rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach:

Tak sobie myślę, że Claudia Piñeiro jest dobrym przykładem autorki tworzącej porządną literaturę środka. Na przykładzie najnowszej książki autorki: "Katedry" to zarówno świetne "czytadło", jak i solidny komentarz do rangi fanatyzmu religijnego i ślepej wiary w katolickie dogmaty. Piñeiro do tego jest bardzo wiarygodna w stworzonej przez siebie historii. Tak samo jak jej bohaterowie i dynamika rodziny. Być może też przez tę wiarygodność zagadka śmierci jednej z sióstr sprzed 30 laty tak łatwo zostaje rozwiązana przez czytelniczkę/czytelnika, jednocześnie nie zaburzając przyjemności i intensywności lektury. Piñeiro pisze płynnie i rzeczowo, nie odlatuje w nadmierną egzaltację czy przerysowanie. Jest uczciwa wobec czytelników, bo mimo że (jak sądzę) zdaje sobie sprawę, że nietrudno przed zakończeniem powieści połączyć ze sobą pewne fakty, to przy tym ani nie przyspiesza ani nie zwalnia, serwując odbiorcom przekonujący obraz dochodzenia do prawdy. Koncentruje się bardziej na bohaterach, ich związkach i tym, jak wpłynęła na nich śmierć Any.

Piñeiro opowiada o rodzinie naznaczonej tragedią sprzed 30 lat - tragedią wciąż niewyjaśnioną, rzutującą na przyszłość rodziny. 30 lat temu odnaleziono poćwiartowane i zwęglone zwłoki 17-latki. Policja uznała to za zbrodnię na tle seksualnym. Sprawa zakończona, nie do końca wyjaśniona. Po 30 latach do sprawy wracamy - oczami i słowami sześciu osób.

Dzięki świetnym zasobom narracyjnym, pogłębionej psychologii, czytelnej, konsekwentnej i wiarygodnej charakterystyce postaci, rozbudowanej i zmiennej perspektywie możemy poczuć dynamikę tej rodziny i nie zawsze czarnobiałe zależności przyczynowo-skutkowe.

Jestem też fanką motywu katedr w "Katedrach". Jego subtelności, intymności i współzależności. Podoba mi się, w jaki sposób katedry znalazły się i rozwinęły w relacji poszczególnych członków rodziny. Jest coś wzruszającego i przyciągającego w tym powiązaniu. Poza tym, co ja się nagooglałam zdjęć poszczególnych katedr to moje! A wychodzenie poza tekst w trakcie lektury to zawsze dla mnie wartość dodana.

All in all: świetna książka, zdecydowanie polecam.

Tak sobie myślę, że Claudia Piñeiro jest dobrym przykładem autorki tworzącej porządną literaturę środka. Na przykładzie najnowszej książki autorki: "Katedry" to zarówno świetne "czytadło", jak i solidny komentarz do rangi fanatyzmu religijnego i ślepej wiary w katolickie dogmaty. Piñeiro do tego jest bardzo wiarygodna w stworzonej przez siebie historii. Tak samo jak jej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Uff, ale to było spieszne! Po przeczytaniu ostatniej strony głośno odetchnęłam. Bo lektura 'Czasu huraganów' była dla mnie jak bieg przy stałej prędkości, bez przystanków i chwil wytchnienia, z myślą, że jak się zatrzymam to już nie będę umiała wrócić i znowu się z tym rytmem spasować. Było intensywnie, wyczerpująco, przytłaczająco, dusząco, szalenie, wściekle. I jak po intensywnym biegu tak i po lekturze czułam ulgę, satysfakcję i poczucie, że było warto! Prawdziwie huraganowy potok słów.

W kanale odkryte zostają rozkładające się zwłoki miejscowej Wiedźmy. Co się stało, kto, jak i dlaczego zabił tę postać? Zabójstwo staje się pretekstem do opowiedzenia o meksykańskim miasteczku pogrążonym w biedzie, traumie, przemocy, dojmującym bólu kobiet, miasteczku, w którym nieustannie coś wisi w powietrzu.

Melchor się generalnie nie patyczkuje, ani fabularnie, ani językowo. Buduje bardzo długie zdania, pisze dużo, szybko, jakby bez zastanowienia wyrzuca kolejne poszatkowane zdania z zaciętością, jakby się gdzieś spieszyła, a to wszystko podsyca krwistym, brudnym, zachmurzonym, śmierdzącym, wietrznym nastrojem. Fajnie, że jest takie pisanie, fajnie, że robi to kobieta, fajnie, że jest to doceniane i nagradzane.

Ciekawa jestem, jak wyglądał proces pisania, bo nie sądzę, by faktycznie szło to tak szybko i gładko. Nie znam oryginału, ale mniemam, że przez język polski trochę ten rytm zubożał (już angielski jest pod tym względem nieco bardziej elastyczny). To zdecydowanie wyjście z mojej czytelniczej strefy komfortu, rzecz literacka bardzo dobra, warta uwagi. Jakby nie do końca moja bajka, ale przygoda była to niesamowita.

Uff, ale to było spieszne! Po przeczytaniu ostatniej strony głośno odetchnęłam. Bo lektura 'Czasu huraganów' była dla mnie jak bieg przy stałej prędkości, bez przystanków i chwil wytchnienia, z myślą, że jak się zatrzymam to już nie będę umiała wrócić i znowu się z tym rytmem spasować. Było intensywnie, wyczerpująco, przytłaczająco, dusząco, szalenie, wściekle. I jak po...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Spotkanie rodzinne, skomplikowane relacje, ugruntowane urazy, gęsta atmosfera, widmo katastrofy. Było? A no było. Czy mi to przeszkadza? Absolutnie. Czy Landero robi to po swojemu? Totalnie. Bo u Landero rzecz dzieje się już przed spotkaniem. Wystarczy pomysł wykiełkowany w głowie brata, rozmowy telefoniczne między rodzeństwem i jedna kobieta, która chłonie wszystkie wersje wszystkich opowieści.

Trójka dorosłych i ich matka. Brat wpada na pomysł, by zorganizować mamie przyjęcie z okazji 80 urodzin. Mają się pojawić wszyscy (łącznie z byłym mężem jednej z sióstr). I co z tego, ze rodzeństwo nie bardzo już ze sobą rozmawia, a jak rozmawia to jedynie zarzutami, wyrzutami i zrzutami odpowiedzialności. A najwięcej o tym wie Aurora - żona brata, której wszyscy zwierzają się bez zahamowań, zrzucając na jej otwarcie przyjmujące opowieści barki wszystkie szczegóły własnych wersji wydarzeń.

Landero bawi się naszą percepcją, miesza w odbiorze kolejnymi wiarygodnymi relacjami, żongluje naszą sympatią między poszczególnymi bohaterami, zmieniając dynamikę ich relacji i nasze ich interpretacje. Tym samym pozbawia nas możliwości własnej oceny, bo finalnie nie wiadomo, gdzie się kończy świat widziany oczami bohatera, a gdzie obiektywna rzeczywistość. No i czy w ogóle taka rzeczywistość istnieje, skoro jedno wydarzenie może mieć inny wymiar dla poszczególnych jego uczestników? Prawda jest kwestią perspektywy, a pamięć bywa kapryśna.

Lubię takie pisanie. Proza Landero jest dość metaforyczna i refleksyjna, ale na tyle powściągliwa, że forma nie przyćmiewa treści. Lubię takie zabawy ze mną jako czytelniczą, trochę przerysowania. Lubię takie gierki, przez które nie wiem komu ufać, kogo w końcu lubić, a w zasadzie to mnie wszyscy tam finalnie denerwują. Ale bawię się przednio, doceniając zarówno treść, jak i formę (innowacyjną, bo dialogi dwóch rozmów telefonicznych zapisane są przeplatanką, które przy wnikliwym czytaniu potrafimy od siebie rozdzielić, fajny zabieg, pyszna proza!!)

I choć bardzo polecam 'Mżawkę' to biorę ją bez ostatnich 30 stron. No nie wiem, co ten Landero zażywał przy tej końcówce, ale ewidentnie go tam poniosło. Końcówki nie kupuję.

