Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

„(...) mojemu agentowi, który robi wszystko, abym nie miał w życiu innych zmartwień, jak tylko wyrobienie się z kolejnymi książkami w terminie” – jedyny wart zapamiętania cytat. Jedno podziękowanie warte więcej niż tysiąc recenzji.

To moje pierwsze spotkanie z Rogozińskim, i naprawdę przystępowałem z pozytywnym nastawieniem, i naprawdę starałem się jak najdłużej tę pozytywność podtrzymywać, ale się nie udało i już. Wyrobienie się autora z terminem klawa rzecz, ale w produkcie nie ujęło mnie dosłownie nic. Fabuła jest oryginalna jak kolejny układ szkiełek w obracanym od dwóch godzin kalejdoskopie, a ani jeden żart nie przetrwał próby czasu (gdzie t wymagało już µ).

Zakładam, że Pókiśnieg nie jest nowym, całkiem nieznanym obliczem autora, więc dopisuję sobie Rogozińskiego do coraz dłuższej listy autorów tworzących światy zaludnione narratorami żyjącymi, jedzącymi i oddychającymi tylko po to, by współnarratować, by być jak strażacy, którzy w centrum szalejącego pożaru w pierwszej kolejności wdają się w wielodygresyjne monodialogi z gapiami, a wiader, sikawek i bosaków używają głównie do zaprezentowania (gapiowi, a poprzez gapia czytelnikowi), którą nogą wstali rano z łóżka i co sądzą o tym czy o tamtym. Wszyscy wyjaśniają wszystko wszystkim, nawet kiedy się skradają. Taka ich misja, jestestwo i sens. Aż sobie popatrzyłem do Internetu, czy w literaturze przedmiotu jest już opisane pojęcie „narrator rozsiany”, ale nie znalazłem. Halo, nie szuka ktoś tematu do dysertacji?

Drugim wyznacznikiem tej prozy jest logika skeczu. Zastanawiam się, czy ktokolwiek śledzi w takich powieściach fabułę.

Za mną Rogoziński, płodny zwycięzca plebiscytów wszelakich, z armią fanów czekających na 27. albo na 34. powieść. Mistrz martwych narratur. Ciamciara wtajemniczony w sposób na Zaczytadesa.

„(...) mojemu agentowi, który robi wszystko, abym nie miał w życiu innych zmartwień, jak tylko wyrobienie się z kolejnymi książkami w terminie” – jedyny wart zapamiętania cytat. Jedno podziękowanie warte więcej niż tysiąc recenzji.

To moje pierwsze spotkanie z Rogozińskim, i naprawdę przystępowałem z pozytywnym nastawieniem, i naprawdę starałem się jak najdłużej tę...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Jedna knajpka wpisała sobie w PR-owy wizerunek „niezobowiązującą atmosferę”. Kiedy spożywałem tam zamówione danie przy jednym stoliku, tuż obok, przy sąsiednim, personel – jak najbardziej niezobowiązująco – czyścił rozmrożone szuflady z chłodni. Mniej więcej tak samo ma się rzecz z zapowiedzianym na okładce tej książki „zabawnym i błyskotliwym sposobem”, w jaki Emma Southon przedstawia.

A przedstawia, oj, przedstawia – oto przed Państwem: „cholerny idiota”, „totalna świnia”, „uparty osioł”, „prawdziwy gnój”... Kiedy masz już tych błyskotliwostek po dziurki w nosie, na dobitkę Kommodus okazuje się „ciulem” (sic!), a gdy cię liczą, Karakalla próbuje uciekać „pewnie nadal sikając, biegnąc z wackiem na wierzchu”, Domicjanowi zaś wbijają sztylet „prosto w jaja”.

Trudno rozdzielić, co błyskotliwość, a co zabawność, ale któreś z nich autorka realizuje między innymi poprzez rozliczne porównania i nawiązania do współczesności: do GoodReads, Messiego, firmy Armalite, psa Hobo, Piskliwej Fromme, Jacoba Reesa-Mogga, do „jakiegoś incela na Reddicie”, do torebki Hermès Birkin...

Consilium to „coś na wzór grupy na WhatsAppie”. Ktoś rozgląda się „jak John Travolta na tym GIF-ie z »Pulp Fiction«”, a sławę można zdobyć, oskarżając Taylor Swift „no na przykład, o wysyłanie do was zatrutych listów”. Z książki można się też dowiedzieć, kto grałby Domicjana („w latach dziewięćdziesiątych Clea DuVall z uczernionymi włosami, a w osiemdziesiątych Ally Sheedy z grzywką”). I że Kaligula „dzisiaj łykałby memy jak młody rekin wodę”, a także „robiłby szalone kampanie w mediach społecznościowych, zachęcające ludzi do wsadzenia swych nowych iPhone’ów do mikrofalówki”.

W jednym miejscu autorka dogryza Cyceronowi: „Tytusowie nie pomyśleli, że istnieje jeszcze Cyceron, którego zamiłowanie do słuchania własnego głosu i patrzenia na słuchające go tłumy górowało nad wszystkim innym”. A jakieś pół książki dalej sama sobie przyklaskuje: „Wiem, że czytając to, przewracacie oczami i myślicie: »Hej, Emma, no raczej!«”. Ot, takie zderzenie samozachwytów.

Osobną kwestią jest audiobook. Lektorkę zapamiętałem, będę omijał. Nie kontroluje złożoności zdań, sypie się na wtrąceniach, rozbija pauzą frazy nierozbijalne, a z osoby o trójczłonowym imieniu robi dwie lub trzy. Czarę goryczy dopełniły „subsharyjskiej”, „haryspikach” i „defikacji”.

Jeśli jednak ktoś potrafi przeskakiwać takie rzucane pod nogi kłody, może liczyć na całkiem ciekawą książkę. Koncept, risercz, rozmach, uporządkowanie – to wszystko naprawdę da się pochwalić. Tym bardziej szkoda, że tak zmasakrowano efekt tą całkiem niepotrzebną nonszalancją.

