałek w popiołach, żarzący się węgiel, który jest w stanie rozpętać prawdziwy pożar.

Odkąd Scholarzy zostali wcieleni do Imperium przez Wojan, mogli zapomnieć o godnym i dostatnim życiu; to kasta biedna, nieustannie inwigilowana, niepewna jutra. Laia nigdy nie pielęgnowała silnej potrzeby zemsty na oprawcach, nie rozpalała w sobie ognia buntu. Jednak kiedy Maski zjawiają się w nocy – zawsze przychodzą w nocy – oskarżając jej brata o zdradę przeciwko Imperium, dziewczyna będzie zmuszona zwrócić się o pomoc do ruchu oporu. Rebelianci stawiają jeden warunek: uwolnią Darena, jeśli Laia jako niewolnica będzie szpiegować komendantkę Akademii Czarnego Klifu.

To tam szkolą Wojan na bezwzględne Maski, utrzymujące porządek w Imperium; stamtąd wychodzą wytrwali i niezłomni żołnierze na niemalże dożywotniej służbie. Elias, jeden z najbardziej obiecujących adeptów, już nie jest pewien, czy właśnie w roli zimnokrwistego zabójcy chciałby spędzić kolejne lata. Wkrótce przekona się, że własny los tak naprawdę nie spoczywa w jego rękach, że uczestniczy w większym planie, że obok niego gromadzą się siły, będące w stanie zniszczyć cały świat.

"(...), jesteś żarzącym się węglem w popiele. Będziesz strzelał iskrami i palił, siał spustoszenie i niszczył."

Pustynne krajobrazy, gorące powietrze szczypiące w oczy, cała atmosfera krainy spalonej słońcem przypomina klimat "The Wrath and the Dawn" Renée Ahdieh. Tam inspiracją były "Baśnie tysiąca i jednej nocy", czyli fuzja kultury inydjsko-perskiej, egipskiej, bliskowschodniej; "Imperium ognia" czerpie z podobnych źródeł, widać tu wpływ wierzeń ludowych, charakterystycznych dla religii islamu, są legendy o dżinnach, złośliwych duchach ifrytach, pustynnych ghulach. Sabaa Tahir, podobnie jak Ahdieh, bardzo subtelnie macza palce w czarnej magii. Obie autorki traktują wątek paranormalny jako dodatek do tła, kreujący atmosferę mistycyzmu i niebezpieczeństwa wywołanego wpływem sił wyższych. Magia niewątpliwie dodaje smaczku, lecz jej potencjał w pierwszym tomie zostaje jedynie delikatnie zarysowany. Może to wynikać z faktu, że narracja pierwszoosobowa – naprzemiennie z perspektywy Eliasa i Lai – ogranicza naszą wiedzę; kulisy intryg i mrocznych czarów pozostają poza naszym zasięgiem. Retardację akcji pozostawia na dialogi i pogłębienie portretów psychologicznych postaci, natomiast przez resztę czasu zachowuje dynamizm i wytrwale trzyma w napięciu.

Z perspektywy Lai chwile niepewności związane są z jej szpiegowską misją i nieprzewidywalną okrutnością komendantki. Do Czarnego Klifu trafia jako osoba słaba, aczkolwiek trzymająca się jasno wyznaczonego celu, nawet ostatkami sił. Podobnie jak Raven Reyes, bohaterka serialu "The 100", zostaje zahartowana przez cierpienie i fizyczny ból, choć sama do końca nie zdaje sobie z tego sprawy. Cała metamorfoza przebiega w ciszy, składa się drobnych detali i małych, choć decydujących, incydentów. Właśnie takie przemiany mają w sobie potęgę, są wiarygodne, lecz nade wszystko imponujące.

Skoro już na wstępie obok postaci kobiecej ukazała się również persona płci męskiej, wnioski dotyczące potencjalnego romansu nasuwają się same. Właśnie tu Tahir poniekąd zaskakuje, ale i zaskarbia sobie moją sympatię, bowiem autorka zamiast przyspieszyć tak wyczekiwany przez wielu czytelników wątek, zamiast wcisnąć go w ramy pierwszego tomu, postanawia go wręcz spowolnić. Coś jest w ich spojrzeniach, coś dostrzega się w ich gestach, coś kształtuje się w ich umysłach – ów magnetyzm od początku nie pozwala wątpić, iż są sobą zaintrygowani. Sabaa Tahir nie stara się na siłę wcisnąć w ich serca miłości, w ich usta szkielety ckliwych wyznań, ponieważ w obliczu panującego wokół nich huraganu wypadłoby to nienaturalnie.

"Imperium ognia" to dosyć mroczna pozycja, choć nie w ten przytłaczający sposób. Autorka poskąpiła naturalistycznych czy wręcz werystycznych opisów, mimo że okrucieństwo wpisuje się w codzienność polityki oraz mentalności Imperium. Kary cielesne, gwałt, zabójstwa z zimną krwią, pola bitwy – podobne wątki nie tworzą razem przyjemnej tematyki, a w Akademii niemalże nie sposób od nich uciec. W znaczący sposób wpływa to na psychikę Eliasa, powoli go wyniszcza, zamyka go w sobie, trawi koszmarami i mrocznymi wizjami. Jak Laię los hartuje w ogniu, tak jego zdaje się wykuwać w lodzie.

Cała powieść służy za panteon silnych postaci, aczkolwiek szczególną uwagę zwróciłam na triumf kobiet na szczycie. Poczynając od bezwzględnej Keris Veturius jako komendantki, przewodniczącej Akademii Czarnego Klifu, przez Helenę, znajdującą się w ścisłej czołówce aspirujących wojowników, jako jedyna dziewczyna-Maska; Lwicę, razem z mężem najlepszych przywódców, jakich widział ruch oporu; Sanę, posiadającą na tyle silny autorytet, by przeciwstawić się obecnemu głównodowodzącemu buntowników; skore do ryzyka w imię większego dobra służące; kończąc na Lai, która na początku nie posiada niczego z rebeliantki, będąca zaledwie (a może wręcz AŻ) żarem w popiołach.

Oczywiście są też silne postacie męskie, takie jak Elias, jego dziadek, czy prowadzący ruchu oporu Mazen, lecz jako zażarta propagatorka girl power nie mogę powstrzymać się od podkreślenia roli płci żeńskiej. Zwłaszcza, że są to kobiety będące w stanie zmienić bieg historii w sposób jak najbardziej naturalny i zintegrowany z fabułą, bez zbędnej idealizacji czy hiperbolizacji ich zasług.

Elementami powstrzymującymi mnie przed nazwaniem pozycji wybitną są opisy. Ich zwięzłość doskonale wpasowuje się w dynamikę powieści, niemalże nieustającą akcję, jednak jako wielbicielka detali czuję się nieco zawiedziona. Zwłaszcza, że Imperium, a w nim Scholarzy, Wojanie, czy inne ludy, są w pełni efektem wyobraźni Saby Tahir, więc tylko ona jest w stanie uzupełnić wybrakowane miejsca. Kreacja świata przedstawionego została rozbudowana na tyle, by zaspokoić ciekawość czytelnika, jednak nie powala na kolana, nie obezwładnia bogactwem kultury i obfitością obyczajów. Nie jest to wada rażąca w oczy, spokojnie można obejść się bez szczegółowych deskrypcji, aczkolwiek – zwłaszcza w wątkach fantastycznych, paranormalnych – poniekąd tego właśnie oczekuję.

"Jesteście aspirantami. Wasze kroki odbijają się echem w piaskach i gwiazdach."

Esencją "Imperium ognia" wcale nie jest antycypowany przez część czytelników romans, a próba odnalezienie siebie samego w najciemniejszych miejscach, o godzeniu się ze stratą, o wybieraniu mniejszego zła w walce o własną przyszłość i tożsamość i, tak, również o relacjach zrodzonych z nienawiści, ale odgórnie narzuconej przez przynależność do kasty. Lektura została stworzona z myślą o osobach łaknących zajmującej fabuły oraz wartkiej akcji na tle nieskomplikowanego świata fantastycznego, okraszanego niebezpiecznymi wyzwaniami i czarną magią. Choć pozycję zaliczyłam do tych mrocznych ze względu na przejawiające się w niej okrucieństwo, to warto zwrócić uwagę na sam fakt, iż jest to również młodzieżówka – dlatego też w tym kontekście osoby o słabych nerwach nie mają się czego obawiać.

http://cmentarzysko-ksiazek.blogspot.com/

Oprawcy i uciśnieni, uprzywilejowani i ci powoli doprowadzani do ruiny, posiadający władzę i władani – zawsze schemat wygląda tak samo. Ludność pod okupacją musi wyrzec się swojej kultury, języka, obyczajów, gwałtem podporządkować się niechcianej asymilacji, bez poszanowania podstawowych praw człowieka. Podczas gdy wielu ugina się pod stalową ręką okupanta, inni decydują...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Kiedy składaliśmy pierwsze balony, konstruowaliśmy samoloty, budowaliśmy rakiety kosmiczne - wszystko, co ludzkość starała się osiągnąć, miało na celu znalezienie się bliżej chmur, bliżej gwiazd. Ziemia nigdy nam nie wystarczała. Internment, z angielskiego dosłownie oznaczające internowanie, to miasto w chmurach. Jego mieszkańcy wierzą, że umieścił ich tu bóg nieba, ponieważ kto śmiałby wątpić w boską interwencję w obliczu takich wspaniałości? Podobnie jak w "The 100" (serialu zrealizowanym na podstawie "Misji 100" Kass Morgan) wygnane społeczeństwo stało się świadectwem tego, że podróż ku gwiazdom może zamienić się w przekleństwo. Ludność The Ark i Internment wcale tak diametralnie się nie różni; zwłaszcza w ich marzeniach o Ziemi.

Tutaj, odstając od reszty, ponosi się surowe konsekwencje. Najlepiej przekonała się o tym Morgan Stockhour. Jej brat, Lex, jest skoczkiem - tak nazywają tych, którzy odważą się podejść do samej krawędzi miasta; wyjrzenie zza grani doprowadza śmiałka do obłędu - chłopakowi odebrało jeszcze wzrok. Napiętnowana jego czynem zostaje cała rodzina, jednak oni nigdy nie należeli do ludzi zanadto wychylających się poza ogół. Morgan będzie zmuszona do zakwestionowania systemu, gdy społecznością wstrząśnie wiadomość o morderstwie młodej dziewczyny. Kontrolowane na każdym kroku miasto od lat nie spotkało się z podobnym wydarzeniem; nikt już nie czuje się bezpiecznie. W połączeniu ze sobą luźnych wątków pomogą jej domniemany zabójca i mała dziewczynka.

"I saw something tonight," I tell her, only because I know she won't believe me. "A boy with eyes like knives. He told me to go home where it was safe."

Nazwisko Lauren DeStefano pojawiło się już na polskim rynku wydawniczym przy okazji premiery "Atrofii". Seria nie przyjęła się jednak dobrze i zaprzestano jej kontynuacji (choć z blogosfery pamiętam raczej przychylne opinie). Już po lekturze tamtej pozycji oraz "Perfect Ruin" można zauważyć, że twórczość autorki charakteryzują powtarzające się motywy, dlatego fani i tutaj powinni znaleźć coś dla siebie. W nowej serii DeStefano powraca do społeczeństwa antyutopijnego, kontrolowanego na każdym etapie życia przez władze - król i jego ludzie pilnują porządku w latającym mieście. Wyznaczana jest data śmierci, decyduje się o narodzinach dzieci, przydziela się ludziom mieszkania oraz aranżuje się ich małżeństwa.