Spotkanie rodzinne, skomplikowane relacje, ugruntowane urazy, gęsta atmosfera, widmo katastrofy. Było? A no było. Czy mi to przeszkadza? Absolutnie. Czy Landero robi to po swojemu? Totalnie. Bo u Landero rzecz dzieje się już przed spotkaniem. Wystarczy pomysł wykiełkowany w głowie brata, rozmowy telefoniczne między rodzeństwem i jedna kobieta, która chłonie wszystkie wersje...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W jednej scenie przyjaciółka mówi Casey, by w swojej powieści nie pisała, że bohaterka jest smutna, tylko wspomniała, że nie czuje palców. By nie opisywala emocji, a reakcje na nie. I to jest dokładnie to pisarstwo, które uwielbiam i za które pokochałam Lily King i jej bohaterkę.

"Kochankowie i pisarze" to książka, która ma wszystko, co kocham:
- bohaterkę, z którą nawiązuję więź, której kibicuję i która mnie zaskakuje (gdy już myślałam, że "znam" Casey zadziwiała mnie błyskotliwością i rezolutnością);
- koloryt powieści - na pewno macie takie powieści, których nastrój czujecie wręcz na skórze, których okładka i fragmenty od razu będą Was przenosić zarówno do książki, jak i miejsc, w których ją czytałyście;
- emocje!! Patchett napisała w blurbie, że powieść King ją uszczęśliwiła - i to są dokładnie moje emocje. "Kochankowie..." to moja książka do tulenia - znacie to uczucie? tę przemożną ochotę wyściskania i bohaterki, i autorki, i książki. Śmiałam się, wzruszałam, miałam ciarki na skórze, serce mi przyspieszało - przeżywałam tę opowieść całą sobą.

Casey ma 31 lat. Pracuje jako kelnerka, wynajmuje obskurne tyci mieszkanko, nie ma ubezpieczenia, za to kosmiczne długi. Od 6 lat pisze swoją powieść. Jej życie uczuciowe jest rozchwiane. Na zagranicznych wakacjach niespodziewanie umiera jej mama. Większość rówieśników założyło już rodziny i odnalazło życiową równowagę. Casey widzi w sobie potrzebę odnalezienia pewnej stabilizacji życiowej - której nie umie zdefiniować i rozpoznać w nowych znajomościach i sytuacjach. Dlatego błądzi, próbuje, poświęca - i choć nie zawsze jej decyzje i działania przynoszą pożądane efekty to zawsze pozostaje wierna sobie.

King idealnie wyważyła wszystkie elementy codzienności Casey. Znalazła przestrzeń, by opowiedzieć o żałobie, związkach, kryzysie twórczym, lęku o zdrowie, poczuciu niedopasowania, przyjaźni, pracy, niepewności, odwadze. Uwielbiam Casey i uwielbiam King za to, że stworzyła tak wspaniałą postać w tak pięknej książce z tak genialnymi dialogami. Dawno nie czytałam książki, której wątki romantyczne tak bardzo mnie angażowały! Mądra, błyskotliwa, gustowna. Świetnie napisana. U-wiel-biam!

W jednej scenie przyjaciółka mówi Casey, by w swojej powieści nie pisała, że bohaterka jest smutna, tylko wspomniała, że nie czuje palców. By nie opisywala emocji, a reakcje na nie. I to jest dokładnie to pisarstwo, które uwielbiam i za które pokochałam Lily King i jej bohaterkę.

"Kochankowie i pisarze" to książka, która ma wszystko, co kocham:
- bohaterkę, z którą...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Pamiętam, że gdy 'Dom Holendrów' znalazł się na longliście WPF w 2020 roku, którą z pasją wyczytuję, to nie był nawet w pierwszej połowie interesujących mnie książek. Zupełnie nie wiem dlaczego, bo nie przypominam sobie, bym w ogóle o tej książce cokolwiek czytała. Z nieznanych przyczyn nazwisko Patchett spowodowało, że wrzuciłam tę książkę do worka książek 'nie dla mnie'. Zbyt lekkie? Zbyt proste? Zbyt wtórne?

Jednak udzieliło się mi oczekiwanie polskiej premiery i postanowiłam sprawdzić nie tylko, czym jest ten Dom, ale o co chodzi z tą Patchett. No i proszę. Skończyłam i od razu wyruszyłam wirtualnie na zakupy po kolejne książki autorki. Czy mogę nazwać się nową fanką? Jeszcze nie wiem. Ale z pewnością Patchett rozbudziła we mnie przyjemność zanurzania się we wciągających książkach, które pisane są swobodnie, jakby opowieści te czekały na spisanie. Książkach, które w zasadzie nie zachwycają warstwą językową (tu nie oznacza się fragmentów, tu się namiętnie przewraca kartki), ale jednocześnie nie ma się w nich za bardzo do czego przyczepić.

'Dom Holendrów' opowiada o dwójce rodzeństwa na tle ich rodzinnego domu, który staje się pełnoprawnym bohaterem opowieści. To w tym domu Danny i Maeve się wychowują. To z niego ucieka ich matka (motyw matki marnotrawnej 👌). To w nim żyją ze zdystansowanym ojcem. To do niego przeprowadza się nowa partnerka ojca z córkami, by wprowadzić nowe zasady (kolejna zabawa motywami). I to w końcu przed nim, w samochodzie, po wielu latach Maeve i Danny przeprowadzają bardziej i mniej ważne rozmowy.

'Dom...' to dla mnie przede wszystkim piękna opowieść o rodzeństwie. Opowieść, w której porzucenie zderza się z lojalnością, chłód z ciepłem, egoizm z empatią, smutek z nadzieja. To historia pełna kontrastów, które nadają jej żywotności.

To elegancka, niewymuszona proza, która nie ucieka w tani sentymentalizm. Patchett nie boi się nadawać swoim bohaterom negatywnych cech. Nie boi się włączać w opowieść ich pomyłek. Nie boi się iść czasem na skróty, dopuścić się pewnych uproszczeń. Nie boi się bawić chronologią, jednocześnie trzymając się złożoności i rozwoju relacji między bohaterami. I robi to z dużą świadomością i dojrzałością.

Cd👇

Ann Patchett w mojej opinii fajnie łączy literaturę piękną z literaturą obyczajową. Plasuje się gdzieś pomiędzy literaturą popularną a wyższą. Jest świetną opowiadaczką, kreatorką bohaterów i kierowniczką ich losów. Przypomniała mi, czym jest czytanie dla samego czytania, pełnej rozrywki, wnikania w odrębne światy i tej ekscytacja towarzyszącej połykaniu kolejnych stron. Bardzo mi się ta Patchett podoba.

Pamiętam, że gdy 'Dom Holendrów' znalazł się na longliście WPF w 2020 roku, którą z pasją wyczytuję, to nie był nawet w pierwszej połowie interesujących mnie książek. Zupełnie nie wiem dlaczego, bo nie przypominam sobie, bym w ogóle o tej książce cokolwiek czytała. Z nieznanych przyczyn nazwisko Patchett spowodowało, że wrzuciłam tę książkę do worka książek 'nie dla mnie'....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Liczne zachwyty nad daną książką często przyczyniają się do naszej decyzji o sięgnięciu po tę książkę, zapewne przyczyniając się też do bardzo konkretnych sporych oczekiwań wobec takiej pozycji i które spotykają się z obojętnością lub oczekiwaniem na to "coś" w trakcie lektury. Ja zwykle podchodzę do takich książek z pewną rezerwą, bo wiem, że takie budowanie oczekiwań może zrobić książce źle. Więc staram się nie nastawiać, choć - wiadomo - jest z tym ciężko, gdy wkoło kwieciste zachwyty.
No więc, sięgnęłam po najnowszą powieść Julii Fiedorczuk, bo zazdrościłam zachwytów moim koleżankom bookstagramowym. Przyznam szczerze, że zupełnie nie zorientowałam się, jaka jest to powieść i o czym. I to był błąd. Dlaczego? Bo zupełnie nie odmawiam tej książce wspaniałości, o której pisało tyle osób. Tylko że ta wspaniałość, która ujęła innych, zupełnie nie ujęła mnie. I to nie dlatego, że uznaję tę książkę za złą, absolutnie nie. Ale nie jest to książka z rodzaju prozy, jaką lubię. Z reguły unikam książek, które toczą się na polskiej wsi, najczęściej w poprzednim stuleciu, często z realizmem magicznym w tle (z tego też względu nie sięgnęłam po "Zimowlę"), bo po prostu nie lubię tego rodzaju literatury. Przykładem może być "Dygot" Małeckiego, którym zachwyca się tyle osób, a mnie zupełnie nie przypadł do gustu. Unikam też książek, które napisane są poetyckim językiem - jeśli proza pełna jest kwiecistych środków stylistycznych to wiem, że to nie proza dla mnie. I "Pod słońcem" jest taką książka, która łączy obie te kategorie. Nie dziwię się zupełnie, że tym językiem można się zachwycić. Każde zdanie jest przemyślane, poetyckie, malowane wręcz. Sporo w niej sentymentalizmu, czułości, delikatności. Trzeba lubić ten rodzaj literatury. Ja nie lubię. Za dużo formy na tle treści.
Nie potrafiłam się wciągnąć w fabułę, która zresztą w pewnym momencie trochę zaczęła żyć swoim życiem. Nie wywołała ta książka we mnie żadnych emocji, ani tym bardziej refleksji. Miałam wrażenie, że toczę się tylko po powierzchownej warstwie językowej, nie wchodząc głębiej. Bohaterowie nie stali mi się bliscy. I była to taka książka, która mnie zblokowała na kilka dni, bo chciałam ją skończyć, ale nie chciałam do niej wracać.
Jeśli zatem lubicie sentymentalne powieści, które toczą się na wsi (w tym przypadku na podlaskiej wsi w powojennej Polsce, choć dzięki wspomnieniom przenosimy się też w czasie), portretują wielu różnych bohaterów i w znacznej mierze opierają się na poetyckości języka to ta powieść powinna Wam się podobać. Mnie się nie podobała, ale nie dlatego, że to zła powieść - a dlatego, że to zupełnie nie "moja" literatura.