Jedna knajpka wpisała sobie w PR-owy wizerunek „niezobowiązującą atmosferę”. Kiedy spożywałem tam zamówione danie przy jednym stoliku, tuż obok, przy sąsiednim, personel – jak najbardziej niezobowiązująco – czyścił rozmrożone szuflady z chłodni. Mniej więcej tak samo ma się rzecz z zapowiedzianym na okładce tej książki „zabawnym i błyskotliwym sposobem”, w jaki Emma Southon...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Muminek wiedział, że tam, gdzie Buka siedzi dłużej niż godzinę, nic już nigdy nie wyrośnie, bo ziemia zamiera z przerażenia. To trochę tak jak z Nowaciem. Ten wprawdzie ani myśli po buczemu tkwić czy powiewać spódnicami w głuchym milczeniu, on przeciwnie, wyprzedza na podwójnej ciągłej, jest mu śpieszno, nie poczeka, ale reszta jakby się zgadzała, to z tym niewyrastaniem z powodu zamierania. Najpiękniejsze pół godziny ich istnienia – już choćby to jedno, pierwsze z szeregu niezarastalne. Napięcie przy odbieraniu przesyłki, nie dochodzące listy z Afganistanu, siostra bliźniaczka nieboszczki, zwłaszcza ona. Granica, do której tekst nas dociska, a dociska bez krzty amortyzacji, jak u Krasznahorkaia albo nawet bardziej, pozostawi mat, szeroki pas matu.

Nować testuje naszą wytrzymałość. Miesza przemoc z refleksją. Kto wyciągnie jedno, kto drugie? Gdzieniegdzie do tekstu dodaje poduszkę powietrzną, przechodzi na czas przyszły. Padnie, ominiesz, zabraknie – a więc jeszcze nie teraz, może nawet nie większe, nie wcale. Potem dociera, że jednak. I tylko nie myśl, nie myśl, że. Nie myśl „uff! to nie to”, chciejczo i pochopnie. Bo zawrócił (nie zawróci). Przeskoczył (nie przeskoczy). Z pewnością nie jest to lektura bezinwazyjna.

Dokąd można się identyfikować z narratorem, aby móc wrócić niezmanipulowanym, z dna, zza krawędzi, do jakiego stopnia pozwolić się znieczulić? Jak obliczyć dystans? Jak zahartować hart?

Więc szukasz potwierdzenia, czegoś, co nie wykipi, nie eksploduje, rozwiercasz ziemię, ale zostaje ci dół, bo przykładałeś nie to, co trzeba. Może trzeba było kroić albo drążyć. Kopać. Więc próbujesz w innym miejscu. Na szutrze, na płocie, co istnieje w naszych głowach.

Mat Nować jest doskonałym pisarzem. Znakomicie kontroluje swój traktat w tej jakże trudnej stylistyce „naręcza trzewi”. W takiej formie można się spodziewać wszystkiego, odpłynięcia, pogubienia, a jest niesamowita dyscyplina, wątki się dopełniają, bohaterowie nie wypadają z ról. Bardzo lubię Nowaciowe dialogi, w których nikt nigdy nie dostaje forów i nie istnieją preferencyjne okienka tekstowo-czasowe dla takiego, co chciałby jak w bańce, jak sam. Ktoś mówi, ale też ktoś słucha, ktoś trawi, a potem się wcina, w duszność, w zdanie. I lądowanie nie takie twarde, jak się zapowiadało, zakuwające współwinę w gdyby, ładne. Przez wersy „Ludzi i pistoletów” z powrotem wierzę w sens czytania polskich autorów.

Muminek wiedział, że tam, gdzie Buka siedzi dłużej niż godzinę, nic już nigdy nie wyrośnie, bo ziemia zamiera z przerażenia. To trochę tak jak z Nowaciem. Ten wprawdzie ani myśli po buczemu tkwić czy powiewać spódnicami w głuchym milczeniu, on przeciwnie, wyprzedza na podwójnej ciągłej, jest mu śpieszno, nie poczeka, ale reszta jakby się zgadzała, to z tym niewyrastaniem z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Ciężko się zaczyna. I – uwaga! – wbrew temu, co można przeczytać w innych opiniach, nie jest to żadna „gwara wiejska”. Jest natomiast rekordowo zamulający koktajl środków stylistycznych: kaszel potrząsa dłonią, policzki się pną, syfon chłepcze i beka, źrenice kruszą powieki, wiatr studzi krosty i zagląda do gardła, kałuże piją niebo, ptak krztusi się nocami, ziemia się gnieździ, czoło wypluwa pot, telewizor wypluwa piosenkę... Byłaby z tego fascynująca animacja, ale w formie tekstowej to jest jak cynamon, który z przyprawy awansował na główne danie. Czasem w całym akapicie nie ma jednego czasownika nie obarczonego banałobójczym wizjonerstwem. Więc nie dziwię się, że tyle osób się z tą prozą pogniewało. Ja też po pierwszym rozdziale ją porzuciłem, tyle że ostatecznie wyszło jak wyszło i jednak przeczytałem do pełna.

Doceniłem ten styl dopiero pod koniec, podobnie jak niedomówienia, przeskoki, pomieszanie z poplątaniem i wszystkie inne szykany zastawione przez autora. Nie od połowy, nie od trzech czwartych, przebrniętych jak po grudzie. Za to teraz mogę otworzyć na dowolnej stronie i już nie ma tam wcześniej doznawanego oporu. Klucz do Oprzędka to nie mrzonka.

A książka jest przerażająca. Tak bardzo, że aż chciałoby się wyprzeć ze świadomości słowo „aktualna”.