Brak wyboru i możliwości ucieczki został o wiele silniej zarysowany w "Atrofii", natomiast "Perfect Ruin" rezygnuje z przytłaczającej świadomości uciśnienia; pod tym względem pozycja charakteryzuje się lekkością. Terror zostaje ukryty pod propagandą ludzi króla, słodkie zapewnienia o bezpieczeństwie i nieomylności władz kołyszą skłonne do buntu społeczeństwo do snu. Tylko skoczkom, a w rezultacie również ich rodzinom, asystuje poczucie uwięzienia, niesprawiedliwości systemu. Cała fabuła spowita jest aurą niepokoju, karzącą doszukiwać się we wszystkich wydarzeniach drugiego dna. Morderstwo rozbija idyllę, jednak w tle wciąż wybrzmiewają senne marzenia o Ziemi i wiara w boga nieba. Obydwa tematy nadają powieści klimat niesamowitości, trochę nierzeczywisty; przywodzą na myśl życie w sferze wyobraźni. DeStefano kreuje atmosferę po mistrzowsku, z wprawą wprowadza gradację napięcia, fenomenalnym warsztatem ukrywa mankament powieści, jakim jest prosta fabuła - choć w obliczu wszelkich wspaniałości naprawdę trudno krytycznie spojrzeć na jakikolwiek element powieści.

Szczególnie dał mi do myślenia fakt, że prawdziwym inicjatorem wydarzeń jest brat głównej bohaterki, a nie ona sama. Zazwyczaj przecież chodzi o dokonanie wyboru, w "Pojedynku" Marie Rutkoski wszystko zaczęło się od kupna niewolnika przez Kestrel, a w "Wyścigu śmierci" Maggie Stiefvater sama Puck decyduje się na udział w Wyścigu skorpiona. Od tego punktu, momentu podjęcia decyzji, postacie same na siebie nakładają dalsze losy, podczas gdy Morgan Stockhour zostaje postawiona przed faktem dokonanym. To jej brat podszedł do krawędzi, to jej brat stracił wzrok, to jej brat zapoczątkował stopniowe oddalanie się od siebie członków rodziny, brak akceptacji społeczeństwa i podejrzliwość ludzi króla. Dziewczynie bez pytania zostaje odebrane dzieciństwo, natomiast jego miejsce musi zastąpić dojrzałością.

Takie gwałtowne przejście nie obędzie się bez reperkusji, jednak dzięki nim Morgan okazuje się idealną protagonistką dla historii, którą chce opowiedzieć Lauren DeStefano. W nastolatce wciąż tkwią okruchy małego dziecka, co dostrzegamy w jej ciekawskiej naturze: stałym motywem są pytania dotyczące otaczającego ją świata, zadawane nie tylko samej sobie, lecz i innym. Najbardziej fascynuje ją Ziemia, marzy o zamieszkujących ją ludziach i ich obyczajach. Morgan z całej siły pragnie być normalna, dopasować się do systemu, dawać wszystkie poprawne odpowiedzi, ale - jak sama mówi - jest z nią coś nie tak. Motywu szaleństwa można się doszukiwać w wymyślaniu abstrakcyjnych scen, jej nieskończenie wielkiej imaginacji albo fascynacji krawędzią. Jestem zauroczona tą postacią, z całą jej połamaną osobowością, nierzeczywistymi przemyśleniami, skrawkami dziecinności, urzeczeniem całym wszechświatem. Egzystuje jakby w zawieszeniu między światem rzeczywistym a wyobraźnią, trochę w swoim świecie i w Perfect Ruin nie tyle przechodzi metamorfozę, co akceptuje cechy od zawsze będące częścią niej, ale gdzieś w ukryciu.

Poczucie bezpieczeństwa i stabilności zapewnia jej narzeczony, Basil. Nigdy nie byłam fanką podobnych gotowców, nie przepadam za stawianiem czytelnika w obliczu sytuacji, gdy związek na dobrą sprawę został już wykreowany. Lauren DeStefano całą powieścią udowadnia, że taki wątek miłosny można poprowadzić wiarygodnie i jeszcze wzbudzić sympatię czytelnika. Morgan uważa ich dwójkę za idealnie dopasowaną i nie są to czcze słowa; na kartach książki autorka stawia pomnik ich relacjom poprzez zbudowanie realnego zaufania na poświęceniach, opierając je na wspólnym dorastaniu i zażyłości. Nawet nie chodzi o to, że dziewczyna nigdy nie mogłaby wybrać nikogo innego, ponieważ prawdziwie kocha Basila (czytelnik nawet nie ma prawa mieć co do tego wątpliwości), natomiast ma świadomość, iż w gruncie rzeczy nie miała wyboru (choć podobne przemyślenia przemykają gdzieś w tle i stanowią delikatnie zarysowany motyw).

DeStefano oczywiście mogłaby pójść w stronę trójkąta miłosnego, kandydat pojawia się nawet w krótkim wstępie do fabuły, jednak to nie romans ma tutaj stanąć na piedestale. Chodzi tu przede wszystkim o wyzwolenie się spod okowów władzy i ukazanie drogi ku wolności z klaustrofobicznego miasta, gdzie paradoksalnie nie ma dokąd uciec. Wspomniany potencjalny morderca jest kimś niebezpiecznym, świeżym w tak poukładanym życiu Morgan, jej pierwszym realnym wyborem w świecie, w którym wszystko zostało z góry narzucone; stąd cała fascynacja.

"He knows that I'm not like the other girls - the normal ones - that a part of me is slipping off this floating city, and he doesn't care. He doesn't care.
Maybe we're both beyond saving."

Na "Perfect Ruin" składa się obalanie powszechnych przekonań o systemie, nawet nie aktywna walka w ruchu oporu, lecz odkrywanie Internementu, zdejmowanie kolejnych, upudrowanych warstw, by dostać się do zepsutego środka. To opowieść o dziewczynie, której niebo wali się na głowę, a cały świat jaki dotąd znała, powoli obraca się w pył. O reżimie niepozwalającym swobodnie oddychać, o społeczeństwie karmionym kłamstwami. O tym, że marzenia o Ziemi przepłaca się zdrowiem psychicznym, a niekiedy nawet życiem. Lauren DeStefano stworzyła utwór piękny i zniewalający formą, owijając zdania w najznakomitsze materiały i drogie kamienie; czytać jej prozę to jak zagłębiać się w poezję. Z prawdziwą wprawą tkaczki wyplata arras z przeróżnych emocji: czytelnik na własnej skórze doświadcza grozy, niepewności czy przytłoczenia Internmentem i jego ograniczonym terytorium. Na powieść składa się cała plejada nietuzinkowych postaci - zbuntowanych, szalonych, potulnych, starających dopasować się do społeczeństwa, marzycieli, idealistów. Powiem tyle - takiej literatury powinno się serwować więcej.

cmentarzysko-ksiazek.blogspot.com

Kiedy składaliśmy pierwsze balony, konstruowaliśmy samoloty, budowaliśmy rakiety kosmiczne - wszystko, co ludzkość starała się osiągnąć, miało na celu znalezienie się bliżej chmur, bliżej gwiazd. Ziemia nigdy nam nie wystarczała. Internment, z angielskiego dosłownie oznaczające internowanie, to miasto w chmurach. Jego mieszkańcy wierzą, że umieścił ich tu bóg nieba,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Gdyby Dmitry Glukhovsky, twórca uniwersum "Metra 2033", mógł inspirować się "Lalką" Bolesława Prusa, z pewnością treść jego najnowszej powieści opierałaby się na wizjonerskich słowach Ochockiego: "Nie ma fortec, armii, granic... Znikają narody, lecz za to w nadziemskich budowlach przychodzą na świat istoty podobne do aniołów lub starożytnych bogów..." Właśnie tak autor "Futu.re" widzi oddaloną o kilkaset lat przyszłość Europy - pozbawiona granic (z jednym małym wyjątkiem), funkcjonująca jako jedno państwo (niczym w bardzo wyidealizowanej wersji Unii Europejskiej), boryka się z problemem przeludnienia. Odkąd nieśmiertelność stała się czymś powszechnym brakuje miejsca, dlatego ludzkość zaczęła budować wieżowce, gdzie wkrótce zostaje umieszczone całe społeczeństwo. Władze wydały ustawę, w której kategorycznie zakazują posiadania potomstwa, natomiast w obliczu łamania prawa jeden z rodziców musi dobrowolnie poddać się "operacji" wstrzykiwania starości. Jednak nie wszyscy tak łatwo chcą zrezygnować i z dzieci, i z wiecznej młodości.

Z tego powodu powołano Nieśmiertelnych - odział specjalny, mający za zadanie odszukać ukrywających się, nielegalnych rodziców, ukarać śmiertelnością i odebrać im pociechy. Główny bohater, znany początkowo jak Siedemset Siedemnasty, należy do jednej z takich grup. Pewnego dnia jeden z najbardziej wpływowych mężczyzn w Europie nieoczekiwanie składa mu propozycję awansu oraz idącego za nim zlecenia.

"Jesteśmy koroną własnego tworzenia.
A oto nasz pałac - nowa Europa."

Chciałabym powiedzieć, że "Futu.re" zostało napisane z rozmachem, że cały ten świat ma w sobie coś z majestatyczności, lecz docenia się to dopiero po lekturze i zestawieniu całokształtu w głowie. Przyszłość, gdzie nieśmiertelność należy do zwykłej codzienności, sprawia wrażenie wykreowanej z dziecinną wręcz łatwością, choć mnogość detali jest przytłaczająca. Opisy Glukhovskiego są plastyczne, wpisują się w naturalny krajobraz jego imaginacji, jakby po prostu przedstawiał rzeczywisty stan rzeczy, a nie ze skrupulatnością sporządzony świat, zachwycający w swej różnorodności i odmienności. Czytelnik ma wrażenie, że przewijające się charakterystyki środowisk i otoczenia są jak najbardziej naturalne, nawet powszechne, jakby to on był bohaterem powieści, jakby fikcja była jego codziennością. Dopełnienie stanowią zamieszczone w wydaniu obrazy (w formie digital art) autorstwa Sergey'a Kritskiy, fenomenalnie wykonane i aktywnie oddziałujące na nasze wyobrażenie bohaterów czy okolic.

"Niosę ogień. Ludzie palą się tam, dokąd przychodzę."

Ilustracja znajdująca się na okładce nalazła się tam nie bez powodu; nawiązuje do masek, wiernych kopii twarzy starożytnej rzeźby Apollina, noszonych przez Nieśmiertelnych. Śmierć jest integralną częścią ich zawodu, wraz z brutalnością panoszy się na niemalże każdej stronie powieści. Przyszłość Glukhovskiego nie jest śliczna, antyutopia nie zostaje przyćmiona nowoczesną technologią, niektóre jej elementy wręcz uwypuklają zepsucie moralne społeczeństwa - werystycznie, bez upiększania, bez znieczulenia. Autor kładzie nacisk na takie zezwierzęcenie człowieka, powrót do pierwotnych instynktów, niczym w dawnej szkole naturalistycznej.

Narracja pierwszoosobowa sprawia, że trudno chociaż na chwilę odciąć się od obezwładniającej wręcz nienawiści do świata. Słownictwo Siedemset Siedemnastego jest silnie nacechowane emocjonalnie, ponadto czytelnik nie może pozbyć się wrażenia duszności, masy ciał i nieskończonej liczby ścian napierających z każdej strony, na co wpływ ma klaustrofobia głównego bohatera. Ma on za sobą ciężką przeszłość, która da o sobie znać w urywkach wspomnień: o absolutnym braku poszanowania dla życia ludzkiego, o utraconym dzieciństwie, o traumach i ich źródłach. Jedynym czystym i może trochę wyidealizowanym uczuciem będzie miłość do dziewczyny, która marzy o czymś innym. Początki ich znajomości przypominają trochę relacje Wokulskiego i Izabeli Łęckiej (tak, znowu "Lalka"), gdzie on głupieje z miłości, a ona nie odwzajemnia jego uczuć.

"(...) paraliżowałaś mi płuca samym swoim dotykiem - i odpuszczając, znów pozwalałaś mi oddychać, wstawiłaś mi wprost w źrenice slajdy ze swoją podobizną i nie mogłem widzieć nikogo, nikogo i niczego, prócz ciebie. Byłaś moim ośrodkowym układem nerwowym, (...), i myślałem, że bez ciebie nie będę mógł oddychać, czuć, żyć. Jak nazwać to uczucie?"