Liczne zachwyty nad daną książką często przyczyniają się do naszej decyzji o sięgnięciu po tę książkę, zapewne przyczyniając się też do bardzo konkretnych sporych oczekiwań wobec takiej pozycji i które spotykają się z obojętnością lub oczekiwaniem na to "coś" w trakcie lektury. Ja zwykle podchodzę do takich książek z pewną rezerwą, bo wiem, że takie budowanie oczekiwań może...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Uwielbiam takie książki, do których chcę tylko zajrzeć, a po chwili orientuję się, że nie sięgnę po nic innego póki takiej książki nie skończę. I dokładnie tak było z "Posełkami", które wzięłam do ręki z ciekawości (planowałam czytać wznowienie "O pięknie" Smith), a zostałam na kolejne 3 dni - tak, sama jestem w szoku, że tak szybko skończyłam tę książkę, bo do najkrótszych ona nie należy. To taka książka, którą się po prostu połyka. I jest to wyjątkowo duży atut, biorąc pod uwagę, że jest to książka non-fiction. Zasługę można przypisać autorce - Oldze Wiechnik udała się rzecz nie tak łatwa, bo przytoczyć portrety ośmiu kobiet, wplatając w to politykę oraz sytuację w Polsce od początków XX wieku do czasu po II wojnie światowej, i zrobić to w taki sposób, że książka będzie praktycznie nieodkładalna - to wielka sztuka.
Bardzo płynna narracja, w którą wlecione są cytaty, ale też nie brakuje komentarza odautorskiego i faktów, powoduje, że książkę czyta się rewelacyjnie. Bardzo podobała mi się konstrukcja książki, która najwięcej uwagi poświęca Zofii Moraczewskiej, jednej z pierwszych posłanek w pierwszym sejmie wolnej Polski, o której jak mniemam znalazło się najwięcej informacji i dlatego też jej postać stała się osią dla narracji. Pozostałe 7 kobiet nie jest już przedstawionych tak szczegółowo i z taką pieczołowitością jak Moraczewska, ale ich historie wybrzmiewają równie dobrze. Oczywiście, wynika to z braku dostępnych źródeł, ale i to udało się autorce umiejętnie obejść, nie ujmując uwagi żadnej z posłanek. Wyjątkowo udało się autorce przedstawić każdą kobietę z osobna z całą gamą jej właściwych przekonań (bo wbrew pozorom pierwsze posełki nie zgadzały się we wszystkim ze sobą, ich życiorysy były bardzo różnorodne, tak samo jak ich pochodzenie), ale jednak na tle tworzącej się na nowo Polski, jej odbudowy i pozycji kobiety w tamtym czasie te kobiety się jednoczyły i oddawały pracy nad wspólnymi projektami. Polityka nie jest głównym tematem tej książki, mimo że jest jej w niej sporo. To książka o wyjątkowych kobietach, feministkach, silnych, z pasją, zaangażowanych, niebojących się mówić o swoich przekonaniach w czasach, kiedy głos kobiety nie był pożądanym wkładem w dyskusję, a "babie nie pozwoli przecież nikt polityki prowadzić". To tym kobietom zawdzięczamy wiele dzisiaj. Bo czy myślimy o takich ograniczeniach jak obowiązek posiadania pozwolenia od męża na podjęcie pracy zawodowej, nakaz bycia posłuszną mężowi, przewaga ojca w różnicy zdań z matką, nakaz przyjmowania nazwiska męża czy szereg ograniczeń związanych z ponownym zamążpójściem w przypadku wdowy, które już w ogóle nie odnoszę się do wdowców. Znajdziecie w tej książce portrety różnych kobiet, które znalazły się w tym samym miejscu i walczyły o te same wartości. Przeczytacie kim były zanim stały się posełkami, z kim żyły, czym się zajmowały, co myślały. Zajrzycie do ich listów, dzienników, ogłoszeń prasowych. I wpadniecie po uszy. Rewelacyjna książka, polecam Wam ją całym sercem!

Uwielbiam takie książki, do których chcę tylko zajrzeć, a po chwili orientuję się, że nie sięgnę po nic innego póki takiej książki nie skończę. I dokładnie tak było z "Posełkami", które wzięłam do ręki z ciekawości (planowałam czytać wznowienie "O pięknie" Smith), a zostałam na kolejne 3 dni - tak, sama jestem w szoku, że tak szybko skończyłam tę książkę, bo do najkrótszych...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zacznę od tego, że trudno mi uwierzyć, że opowieść, w której występują duchy tak bardzo mi się spodobała. Nie lubię realizmu magicznego, nie przepadam za baśniowością wplecioną w realną rzeczywistość. Stronię od takich książek, bo wiem, że nie dadzą mi tego, co lubię najbardziej. Ale chyba długi czas się myliłam, bo ostatnia książka Jesmyn Ward (ostatnia przez nią napisana, bo "Śpiewajcie..." jest trzecią powieścią Ward, a "Zbieranie kości" drugą) dała mi mnóstwo satysfakcji czytelniczej, zarówno pod kątem zaangażowania fabularnego, przywiązania do bohaterów, jak i językowego zachwytu. I jestem nawet w stanie stwierdzić, że to "Śpiewajcie..." podobało mi się bardziej od "Zbierania kości".
Książka opowiada o rodzinie, lekko dysfunkcyjnej, w której dziadkowie pełnią bardziej rodzicielską funkcję od rodziców, brat zajmuje się siostrą bardziej niż ich matka, ojciec siedzi w więzieniu, a nad rodziną krążą duchy przeszłości (metaforycznie i literalnie!). Książka osadzona jest w Mississippi i to czuć - klimat wylewa się z każdej strony. Narracja prowadzona jest głównie dwutorowo (choć w pewnym momencie do głosu dochodzi trzecia postać) - przez 13-letniego chłopca oraz jego matkę. Cofamy się w licznych retrospekcjach do przeszłości, dzięki opowieściom starszyzny, wspomnieniom matki czy owym duchom, wspomnianym na początku. Mamy opowieść o rodzinie, która została zbudowana z dwóch różnych światów (matka jest czarna, ojciec jest biały), która została zbudowana mimo wielu sprzeciwów, mimo tragicznej historii, jaka miała miejsce z udziałem obu rodzin, mimo braku intencji zbudowania tejże rodziny. I proza Ward mi się kojarzy właśnie z taką rzeczywistością - brudną, parną, w której czarnoskórzy bohaterowie miotają się z historią, z rzeczywistością, z wrogością i predestynacją.
Od pierwszych stron wiadomo, że będzie to uczta literacka. Proza Jesmyn Ward jest jakąś dziwną mieszanką piękna i brzydoty, szorstkości i szlachetności, chropowatości i subtelności, emocjonalności i oschłości. To nie jest książka pisana tylko dla samej opowieści. Ta powieść dzieje się na tylu płaszczyznach, obejmuje tyle historii, tyle symboliki i porusza tak ważne tematy w tak niebanalny sposób, że jestem nią absolutnie oczarowana i zdziwiona, że elementy magiczne dopełniały całość, zamiast mi ją burzyć. Wzruszyła mnie ta książka. Jest chyba coś w tym realizmie magicznym u Ward, która pisze o trudnym czasie w historii USA, o śmierci, o morderczej pracy, o uprzedzeniach rasowych, że dodaje on tej historii większej rangi, zwiększa jej wymiar, przenosi na wyższy poziom i dokłada istotności. Jestem pod wielkim wrażeniem talentu Ward do tworzenia fantastycznych wielowymiarowych historii, z duszną atmosferą i nieodwołalnym wrażeniem nieuchronnego, jakby wszystko zmierzało w bardzo konkretnym kierunku, jakby Ward dokładnie wiedziała co, jak i po co chce napisać, i jakby każde zdanie, każda strona była tam po coś. Wspaniałym mrugnięciem oka do czytelnika było pojawienie się w książce wspomnienia o Skeetah i Esch - bohaterach "Zbierania kości" - to również pokazuje, w jak inteligentny sposób Ward tworzy swoją prozę i jak celnie formułuje sobie miejsce wśród najlepszych współczesnych pisarzy i pisarek amerykańskich.
Rewelacyjny przekład Jędrzeja Polaka.