Ciężko się zaczyna. I – uwaga! – wbrew temu, co można przeczytać w innych opiniach, nie jest to żadna „gwara wiejska”. Jest natomiast rekordowo zamulający koktajl środków stylistycznych: kaszel potrząsa dłonią, policzki się pną, syfon chłepcze i beka, źrenice kruszą powieki, wiatr studzi krosty i zagląda do gardła, kałuże piją niebo, ptak krztusi się nocami, ziemia się...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Realizm magiczny ma wielu amatorów, ale jeśli – jak to zrobiła Elżbieta Łapczyńska – zastąpić w tej gatunkowej zbitce realizm socrealizmem, to jest dopiero coś! Zmiata jak magiczne tsunami. Niech się wszystkie Latynoameryki do kupy schowają (no, może z dwoma, trzema wyjątkami).

Wiele sobie obiecywałem po tej książce, dostałem jeszcze więcej. Autorkę, zanim zrobi to ktoś inny, nazwę „polskim Ádámem Bodorem” (choć samego mnie takie etykietki drażnią), bo obudziła te same upiory i uruchomiła te same patotęsknoty, a jej Nowa Huta w odwróconej estetyce niczym nie ustępuje Sinistrze czy Jabłońskiej Polanie.

„Bestiariusz nowohucki” to wydarzenie, już jest o nim głośno, jest w finałach Gdyni, m.st. Warszawy i Nike i już zaraz nie opędzicie się od fali ocen, recenzji i opinii pełnych spojlerów i przykładów (ale i rozważań o „szukaniu odpowiedniej ontologii”, co nieco oddala od samej literackiej przygody w stanie czystym). Uprzedźcie ten szum.

Trzymam kciuki za wymianę każdej z nominacji na nagrodę.

Realizm magiczny ma wielu amatorów, ale jeśli – jak to zrobiła Elżbieta Łapczyńska – zastąpić w tej gatunkowej zbitce realizm socrealizmem, to jest dopiero coś! Zmiata jak magiczne tsunami. Niech się wszystkie Latynoameryki do kupy schowają (no, może z dwoma, trzema wyjątkami).

Wiele sobie obiecywałem po tej książce, dostałem jeszcze więcej. Autorkę, zanim zrobi to ktoś...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Teoria sześciu stopni oddalenia. Według Wikipedii (rosyjskiej i angielskiej) wysunięta w roku 1969, spopularyzowana w 1990. Obie wspominają, że koncepcja ta pojawiła się w węgierskim opowiadaniu z roku 1929. Rosyjska dodaje tu asekuracyjne „возможно”.

A już w roku 1931 niejaki Zajcew, bohater Jakowlewej, milicjant kiepsko obyty z kulturą, więc raczej nie będący na bieżąco z węgierską nowelistyką w oryginale, mówi do Niefiedowa: „Słyszałeś taką teorię, Niefiedow: wszystkich ludzi na świecie łączy sześć podań ręki?”.

To szczegół, ale znamienny. Kropla, która tylko przelała. To odpowiedź tym wszystkim, którzy piszą o odmalowaniu z pieczołowitością. W recenzji „Parabellum” Remigiusza Mroza znajomy Fidel-F2 pisze: „Niby mamy 1939 rok, a w nieustannym napięciu czekamy, kiedy te patafiany wejdą do Starbucksa w Sochaczewie i zamówią sojową latte”. U Jakowlewej czekamy, kiedy Zajcew odpali IMDb i zagra w „sześć stopni od Kevina Bacona”. Dział promocji powinien był na „realia epoki” spuścić solidną zasłonę milczenia.

Drugim powodem, dla którego sięga się po taką czy inną powieść jest nadzieja na ciekawą intrygę. Tu jest tylko schemat, a rozwiązanie zaserwowano nam tak nierealizowalne, że MacGyver byłby zażenowany. Jedyne, co ratuje tę powieść, to kilka niedomówień, ale i tak ostrzegam i odradzam.

Teoria sześciu stopni oddalenia. Według Wikipedii (rosyjskiej i angielskiej) wysunięta w roku 1969, spopularyzowana w 1990. Obie wspominają, że koncepcja ta pojawiła się w węgierskim opowiadaniu z roku 1929. Rosyjska dodaje tu asekuracyjne „возможно”.

A już w roku 1931 niejaki Zajcew, bohater Jakowlewej, milicjant kiepsko obyty z kulturą, więc raczej nie będący na bieżąco...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wyobraźcie sobie pięknie przystrojoną choinkę: bombki, lamety, łańcuszki, pierniczki, światełka – i z tego obrazu usuńcie drzewko: wszystko wisi, migocze i faluje, tylko im bardziej pod to zaglądać, tym bardziej tam nie ma choinki.

Taka właśnie jest ta powieść. Główny bohater jest wielkiej sławy detektywem. Czytam więc: „to było po sprawie Manneringa”. Albo: „prowadziłem wtedy śledztwo w sprawie jednej z najbardziej przygnębiających zbrodni (...) przyjechałem (...) zdążyłem wyrobić sobie zdanie (...) cztery dni temu to musiało wyglądać na wyjątkowo paskudną zbrodnię. Ale teraz prawda zdaje się jeszcze bardziej przerażająca (...)” – im bardziej wyciągam głowę, żeby coś dojrzeć, tym bardziej nie widzę sceny, że o dedukcji nie wspomnę. I tym bardziej zaczynam powątpiewać, czy ten narrator może być choć w ćwierci tak łebski, na jakiego się lansuje.

No dobra, myślę, to jeszcze nie Szanghaj, gdzie ma być clou. Takie ślizganie się po anielskich włosach, przy odrobinie pozytywnego nastawienia i na tym etapie, można wziąć nawet za całkiem zmyślny eksperyment.

Ale potem jest Szanghaj i w kółko czytam o „niezwykle skomplikowanej sprawie”, do której Banks „przygotowywał się latami”, i o „pilnej konieczności zażegnania głębokiego, światowego kryzysu”, ale to wciąż tylko bombki i pierniczki, a choinki ani widu.