Łatwo jest poczynić obserwacje, że "Futu.re" do lekkich tytułów nie należy, dlatego też został opatrzony małym znaczkiem na okładce, "18+". Nawet nie chodzi o seks czy brutalność, ponieważ nam, jako odbiorcom, wydaje się, że wszystko już widzieliśmy. I trudno jest wyjść z takiego przekonania, gdy w dzisiejszym świecie mało co klasyfikuje się do tematów tabu. W tym wypadku radziłabym jednak wziąć to ograniczenie pod uwagę; Glukhovsky bez skrupułów wywleka na wierzch wszystkie brudy ludzkości, co natychmiast klasyfikuje pozycję jako ciężką i mocno oddziałującą na psychikę.

W powieści najbardziej zabrakło mi właśnie lekkości, choć stylistycznie to utwór fenomenalny - trudno nie podziwiać kunsztu pisarskiego, precyzji i dbałości o słowo. Osobiście z trudem przychodzi mi odnalezienie się w fabule, gdzie cel życiowy bohatera nie zostaje jasno bądź pośrednio nakreślony. Wydaje mi się, że zwyczajnie lubię mieć pojęcie, w którym kierunku pójdzie autor. Główny bohater dosłownie zmierza donikąd, nawet trwoni swoją nieśmiertelność. Właśnie ten element wydał mi się niewygodny, aczkolwiek właśnie jemu zawdzięczam ukończenie lektury. Zakończenie staje się jasne dopiero w ostatnich rozdziałach, natomiast wcześniej nie sposób przewidzieć, w którym kierunku pójdzie fabuła.

W końcu zostałem w tej klatce. Wysunąłem nogi przez kraty i tak sobie chodzę, ciągnę ją za sobą i przywykłem tak żyć, nauczyłem się nie widzieć krat, które majaczą mi przed oczami. I dopiero kiedy chciałem przytulić się do ciebie, pręty wbiły mi się w pierś.

Akcję napędza możliwość wejrzenia w przeszłości Siedemset Siedemnastego, od podstaw poznanie antyutopijnego systemu - to tam znajduje się większość odpowiedzi na pojawiające się niedopowiedzenia. On jako jedyny uzyskał pełny portret psychologiczny, w reszcie przypadków odczuwam pewien niedosyt (np. wspomniana kobieta, obiekt miłości głównego bohatera, miała zbliżoną do niego historię, aczkolwiek otrzymujemy z niej mało satysfakcjonujące urywki).

"W łańcuchy spętaliście Boga"* - tak właśnie wygląda zabawa w nadczłowieka, wykraczającego poza swoją śmiertelność. Wizja Glukhovskiego zakłada profanację świętości, zezwierzęcenie, tłum zamieniający się w motłoch i ukazanie społeczeństwa od najniższych do najwyższych warstw. Do "Futu.re" nie tyle należałoby podejść jako osoba dojrzała, ale z taką świadomością, że tytuł ten długo jeszcze będzie w nas samych dorastał po zakończeniu lektury. Sama zmagałam (czyt. męczyłam) się z pozycją ponad tydzień, jednak teraz patrzę na powieść pod zupełnie innym kątem i tym samym jestem w stanie ją lepiej ocenić. Przedstawiona przez niego wizja przyszłości to w rzeczywistości trafna ocena czasów współczesnych, wzbogacona o niezwykle celne uwagi dotyczące funkcjonowania nie tylko państw europejskich, ale i obydwu Ameryk czy Azji (w tym bardzo krytyczne spojrzenie na Rosję). Charakteryzuje Europę silnie zakorzenioną w kulturze poprzez liczne odwołania do Biblii czy mitologii greckiej, jednak czytelnik z łatwością może odnieść niektóre konteksty do późniejszych epok, według własnego doświadczenia. Nawiązania sprawiają, że lekturę poznaje się na wielu płaszczyznach - przede wszystkim od poziomu wiedzy i stopnia dojrzałości zależy, co z niej wyniesiemy. Właśnie dlatego, pomimo podejmowania ciężkiej i trudnej tematyki, i to tak bez ogródek, z bezwzględną szczerością narracji pierwszoosobowej, nie mogłabym ocenić książki bez podziwu i szacunku dla twórcy.

"Oni chcą cię złamać. A jeśli będziesz z gumy? Po prostu bierzesz prawdziwego siebie i chowasz wewnątrz tego siebie z numerkiem. Najważniejsze to tak go ukryć, żeby nie znaleźli przy przeszukaniu, rozumiesz? Nawet jak wlezą ci z latarką do kiszek. Ty to ty!"


*Z. Krasiński, Nie-Boska komedia, Wydawnictwo Greg, Kraków 2010

http://cmentarzysko-ksiazek.blogspot.com/

Gdyby Dmitry Glukhovsky, twórca uniwersum "Metra 2033", mógł inspirować się "Lalką" Bolesława Prusa, z pewnością treść jego najnowszej powieści opierałaby się na wizjonerskich słowach Ochockiego: "Nie ma fortec, armii, granic... Znikają narody, lecz za to w nadziemskich budowlach przychodzą na świat istoty podobne do aniołów lub starożytnych bogów..." Właśnie tak autor...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Powieści antyutopijne i post-apokaliptyczne nie zaczęły się pojawiać wraz z premierą "Igrzysk Śmierci" czy "Gone: Zniknęli", wcześniej mamy chociażby takie tytuły jak "Rok 1984" Orwella albo "Nowy wspaniały świat" Huxley'a. Nie da się jednak zaprzeczyć, że Suzanne Collins zapoczątkowała swego rodzaju modę na te gatunki literackie, będąc źródłem inspiracji dla wielu wydanych od tego czasu pozycji. Jennifer Boswroth jest kolejną pisarką, która zdecydowała się ukazać swoją wersję świata post-apokaliptycznego, stojącego na krawędzi zagłady. Kompozycją przywodzi na myśl "Angelfall" Susan Ee - tam anioły zostały zesłane na Ziemię po to, by dokonać eksterminacji ludzkości - natomiast tutaj siły wyższe karzą mieszkańców LA trzęsieniem ziemi i piorunami.

Mia Price została porażona piorunem tak wiele razy, że uzależniła się od elektryczności płynącej tuż pod skórą. Potrafi wyczuć nadciągającą burzę, natomiast kataklizmu, który doprowadził Los Angeles do ruiny, już nie przewidziała. Szalejące pioruny uderzyły w newralgiczny punkt miasta, wywołując trzęsienie ziemi. Miliony ludzi straciło swoje domy i bliskich, po ulicach snują się żebracy, szerzy się czarny rynek oferujący leki za niebotyczne ceny, zaczyna brakować jedzenia. Na tle chaosu wyraźnie odcinają się dwie sekty, a każda z nich pragnie wykorzystać moce Mii do własnych celów. Okazuje się, że trzęsienie ziemi było dopiero początkiem końca.

W powieści na pierwszy plan wysuwają się motywy religijne i stylizacja biblijna, apokaliptyczna. Na czele jednej z sekt stoi samozwańczy Prorok, który obiecuje ludziom zbawienie - pod warunkiem, że dołączą do jego wyznawców. Zebrał swoją własną grupę 12 apostołów i zapowiada apokalipsę, czyli przełamanie ostatniej z siedmiu pieczęci (jak wspomina Apokalipsa Św. Jana). Wyznawcy są tu ukazani jednoznacznie negatywnie, choć warto zaznaczyć, że to nie Bóg i wiara w niego są piętnowani, a Prorok i jego metody. Znajdujący się po przeciwnej stronie barykady Tropiciele zostają sportretowani w niewiele lepszym świetle. Zazwyczaj bohaterka musi wybrać jedną ze stron i robi to najczęściej już na początku powieści, lecz Bosworth przełamuje schematy i zaszczepia w Mii niepewność i niezdecydowanie.

Istnieje jeszcze terytorium neutralne, gdzie znajduje się ona i nowo poznany chłopak, Jeremy. Nie deklaruje przynależności do żadnej z sekt, jednak jego zainteresowanie dziewczyną ma swoje prywatne źródła. Zapowiedź wątku romantycznego rzuca się w oczy już na pierwszym spotkaniu, gdzie nastolatka zwraca uwagę na "udręczone spojrzenie" chłopaka. Reszta ich relacji wygląda równie sztucznie i kiczowato jak zanotowana obserwacja. Ich więź opierała się głównie na czymś w rodzaju przeznaczenia i odgórnie narzucanego przyciągania, aniżeli realnym, stopniowym zbliżaniu się do siebie. Koniec końców niewiele mieli ze sobą wspólnego, a na Mię ogłupiająco wpływała uroda Jeremy'ego, na bazie której była gotowa wybaczyć mu wszystko. Romans musiał być, bo ma kluczowe znaczenie dla fabuły, jednak nie zabolałoby, gdyby został lepiej poprowadzony.

Podobne uszczerbki można zrzucić na karb czasu akcji - w tym wypadku rzecz dzieje się na przestrzeni trzech dni. Jennifer Bosworth dynamizuje powieść poprzez zamknięcie jej w 72 godzinach, a mnogość wydarzeń wskazuje na większe rozciągnięcie w czasie. Dodatkowo autorka posiada lekkość w pisaniu i dobre wyczucie słowa, delikatnie zaznaczona funkcja poetycka przeplata się z elementami humorystycznymi, zapewnionymi przez narrację pierwszoosobową oraz ironię Mii.

Trudno natomiast stworzyć trwałą więź z postaciami. Znalazły się tutaj charaktery intrygujące m.in. główna bohaterka jako piorunoholiczka borykająca się ze skutkami ubocznymi swojego daru (bezsenność, blizny znaczące ciało); matka Mii, cierpiąca się w traumą pourazową po tym, jak po trzęsieniu ziemi została przysypana gruzami, spędzając pod nimi parę dni (podobnie jak matka Penryn z "Angelfall" przejawia problemy psychiczne); Prorok, który pojawił się znikąd i w obliczu rychłej zagłady stara się pozyskać Wyznawców (co dzieje się za połami jego białego namiotu? w jaki sposób przeciąga ludzi na swoją stronę?). Reszta nie ma tak wyraźnego charakteru, by jakkolwiek zaznaczyć się w pamięci czytelnika, jak brat Mii przemykają gdzieś w tle mimo ważnej roli.

Nie jest tak, że bohaterowie są szablonowi czy zupełnie bez wyrazu, nie mogę stwierdzić, iż powieść nie wywołała we mnie żadnych emocji w związku z nimi. Jednakże autorka zbytnio skupiła się na tych trzech dniach, niemalże całkowicie ignorując genezę - nie tylko charakterów postaci lecz i niektórych wydarzeń. Otrzymujemy jedynie fragmentaryczne flashbacki, nie budujące w pełni portretu jednostek, sprawiając, że zlewają się w masę średnio dopracowanych tworów.