Zacznę od tego, że trudno mi uwierzyć, że opowieść, w której występują duchy tak bardzo mi się spodobała. Nie lubię realizmu magicznego, nie przepadam za baśniowością wplecioną w realną rzeczywistość. Stronię od takich książek, bo wiem, że nie dadzą mi tego, co lubię najbardziej. Ale chyba długi czas się myliłam, bo ostatnia książka Jesmyn Ward (ostatnia przez nią napisana,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mam problem ze sklejeniem kilku zdań o tej książce. I nie wiem, czy to przez to, że nie chcę już o niej myśleć, czy przez to, że nie wiem, co o niej myśleć. Bo to, że jest to bardzo dobra książka nie ulega wątpliwości (tak myślę). Jednak wciąż mam pewien dystans do bohaterki. To nie jest tak, że muszę się z każdą bohaterką czy bohaterem utożsamiać lub nawet ich rozumieć, by książka mi się podobała. W "Czasie porzucenia" mamy do czynienia z kobietą w kompletnym studium porzucenia i pisząc kompletnym mam na myśli faktycznie totalny amok, zaślepienie, szaleństwo. Bo nie można inaczej nazwać kompletnie irracjonalnego zachowania kobiety, której w bardzo (BARDZO) ekstremalnej sytuacji związanej z jej dziećmi (próbuję nie spojlerować!) nie zapala się lampka, że chyba trzeba by się obudzić. I wiem, że być może narażę się tutaj wielu osobom, które zachwycały się tą książką, jednak mnie ta bohaterka po prostu miejscami drażniła. Chciałam nią potrząsnąć, bo jak jestem w stanie zrozumieć ten ból, zawalenie się świata, frustrację, odklejenie się od rzeczywistości tak trudno jest mi zrozumieć niereagowanie w tak skrajnej sytuacji, w jakiej znalazła się bohaterka w pewnym momencie. I tak, wiem, że trauma porzucenia po wielu latach małżeństwa wiąże się z zaślepieniem i wielkim bólem i złością, i tak jak całość mi się podobała (tę książkę się czyta i czyta, i nie można przestać!), tak ten jeden dzień i brak tej "matczynej" reakcji mnie po prostu ukłuł.
Bardzo jest ta książka sugestywna i obrazowa. Bardzo dobrze pisze Ferrante o kobiecie, o jej emocjach, o jej uczuciach. Jest to proza chyba kobieca - w tym sensie, że zrozumieć ją będzie łatwiej kobietom, bo ta perspektywa jest totalnie feministyczna.
Nie sposób też nie porównać tej książki do "Porozmawiaj z roślinami", która też mówi o porzuceniu, jednak o dwoistej naturze, bo tam złość związana z odejściem do innej kobiety miesza się z żalem spowodowanym śmiercią mężczyzny. I tak sobie myślę, że ta trauma porzucenia jest u Orriols trochę złagodzona przez to, że mężczyzna zmarł i bohaterka nie żyje ze świadomością, że jest on tam gdzieś z inną kobietą. I śmierć w pewien sposób zdeterminowała jej
złość związaną z porzuceniem, bo tym emocjom towarzyszyły inne. No i, nie mieli dzieci. No i, Ferrante jest Włoszką - co jak mniemam też przyczynia się do większego temperamentu jej bohaterek. Co jak co, ale książki idealnie nadają się do klubu czytelniczego, bo można by o nich rozmawiać i rozmawiać.

Mam problem ze sklejeniem kilku zdań o tej książce. I nie wiem, czy to przez to, że nie chcę już o niej myśleć, czy przez to, że nie wiem, co o niej myśleć. Bo to, że jest to bardzo dobra książka nie ulega wątpliwości (tak myślę). Jednak wciąż mam pewien dystans do bohaterki. To nie jest tak, że muszę się z każdą bohaterką czy bohaterem utożsamiać lub nawet ich rozumieć, by...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Chyba z żadną recenzją nie zalegałam tak długo jak z opinią na temat "Zielonego sari". Ta książka jest tak okrutna w treści, tak dosadna i dosłowna, że trudno mi się o niej mówi. Podobała mi się bardzo, bo językowo Ananda Devi zachwyca na każdej stronie. Bardzo duszna, bardzo przygnębiająca i bardzo mocno wchodząca do głowy lektura. Dlaczego? Bo my jako czytelnicy wchodzimy do głowy największego mizogina, jakiego miałam nikłą przyjemność poznać w literaturze. Mężczyzny, który przez całe życie znęcał się psychicznie, fizycznie, werbalnie nad kobietami - swoją żoną, swoją córką, swoją wnuczką. I ten sam mężczyzna u kresu swojego życia spowodowanego chorobą przybywa do swojej córki, by ta się nim zajęła. I o dziwo, córka się nim zajmuje. Jednak nie sposób nie wyczuć strachu i traumy kobiety. Mężczyzna niczego nie żałuje. Dzięki wielu retrospekcjom dziejącym się w umyśle mężczyzny wracamy do czasów, gdy żyła jego matka, gdy poznawał swoją żonę, gdy żył ze swoją żoną, gdy urodziła się córka i później. Jest tam tyle okrucieństwa, tyle dręczycielstwa, ordynarności, że nie czyta się jej lekko. Czyta się za to bardzo płynnie, bo narracja bazująca na strumieniu świadomości jest po prostu rewelacyjna. Językowo zachwycająca. Wielkim plusem wydania tej powieści po polsku w absolutnie rewelacyjnym przekładzie Krzysztofa Jarosza jest posłowie tegoż tłumacza, które przybliża nam zarówno literaturę maurytyjską, jak i próbuje nakreślić prawdopodobny kierunek interpretacji tego jak i innych dzieł autorki (bądź co bądź, najpopularniejszej z tego regionu). Świetna sprawa, bo można spojrzeć na temat głębiej (motyw, który jednak mnie zastanawiał, bo jak może nam - kobietom - tak bardzo podobać się książka, która w tak przerażający sposób oddaje głos takim zwyrodnialcom). Mogłabym się zastanawiać, na ile kobieta potrafi faktycznie wejść do głowy mężczyzny i na ile te obserwacje i światopogląd narratora są stereotypowe a na ile rzeczywiste, ale nie czuję takiej potrzeby. Polecam bardzo sięgnąć po tę książkę, szczególnie z posłowiem tłumacza, by uraczyć się literaturą z najwyższej półki i wyjść ze swojej strefy komfortu związanej z bliskimi naszym poglądom bohaterami.