Wreszcie przychodzi moment mającej zaprzeć dech akcji. Nasz as zjawia się w rejonie walk, mówi dowódcy, że musi (on musi, więc dowódca musi), jednym zapewnieniem anihiluje wszystkie priorytety i motywy innych, bezlitośnie kruszy je koronnym argumentem, że „czeka na niego pewna dama”, dowódca porzuca wojowanie, bo tam jest coś, o czym Banks dowiedział się przed chwilą i od przypadkowej osoby (pomimo „lat przygotowań”), a prawdopodobieństwo zawierania się sensu w tym wszystkim jest bliskie zeru.

Chciałbym być optymistą, ale wygląda to coraz irracjonalniej. Wreszcie chwytam się brzytwy: tak, to musi być to, on nie jest żadnym detektywem, tylko pacjentem zakładu dla obłąkanych i wszystko rozgrywa się w jego głowie! Jak w jednej innej książce, którą kiedyś czytałem. Pomysł niespecjalnie świeży, ale tak, to mogłoby uratować tę powieść.

Nie będzie wielkim spojlerem, jeśli zdradzę, że nie uratowało, że jednak żadnym pacjentem nie był. I że do końca cała historyjka ani się nie zbliżyła do czegokolwiek przypominającego meritum.

Ciężko uwierzyć, że z taką książką w dorobku można dostać Nobla, ale cztery gwiazdki zostawiam, bo tak druzgocące zderzenie z nicością zdarza się rzadko, więc w jakimś sensie można uznać je za ciekawe doświadczenie.

Wyobraźcie sobie pięknie przystrojoną choinkę: bombki, lamety, łańcuszki, pierniczki, światełka – i z tego obrazu usuńcie drzewko: wszystko wisi, migocze i faluje, tylko im bardziej pod to zaglądać, tym bardziej tam nie ma choinki.

Taka właśnie jest ta powieść. Główny bohater jest wielkiej sławy detektywem. Czytam więc: „to było po sprawie Manneringa”. Albo: „prowadziłem...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Być może powinienem ocenić tę powieść wyżej, bo napisana jest dobrze, czyta się sama, ale tak rozpaczliwie brak w niej choćby okruchów pozytywnego przekazu, śladu dobrych emocji, że po lekturze pozostaje absmak. Zaliczenie tych bez mała dwustu stron nijak nie cieszy.

Od samego początku wiadomo, że stanie się coś podłego, tylko jeszcze nie wiadomo, jak bardzo podłego. Autor ubiega wypadki, odchyla forhangi przyszłości („żył jeszcze trzy lata po tej tragedii” – a to dopiero półmetek, sama tragedia jest wciąż tylko zapowiedzią) i miałem nadzieję, że to taka podpucha, że coś wykręci, że czymś zaskoczy, ale płonne to były nadzieje. Jest nieubłagane grzęźnięcie – w szaleństwo, w sromotę. Wymowne jest ostateczne niezaprzątanie sobie głowy uzasadnieniem wyroku; na tym etapie, wobec wszystkich okoliczności, bezdusznym formalizmem byłoby na nie czekać.

Dla osób, którym sporą różnicę robi to, czy narracja jest w pierwszej, czy w trzeciej osobie, wątpliwą atrakcją może być taż w drugiej (na szczęście tylko od czasu do czasu).

Być może powinienem ocenić tę powieść wyżej, bo napisana jest dobrze, czyta się sama, ale tak rozpaczliwie brak w niej choćby okruchów pozytywnego przekazu, śladu dobrych emocji, że po lekturze pozostaje absmak. Zaliczenie tych bez mała dwustu stron nijak nie cieszy.

Od samego początku wiadomo, że stanie się coś podłego, tylko jeszcze nie wiadomo, jak bardzo podłego. Autor...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , , ,

Pierwszy raz czytałem ją w roku wydania, trzynaście lat temu. Za drugim razem nadal wbija w fotel czy co tam kto ma pod sobą. Trudna, bo zdania są pełne wtrąceń do wtrąceń do wtrąceń. Trzeba wybierać: albo mozolenie się nad rozbiorem logicznym każdego kolejnego zdania, albo poddanie się bezlitosnemu nurtowi złowrogiej treści. Pierwsza droga daje niezłą szkołę, przykładowo zdanie otwierające powieść liczy 134 wyrazy i ma 18 przecinków, trudno o lepszy starter dla wahających się między szkiełkiem i czuciem; druga może czytelnika roztrzaskać.

Wystawienie się na ten zmasowany napór mrozu, brudu, grozy, tłumu, demoniczności i spustoszenia wymaga hartu. Takem to czytał, okazjonalnie tylko zbaczając, dla ustalenia niedorozumianego związku, na ścieżkę dociekacza, zawsze z sukcesem. Zaufajcie narratorowi, piętrzy, pętli, ale wie, co pisze, trzyma myśl na wodzy. Końcówka, od słów „Dzieło rozkładu wyzwolone z kajdan...”, odruchowo oprotestowana przy pierwszych wersach, staje się pełnokrwistym nokautem.

Gdyby ten tekst przepisać na wielokolorowo, opatrzyć markerami, obwódkami, podkreśleniami i strzałkami, poprawić interpunkcję, niewiele, korekcie należy się uznanie, ale bez tego projekt by ciut kulał, a każde zdanie umieścić na osobnej planszy – i potem to, z pełną kontrolą nad anatomią przekazu, przeczytać na głos (najlepiej na głos Krzysztofa Gosztyły) – ależby to był audiobook!

Tymczasem pozostaje samodzielne czytanie, czynność wydawałoby się dobrze znana, bo za taką każdy na tym portalu je uważa, jednak w tym wypadku okazuje się ono sztuką pionierską, jazdą na oblodzonym stopniu, nauką chodzenia Bursy. A co znamienne, nie jest to brnięcie, lecz na zmianę przemykanie się i gnanie, z przystankami robionymi tylko po to, by nie dać się stratować setkom brutalnych buciorów.