Brak skupienia na genezie i koncentracja na bieżących wydarzeniach to cechy wspólne z kinem akcji. Jako widzów oszałamiają nas efekty specjalne, pędząca akcja i trzymająca w napięciu fabuła, akurat tak, byśmy z zachwytem w oczach wpatrywali się w ekran przez cały czas trwania seansu. Tuż po wyjściu z kina mamy poczucie, że obejrzeliśmy film genialny, zrobiony z rozmachem, dopiero później dopadają nas wątpliwości, kwestionujemy drobne mankamenty i z dzieła fenomenalnego robi się tytuł zwyczajnie dobry. Wszystkie te pozytywne i negatywne cechy ma w sobie "Dziewczyna, którą kochały pioruny". Przypuszczalnie Jennifer Bosworth inkorporowała trochę ze znajomości scenopisarstwa tutaj, co w ostateczności wcale nie musi być odbierane pejoratywnie. Od czasu do czasu każdemu czytelnikowi przychodzi ochota na coś lekkiego, niezobowiązującego, czego mankamenty dostrzeżemy dopiero później, tymczasem w trakcie lektury jesteśmy w stanie delektować się tylko i wyłącznie jej treścią.

http://cmentarzysko-ksiazek.blogspot.com/

Powieści antyutopijne i post-apokaliptyczne nie zaczęły się pojawiać wraz z premierą "Igrzysk Śmierci" czy "Gone: Zniknęli", wcześniej mamy chociażby takie tytuły jak "Rok 1984" Orwella albo "Nowy wspaniały świat" Huxley'a. Nie da się jednak zaprzeczyć, że Suzanne Collins zapoczątkowała swego rodzaju modę na te gatunki literackie, będąc źródłem inspiracji dla wielu wydanych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Od "Marsjanina" spodziewałam się wszystkiego, a jednocześnie trudno było mi czegokolwiek od niego oczekiwać. Czy tak jak misja Apollo 11 odnalazła szczątki statku należącego do maszyn ze sztuczną inteligencją w trzeciej części "Transformers" w reżyserii Michaela Bay'a, tak i tu będziemy mieli do czynienia z wrakiem cywilizacji albo przeciwnie - pnącymi się po drabinie technologii istotami, daleko wyprzedzającymi w swoich wynalazkach ludzkość? Zetknąwszy się ze znaczącą liczbą tytułów science-fiction, pomysłów na potencjalną fabułą miałam mnóstwo. Przyznajcie jednak, że po takim podsumowaniu jak to zamieszczone poniżej, możliwe rozwiązania pojawiają się same:

"Tak więc sytuacja wygląda następująco. Utknąłem na Marsie. Nie mam jak uzyskać połączenia z Hermesem ani Ziemią. Wszyscy myślą, że umarłem. Jestem w Habie zaprogramowanym na przetrwanie trzydziestu jeden dni.
Jeśli oksygenerator się zepsuje, uduszę się. Jeśli system odzyskiwania wody się zepsuje, umrę z pragnienia. Jeśli zostanie naruszona hermetyczność Habu, mniej więcej eksploduję. Jeśli żadna z tych rzeczy się nie wydarzy, w końcu skończy mi się jedzenie i umrę z głodu.
Mam przesrane."

"Marsjanin" w przeważającym stopniu bazuje na pamiętnikowych wpisach astronauty-botanika i gdybym mogła nadać tej pozycji inny tytuł, byłoby to zapewne "Jak przetrwać na Marsie, gdy wszystko, co może pójść źle, najprawdopodobniej pójdzie źle". Mark Watney, główny bohater powieści, zwyczajnie miał pecha, a teraz musi znaleźć sposób na utrzymanie się przy życiu, gdy jego szanse niebezpiecznie zbliżają się do zera. Symultanicznie z wydarzeniami przedstawionymi w dzienniku mężczyzny narrator trzecioosobowy robi zbliżenie na Ziemię i powstałe w centrum NASA zamieszanie. Choć spotkałam się z krytycznymi opiniami wobec tego drugiego sposobu prowadzenia narracji, z mojego punktu widzenia okazał się on fenomenalnym posunięciem.

Śledzenie poczynań Watney'a niekiedy zakrawało na prawdziwe wyzwanie. Mark skrupulatnie opisuje swoje plany działania, a następnie ich egzekwowanie, wszelkie procesy chemiczne czy fizyczne zachodzące na Marsie, sprzęt skonstruowany przez NASA. Dla prawdziwych entuzjastów wypraw kosmicznych powieść może stanowić pogłębienie wiedzy na ten temat i z pewnością to oni znaczną część lektury przeczytają z wypiekami na twarzy. Sama uwielbiam od czasu do czasu przeczytać międzygwiezdne powieści czy literaturę popularnonaukową dotyczącą szeroko pojętego kosmosu, jednak pojawiające się tutaj opisy zdecydowanie mnie przerosły. Niekiedy zawiłe, wymagały podwójnego skupienia, gdyż dla mnie przebieg podobnych zjawisk nie jest intuicyjny. Momentami bardzo męczyłam się lekturą i przeczytanie jej za jednym razem byłoby po prostu niemożliwe.

"- Jack, kupię całemu twojemu zespołowi podpisane pamiątki ze Star Treka.
- Wolę Gwiezdne Wojny - powiedział, odwracając się do wyjścia. - Oczywiście oryginalną trylogię.
- Oczywiście."

Sytuację ratuje narrator trzecioosobowy i dynamiczna akcja na Ziemi. Dotąd nie zdawałam sobie sprawy, jak drażniący może być brak dialogów, jednak poruszenie w NASA, ciągła bieganina, przerzucanie się pomysłami, zderzenia charakterów skutecznie rekompensowały mi podobne braki w dzienniku. Andy Weir przedstawia świat wyraźnie zdominowany przez mężczyzn, raz czy drugi zakrawający na seksizm, jednak nie zabrakło tu silnych i stanowczych postaci kobiecych na stanowiskach decyzyjnych czy też odgrywających kluczowe role. Nie da się ukryć, że bohaterowie zostali nakreśleni raczej pobieżnie, a ja, jako czytelnik, nie potrafiłam się z nimi utożsamić. Pod wpływem presji czasu postacie są w równym stopniu zdeterminowane jak i zestresowane, dlatego w centrum lotów kosmicznych momentami robi się naprawdę gorąco.

Fabuła mogłaby się wydawać przewidywalna, bo skoro wcześniej wspomniałam, że "co może pójść źle, najprawdopodobniej pójdzie źle", czytelnik może po protu spodziewać się najgorszego. Element zaskoczenia stanowi gdzie? i kiedy?, bo Mars rządzi się swoimi prawami, a my nie jesteśmy przygotowani do sztuczek, które może zaserwować astronautom (oprócz najazdu Marsjan; to chyba nie byłoby zbyt szokujące na czytelnika sci-fi). Pech zdaje się adorować Watney'a i towarzyszy mu niemalże na każdym kroku, co nie znaczy, że ten motyw staje się powtarzalny i nużący. Wręcz przeciwnie - dynamizuje akcję, kontrastując z nudnymi reakcjami chemicznymi.

"Ja: To oczywiste, że coś się zapchało. Może po prostu rozbiorę go i sprawdzę rurki w środku?
NASA: (Po pięciu godzinach zastanawiania się) Nie, spieprzysz to i umrzesz.
Więc go rozebrałem."

Andy Weir dążył do tego, by jego powieść, mimo ogromnego zaplecza wiedzy, skrupulatnie wykonywanych obliczeń i zebranych informacji (w odpowiednich momentach sprostowywanych przez tłumacza, co w sumie było nawet zabawne), była ciekawa, merytoryczna, ale i przystępna. Obdarzył Marka Watney'a ciętym językiem i bezgranicznym poczuciem humoru, co automatycznie przekłada się na styl, w tym wypadku luźny i prosty (z wyjątkami na sekcje dotyczące nauk ścisłych). Przyznam szczerze, że moje przekonanie o tym, co jest śmieszne, niejednokrotnie wymijało się z punktem widzenia głównego bohatera. Kojarzy się trochę ze stylem Ricka Riordana, lecz podczas gdy u autora "Percy'ego Jacksona i bogów olimpijskich" niektóre rzeczy są tak głupie, że aż śmieszne, tak Weirowi zdarzało się przeciągać strunę.

"Marsjanina" albo się kocha, albo się go nienawidzi i mimo, że nie należę do zagorzałych fanów lektury, uważam ją za pozycję na naprawdę wysokim poziomie. Na potrzeby powieści Andy Weir zebrał informacje z najróżniejszych gałęzi nauk ścisłych, zręcznie wplatając je do fabuły i umiejętnie odnosząc je do fikcyjnych realiów. Autor skupia się na faktach, praktycznie nie zamieszcza fragmentów opisowych dotyczących wyglądu ludzi czy otoczenia, a dialogów nie okrasza zbędnymi didaskaliami. Sięgając po tę lekturę należy pamiętać, że to nie jest typowa powieść akcji; nie trzyma w napięciu od pierwszych do ostatnich stron, nabiera rozpędu dopiero w drugiej partii tekstu. To trochę niekonwencjonalne podejście do sci-fi, bez zbytecznych ozdób w postaci obcych cywilizacji, napierających na odbiorców na całym świecie. "Marsjanin" przedstawia walkę o przetrwanie mimo przeciwności losu, mimo niemalże znikomych szans na przeżycie. Dokonuje apoteozy ludzkiego umysłu, który w skrajnych przypadkach zmuszony zostaje do kreatywnego myślenia i wykorzystania wszelkich dostępnych zasobów. Mam wrażenie, że Weir w głównej mierze chciał ukazać tę potrzebę pomagania bliźnim i dać trochę nadziei na to, że ludzkość wciąż jest zdolna nieść dobro, pomimo całego wyniszczenia.

"To niesamowite, ile barier pada, gdy wszyscy starają się uratować jednego człowieka."

http://cmentarzysko-ksiazek.blogspot.com/

Od "Marsjanina" spodziewałam się wszystkiego, a jednocześnie trudno było mi czegokolwiek od niego oczekiwać. Czy tak jak misja Apollo 11 odnalazła szczątki statku należącego do maszyn ze sztuczną inteligencją w trzeciej części "Transformers" w reżyserii Michaela Bay'a, tak i tu będziemy mieli do czynienia z wrakiem cywilizacji albo przeciwnie - pnącymi się po drabinie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Obecnie na rynku wydawniczym natrafienie na pozycję nie przywodzącą na myśl żadnej innej graniczy z cudem. Jednak umysł Patricka Nessa zdaje się nie znać granic. W wakacje zadziwił mnie fenomenalną powieścią jednotomową, "More Than This", której gatunek jest wręcz nie do określenia, jako że zdaje się ewoluować wraz z postępami w fabule. O ile takie przyporządkowanie nie stanowi problemu w przypadku "Na ostrzu noża", tak po raz kolejny autor manewruje abstrakcją i metaforą w celu wykreowania książki ciekawej a jednocześnie wartościowej.

Todd Hewitt mógłby uznać Prentisstown za całkiem zwyczajną kolonię Nowego Świata, gdyby nie fakt, że mieszkają w niej jedynie mężczyźni, a on jako jedyny jeszcze pozostaje chłopcem. Po wojnie z wrogo nastawionymi istotami, Szpaklami, zamieszkującymi planetę, osadnicy nie tylko stracili kobiety, ale również zostali zainfekowani Szumem. Od tego czasu wszyscy nawzajem słyszą swoje myśli i, jak łatwo się domyślić, utrzymanie istotnych informacji w sekrecie jest prawie niemożliwe.

"Osada zaś wie o tobie wszystko i chce się dowiedzieć więcej i chce ci dowalić tym, co już wie, i jak w tym wszystkim zachować choćby kawalątek siebie?"

Cisza stanowi tak abstrakcyjne pojęcie, że gdy Todd natyka się na jej skrawek w całym tym harmidrze nie wie, co z nią począć. Ta wiedza okazuje się być niebezpieczna, wywołuje wściekłość mieszkańców Prentisstown, a chłopiec zostaje zmuszony do ucieczki, za jedynego kompana mając gadającego psa, Mancziego. Jego świat wywraca się do góry nogami już na początku wyprawy, gdy spotyka... dziewczynę. Zaraz, czy one przypadkiem nie zginęły wszystkie podczas wojny? I dlaczego Todd nie słyszy jej myśli? Ów spotkanie doprowadzi do prawdziwej lawiny i zderzenia ze światem kompletnie nie pasującym do wizji wpajanej mu od dziecka.

Gdybym miała przybliżyć Wam atmosferę panującą w książce, na myśl od razu przychodzi mi "Krwawy szlak" Moiry Young. Obydwie pozycje diametralnie różnią się od siebie pod względem fabuły, jednak w obu przypadkach mamy do czynienia z powieścią drogi w nie tak znowu odmiennych uniwersach. Tam główna bohaterka przemierza zacofany świat zbudowany na zgliszczach dawnej cywilizacji, natomiast tutaj Ness celuje w science-fiction, choć robi to w niekonwencjonalny sposób. Społeczeństwo Nowego Świata nie ma łączności ze Starym, co stopniowo doprowadziło do jego degradacji - ludzie zmuszeni są do życia bez nowoczesnej technologii, do budowania wszystkiego od podstaw. Brak tu futurystycznych wizji, miast przyszłości znanych z wysokobudżetowych filmów tego gatunku; mamy natomiast naturę, ciężką pracę rąk ludzkich i surową etykę moralną.