Chyba z żadną recenzją nie zalegałam tak długo jak z opinią na temat "Zielonego sari". Ta książka jest tak okrutna w treści, tak dosadna i dosłowna, że trudno mi się o niej mówi. Podobała mi się bardzo, bo językowo Ananda Devi zachwyca na każdej stronie. Bardzo duszna, bardzo przygnębiająca i bardzo mocno wchodząca do głowy lektura. Dlaczego? Bo my jako czytelnicy wchodzimy...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Jeśli szukacie niepozornej książki, która wciągnie bez reszty, zaskoczy swoją oryginalnością, a i będzie miała dla Was ważny przekaz to 'Dziewczyna z konbini' będzie idealną opcją. Ta króciutka książka (140 str) opowiada o 36-letniej kobiecie od 18 lat pracującej w konbini (czyli takiej naszej 'Żabce', otwartej 24 godz na dobę), kobiecie niedopasowanej do społeczeństwa, z pewnymi zaburzeniami, w zupełnie wyjątkowy sposób patrzącej na świat. I to do jej głowy wchodzimy na te kilka chwil czytając tę książkę i jej oczami widzimy świat, w którym ramy normalności określa społeczeństwo i w które nie pozwala zaliczyć każdego. Między wierszami czytamy o tym, jak człowiek wyznacza granice normalności, jak ocenia zachowania i osobowości innych, jak wyrzuca poza margines codzienności to, co wydaje się odstawać od większości. To książka o tym, czym jest normalność, o tym, czy mamy prawo do oceniania innych, czy mamy prawo do wchodzenia z naszymi butami w życie innych ludzi i czy możemy pozwolić sobie na szufladkowanie ludzi pod kątem ich wyborów, zachowań, osobowości. O tym jak działa machina nakręcania siebie i innych na społecznie akceptowalne zachowania (praca na pełen etat, małżeństwo, dzieci) i jak trudno jest od tego uciec. Książkę czyta się błyskawicznie, jest napisana bardzo prostym językiem, który chyba jeszcze potęguje wrażenie identyfikacji z narratorką. Zadziwiająco wyraźnie przedstawiony jest świat i japońska codzienność w 'Dziewczynie z konbini' i równie przekonująco mamy tutaj nakreślonych kilku bohaterów. Książka stanowi świetny skrót dominujących zjawisk społecznych i zawiera w sobie wiele trafnych spostrzeżeń dotyczących zbiorowości, indywidualności, konformizmu. Książka do połknięcia, ale zdecydowanie nie do zapomnienia.
Przekład: Dariusz Latoś
Jest to pierwsza książka z przepięknie prezentującej się Serii z Żurawiem od @wydawnictwo.uj , po którą sięgnęłam (widzicie tę ręcznie malowaną okładkę? Takie ma cała seria!). Seria ta stała się ostatnio moim targetem czytelniczym na najbliższe miesiące. Marzy mi się komplet i będę do tego celu skrzętnie dążyć.

Jeśli szukacie niepozornej książki, która wciągnie bez reszty, zaskoczy swoją oryginalnością, a i będzie miała dla Was ważny przekaz to 'Dziewczyna z konbini' będzie idealną opcją. Ta króciutka książka (140 str) opowiada o 36-letniej kobiecie od 18 lat pracującej w konbini (czyli takiej naszej 'Żabce', otwartej 24 godz na dobę), kobiecie niedopasowanej do społeczeństwa, z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Skandynawia jest bardzo interesującym regionem, skąd też duży trend w kierunku zarówno literatury skandynawskiej jak i literatury faktu zajmującej się tym właśnie obszarem. Reportaż "Kraj nie dla wszystkich" to debiut Wiktorii Michałkiewicz, wygrana w konkursie reporterskim organizowanym przez wydawnictwo. Czytając ten reportaż moje myśli krążyły wokół pytania, jakie reportaże lubię. Wiem, jakie reportaże dostarczają mi satysfakcji czytelniczej i tej pozycji niestety do tego grona zaliczyć nie mogę. Dlaczego? Początek był bardzo zachęcający, pierwszą część dotyczącą Instytutu Karolinska i jego pracy nad "czystością rasy" pochłonęłam. To bardzo ciekawe zagadnienie w historii Szwecji, którego implikacje wciąż widać i które niebezpiecznie pojawiają się w nacjonalistycznych tendencjach niektórych ugrupowań. Dalej zaczęło być dość chaotycznie. Zbyt długie wtrącenia wypowiedzi byłych więźniarek obozów koncentracyjnych męczyły i skutecznie odwracały moją uwagę od głównego tematu i rytmu książki. Forma reportażu przez ciągłe skakanie z narracji autorki w wielostronicowe cytowane relacje powodowała w mojej głowie wrażenie czytania pracy dyplomowej, w której takie świadectwa i szczegółowe opisy stanowią konkretny wkład merytoryczny. Nie wiem jednak, czy sprawdza się to w tego typu reportażu. Ta historyczna pierwsza połowa, zawierająca mnóstwo informacji, nazwisk, dat, suchych szczegółów, które nie do końca zaspokajały moją ciekawość tematem, zniechęciła mnie do dalszego czytania. Druga połowa jest jednak bardziej współczesna, pojawia się tu omówienie nacjonalistycznej partii politycznej, kierunku jej PRu i jej wpływu na społeczeństwo, choć poszczególnych głosów jest jednak wciąż w tej książce mało. Poruszone zostaje też zagadnienie polityki migracyjnej Szwecji, w przypadku której zamiana retoryki ma za zadanie zmienić postrzeganie stanowiska Szwecji wobec imigrantów. Wymęczyłam tę książkę, choć muszę przyznać, że końcówka okazała się najciekawszą jej częścią, bo jednak to współczesność bardziej pociąga i mimo że dzisiejszość ma swoje korzenie w historii to jednak czytanie o niej w tak chaotycznym i przepełnionym różnymi formami i faktami kształcie nie sprawia, że jestem skora ten reportaż polecać. Choć nie można mu odmówić rzeczowości, treściwości i stanowienia przyczynku do dyskusji. Myślę, że może być on gratką dla miłośników historii i osób, które potrafią ją czytać. Ja wolę w reportażach, gdy jestem prowadzona przez płynąca narrację, zaskakiwana, zalewana informacjami w przystępniejszy sposób.

Skandynawia jest bardzo interesującym regionem, skąd też duży trend w kierunku zarówno literatury skandynawskiej jak i literatury faktu zajmującej się tym właśnie obszarem. Reportaż "Kraj nie dla wszystkich" to debiut Wiktorii Michałkiewicz, wygrana w konkursie reporterskim organizowanym przez wydawnictwo. Czytając ten reportaż moje myśli krążyły wokół pytania, jakie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

W 'Bliźnie' skandynawskiego ducha poczułam dopiero po jakimś czasie, długo wchodziłam w tę historię i dopiero gdzieś przed połową wciągnęłam się w opowieść autorki, choć daleka jestem od zachwytów. 'Blizna' w dużym uproszczeniu opowiada o 49-letnim mężczyźnie, który traci sens życia i postanawia wybrać się do 'najbardziej niebezpiecznego kraju na świecie', by tam się zabić. Zabiera ze sobą wiertarkę, która ma pomóc mu w zawieszeniu haka, na którym ma zamiar się powiesić. I ta wiertarka będzie w tej opowieści znamienna, bo wpłynie na kierunek losu Jonasa. Kraj, do którego przybywa Jonas, nie ma swojej nazwy. Wiemy jedynie, że odbudowuje się powoli z długoletniej wojny, że ludziom w nim mieszkającym nie obce jest zabijanie, obserwowanie śmierci, zarówno tej szybkiej, bestialskiej jak i powolnej, równie nielitościwej. I właśnie w tym świecie, w hotelu, w którym brak jest ciepłej wody, ogrzewanie właśnie włączono, winda nie działa, a reklama zachęcająca do odwiedzin wyraźnie odbiega od zastanej rzeczywistości, Jonas poznaje młode rodzeństwo, dziewczynę i chłopaka, prowadzące hotel. Jak to w skandynawskiej prozie bywa, nie ma fajerwerków, wartkiej akcji, punktów kulminacyjnych, rozbudowanych charakterystyk miejsc i postaci. Jest za to codzienność, trochę refleksji i tworzące się relacje między głównym bohaterem a rodzeństwem oraz innymi poznanymi ludźmi.
"Blizna" nie stała się jedną z moich ulubionych pozycji w serii skandynawskiej. Ja bardzo lubię ten typ prozy, lubię tę powolność i ten sentymentalizm. Jednak to nie jest tak, że wystarczy być typowo skandynawską powieścią, by mnie urzec. I "Blizna" mnie nie urzekła. Przez całą książkę miałam duży dystans zarówno do samego bohatera, jak i historii. Czułam, że ta historia przelatuje mi przez palce, a zdania, które czytam są puste. Jonas był mi zupełnie obojętny, nie uwierzyłam w niego i w jego przemyślenia. Cała linia fabularna wydała mi się dość naiwna i uproszczona, zarówno w warstwie motywacji i zachowań bohatera, jego przemyśleń, jak i w samej fabule. Nie znalazłam w "Bliźnie" też zachwytu językowego. Zastanawiałam się nawet, jakie fragmenty zaznaczaliście w swoich egzemplarzach, bo widziałam sporo znaczników. Ja częściej czytałam zdania, które zdawały mi się dość banalne i sztucznie pompujące patos. A to na mnie nie działa.
To, co w "Bliźnie" mi się podobało to kreacja tego kraju docelowego - ludzi w nim żyjących, ich historii i przemyśleń, cała ta niewiadoma, o jakim kraju (i czy w ogóle o jakimś konkretnym kraju) jest mowa - sprowadziło to tę historię do pewnej uniwersalności i zdecydowanie podbiło wartość tej książki. Podobała mi się też postać Maj, dziewczyny zarządzającej hotelem. To ona wydała mi się najciekawszą postacią w książce i to jej wypowiedzi pamiętam najbardziej (np. tę o jej mężu, o wojnie i jeszcze kilka, o których nie chcę spojlerować). No cóż, "Blizna" mnie nie zachwyciła, pozostawiła wręcz dość obojętną, zupełnie nie zainteresowała. Ale tak czasem bywa, a ja zdecydowanie w kwietniu mam za dużo miernych lektur.