Nie wie, o czym mówi, kto mówi, że czytanie jest ucieczką, a nie doświadczył „Melancholii sprzeciwu”.

Pierwszy raz czytałem ją w roku wydania, trzynaście lat temu. Za drugim razem nadal wbija w fotel czy co tam kto ma pod sobą. Trudna, bo zdania są pełne wtrąceń do wtrąceń do wtrąceń. Trzeba wybierać: albo mozolenie się nad rozbiorem logicznym każdego kolejnego zdania, albo poddanie się bezlitosnemu nurtowi złowrogiej treści. Pierwsza droga daje niezłą szkołę, przykładowo...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wcześniej czytałem „Ukochane równanie profesora”, nagradzane, eksponowane, wychwalane. Podobało mi się, ale mnie nie oczarowało. Dopiero drugie podejście do Ogawy mogę nazwać jej odkryciem. To było coś!

Powieść będąca zbiorem opowiadań. Każde z nich jest znakomite samo w sobie, bez innych, czytać je zapewne da się w dowolnej kolejności, ale całość, nadrzędna konstrukcja, winduje to dzieło jeszcze wyżej. Poszczególne epizody są połączone sytuacją, wspomnieniem, rekwizytem, nawet gdy nie ma gwarancji, że to ten sam chomik, te same pomidory, ten sam chór. Początkowo próbowałem ogarnąć oś czasu, następstwo zdarzeń, ale w pewnym momencie zreflektowałem się, że to nie ma żadnego znaczenia, że to taki kieszonkowy „Atlas chmur”. Ciekaw jestem, czy autorka o to dbała, czy miała to precyzyjnie rozrysowane, w łańcuszek. Dla mnie był to kłąb łopianowych rzepów (misterny, nie zgnieciony), a łańcuszek zmajstrować to sobie może każdy.

Zacząłem opinię od przywołania „Ukochanego równania...”. Tam owa niedoszłość oczarowania była skutkiem psujących wiarygodność uproszczeń. Tam nie było na nie miejsca, gryzły się z czarem narracji. Tu też się ten efekt pojawia. Na przykład serce. Prawie takie samo widywałem w „Patologach”, „Good Doctorach” i „Dr House’ach”, a mimo to w aż taką anatomię – otwór na co? na tętnicę?!! – nie uwierzę. Tyle że w tej książce mi to nie przeszkadzało. Może nawet było wskazane.

Na koniec o tytule. Myli. Można spodziewać się nie wiadomo jak dołującego klimatu, a tu nic z tych rzeczy. Niech nikt się nie nastawia, że wpadnie od tej lektury w spleen. W drżenie – proszę bardzo.

Wcześniej czytałem „Ukochane równanie profesora”, nagradzane, eksponowane, wychwalane. Podobało mi się, ale mnie nie oczarowało. Dopiero drugie podejście do Ogawy mogę nazwać jej odkryciem. To było coś!

Powieść będąca zbiorem opowiadań. Każde z nich jest znakomite samo w sobie, bez innych, czytać je zapewne da się w dowolnej kolejności, ale całość, nadrzędna konstrukcja,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Często tak jest z historiami życia, a niniejsza to potwierdza, że rozdziały o dorastaniu biją na głowę całą resztę, stanowiąc część i najdłuższą, i – jako jedyna – spójną. Każda postać ma w nich przynależne sobie miejsce, nawet jeśli pojawi się tylko na chwilę. Punkt wyjścia jest przedni. O Tajnym Stowarzyszeniu Pięciu mógłby pisać Niziurski (a gdyby się jeszcze nie onanizowali, to już na pewno). Potem jednak nieuniknienie zaczyna się gonitwa. Im dalej w las, tym bardziej po łebkach, aż do „opisu” ostatnich czterdziestu dwu lat, tym razem rekordowo skondensowanego do dwulinijkowego zdania rozpoczynającego się od „Czterdzieści dwa lata...”.

Skoro miejsca akcji i garnitury postaci zmieniają się coraz pobieżniej, to i coraz trudniej jest delektować się lekturą. Taka, weźmy, służba w Marynarce Wojennej kończy się sześć stron po zamustrowaniu, pozostawiając po sobie tylko wrażenie Wielkiej Zbędności. Trudno się doliczyć, ilu po drodze było operatorów kamery, ile seksualnych partnerek. Bohatera pojedynczego zastępuje szereg, ogonek do archetypu. Siwy na zmianę dostaje wpierdol (szereg obijających) i spuszcza wpierdol (szereg obitych), chyba że akurat kogoś rozdziewicza. Sympatyczny chłopak znad Żabiego Stawu wyrósł na irytującego dupka, który – jak sam wyznaje – lubi się „asić”. Tego aszenia się jest przesyt.

Mam zastrzeżenia do redakcji. Nie można równocześnie nazywać się Cienkoś raz i Cieńkoś sześć razy. Nie pisze się „żygacz” ani „sto dwanaście leghorn” (innych Siwy poprawiał, to ja jego też). Drażniło zbyt powszechne takanie, zwłaszcza że w tamtych czasach tę rolę pełniło raczej pytające „nie” zamiast dzisiejszego pytającego „tak”. A spontaniczne oklaski za „leporarium”, znajdźkę pierwszej wody, zgasiło powtórzenie tego wyrazu napisanego na odmianę przez „la-”. Itede, itepe.

Tym bardziej boli ta wydawnicza dywersja, że językowo rzecz jest wysmakowana, a wiele z tego, co można by wziąć za wpadkę, wcale nią nie jest. Autor bawi się słowami jak zręczny kalamburzysta, jedne wydobywa z zapomnienia, inne tworzy, docina, adaptuje, przebiera. Uratował dla potomności, bo nie zauważyli ich dotąd słownikarze, takie wyrazy jak „zapinkalać”, „dupobicie”, „Indianer”, „pysiulek” czy „spierdalantus”. Za same onomatopeje należą się laury! Tu czy tam może i trochę za bardzo wierzy w czytelnika, ale nie pozostawia go bez szans. Zapodaje naprawdę dużo naprawdę świetnych anegdot, okraszając je przebłyskami epoki – znać, że to człowiek wielu talentów. Kilka postaci zapada w pamięć. Może nawet sam Wielki Kuglarz, choć jego akurat było jak na lekarstwo i jeśli czymś ta powieść nie jest, to na pewno „historią gadającej lalki”.