Powieści drogi nigdy szczególnie nie przypadły mi do gustu, lecz autor tworzy z taką lekkością i wyczuciem, że nuda czy niezadowolenie całkowicie wyparowały z mojego umysłu. Ness uzyskał dynamiczną i absorbującą akcję poprzez krótkie rozdziały, kończąc je akurat w kulminacyjnym momencie, po których "jeszcze tylko jeden rozdział" zmienia się w znane dobrze "przypadkowo przeczytałam właśnie całą książę". Nowy Świat ma w sobie tyle niewiadomych, tyle do eksplorowania, tyle pytań bez odpowiedzi, że nie potrafiłam, nie chciałam się oderwać. Do fabuły wkrada się motyw uciekającego czasu, depczącego bohaterom po piętach, ciągłej ucieczki, codzienności podszytej strachem, niepewnej przyszłości. Postacie nie mają chwili wytchnienia, nigdzie nie mogą czuć się bezpiecznie, są ciągle w ruchu. Sam styl pisania Nessa w pewien sposób napędza akcję, składają się na niego zdania wielokrotnie złożone, czytane jednym tchem, celowe powtórzenia, jak w "Dotyku Julii" Tahereh Mafi akcentujące przeżycia wewnętrzne, silne emocje.

"Nic mi nie mówili o żadnej dziewczynie, nic nie powiedzieli o tym, dlaczego cisza wywołuje we mnie taki ból, że ledwo mogę się, kurna, powstrzymać od płaczu, jakbym za czymś tęsknił tak strasznie, że nie jestem nawet w stanie jasno myśleć, jakby ta pustka nie była w niej, tylko we mnie i nie istniało nic, co kiedykolwiek zdoła ją wypełnić."

Cały Nowy Świat, który nie ogranicza się już tylko do Prentisstown, bardzo silnie oddziałuje na Todda, dlatego dużo w tej książce uczuciowości, co sprawia, że łatwiej ustosunkować się do lektury na poziomie emocjonalnym. Głównego bohatera nie tyle co trudno polubić, ile nie ma być on ideałem, wielbionym przez czytelników. "Na ostrzu noża" to powieść drogi dosłownie i w przenośni - chłopak w czasie ucieczki stara się odkryć, co kształtuje go jako mężczyznę, czy odpowiedzi rzeczywiście należy szukać w brutalności i zabijaniu. Todd nie jest waleczny, lecz uczy się odwagi i czynienia dobra, choć na drodze spotyka niezliczoną ilość przeszkód. Niestety, jak w kiepskim filmie, nemezis głównego bohatera pojawia się tyle razy, że robi się to męczące, jakby autor na siłę starał się wprowadzić coś niebezpiecznego i nieprzewidywalnego, ale za bardzo nie miał ku temu środków. Udało mu się z elementem zaskoczenia, jednak w moim przypadku był on podszyty uczuciem irytacji.

Szum zainfekował również zwierzęta, dlatego ich myśli stały się słyszalne dla innych, w tym dla ludzi. Na samym początku nie potrafiłam zdzierżyć komentarzy Mancziego, dotyczących psich spraw (bez wdawania się w szczegóły), zapewne mające odgrywać rolę elementu humorystycznego, jednak mnie okropnie drażniły. Chyba istnieje jakaś zasada, że na psy nie można się zbyt długo gniewać, bo kompan Todda zaczął w końcu wzbudzać we mnie ciepłe uczucia zamiast tych nacechowanych pejoratywnie, a jego losy stały się dla mnie równie ważne, o ile nie ważniejsze, co postaci ludzkich.

"A ona patrzy na mnie. Patrzy na moją twarz, w moje oczy. Patrzy i patrzy.
I nie słyszę nic.
O ludzie. Moja pierś. Tak, jakbym leciał w przepaść."

Patricka Nessa cenię w szczególności za jego zdolność do łączenia dynamicznej akcji ze znaczącym przesłaniem. "Na ostrzu noża" to w istocie jedna wielka metafora dotycząca roli kobiety i mężczyzny w społeczeństwie oraz relacji między nimi. Autor piętnuje cechy cywilizacji XXI wieku, zręcznie wplatając je do Nowego Świata, wyolbrzymiając je, niekiedy skrywając pod symboliką aż proszącą się o interpretację. Lekturę można odebrać na poziomie sci-fi, z Szumem i Ciszą, z wciągającą i nieprzewidywalną fabułą, albo też doszukiwać się w tym wszystkim klucza do zrozumienia naszej własnej rzeczywistości, zrozumienia człowieka. Nie ważne, w jakim kontekście jesteś zainteresowany powieścią drogi, czy pod względem akcji czy też portretu psychologicznego głównego bohatera i jego ewolucji, Ness w pełni zaspokoi Twoje oczekiwania. "Na ostrzu noża" warto przeczytać dla wszystkich jego elementów, a w szczególności żeby poznać warsztat pisarza, po którego pozycje sięgam bez wahania, którego nazwisko jest marką samą w sobie.

http://cmentarzysko-ksiazek.blogspot.com/

Obecnie na rynku wydawniczym natrafienie na pozycję nie przywodzącą na myśl żadnej innej graniczy z cudem. Jednak umysł Patricka Nessa zdaje się nie znać granic. W wakacje zadziwił mnie fenomenalną powieścią jednotomową, "More Than This", której gatunek jest wręcz nie do określenia, jako że zdaje się ewoluować wraz z postępami w fabule. O ile takie przyporządkowanie nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Road trip znajduje się na liście rzeczy do zrobienia setek tysięcy, jeśli nie milionów, osób, lecz nigdy nie zaliczał się do planów Amy. W zasadzie ostatnią rzeczą, jaką ma ochotę robić, jest przenoszenie się ze słonecznej Kalifornii do Connecticut. Po tragicznym wypadku, w którym zginął ojciec dziewczyny, jej matka ma zamiar odciąć się od tutejszego życia i zacząć od nowa. W tym celu dokładnie zaplanowała dla córki podróż przez cztery stany, z wyznaczoną trasą, noclegami i... szoferem. Od feralnej kolizji samochodowej dziewczyna panicznie boi się siadać za kółkiem, dlatego w podróży towarzyszyć jej będzie przyjaciel z dzieciństwa, Roger. Starszy o dwa lata, przystojny student, proponuje jednak odejście od zaplanowanej trasy.

"- Moja babcia zawsze mówiła: "Głowa do góry, jutro będzie lepiej".
- A jeżeli nie będzie? (...)
- Wtedy należy powiedzieć sobie to samo następnego dnia. Czyli jutro. Bo może następne jutro będzie lepsze. Skąd możesz wiedzieć? A prędzej czy później nadejdzie taki dzień, po którym jutro naprawdę będzie lepsze."

Czytając "Aż po horyzont" nie mogła uniknąć choć częściowego przyrównania do "Since You've Been Gone", mojej pierwszej powieści tej autorki, absolutnie fenomenalnej, po której nazwisko Matson stało się niejako gwarancją dobrej jakości. Wiele elementów składających się na fakt, że pokochałam tamtą lekturę, w rzeczywistości wpisuje się do stałego stylu, warsztatu pisarki. Nie da się ukryć, iż w głównej mierze to pozycja lekka i niewymagająca, jednak autorka przemyca cięższy, zmuszający do refleksji wątek w postaci wypadku, gdzie zginął ojciec Amy. Dziewczynę dręczy poczucie winy, lecz czytelnik nie wie, co zaszło w dniu kolizji, co doprowadziło do tego, że przeraża ją jazda samochodem. Skutki incydentu sięgają o wiele głębiej, wślizgując się do rodziny Curry, niszcząc relacje na linii matka-córka, rozsypując w drobny mak więzi nastolatki z bratem bliźniakiem. Tym samym Amy odbywa podróż na dwóch płaszczyznach - fizycznym i psychicznym.

Główna bohaterka i Roger praktycznie się nie znają, ona jest zamkniętą w sobie introwertyczką, natomiast chłopak również dźwiga na plecach bagaż emocjonalny. Morgan Matson mistrzowsko ukazuje niezręczność pierwszych rozmów, powolne zawiązywanie się więzi między dwójką obcych ludzi, naturalne następstwa kolejnych etapów zwierzeń. O przeszłości Amy dowiadujemy się z przebłysków, cofamy się wstecz do życia miesiące przed wypadkiem, a następnie do ciężkiego dla niej i dla rodziny okresu po nim. Następuje gradacja napięcia poprzez datowanie minionych wydarzeń, dni i miesiące coraz ciaśniej zapętlające się wokół znanego nam terminu wypadku. Dziewczyna nieśpiesznie zdradza coraz to nowe fakty o sobie Rogerowi oraz odbiorcy, zapełniając niezręczną ciszę długich godzin jazdy we własnym tempie. Autorka idealnie oddaje wewnętrzne przeżycia głównej bohaterki, co sprawia, że w trakcie lektury dochodzi do subtelnych, a w ostatecznym zestawieniu kolosalnych zmian w portrecie postaci. "Aż po horyzont" to powieść drogi w każdym tego słowa znaczeniu.

"Wymówił moje imię tak, jakby składało się z samych dobrych liter."


Z tego powodu akcja należy do tych wolniejszych, spokojniejszych i z początku trudno wbić się w jej rytm. Długie akapity i opisowy charakter przeważają nad dynamizmem, co sprawiło, że dopiero po pewnym czasie raczej statyczny obraz fabuły stał się przyjemny, a nade wszystko ogromnie absorbujący. Matson upewniła się, by przekazać czytelnikowi najdrobniejsze szczegóły, dzięki którym atmosfera staje się bardziej prywatna, kameralna, aby odbiorca mógł poniekąd sam podziwiać widoki, wdychać zapachy i najzwyczajniej w świecie uczestniczyć w podróży. Autentyczności dodają załączniki w postaci playlist (w głównej mierze składających się z niszowych kapel albo tych o bardzo dziwnych i zabawnych nazwach), obrazków na marginesach, notatek z dziennika podróży, paragonów (nawet na nich znajdują się istotne informacje) czy sam fakt, że autorka we własnej osobie odbyła identyczną podróż, wzbogacając powieść o prywatne relacje i fotografie. Nie dziw, że wielu recenzentów po zakończeniu lektury ma ochotę od razu wskoczyć w samochód i wybrać się na przejażdżkę po kraju.

Jak bardzo uwielbiam Morgan Matson, tak za nic pisarka nie jest mistrzynią romansów (choć uparcie wrzuca ten wątek do swoich powieści). W kreowaniu więzi rodzinnych czy przyjacielskich nie ma sobie równych, realistycznie oddała wyboistą ścieżkę prowadzącą do próby pogodzenia się a nawet zaakceptowania sytuacji u głównej bohaterki, następnie z lekkością przedstawiła kiełkujące relacje Amy i Rogera na poziome czysto platonicznym. Próba wykroczenia poza ramy przyjaźni zakończyła się w moim odczuciu fiaskiem, bo wypadła naprawdę sztucznie i w żadnej mierze nie pasowała do naturalności reszty książki. Ich relacje nie rozkładają na łopatki, nie łamią serc, są po prostu czymś oczekiwanym, czymś nieuniknionym. Znajdą się takie smaczki, które z pewnością rozpuszczą serce niejednej czytelniczki, jednak podobne chwyty działają jedynie na krótszą metę.

"- (...) No i ty. Moje odkrycie, którego dokonałem, chociaż wcale na to nie liczyłem. (...)
- Naprawdę? Jestem na tej liście?
- Jesteś na pierwszym miejscu tej listy."