W 'Bliźnie' skandynawskiego ducha poczułam dopiero po jakimś czasie, długo wchodziłam w tę historię i dopiero gdzieś przed połową wciągnęłam się w opowieść autorki, choć daleka jestem od zachwytów. 'Blizna' w dużym uproszczeniu opowiada o 49-letnim mężczyźnie, który traci sens życia i postanawia wybrać się do 'najbardziej niebezpiecznego kraju na świecie', by tam się zabić....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Z wszystkich książek, po które sięgnęłam po ogłoszeniu długiej listy nominacji do Women's Prize for Fiction ta podobała mi się najbardziej. Co więcej, jestem nią absolutnie oczarowana. Od jakiegoś czasu zdecydowanie bardziej lubuję się w książkach krótszych, skondensowanych, nieprzegadanych. Takich, w których każde zdanie, każda kropka, każdy bohater wnoszą wkład, multum emocji, doznań literackich i sensu w kontekście całości. 'Red at the Bone' ma zaledwie 196 stron, ale zawiera w sobie tyle treści, że jest to wręcz nieprawdopodobne. Chylę czoła przed piórem Woodson, której udała się rzecz niesłychana. Na mniej niż 200 stronach zawarła niespieszną opowieść o trzypokoleniowej rodzinie, z pełną gamą emocji, relacji, kwestii społecznych, pelnokrwistych bohaterów, którzy przede wszystkim wydają się autentyczni. Książka porusza takie tematy jak nastoletnia ciąża, rasizm, tożsamość seksualna, bieda, choroba, śmierć, relacja matki z córką (i to nie jedna, a dwie), ojcostwo i miłość. I jest absolutnie wyjątkowym to, że Woodson udało się to zrobić po cichu, bez wielkich fajerwerków i bez 'tłoku tematycznego'.
Bardzo lubię fragmentaryczności tej powieści, dzięki której w każdym rozdziale dzięki opowieści innego członka rodziny przenosimy się do danego ważnego momentu w jego/ich życiu. Bohaterowie są świetnie napisani, bardzo realni, nieidealni i różnorodni. Jest wzruszenie, niezrozumienie, niezgoda, zaskoczenie, ciekawość. Wywołuje ta książka wiele emocji, daje też dużo satysfakcji językowej. Jest napisana pięknym językiem, pełna świetnych porównań, wyjątkowych spostrzeżeń, świadomych zabiegów literackich, które utwierdzają mnie w przekonaniu, że to książka Woodson powinna znaleźć się na krótkiej liście do wymienionej wyżej nagrody. Liczę, że znajdzie się wydawnictwo na polskim rynku, które pokusi się o wydanie tej powieści, bo jest to świetna literatura, która daje wiele przyjemności i niesie za sobą wiele treści.

Z wszystkich książek, po które sięgnęłam po ogłoszeniu długiej listy nominacji do Women's Prize for Fiction ta podobała mi się najbardziej. Co więcej, jestem nią absolutnie oczarowana. Od jakiegoś czasu zdecydowanie bardziej lubuję się w książkach krótszych, skondensowanych, nieprzegadanych. Takich, w których każde zdanie, każda kropka, każdy bohater wnoszą wkład, multum...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Oh, ile ja podejść do tej książki zrobiłam! Starałam się, naprawdę się starałam! Przyznam, że przy pierwszym sięgnięciu po zbiór opowiadań Sary Hall byłam zaintrygowana. Pierwsze opowiadanie mnie wciągnęło, poczułam się zainteresowana, do czasu aż wkroczyła magia. Ja za magią i realizmem magicznym w literaturze nie przepadam. Twardo stąpam po ziemi i taką literaturę też lubię. Oczywiście, czasem zdarzy się tak, że elementy magiczne mnie urzekną albo przynajmniej nie będą przeszkadzać, ale gdy magia miesza się z realizmem, do tego współczesnym, to ja odpuszczam. Gdy zapytałam Was o ten zbiór po przeczytaniu pierwszego opowiadania dostałam bardzo skrajne opinie: część z Was pisała mi o zachwytach, a część (większa bądź co bądź) o raczej kiepskich odczuciach co do tego zbioru. Postanowiłam jednak kontynuować przygodę z opowiadaniami Sary Hall i gdy w końcu jedno opowiadanie złapało moją uwagę to skończyło się w takim momencie, że właściwie nie potrafiłam znaleźć ani motywacji ani większego przesłania za tym idącego. Anita z doradziła mi przeczytanie konkretnych opowiadań, niezawierających elementów magii. Przeczytałam. Ba! Nawet przesłuchałam opowiadania 'Agencja' w świetnej interpretacji Marty Jankowskiej (do odsłuchania na profilu Pauzy na FB). I mimo że czytanie opowiadania mi się podobało, wciągnęło, to po skończeniu czułam takie meeeeeh. Nie rozumiem pióra Sary Hall. Nie widzę w tych opowiadaniach niczego głębszego, nie potrafię ich rozgryźć i to nie dlatego, że są trudne w interpretacji tylko po prostu (w mojej ocenie) są dość nijakie. Nie dostrzegam w nich prawdy, przesłania, oryginalności. Nie pozostawiają po sobie nic w mojej głowie, a w trakcie ich czytania nie czuję się przekonana, by brnąć w te historie dalej. Bohaterowie nakreśleni przez Hall mnie nie pociągają, nie wierzę w nich, nie trzymają mojej uwagi. Koniec końców zatem, po wielu próbach i podejściach, pozostawiłam kilka opowiadań nieprzeczytanych.
Czytaliście? W której grupie jesteście? Zachwyt czy obojętność?

Oh, ile ja podejść do tej książki zrobiłam! Starałam się, naprawdę się starałam! Przyznam, że przy pierwszym sięgnięciu po zbiór opowiadań Sary Hall byłam zaintrygowana. Pierwsze opowiadanie mnie wciągnęło, poczułam się zainteresowana, do czasu aż wkroczyła magia. Ja za magią i realizmem magicznym w literaturze nie przepadam. Twardo stąpam po ziemi i taką literaturę też...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Rozmowy o przyszłości. W którą stronę zmierza świat? Grzegorz Jankowicz, Katarzyna Janowska, Michał Sowiński
Ocena 6,2
Rozmowy o przy... Grzegorz Jankowicz,...