Plumm-bull-Glück!

Często tak jest z historiami życia, a niniejsza to potwierdza, że rozdziały o dorastaniu biją na głowę całą resztę, stanowiąc część i najdłuższą, i – jako jedyna – spójną. Każda postać ma w nich przynależne sobie miejsce, nawet jeśli pojawi się tylko na chwilę. Punkt wyjścia jest przedni. O Tajnym Stowarzyszeniu Pięciu mógłby pisać Niziurski (a gdyby się jeszcze nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Żeby złożyć niecodzienny hołd niespokojnej wyobraźni, Cezary Harasimowicz przemierzył okupowaną Warszawę z realizmem magicznym na ramieniu. Wyszła z tego opowieść jedyna w swoim rodzaju, wielopoziomowa, poprzeplatana, pełna migawek, domniemań i marzeń. Główny bohater sukcesywnie stwarza historię Iny, mocując się z trybami i uwypuklając gramatyką, ale przede wszystkim nie ukrywając, że fabułą manipuluje, że dostępne informacje „wrzuca w koszyk” imaginacji, że „da Bóg, przyjdzie czas na weryfikację faktów”. Kiedyś. Kiedyś ktoś przeczyta te zapiski. Kiedyś o koledze z tajnych kompletów będzie głośno. Kiedyś ta wojna się skończy. Kiedyś się dowiemy. A na razie szuka – miejsca dla domysłu, czasu dla fantazmatu, akcji dla poetyckiej ułudy. Gdzie mogli się poznać? W którą stronę się uda? Jak ta czy inna okoliczność wpłynie na bieg zdarzeń? Konspiracyjnie zmienia szczegóły, szarże, pseudonimy, adresy. Duchom bliskich pozwala się sprowadzać na ziemię.

Lekturę uwiarygodniają mistrzowsko skonstruowane postacie i dialogi. Alinka, Sokół, pani Gosia, ojciec Iny, handlara z Kercelaka – każde ma swój indywidualny styl (co w literaturze powinno być normą, a jest luksusem, o którym nie od rzeczy jest uprzedzić). Starannie wymierzone poczucie humoru nie gryzie się z niewesołymi realiami. Filmowo-rewiowe tło samo przez się wymusza zapatrzenie, poczucie muśnięcia legendą.

O tej książce mogę tylko dobrze.

Żeby złożyć niecodzienny hołd niespokojnej wyobraźni, Cezary Harasimowicz przemierzył okupowaną Warszawę z realizmem magicznym na ramieniu. Wyszła z tego opowieść jedyna w swoim rodzaju, wielopoziomowa, poprzeplatana, pełna migawek, domniemań i marzeń. Główny bohater sukcesywnie stwarza historię Iny, mocując się z trybami i uwypuklając gramatyką, ale przede wszystkim nie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

To moje drugie spotkanie z tym autorem i stabilizuje się jego pozycja pewniaka. Nie że na pewno będę go czytał, ale że jeśli przydarzy mi się seria nietrafionych wyborów, to zawsze będę ją mógł przerwać Irvingiem. Bo to proza solidna, celowa, inteligentna i przewrotna. Filuternie zjadliwa. Żadnego poczucia zmarnowania czasu. Idealny kapok.

Gdyby Irving nie był pisarzem, byłby kompozytorem lawin. Potrafię go sobie wyobrazić, jak tacha na górę możliwie najbardziej niepasujące do siebie przedmioty, by w którymś momencie nadać im niepowstrzymywalny, rozmigotany, kuziemny bieg. W lawinie pt. „Aleja tajemnic” koziołkowałyby: ewolucje na trapezie, kafel madżonga, gekon, widelec, bokserski nos, telepatka, Jan Paweł II, brak odbicia w lustrze, fotel samobójcy, kowbojska piosenka i misjonarz w łajnie. Nie ma takiego zestawu haseł, z którego Irving nie zmajstrowałby spójnej, błyskotliwej historii. Tylko czytać i doceniać.

To moje drugie spotkanie z tym autorem i stabilizuje się jego pozycja pewniaka. Nie że na pewno będę go czytał, ale że jeśli przydarzy mi się seria nietrafionych wyborów, to zawsze będę ją mógł przerwać Irvingiem. Bo to proza solidna, celowa, inteligentna i przewrotna. Filuternie zjadliwa. Żadnego poczucia zmarnowania czasu. Idealny kapok.

Gdyby Irving nie był pisarzem,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Liczyłem na więcej cyberpunku w tym cyberpunku. Na przykład cyberprzestrzeń okazała się wielką nieobecną (dziś już nie wystarczy pięć razy użyć słowa „haker”), co albo sytuuje „Mrok...” poza nawiasami gatunku, albo wymusza przesunięcie nawiasów. Dla mnie to taka zwykła, futurystyczna napierdalanka bez głębszych treści. Sam pomysł na che-do nawet fajny, wizja przyszłości spójna, niezłe dialogi zgrabnie łączące dzisiejsze skrzydlate słowa z przyszłą neologią, Arseniew ze swoim „koniec kropka”, to wszystko dawało nadzieję. Powiało teatrem podczas rozmowy Rafała z Igą, ale się wtarło. Niemniej przy tych wszystkich zaletach zdarzyło się coś znamiennie sprzecznego: pewnego długiego wieczora przeczytałem cięgiem sto stron, co stanowi moją kilkudniową normę, po czym... odłożyłem książkę i zacząłem czytać inną, bo naszło mnie poczucie, że jednak chcę przed snem choć przez chwilę nad poziomy wylecieć.