Epicki objazd Amy i Rogera okazał się naprawdę dobrą przygodą, wciągającą w swej opisowości oraz detalach. Nie traktuje o epokowym romansie ani też o zmienianiu świata a zamiast tego zabiera nas na przejażdżkę z dwójką obcych ludzi, gdzie każde z nich będzie musiało w inny sposób pogodzić się z przeciwnościami losu, spróbować zrzucić z siebie przytłaczający bagaż emocjonalny, gdzie powoli, bardzo powoli, dadzą się sobie nawzajem poznać i, co najważniejsza, dać sobie pomóc. Bez żadnych podniosłych frazesów, bez wydumanych obietnic - liczy się tu i teraz, a oni są młodzi i zdecydowanie nie powinni pozwolić takim problemom na spychanie ich coraz bardziej w dół. Pod osłoną nocy, na ciągnącej się bez końca drodze, zostaną poruszone cięższe tematy, zjedziemy na jakiś czas na pobocze zwierzeń, co nada lekkiej pozycji potrzebnej głębi. "Aż po horyzont" oczaruje osoby, które na parę godzin chcą znaleźć się na drugim końcu świata, na tylnym siedzeniu auta wraz z Amy i Rogerem, podziwiać krajobrazy Stanów Zjednoczonych, zachwycać się detalami i obserwować delikatność relacji, jak inny ludzie wpływają na główną bohaterkę i jak pod ich wpływem ona się zmienia.

http://cmentarzysko-ksiazek.blogspot.com/

Road trip znajduje się na liście rzeczy do zrobienia setek tysięcy, jeśli nie milionów, osób, lecz nigdy nie zaliczał się do planów Amy. W zasadzie ostatnią rzeczą, jaką ma ochotę robić, jest przenoszenie się ze słonecznej Kalifornii do Connecticut. Po tragicznym wypadku, w którym zginął ojciec dziewczyny, jej matka ma zamiar odciąć się od tutejszego życia i zacząć od nowa....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Umówmy się, fabuła "Za ścianą" nie należy do najwybitniejszych. Więc jakie kroki podjęła Sarah Waters, aby zwykłą fikcję historyczną przeobrazić w nietuzinkową powieść obyczajowo-społeczną z domieszką kryminału?

Choć wojna zakończyła się kilka lat wcześniej, w roku 1922 wciąż zbiera swoje żniwa. Frances Wray mieszka wraz z matką w eleganckiej, londyńskiej dzielnicy Champion Hill, lecz jednorodzinny dom z ledwością wybrzmiewa echem dawnej świetności. Wojna odebrała dwudziestosześcioletniej już dziewczynie dwóch braci, którzy wkrótce pociągnęli za sobą ojca. Kobiety zostały z pustymi rękoma i ledwo wiążą koniec z końcem. By choć częściowo temu zaradzić decydują się na przyjęcie lokatorów - młodego małżeństwa. Czas spędzany dotąd w zaciszu wypełni skrzypienie podłogi, śmiechy, głosy, muzyka, a szare ściany pierwszego piętra ozdobi feeria barw najróżniejszych kultur. Małe stłuczki z Barberami okażą się nieuniknione, a sama para trudna do zignorowania. A zwłaszcza ona. Lillian obudzi we Frances dawno zagrzebane pragnienie przewrotności oraz pewien rodzaj tęsknoty.

"Składała się z samych krągłości i ciepłych kolorów. Tak pięknie wypełniać własną skórę! Jakby została w nią wlana, na podobieństwo melasy."

Pisarka kształtuje namacalny obraz tamtejszego społeczeństwa, gdzie powracający żołnierze nie mają ani pracy, ani pieniędzy, a ich obecność, żebrzących, chwytających się nisko płatnych zajęć, na stałe wpisała się w krajobraz miejskiej dżungli. Ukazuje zacieranie się granic między klasami, młodych wkraczających lekkim krokiem do nowej ery, starych nadal kurczowo ściskających wiktoriańskie zasady i obyczaje. Kreśli portrety rodzin, które straciły swoje majątki, jednak w przedwojennej Anglii były szanowane i w myśl tej reguły szacunek wciąż im się należy. Jednak przede wszystkim Waters w swojej powieści oddaje głos kobietom starającym się jakoś wcisnąć albo uformować na nowo, dopasowując się do powojennej rzeczywistości.

Lata 20. stanowią tło dla trudności, z jakimi muszą walczyć kobiety, jak wyglądała ich rola w społeczeństwie, jakie obowiązywały normy i obyczaje. Pojedyncze rozdziały są w rzeczywistości zbiorem najdrobniejszych niuansów, czasami przemykających gdzieś w tle, rzuconych z lekkością, lecz współmiernie oddających dbałość o szczegóły. Autorka z prostotą odzwierciedla ducha epoki, otwiera przed czytelnikami sekrety i rutyny kobiet tamtych czasów, od obowiązującej mody przez maniery na spędzaniu wolnego czasu kończąc. Tym sposobem buduje atmosferę naturalną i rzeczywistą, wprost fenomenalną jako kanwę dla kolejnych wydarzeń.

Sarah Waters przełamuje schematyczność fabuły już samym wątkiem romantycznym, a raczej trójkątem miłosnym. Częściowo wypiera ze swojej powieści dominujący w literaturze cisgender, by dopełnić go wątkiem homoseksualnym. Kobiecość do potęgi entej. Autorka wprowadza motyw zakazanego owocu, tematu tabu - związek między dwoma dziewczynami, jednej świadomej a drugiej dopiero odkrywającej to przedziwne uczucie, za wielu uważane za działanie wbrew naturze. W pierwszej fazie podzielonej na trzy części powieści, Waters poświęca podchodom, pierwszym spojrzeniom, pierwszemu elektryzującemu spojrzeniu. Kreuje przesłodzoną idyllę wypełnioną wielkimi słowami bez pokrycia. Wszystko sprawia wrażenie sztucznego i wyolbrzymionego; pisarka niebezpiecznie przechyla szalę na korzyść mdłego romansu. Dopełnieniem tego kiczu jest mnogość wykrzyknień, zastosowanych albo w celu nieudanej próby naśladownictwa tamtejszego dramatyzmu, albo celowym wyolbrzymieniu nierzeczywistych wydarzeń.

"Mamo", miała na końcu języka. "Serca nam pękają. Co poczniemy, na litość boską?"

Druga kwestia nawet ma sens, bo w chwili, gdy do obyczajówki wskakuje krwawa zbrodnia powieść od razu staje się mroczniejsza, zestawiona z uprzednim wyidealizowaniem na zasadzie kontrastu. Dopiero wtedy, na małe kawałeczki roztrzaskując atmosferę idylli, naprawdę poznajemy bohaterów "Za ścianą". Na wierzch wypływają słabości i lęki, przez pęknięcia wysypują się sekrety, tajemniczo urwane wątki tutaj nabierają sensu. Postacie przechodzą metamorfozę, w końcu stają się namacalne, realistyczne. Lekkim piórem Waters kreśli ciężką, upajającą atmosferę, tworząc powieść niebywale klimatyczną. Efekt ten otrzymuje poprzez dbałość o najmniejsze detale, formując przed naszymi oczyma kakofonię dźwięków, feerię barw, wymowność gestów, wagę pojedynczego słowa.

Choć "Wielki Gatsby" F. Scott Fitzgeralda czasem akcji odpowiada "Za ścianą", koncepty obydwu pozycji różnią się diametralnie. Tam amerykański pisarz ukazuje upadek moralności, przepych w sferach wyższych, natomiast brytyjska autorka stara się oddać zwyczaje klasy średniej, gdzie prości ludzie mieszają się ze zdegradowanymi, dawniej szacownymi, rodzinami. U Waters nie brak tego zbrukanego męskim ego światka, jednak jej celem było wywyższenie roli kobiety, ustawienie jej na piedestale. Naturalnie, w recenzowanej powieści nie ma postaci idealnej, skupienie się na płci pięknej nie wskazuje jednoznacznie na jej idealizację. Wręcz przeciwnie, autorka portretuje całą plejadę - marudnych dziewczynek, buntowniczych nastolatek, odpowiedzialnych bądź frywolnych kobietek, mężatek, samotnych panien, wdów. Na wskroś przenika społeczeństwo, skupiając się na kobiecie, co niebagatelnie zawiera się w jednym z atutów powieści, jako że na tej pozycji można się dokształcić w sprawach, o których historycy raczej nie wspominają.

Gdyby ogołocić "Za ścianą" ze wszystkiego i pozostawić jedynie fabułę, lektura zniknie między innymi, schematycznymi tytułami. Za nietuzinkowy charakter książki odpowiada nieszablonowy trójkąt miłosny, gdzie w centrum ustawione zostają dwie kobiety, budowa ciężkiej, namacalnej atmosfery, bazując na zakazanym uczuciu, tajnych schadzkach w skradzionych chwilach, obietnicach wypowiadanych szeptem. Dopełnienie stanowi mroczny motyw zbrodni obnażający bohaterów, ukazujący ich od tej nieciekawej, acz prawdziwszej, strony. To wszystko na tle starannie przygotowanej bazy społeczno-obyczajowej, pełnych trudów realiów powojennego Londynu. Przepyszna lektura o nietypowych relacjach, niezdrowej fascynacji, splamionych krwią dywanów i zżerającym poczuciu winy w oczekiwaniu na karę.

"(...) i nagle znalazła się w obcym domu o walących się ścianach. (...) Z chwilą gdy podparła jedną ścianę, druga zaczynała się przechylać; niebawem biegała z pokoju do pokoju, podtrzymując osypujące się stropy i ratując schody, które obracały się w pył. Trwało to w nieskończoność, całą noc, bez chwili przerwy: udaremniała jedną niemożliwą katastrofę za drugą."

http://cmentarzysko-ksiazek.blogspot.com/

Umówmy się, fabuła "Za ścianą" nie należy do najwybitniejszych. Więc jakie kroki podjęła Sarah Waters, aby zwykłą fikcję historyczną przeobrazić w nietuzinkową powieść obyczajowo-społeczną z domieszką kryminału?

Choć wojna zakończyła się kilka lat wcześniej, w roku 1922 wciąż zbiera swoje żniwa. Frances Wray mieszka wraz z matką w eleganckiej, londyńskiej dzielnicy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Premiera "Zodiaku" zaznaczyła swoją obecność szeptem, po czym przebiegła na paluszkach pomiędzy recenzentami, całkowicie niewspółmiernie do rozmachu, z jakim Romina Russell wykreowała uniwersum w łączącej science-fiction, fantasy i mitologię pozycji. Czytelnik zostaje umieszczony w kapsule i wysłany w przyszłość, gdzie Ziemia stanowi jedynie nikłe wspomnienie zakrawające na legendę. Zamiast tego unosimy się w układzie słonecznym o dwunastu konstelacjach, z czego każdej przypisany jest inny znak zodiaku. We "Wszystko, co lśni" Eleanor Catton zaznacza możliwość doszukiwania się zapisów losów istot ludzkich w gwiazdach; tutaj z kolei mieszkańcy planet od najmłodszych lat uczą się odczytywać przyszłość z ruchów świateł na niebie.

Szesnastoletnia Rhoma Grace wiedziała, że niedługo wydarzy się coś bardzo, bardzo złego. Jedynie nietypowy sposób patrzenia w gwiazdy pozwolił jej na ujrzenie ciemności czającej się tuż za układem słonecznym Zodiaku. Wszyscy kwestionują metody dziewczyny, nawet wtedy, gdy jej rodzimy Dom Raka nawiedza straszliwy kataklizm, doprowadzający do śmierci setek tysięcy ludzi. Pomimo wątpliwości wielu Rho dostępuje ogromnego zaszczytu - zostaje Strażniczką swojej planety. Nastolatka podejrzewa, że za atakiem stoi założyciel Trzynastego Domu, Ochus, lecz trudno przekonać ludzi do czegoś, co przez tyle lat uważali za mit i bajkę służącą straszeniu nieposłusznych dzieci. Znając realne zagrożenie, Rhoma wyrusza na misję, aby osobiście ostrzec mieszkańców plant o nadchodzących niebezpieczeństwach.

"- Dostrzegłem nową gwiazdę wschodzącą w Zodiaku. Świeciła tak jasno, że aż oślepiała patrzących na nią - odparł, przysuwając się do mnie i zniżając głos do szeptu. - Chciałem się przekonać, czy ta gwiazda naprawdę jest tak jasna... czy to było tylko złudzenie."