Na półkach:

Miały być rozmowy, miało być o przyszłości, miałam znaleźć w tej książce odpowiedzi na wiele pytań. No cóż, nie znalazłam. A i rozmów zbyt wiele też nie przeczytałam. 'Rozmowy o przyszłości' to zbiór 9 rozmów i 12 esejów /opisów idei i myśli większości postaci z okładki. Jest to dość zwodniczy zabieg, bo czytelnik oczekuje zupełnie czegoś innego, widząc taką okładkę. Oczekuje błyskotliwych rozmów, zaskakujących rozwiązań, kontrowersyjnych myśli, fascynujących idei. I faktycznie, rozmowy są najciekawszą częścią tej książki, jednak i one jej nie wybroniły. Eseje są wtórne, zbyt uproszczone i nie wnoszą zbyt wiele, bo przez tę skróconą wersję streszczeń idei futurystycznych czytelnikowi wiele umyka. Mamy na przykład omówienie Yuvala Harariego na 7 czy 8 stronach. Mamy eseje o twórczości Houellebecqa i Atwood o takiej samej liczbie stron z dużą czcionką i interlinią. Mamy nawiązanie do mowy noblowskiej Olgi Tokarczuk. I o tyle o ile te rozmowy czyta się całkiem nieźle, tak odtwórczość i skrótowość analiz nasuwa jedynie wniosek, jakoby w jednym worze miało się zmieścić jak najwięcej nazwisk, idei i filozofii. Ale niestety z marnym skutkiem, bo czytelnik nie bardzo jest w stanie wyciągnąć zbyt wiele wniosków, poza zebraniem bazowych informacji, np. o wyjątkowym timingu Houllebecqa w kwestii poruszanych tematów w wydawanych książkach (to wiemy), przedstawieniem świata mizoginii i przemocy w dziełach Atwood (to wiemy) czy obawach Tokarczuk związanych z groźbą globalnej katastrofy klimatycznej (i to też wiemy). Podobała mi się rozmowa z profesorem Dariuszem Jamielniakiem, który mówi o swoich obawach dotyczących manipulacji i siania dezinformacji jako o zagrożeniu związanym z przyszłością. O problemie nadmiaru danych mówił też Ryszard Kapuściński, któremu poświęcony jest jeden esej. Podobały mi się też polemiki z ideami głoszonymi przez Harari'ego w wykonaniu wspomnianego już prof. Jemielniaka czy Grzegorza Lindenberga. Choć i one nie były w wystarczającym stopniu rozwinięte. Książka bazuje na cyklu rozmów przeprowadzonych podczas Festiwalu Conrada w Krakowie w 2018 roku (omówienia idei wielkich nazwisk pojawiły się w książce właśnie jako odniesienie do tych rozmów) i wydaje mi się, że w tej formie ten pomysł mógł być dużo bardziej przyswajalny i interesujący. Bo podejrzewam, że owe rozmowy nie były opatrzone wiekimi nazwiskami, które po prostu pojawiły się w trakcie wywiadów. Co niestety miało być chyba wabikiem dla książki, która w większej części składa się właśnie z tych opisów.

Miały być rozmowy, miało być o przyszłości, miałam znaleźć w tej książce odpowiedzi na wiele pytań. No cóż, nie znalazłam. A i rozmów zbyt wiele też nie przeczytałam. 'Rozmowy o przyszłości' to zbiór 9 rozmów i 12 esejów /opisów idei i myśli większości postaci z okładki. Jest to dość zwodniczy zabieg, bo czytelnik oczekuje zupełnie czegoś innego, widząc taką okładkę....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zupełnie nie wiem, jak opowiedzieć Wam o tej książce. Mówi się, że literaturę odczytujemy przez osobiste filtry, złożone z naszych doświadczeń, myśli, przeczytanych już książek, światopoglądów. I czytamy te książki, czasem lepsze, czasem gorsze, aż w końcu trafia się taka lektura, przy której musimy się zatrzymać, by sprawdzić, czy ktoś przypadkiem nie "gra" z nami w jakąś grę, wchodząc nam do głowy i spisując wieloletnie myśli, doświadczenia i refleksje, o których nawet nie mówiliśmy na głos, bo zdawało nam się, że i tak nikt nie jest w stanie ich zrozumieć. I to przytrafiło mi się przy lekturze "Między falami". "Nocne czuwanie" Sary Moss to była jedna z lepszych książek, jakie przeczytałam w zeszłym roku.
"Między falami" otwiera scena nagłego zatrzymania pracy serca 15-letniej Miriam. Miriam udaje się uratować, ale nikt nie wie, dlaczego jej ciało nagle się zbuntowało. Co więcej, nikt nie jest w stanie powiedzieć, czy to się nie powtórzy. I jeszcze więcej, nikt nie jest w stanie określić, czy to samo nie przytrafi się jej młodszej siostrze. Narracja prowadzona jest z perspektywy Adama, ojca dziewczynek, męża Emmy, mężczyzny "zajmującego się domem", który poświęcił swoją karierę akademicką, by żona lekarka mogła rozwijać swoją. To rzadki obraz, zarówno w literaturze, jak i w życiu w ogóle, i ciekawe jest to, jak oceniamy zachowania i myśli bohaterów, bo Emma jest dość zdystansowaną matką i żoną, zdającą się nie zauważać i nie doceniać codziennej pracy Adama (co świeci trochę analogią do "typowego" obrazu rodziny, w której to praca "matki siedzącej w domu" jest często niedoceniana i nieuznawana w ogóle za pracę).I ta nietypowość tego podziału ról jest też ukazana w tej książce przez drobne komentarze i reakcje otoczenia, które nie pojawiłyby się w sytuacji, gdyby to ojciec pracował, a matka zajmowała się domem. Dobrze jest spojrzeć na inne rozmieszczenie ról w rodzinie i sprawdzić swoje reakcje wobec poszczególnych członków. Głównym motywem tej książki jest jednak lęk o życie i zdrowie córek, lęk przed śmiercią i to, co robi on z człowiekiem. I ten lęk objawia się wielopłaszczyznowo. Wchodzimy do głowy Adama, słuchamy jego myśli i wydaje nam się, jakby na światło dzienne wychodziły bardzo głęboko skrywane myśli, pewnie czasem nawet niechciane lub takie, których nie chcemy wypowiadać, albo nawet nie mamy świadomości, że w takim kierunku one idą. Bardzo często łapałam się na tym, że Moss spisuje moje myśli. I to takie, których jestem pewna, że nie zrozumie ktoś, kto przez pewne doświadczenia nie przeszedł. Mam za sobą bardzo ciężką chorobę i równie ciężki czas spędzony na walce z nią. I czytając to, co Moss pisze o reakcjach ludzi i słowach, które w takich sytuacjach się otrzymuje ("Jesteś dzielna", "Nie potrafię sobie tego wyobrazić", "Nie wiem, jak wy sobie radzicie", "Ja bym nie dał/-a rady") zadziwia mnie to, jak bardzo to się pokrywa z tym, co czułam wtedy i czuje nadal. "Owszem, potraficie, przechodzimy przez to, przez wy przechodzilibyście w tych samych okolicznościach" lub radzisz sobie, "bo nikt nie proponuje ci alternatywy". Książka może denerwować powolną akcją (zresztą, akcji tam za wiele nie ma, to raczej psychologia, refleksje i codzienność), Adam może denerwować swoimi ciągłymi obawami (choć on sam siebie stawia na nogi i przywołuje do porządku, mając świadomość, że musi wziąć się w garść i nauczyć nowego życia, mimo tego, że się przed nim buntuje, czego też ma świadomość). W ogóle ta książka jest bardzo "świadoma". Moss pozwala Adamowi być sobą, wraz z wszystkimi obawami, błędami, pomyłkami, wadami. To samo życie, to sama prawda, to głęboko skrywane lęki, to najgorsze obawy rodziców, z którymi trzeba żyć. Bardzo bliski okazał mi się Adam i nie wiem, czy w podobny sposób bym się z nim utożsamiła, gdyby nie moje doświadczenia życiowe i moje macierzyństwo. I bardzo polubiłam Adama. Bardzo się z nim identyfikowałam. I bardzo w niego uwierzyłam. Bohaterowie wykreowani przez Moss są prawdziwi (przy okazji, Miriam jest bardzo fajną, świadomą, zaangażowaną społecznie nastolatką, równie świetnie napisaną co Adam).
"Między falami" to wyjątkowa książka, to absolutnie najlepsza książka przeczytana do tej pory w tym roku. I nie będę nikogo przekonywać do jej wyjątkowości, bo wydaje mi się, że to taki rodzaj literatury, który da się docenić tylko w przypadku bardzo bliskiego pokrewieństwa myśli, refleksji i doświadczeń. Choć mam nadzieję, że się mylę i prozę Sary Moss doceni większość.