A parę wieczorów później – fatalna końcówka. Zemsta miała być jasna dla celów, ale dla znakomitej większości nie była; za to później nastąpiło exposé. Samo ono nie było jeszcze najgorsze: pierwszy raz miałem poczucie, że rzeczywiście postać uświadamia postać, bo dla czytelnika nie było w tym słowotoku ani jednego nowego szczegółu. Dałoby się przełknąć, ale RJSz poprawił epilogiem...

...który mógł być jedną, krótką sceną bez paplaniny. Dlaczego ci wszyscy pisarze upierają się przy wkładaniu tysiąca wytłumaczeń w usta postaci? Doraźne powoływanie zespołu ds. podsumowania zakończonej historii wciąż nie jest postrzegane jako obciach (ciekawe, co na to stary, poczciwy i na pewno zazdrosny deus ex machina). Może to z nadkonsumpcji seriali, gdzie nie ma narratora i inaczej, czyli obrazem, nie przekaże się – jakże „niedopowiedzianych”! – niuansów dotyczących poczynionych inwestycji czy napomknień o niekompletności dokumentacji? No i dlaczego niemo sugerują, że postacie naprawdę wyjaśniają, zamiast ściemniać? Miałyby w tym jakikolwiek interes? Bo „zasłużył na to, by poznać prawdę” – i już?

Epilog skasował powieść nie tylko fabularnie, ale i technicznie. Nie lubię autorów, którzy przez dziewięć stron epilogu napawają się tym, jak to zrobili czytelnika w konia. A prawda jest taka, że wyliczone tamże zbiegi okoliczności pisarz umyślił sobie „zdmuchnąć” jak pan Ota służbę, tymczasem one były akceptowalne znacznie bardziej, niż zafundowany w zamian absurdalny scenariusz (łącznie z tymi, których wyliczający nie uwzględnił).

Wolałbym się dowiedzieć, choć to doprawdy nic nie ważyło, czy Chisaki Iwao był, czy nie był jednym z siedmiu.

Zaletą tej lektury jest odfajkowanie kolejnego pisarskiego nazwiska z listy „to meet”.

Liczyłem na więcej cyberpunku w tym cyberpunku. Na przykład cyberprzestrzeń okazała się wielką nieobecną (dziś już nie wystarczy pięć razy użyć słowa „haker”), co albo sytuuje „Mrok...” poza nawiasami gatunku, albo wymusza przesunięcie nawiasów. Dla mnie to taka zwykła, futurystyczna napierdalanka bez głębszych treści. Sam pomysł na che-do nawet fajny, wizja przyszłości...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Mam skromne doświadczenie z baśniami dla dorosłych, ale widzę to tak: gdyby wytężyć wzrok i znaleźć dziesięć różnic pomiędzy pisaniem dla dzieci i dla dorosłych, Kivirähk idzie w poprzek każdej z nich. Czułem się jak przeciągana lina. Nie mogłem się opędzić od wizji Miśka jako Misia Yogi (choć o kapelusiku, kołnierzyku czy krawacie w tekście nie ma nic, a wręcz przeciwnie), a tu nagle pada „chuj z tobą!”, jakby autor chciał swój styl na skróty udoroślić, nadzieję starszych na adult only blichtrem wulgaryzmu spełnić. Czy ten rozkrok przeszkadza w lekturze? I tak, i nie, w zależności od nastroju i nastawienia. Język też nie za bardzo pozwala się przenieść te setki lat wstecz, bo nie pasuje mi do praojców mówić „zająć stanowisko”, „idol” czy „nie życzę sobie widzieć tak ohydnych kreatur”. Jakieś mi to za współczesne, ale z drugiej strony czytanie stylizacji na drzewiej bywa na dłuższą metę męczące, a meta jest tu dłuższa, bo podczas gdy zwykła baśń ma za temat jakieś konkretne wyzwanie i temuż sprostanie, epizod plus to, co konieczne, tu mamy pełną biografię, od dzieciństwa po starość, prawdziwą quasi-rozrachunkową cegłę.

Początek jest świeży i ponętny, chce się w taką powieść zainwestować swój czas. Po zaspokojeniu pierwszej ciekawości następuje jednak chwila zwiotczenia, ale potem całość się dźwiga, choć w zupełnie innej odsłonie. Nowością są krwawe jatki, w których kibicujemy nie ofiarom, lecz sprawcom przemocy, więc pomysł, by podsunąć to młodszemu czytelnikowi, ostatecznie się już uniewłaściwia. Warto poczuć prawdziwą, a nie wyimaginowaną obcość wartości narzucanych Środkowej Europie przez Zachodnią. Jest też nieco humoru i na poziomie rozrywkowym czyta się całkiem przyjemnie. Kiedy jednak spojrzeć poza święty gaj gagów i dekoracji, gorzka opowieść o podstępnej i nieuniknionej utracie dopadnie człowieka i rozszarpie jak wilk z zatkanymi woskiem uszami.

A utraty dzisiaj mało komu brakuje.

Mam skromne doświadczenie z baśniami dla dorosłych, ale widzę to tak: gdyby wytężyć wzrok i znaleźć dziesięć różnic pomiędzy pisaniem dla dzieci i dla dorosłych, Kivirähk idzie w poprzek każdej z nich. Czułem się jak przeciągana lina. Nie mogłem się opędzić od wizji Miśka jako Misia Yogi (choć o kapelusiku, kołnierzyku czy krawacie w tekście nie ma nic, a wręcz przeciwnie),...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Aż ostrzec muszę: będzie mało o powieści, dużo zaś o korekcie. Znowu. Chciałbym odwrotnie, ale w tym przypadku się nie da. Korekta zabrała cały tlen i skradła show.