Jeśli należycie do osób, które zrażają się po pierwszych rozdziałach - walczcie z nimi, bo tym razem "Zodiak" pokazał mi, że naprawdę warto. Początkowo akcja rozwija się bardzo wolno, a autorka nieszczególnie ma pojęcie, czy też wprawę (w końcu to jej debiut), jak wprowadzić czytelnika do swojego uniwersum. Czytelnik potyka się o kolejne neologizmy, z trudnością odkrywając ich miejsce oraz przeznaczenie. Następujące po sobie wydarzenia są raczej nieciekawe, brakuje im podłoża emocjonalnego, w czym przecież nie ma nic dziwnego, bo nie znamy ani postaci, ani świata. Akcję skutecznie napędza wspięcie się Rho na najwyższe szczeble kariery, jakby nie patrzeć, politycznej. A potem trudno się od lektury choćby na chwilę oderwać.

Suspensy i zwroty akcji wypełniają fabułę po brzegi. Rhoma stosunkowo szybko wyrusza na misję mającą na celu ostrzeżenie poszczególnych domów przed zagrożeniem ze strony Ochusa. W jej postaci można dostrzec inspirację mitologiczną Kasandrą, a w jej działaniach kompleks Kasandry. Na homerycką wieszczkę rzucona została klątwa, według której wszyscy mieli poddawać wątpliwości jej przepowiednie. "Zodiak" ukazuje batalię między racjami starych a racjami młodych, z czego ci drudzy są skorzy uwierzyć młodej Strażniczce. Co ciekawe, w tego typu przypadkach zwykłam stać murem za główną bohaterką, przecież dosłownie siedzę w jej głowie, znam prawdę. Jednak w tym wypadku głosy innych, głosy wątpliwości oddziaływały na mnie w równym stopniu, kazały kwestionować rzekome wizje dotyczące Ochusa. Jakby nie patrzeć, tym sposobem zostaje nakreślony motyw szaleństwa, subtelnie dając do zrozumienia, że rację może mieć też ta druga strona.

Trzynasty Dom dla wielu przez stulecia pozostał jedynie mitem. Ze względu na oralny charakter przekazów postać potężnego Wężownika zmieniała swoją formę i kształt, będą indywidualną dla każdej z planet. Na jednej z nich do złudzenia przypomina biblijnego węża wiodącego pierwszych ludzi na pokuszenie, w innych Uroborosa zjadającego własny ogon. Russell przekształca archetypy zła z naszego świata i wplata je do swojego, nadając własnemu uniwersum więcej wymiarów.

"Zanim miałam szansę określić siebie, gwiazdy zrobiły to za mnie. Moje życie przypominało uciekający pociąg, który cały czas starałam się dogonić."

Tak silny wpływ mitologii dodatkowo kształtuje dopracowany układ Zodiaku, w którym każda z planet charakteryzuje się indywidualnymi cechami. Kreując tę pozycję autorka czerpała z astrologii, dlatego przykładowo mieszkańcy Wagi mają silne poczucie odpowiedzialności, a osoby ze Skorpiona chcą za wszelką cenę dociec prawdy. Poszczególne konstelacje składają się czasami z więcej niż jednej planety, z czego różnią się one od siebie klimatem, hierarchią władzy, technologią, mentalnością. Konstrukcja każdej z nich przeplata się z wartką akcją, zgrabne acz jakże plastyczne opisy przenoszą nas do militarnego Domu Byka, czy zalanego oceanami Domu Raka. Raz pozycja nie daje o sobie zapomnieć szokującymi wydarzeniami, innymi razy intryguje indywidualizmem konstelacji, powiązaniami między nimi.

Autorka niezaprzeczalnie wykreowała bazę solidnych charakterów, w czym na dłuższą metę pomógł jej właśnie wpływ astrologii. Mnogość planet zapewnia gamę wyróżniających się bohaterów - samolubnych, dziecinnych, okrutnych, pragmatycznych - do wyboru, do koloru. W całej swej świetności powieść nie absorbuje emocjonalnie w takim stopniu, w jakim bym sobie życzyła. W końcu "Zodiak" należy do sekcji Young Adult, a Romina Russell dopuściła się kilku typowo młodzieżówkowych grzeszków.

Protagonistka całościowo została wykreowana z niezwykłą uwagą, wyraźnie widać jak wydarzenia z przeszłości silnie oddziałują na wypełnione empatią serce Strażniczki Domu Raka. Nie potrafiłam jednak przymknąć oka na jej niezdecydowanie w obliczu, tak, właśnie tak, trójkąta miłosnego. To dążenie do prawdy w misji Rho stanowi główny trzon powieści, co sprawia, że romans schodzi na boczny plan. Sama nastolatka nie ma zamiaru wplątywać się w sprawy sercowe w obliczu katastrofy całej planety, karząc patrzeć na sytuację życzliwszym okiem. Z jednej strony bowiem stoi kilka last straszy od niej Mathias, personifikacja dojrzałości oraz odpowiedzialności, z drugiej młody dyplomata Hysan będący raczej tym frywolniejszym, jednak niezwykle tajemniczym i skrycie delikatnym chłopakiem. Podczas gdy relacje między tym drugim a Rhomą wypadają o wiele bardziej naturalnie, możemy się dopatrywać ciągu przyczynowo-skutkowego, tak w przypadku pierwszego uczucie to nigdy nie wykracza poza nastoletnie zauroczenie, przynajmniej w moim odczuciu. W postaci Rho irytowało mnie podejmowanie niezrozumiałych decyzji, nieustanne zmienianie zdania, choć wydawałoby się, że ostatnie wydarzenia powinny uciąć wszelkie wątpliwości.

"- Czy zostaniesz ze mną na chwilę, czy musisz gdzieś iść?
Mój szept zawisł w półmroku sypialni. Głos miałam tak słaby, że przez chwilę obawiałam się, że mnie nie usłyszał.
- Gdzieś jest tam, gdzie ty jesteś, moja pani."

Russell miażdży emocjonalnie kataklizmami, śmiercią tysięcy a nawet setek tysięcy osób, lecz paradoksalnie nie była w stanie wzbudzić we mnie skrajnych uczuć spersonalizowanymi katastrofami. Nie potrafiłam wczuć się w sytuację Rhomy, w pełni zrozumieć jej obaw o rodzinę, która potencjalnie mogła przebywać na Raku w dniu przewidzianych przez nią wydarzeń na samym początku powieści. Nie umiałam dostrzec więzi łączących ją z przyjaciółmi ze szkoły, z wyjątkiem Nishi, żywiołowej dziewczyny ze Skorpiona. Wszystkie rozterki Rho dotyczące najbliższych jej osób jakby przewijały się gdzieś w tle, dla odbiorcy raczej obojętne.

Przed takimi wadami, zwłaszcza w młodzieżówkach, trudno się uchronić, jednak warto wspomnieć, że to debiut Rominy Russell, przy czym niezwykle udany. Zręcznie połączyła science-fiction, za miejsce akcji obierając odległą galaktykę, fantastykę, dołączając elementy nadprzyrodzone jak np. zbiorowa mentalność Zodian zwana siecią Psi, mitologię, pod którą można podpiąć nie tylko Trzynasty Dom, lecz i kompleks Kasandry, oraz astrologię, każdej konstelacji przyporządkowując indywidualne cechy znaków zodiaku. Wszystkie aspekty składają się na niezwykle kompleksowy obraz uniwersum, będący tłem dla tragicznych wydarzeń, wartkiej akcji, nietuzinkowych postaci. Niezliczona ilość wątków splata się w opanowany chaos, wciągającą czarną dziurę. Musicie przeczytać "Zodiak" jeśli, tak jak ja, macie słabość to odległych galaktyk, poznawania nowych planet, nowych możliwości, nowych rozwiązań. Jeśli pragniecie zapomnieć o otaczającym Was świecie w towarzystwie dobrej lektury i unosić się pośród gwiazd.

http://cmentarzysko-ksiazek.blogspot.com/

Premiera "Zodiaku" zaznaczyła swoją obecność szeptem, po czym przebiegła na paluszkach pomiędzy recenzentami, całkowicie niewspółmiernie do rozmachu, z jakim Romina Russell wykreowała uniwersum w łączącej science-fiction, fantasy i mitologię pozycji. Czytelnik zostaje umieszczony w kapsule i wysłany w przyszłość, gdzie Ziemia stanowi jedynie nikłe wspomnienie zakrawające na...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Czy można mieć zastój czytelniczy po zbiorze opowiadań? Najwyraźniej. Podobne kolekcje zdają się na stałe wpisywać w czytelniczy dorobek autorów popularnych serii - bo tu można jeszcze raz opowiedzieć scenę z innej perspektywy, tam dorzucić fragment zza kulis. Zazwyczaj narratorami podobnych nowelek są męscy protagoniści, obiekty zachwytów książkoholiczek, jednak żadnemu z nich nie udało się tak mnie oczarować, jak Tobiasowi.

Na tom składają się cztery opowiadania - "Transfer", "Nowicjusz", "Syn" oraz "Zdrajca". Czas akcji trzech pierwszych wyprzedza fabułę "Niezgodnej", pierwszego tomu trylogii. Śledzimy mechanizm myślowy chłopaka przed Ceremonią Wyboru, w jej trakcie, następnie towarzyszymy mu krok po kroku podczas pierwszych miesięcy we frakcji Nieustraszonych, jego walkę z własnymi lękami. W ostatniej nowelce autorka wprowadza już Tris, kilka scen zostaje przywołanych ponownie, jednak zostają one splecione z tymi zakulisowymi, odbywającymi się za plecami protagonistki. Na sam koniec Veronica Roth dorzuciła trzy krótkie fragmenty opowiedziane z perspektywy Cztery.

"Mam nowe imię, mogę stać się nowym człowiekiem. Kimś, kto nie musi wysłuchiwać przemądrzałych uwag jakiegoś mądrali z Erudycji. Kimś, kto może się odciąć.
Kimś, kto w końcu jest gotowy do walki.
Cztery."

W wypadku tej recenzji mogę być nieco stronnicza, bo Tobias należy do ścisłej czołówki moich ulubionych bohaterów męskich. Autorka "Niezgodnej" wykreowała fenomenalną postać - złożoną, łączącą w sobie ambiwalentne postawy, ukazującą, że bycie nieustraszonym niekoniecznie równa się nieobecności lęków (i potem zestawiła ją z Tris, kolejną indywidualistką, przeciwieństwem a jednocześnie idealnym dopełnieniem chłopaka). Może dlatego lektura tej pozycji okazała się doskonałym wyborem. Sam fakt, że początkowo to właśnie młodego Eatona Roth chciała obsadzić w roli głównego bohatera a jednocześnie narratora trylogii, świadczy o tym, iż stworzyła postać wielowymiarową, z krwi i kości, gdyż eksplorowanie jego psychiki stanowi niewyczerpalne źródło tematów. W zbiorze pisarka dodatkowo poszerza i wzbogaca obraz Tobiasa o jego przeżycia sprzed spotkania Tris, wyzbyte z filtru jej punktu widzenia. Spotykamy Cztery jeszcze ZANIM na dobre stał się Cztery, zanim w mgnieniu oka potrafił przebyć swój krajobraz strachu, więc mamy do czynienia z trochę bardziej kruchą wersją jego osoby, dopiero rosnącą w siłę.

W trzech pierwszych nowelkach autorka niejako buduje fundamenty pod osobowość bohatera; przypatrujemy się procesom działań poprzedzającym wydarzenia, niektóre znane i wspominane w trylogii, inne zupełnie nowe. Kiedy i w jakich okolicznościach Tobias zdecydował się na pierwszy tatuaż, jak zyskał przyjaciół, jak wyglądały jego potyczki z Ericiem. Veronica Roth zgłębia najbardziej intrygujące kwestie z życia Cztery, co plasuje zbiór opowiadań naprawdę wysoko, jeśli nie na samym szczycie podobnych zestawień. Nie odczuwałam nudy, nie miałam wrażenia, że wszystko to już kiedyś było, nie zastanawiałam się, dlaczego autorka w ogóle zdecydowała się na wydanie takiej kolekcji.