Zupełnie nie wiem, jak opowiedzieć Wam o tej książce. Mówi się, że literaturę odczytujemy przez osobiste filtry, złożone z naszych doświadczeń, myśli, przeczytanych już książek, światopoglądów. I czytamy te książki, czasem lepsze, czasem gorsze, aż w końcu trafia się taka lektura, przy której musimy się zatrzymać, by sprawdzić, czy ktoś przypadkiem nie "gra" z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Zdecydowanie ma w sobie to "coś" literatura japońska. Ten klimat, ta powolność, ten rodzaj prowadzenia narracji, pewna cisza, prostota i jakaś taka nieuchwytność. I sięgam ostatnio po tę literaturę, bo właśnie tego niezmąconego spokoju szukam. "Zmierzch" to książka napisana pięknie, poprzedzona świetnym wstępem Karoliny Bednarz, bez którego trudno byłoby mi ją w miarę poprawnie odczytać. Bo to nie jest łatwa książka. Jest zdecydowanie trudniejsza w interpretacji niż "Ukochane równanie profesora", a owy wstęp wiele nam już na początku wyjaśnia. Mamy obraz powojennej Japonii, nastrojów panujących w kręgach arystokratycznych (jakkolwiek górnolotnie by to nie brzmiało, nie mamy tu do czynienia z wielopańskimi bohaterami). Mamy rodzinę, która próbuje odnaleźć się w powojennej rzeczywistości. Tę rzeczywistość widzimy oczami Kazuko - kobiety już doświadczonej przez los (choć te doświadczenia, ciężkie bądź co bądź, nie otrzymują zbyt wiele miejsca w powieści), która wraz z chorą matką przenosi się do domu na wieś. W pewnym momencie dowiadują się, że z wojny wróci brat Kazuko. Już sama wieść o powrocie mężczyzny wprowadza pewien zamęt i niepokój. Naoji jest bowiem uosobieniem lęków, problemów i frustracji. Oddaje mu Dazai jednak głos pod koniec powieści, dzięki czemu pozwala nam poznać jego perspektywę. Świetnie mi się czytało tę powieść. Czułam klimat powojennej Japonii, pełnej niepokoju, bezsilności, lęków czy potrzeby buntu i ucieczki. Gdy myślę jednak o fabule, nie jestem w stanie zrozumieć postępowania Kazuko. Nie umiem odczytać jej pragnienia dotarcia do mężczyzny, z którym w zasadzie nic jej nie łączy (poza przypadkowym pocałunkiem, nie z jej inicjatywy zresztą). Nie pojmuję motywacji jej zachowania i wołania o jego uwagę. To moje niezrozumienie dla głównej bohaterki zostaje trochę ostudzone przez rzeczywistość, z którą w końcu się mierzy, jednak nie umiałam się z nią utożsamić i to troszkę zaburzyło tę "płynność" opowieści.
Tłumaczenie: Mikołaj Melanowicz

Zdecydowanie ma w sobie to "coś" literatura japońska. Ten klimat, ta powolność, ten rodzaj prowadzenia narracji, pewna cisza, prostota i jakaś taka nieuchwytność. I sięgam ostatnio po tę literaturę, bo właśnie tego niezmąconego spokoju szukam. "Zmierzch" to książka napisana pięknie, poprzedzona świetnym wstępem Karoliny Bednarz, bez którego trudno byłoby mi ją w miarę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Już po przeczytaniu pierwszego akapitu 'Porozmawiaj z roślinami' wiedziałam, że przepadłam. Że ta książka mnie zachwyci, że będę do niej wracać, że będę się zatrzymywać i chłonąć te piękne i refleksyjne zdania. Ba, ja już po rekomendacji @book.z.toba i @na_czytniku przewidywałam, że to będzie bardzo 'moja' lektura. I tak też się stało. Gdy myślę o literaturze, która porusza we mnie pewne struny, to zwykle jest to proza intymna, osobista, refleksyjna, pozbawiona wartkiej akcji, za to przepełniona emocjami, ale nie tymi wyłożonymi na wierzch, a tymi skrywanymi głęboko, które bohaterowie wyciągają z siebie pod wpływem pewnych zdarzeń, mysli, obserwacji. Lubię, gdy autorzy pozwalają swoim bohaterom się rozwijać na naszych oczach, poznawać siebie, dochodzić do pewnych wniosków, uzewnętrzniać i błądzić w odkrywaniu swoich uczuć, emocji, analizowaniu swoich doświadczeń i uczuć. W 'Porozmawiaj o roślinach' wchodzimy do głowy Pauli, 42-letniej neonatolożki, która doświadcza straty podwójnej. Otóż, w wypadku ginie jej wieloletni partner. Ten sam partner, który podczas ich ostatniego spotkania oznajmij, że odchodzi do innej. Towarzyszymy zatem Pauli w analizowaniu tego, co się wydarzyło, ale też tego, co działo się wcześniej. Paula próbuje przepracować śmierć Maura oraz jego odrzucenie. Próbuje odpowiedzieć na pytania, których nie zdążyła mu zadać. Znaleźć odpowiedzi na pytania, których nie zdążyła sama sprecyzować. Musi poradzić sobie ze złością, która miesza się z żałobą. Poradzić sobie z myślami i refleksjami, które dotyczą ich związku, rutyny, codzienności. Mauro staje się odbiorcą jej słów, rozmów, które toczy w swojej głowie. To wyjątkowa, ale niełatwa proza, bo najlepiej czytać ją powoli, oszczędnie, karmiąc się każdym zdaniem. Pierwsza jej połowa podobała mi się zdecydowanie bardziej, mniej podobały mi się fragmenty dotyczące nowej znajomości Pauli. Lubię niespieszne narracje, choć w tej książce, mimo że nie dzieje się wiele w warstwie fabularnej, to wiele się dzieje w warstwie refleksyjnej i słownej. Bardzo polecam!
Tłumaczenie: Katarzyna Sosnowska

Już po przeczytaniu pierwszego akapitu 'Porozmawiaj z roślinami' wiedziałam, że przepadłam. Że ta książka mnie zachwyci, że będę do niej wracać, że będę się zatrzymywać i chłonąć te piękne i refleksyjne zdania. Ba, ja już po rekomendacji @book.z.toba i @na_czytniku przewidywałam, że to będzie bardzo 'moja' lektura. I tak też się stało. Gdy myślę o literaturze, która porusza...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Inspiracją irlandzkiej pisarski Edny O'Brien do napisania tej książki był nagłówek, jaki wyczytała w jednej z gazet, siedząc w poczekalni. Nagłówek mówił o młodej dziewczynie znalezionej wraz z niemowlęciem w lesie nigeryjskim. Dziewczynie, która uciekła z obozu Boko Haram, nie wiedziała, jak się nazywa, nie miała pokarmu w piersiach i straciła rozum. Ten nagłówek zainspirował O'Brien do przeprowadzenia dokładnego researchu i napisania powieści o nigeryjskiej dziewczynce porwanej przez ekstremistyczną organizację Boko Haram (choć nazwa bezpośrednio nie pada nigdzie w książce). Dziewczynce, która była jedną z 276 dziewcząt porwanych w lipcu 2014 - bo właśnie na tym wydarzeniu powieść została oparta (czytałam, że ponad 100 z tych dziewcząt nadal nie odnaleziono). O strachu, lęku, bezradności w obliczu przemocy fizycznej i seksualnej, o traumie, o zmuszaniu do małżeństwa i w końcu o ucieczce (to nie spojler!), która nie do końca równa się z ulgą i uwolnieniem. Książka ta jest pełna brutalności i niesprawiedliwości, która trafia jeszcze mocniej, gdy pomyśli się, że jest to mocno inspirowana prawdziwą historią. Pierwsza połowa książki mocno trzyma uwagę, natomiast rozchodzi się trochę w drugiej połowie, która opowiada o losach dziewczyny po ucieczce i powrocie do swojego miasteczka.
Książka znalazła się na długiej liście nominowanych do nagrody Women's Prize for Fiction.
Książki przesłuchałam w audiobooku.
Przeczytajcie akapit otwierający książkę, by poczuć trochę jej ducha:
'I was a girl once, but not any more. I smell. Blood dried and crusted all over me, and my wrapper in shreds. My insides, a morass. Hurtled through this forest that I saw, that first awful night, when I and my friends were snatched from the school.'

Inspiracją irlandzkiej pisarski Edny O'Brien do napisania tej książki był nagłówek, jaki wyczytała w jednej z gazet, siedząc w poczekalni. Nagłówek mówił o młodej dziewczynie znalezionej wraz z niemowlęciem w lesie nigeryjskim. Dziewczynie, która uciekła z obozu Boko Haram, nie wiedziała, jak się nazywa, nie miała pokarmu w piersiach i straciła rozum. Ten nagłówek...

więcej Pokaż mimo to