"Transfer", "Nowicjusz" oraz "Syn" autentycznie wzbogaciły portret bohatera o niuanse, co niekoniecznie mogę powiedzieć o "Zdrajcy" czy trzech krótkich scenkach z perspektywy młodego Eatona. W ostatniej nowelce autorce udało się zawrzeć trochę ekskluzywnych materiałów, niewątpliwie rzucających inne światło na znane wydarzenia, bądź ukazujące kulisy znanych zdarzeń. Jednak ów fragment jest w głównej mierze powtórką z atrakcji, równie wciągającą, lecz wciąż powtórką. Dodatkowe sceny Roth także mogła sobie darować, aczkolwiek faktem jest, że zajmują one tylko 15 stron.

"Tego tak naprawdę chcę - pozbyć się wszystkich ludzi, którzy chcą mnie ukształtować w konkretny sposób, pozbyć się ich po kolei i nauczyć się samodzielnie kształtować samego siebie."

Do "Niezgodnej" mam ogromny sentyment, a w szczególności do postaci Tris oraz Tobiasa. Po zakończeniu ostatniego tomu pragnęłam jeszcze choć na chwilę pozostać w uniwersum, które tak pokochałam, które z części na część coraz bardziej przekonywało mnie do siebie. Zbiorem nowelek autorka daje szansę czytelnikowi na wypełnienie uczucia pustki po rozstaniu z trylogią, powrót do ukochanych bohaterów. Dla mnie ta podróż wstecz okazała się strzałem w dziesiątkę, ponieważ dała mi szansę na zobaczenie Tobiasa z nieco innej strony. W pewnym sensie natura prologu odbiera suspensom ich zaskakujący charakter, jednak Veronica Roth nadała zupełnie inną rangę późniejszym faktom, pokazała kulisy wyborów Cztery, wykazując, co tak naprawdę ukształtowało go jako Nieustraszonego (a nawet kogoś więcej). Nie wyobrażam sobie, że mogłabym pominąć ten zestaw nowelek i polecam go fanom "Niezgodnej", w szczególności wielbicielom Tobiasa, bo w tym zestawieniu powracają wszystkie uczucia towarzyszące podczas lektury trylogii. "Cztery" pozwolił mi na skradnięcie odrobiny magii z ukochanego przeze mnie uniwersum, za co i tak jestem ogromnie wdzięczna.

http://cmentarzysko-ksiazek.blogspot.com/

Czy można mieć zastój czytelniczy po zbiorze opowiadań? Najwyraźniej. Podobne kolekcje zdają się na stałe wpisywać w czytelniczy dorobek autorów popularnych serii - bo tu można jeszcze raz opowiedzieć scenę z innej perspektywy, tam dorzucić fragment zza kulis. Zazwyczaj narratorami podobnych nowelek są męscy protagoniści, obiekty zachwytów książkoholiczek, jednak żadnemu z...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Tiny Pretty Things Sona Charaipotra, Dhonielle Clayton
Ocena 7,0
Tiny Pretty Th... Sona Charaipotra, D...

Na półkach: ,

Gdy wychodzą na scenę, ludzie widzą idealnie zaczesane włosy, lśniące warstwy tiulu, ciała smukłe, wystudiowane pozy, byle cieszyły oko, byle wyglądały ładnie i estetycznie. Widzą uśmiechnięte dziewczyny, partnerów asystujących im w najtrudniejszych partiach, proste plecy i starannie wymierzone kroki. Potem ukłony, oklaski, kurtyna. Teraz, czego ludzie nie widzą - zażartej rywalizacji, groźby w ustach wygiętych w uśmiechu, palącej zazdrości w kąciku oczu, zaciskanych ze złości pięści, wyniszczania własnego ciała w chorobliwym dążeniu do perfekcji. Wszystko dla najlepszej solówki, głównej roli w kolejnym spektaklu, dla podziwu nauczycieli, rodziców, rówieśników. Wszystko dla baletu.

Każda z nich chce tańczyć. Każda z nich chce być najlepsza. Giselle dopiero od niedawna uczęszcza do elitarnej szkoły baletowej w Nowym Jorku, jednak swoim talentem przyćmiewa dotychczasowe gwiazdy akademii. Dla Bette uzyskanie roli Wieszczki Cukrowej w nadchodzącej odsłonie "Dziadka do orzechów" było nie tylko pewnikiem, ale i sprawą najwyższej wagi - musi udowodnić i sobie, i swojej matce, że talentem dorównuje starszej siostrze. Dla June zdobycie solówki jest równoznaczne z kontynuowaniem marzeń o wielkiej karierze tanecznej. Jeśli nadal pozostanie niedoceniona, nadal będzie otrzymywać pomniejsze role albo dublerki, matka w każdej chwili może wysłać ją na zwykły uniwersytet. Giselle jeszcze nie wie, że bycie najlepszą ma swoje konsekwencje. Tutaj dziewczyny gotowe są do podjęcia najbardziej radykalnych kroków w drodze na szczyt.

"You're just out to ruin us all, aren't you?"

"Tiny Pretty Things" przedstawia próbę ponownego podjęcia tych samych tematów ze świata baletu, które w 2010 roku zostały poruszone przy okazji produkcji filmowej "Czarny Łabędź", albo dokładniej - zmierzenie się z problemami zakulisowego życia tancerza. Co prawda obydwa utwory powielają jedynie masę stereotypów, jednak jest coś pociągającego w odsłonięciu kotary i zajrzeniu w brudy przykryte cienkimi warstwami błyszczących tkanin. W tym wypadku bohaterkami utworu są nastoletnie dziewczyny, średnio w wieku szesnastu lat. Znajdują się na etapie rozwoju, gdzie nie wyzbyły się jeszcze do końca pewnej dziecinności, w konsekwencji niosącej za sobą potrzebę rywalizacji i niezdrową zawiść.

Na tym etapie bliższe są relacje bazujące na zazdrości (jeśli o jakichkolwiek więziach można w ogóle wtedy mówić) aniżeli przyjaźń czy zaufanie. Nieprzypadkowo w opisie, obok wspomnianej wcześniej produkcji w reżyserii Darrena Aronofsky, pojawia się tytuł "Pretty Little Liars". Tutaj również mamy do czynienia z anonimowymi pogróżkami, wiadomościami spisanymi ulubionymi szminkami na lustrach, rozwieszaniu po kątach zdjęć zrobionych z ukrycia. Wszystkie z nich wymierzona są w Gigi, nową dziewczynę w akademii, której talent przyćmiewa wszystkich. Podczas gdy główne prowodyrki, nie potrafiące pogodzić się z (w ich mniemaniu) niezasłużonym awansem Giselle, są oczywiste, tak za kulisami znajduje się jeszcze kilka innych osób. Niekiedy też same sprawczynie silnie wypierają ze świadomości popełnione czyny, okłamując siebie oraz czytelnika. Ostatecznie tylko od nas zależy, komu damy się bardziej zmanipulować, kogo uznamy za winnego.

Prowadzi to do występowania motywu szaleństwa. Funkcjonowanie w tak przepełnionej nienawiścią społeczności, miesiące, a w niektórych przypadkach wręcz lata, spędzone w akademii prowadzą nie tylko do kontuzji fizycznych lecz i uszczerbków na zdrowiu psychicznym. Niektóre dziewczyny załamują się pod presją - wcześniej pełne pasji i światła zostają doprowadzone do punktu, w jakim nie przypominają już dawnych siebie; inne uzależniają się od środków uspokajających, kłamią w żywe oczy najbliższym, a przede wszystkim oszukują same siebie. Następuje zatarcie granic między faktami a urojeniami, co nadaje powieści mroczny klimat.

"I throw open the door to my bedroom. And then the door to my bathroom. And there she is, the girl I hate. The one I really want to punch. I draw my hand back, make my first real fist, and punch the mirror."

Nieustannie wspominam o dziewczynach, choć chłopcy również mają swoje miejsce w American Ballet Company. Pośrednio uczestniczą w dramatach rówieśniczek, nieświadomie stają się pionkami w ich wyważonej grze, w niektórych przypadkach to oni przejmują kontrolę. Zamieszani w sprawy sercowe, pośrednicy brudnych sekretów, szantażyści. Dziewczyny królują w "Tiny Pretty Things", lecz rola płci przeciwnej także zostaje zaznaczona i nakreślona w powieści.

Nakreślona to dobre słowo. Zasadniczo próba zagłębienia się w jakiekolwiek relacje autorkom wychodzi średnio. Wprowadzają wątek porzucenia jednej z tancerek dla innej, a powstające z tego nowe, niewinne (chociaż ów pojęcie stanowi kwestię sporną) uczucie zakrawa na przesłodzoną sielankę. Z początku sądziłam, że związek okaże się satyrą na miłosne uniesienia nastolatków, jednak nieco się przeliczyłam. Rywalizacja o chłopaka, i to niejedna, wypadły słabo w stosunku do całej treści, wydawały się zbyt cukierkowe i wyidealizowane, kompletnie niszczące niepokojący nastrój lektury.

Prawdziwie poznajemy jedynie lśniącą na scenie i poza nią Giselle, wredną acz skrywającą osobiste niedoskonałości pod doskonałą fasadą Bette oraz pragnącą znaleźć się w świetle reflektorów punktowych June. Trzy narratorki, czasami nieświadomie, czasami celowo, manipulują czytelnikiem, dokonują problematycznych wyborów, naświetlają swoje decyzje własnymi przekonaniami. Osobiście za cokolwiek zajmujące uważałam rozpatrywanie ich portretów pod najróżniejszymi kątami, pod otoczką subiektywnych opinii dostrzegać naturę sprawy, widzieć ją taką, jaka jest w rzeczywistości. Żadna z pozostałych postaci nie intryguje, jak trójka głównych bohaterek, nad czym współmiernie ubolewam. Autorki wprowadziły parę intrygujących charakterów, które przez nieuwagę zostały przyćmione i wykreowane bez polotu. Jedynie Gigi, Bette i June zasługują na miano figur z krwi i kości.

"He probably thinks I'm damaged and dangerous.
Maybe I am."

"Tiny Pretty Things" została po brzegi wypełniona pikantnymi, zakulisowymi smaczkami z życia nastoletniego tancerza. Sona Charaipotra i Dhonielle Clayton starają się zmierzyć z problematycznymi zagadnieniami ze świata baletu, bardzo silny nacisk kładąc na podkreślenie różnorodności narodowej w wybielonym uniwersum gwiazd. Poprzez wprowadzenie postaci Giselle zmagają się z brakiem ciemnoskórych tancerzy w przemyśle, kreślą obraz wymagającego, koreańskiego rodzica u June. Jednocześnie podkreślają wyniszczające postrzeganie swojego ciała, prowadzące do tego anoreksję, bulimię, sięganie po środki będące w stanie uśmierzyć stres i gonitwę myśli. To powieść o nastolatkach wyniszczających siebie i ludzi w okół, zapętlonych w ambicjach własnych oraz rodziców, trenujących dzień i noc do utraty tchu. Akcja toczy się tu wolniej, fabule niekiedy brakuje zaskakujących rozwiązań, choć nie można odebrać pozycji miana klimatycznej, mrocznej, niepokojącej, a przede wszystkim dramatycznej. Jeśli stawiacie bardziej na powieści psychologiczne z odrobiną thrillera, a jednocześnie macie ochotę na coś młodzieżowego, ukazanego na niewyczerpalnym źródle inspiracji, czyli świecie baletu, możecie śmiało podjąć się lektury "Tiny Pretty Things".

http://cmentarzysko-ksiazek.blogspot.com/

Gdy wychodzą na scenę, ludzie widzą idealnie zaczesane włosy, lśniące warstwy tiulu, ciała smukłe, wystudiowane pozy, byle cieszyły oko, byle wyglądały ładnie i estetycznie. Widzą uśmiechnięte dziewczyny, partnerów asystujących im w najtrudniejszych partiach, proste plecy i starannie wymierzone kroki. Potem ukłony, oklaski, kurtyna. Teraz, czego ludzie nie widzą - zażartej...

więcej Pokaż mimo to