Powieść jest w porządku, ale dużo bliżej jej do przeciętności niż do czołówki. Choć jest to historia szpiegowska, nie ma w niej eksplozji, rajdów i aktów sadyzmu, co mnie akurat odpowiada. Nie jest to thriller, nawet sensacyjniakiem bym jej nie nazwał. Za to obyczajowo się broni. Gwiazdki są za powieść. Fine.

Teraz o wydaniu Kwiatów Orientu (dobrze zapamiętajcie tę nazwę!), bo choć w swoich opiniach często zwracam uwagę na fatalną korektę i wiem, że powinienem tego konika powściągać, czegoś takiego nie widziałem od „Nocnego Patrolu” Książki i Wiedzy z 2003 r. (muszę uczciwie przyznać, że wciąż niezagrożonego).

Błędów wynotowałem ponad sto pięćdziesiąt, a tak mało tylko dlatego, że nie od razu mi się chciało i nie zawsze miałem coś pod ręką do notowania. W większości są to błędy interpunkcyjne. Z uporem godnym lepszej sprawy oddzielane są przecinkami pojedyncze okoliczniki, których się nie oddziela: jako ostatni, przed dziesiątą, w tamtym miejscu, w słabym świetle, do dzisiaj, po prostu, gdzieś daleko, w takim razie, w obawie, w oczach Kiyŏnga – częściej niż rzadziej odseparowano je przecinkami, których nadpodaż jest rekompensowana ich brakiem tam, gdzie ewidentnie być powinny, przed „co”, „który”, „jak”, „ale”, „aż”, „że”, przed powtórzonym „czy”, przed powtórzonym „ani”. Czasem przyczyna braku, nadreprezentacji lub dyslokacji przecinków pozostanie nieprzeniknioną tajemnicą wydawcy.

Podejrzewam, że ten skrótowy przegląd interpunkcji nie robi odpowiednio piorunującego wrażenia, ale do sięgnięcia po książkę tylko po to, żeby się samemu przekonać, nikogo nie zachęcam. Uwierzcie jednak, że przedzieranie się przez to pole minowe było wyjątkowo traumatycznym przeżyciem. Przez najbliższy miesiąc w czytanych książkach będę widział tylko przecinki.

Interpunkcja to jeden z wielu tropów. Tu i ówdzie kuleje szyk, gubi się naprzemienność dialogu, leżą zaimki, szwankuje odmiana („zdjął z uszy”, „brak sukcesów zmusiły”) i ortografia („14-sto karatowego”, „wyksztusił”, „micro chipów”, „niewiadomo”, „mieli by”, „piąta popołudniu”, „pół otwarte usta”). Jest jeszcze sporo efektownych przykładów zarówno ze wspomnianych, jak i z innych obszarów, ale nie chcę przeciągać struny. Nie mogę natomiast, rzutem na taśmę, nie wywlec na światło dzienne dwóch bomb atomowych ignorancji, bo naprawdę byłoby szkoda trzymać je pod korcem. Aż do dzisiaj takich sekwencji nie odnajdywał nawet Google: „film Ingrid Bergmana” (str. 182) i „»Mała księżniczka« Burnetta Frances Hodgsona” (str. 150).

Dlaczego nikt nie pozywa wydawców za obrazę uczuć?

Aż ostrzec muszę: będzie mało o powieści, dużo zaś o korekcie. Znowu. Chciałbym odwrotnie, ale w tym przypadku się nie da. Korekta zabrała cały tlen i skradła show.

Powieść jest w porządku, ale dużo bliżej jej do przeciętności niż do czołówki. Choć jest to historia szpiegowska, nie ma w niej eksplozji, rajdów i aktów sadyzmu, co mnie akurat odpowiada. Nie jest to thriller,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Marcin Mortka z powodzeniem mógł zostać polskim Kingiem – w 2012 r. konkurencja była mniejsza – ale spróbował zostać Kingiem amerykańskim. Jestem ostatnim, który dąsa się na umieszczenie przez polskiego autora akcji w USA, ale musi za tym iść pewne wyczucie. Przez pół książki nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że to jest... źle przetłumaczone. Gdyby ją przełożyć na angielski, a potem z powrotem na polski, mogłaby wiele zyskać na autentyczności. Mogłoby się na przykład zgubić gdzieś to, że ludzie na amerykańskim zadupiu powszechnie zaczynają zdanie od „sęk w tym, że”. W ogóle dialogi raczej nie zachwycają, główny bohater jest niestabilny, i gdy dowiedziałem się, że właśnie pojawiła się kontynuacja (spłynęło to na mnie w okolicy drugiego rozdziału, ot, karykatura timingu), uznałem, że tę wiedzę zignoruję. Aha, zapomniałem dodać, że bardzo nie pasuje mi technika przetykania tekstu monologiem wewnętrznym diabolicznego, nietykalnego, zgredowatego mizantropa.

Ale potem te wszystkie felery zeszły na dalszy plan, bo zrobiło się naprawdę ciekawie, i choć całość opiera się na zbiegu okoliczności gigantycznym nawet jak na horrory (King by tego tak nie zostawił), między mną a powieścią zaiskrzyło. Sprytnie pomyślane i ładnie pociągnięte. Pod koniec podobało mi się już prawie wszystko, a epilog uczynił realną perspektywę wzięcia się za „Hellware”. Już mnie trochę niepokoi, w czym i ile razy będzie sęk.

Marcin Mortka z powodzeniem mógł zostać polskim Kingiem – w 2012 r. konkurencja była mniejsza – ale spróbował zostać Kingiem amerykańskim. Jestem ostatnim, który dąsa się na umieszczenie przez polskiego autora akcji w USA, ale musi za tym iść pewne wyczucie. Przez pół książki nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że to jest... źle przetłumaczone. Gdyby ją przełożyć na angielski,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Murowany kandydat do tytułu Przerost Oczekiwań Roku. Kiedy wreszcie doszło do czegoś, przy czym czytelnik ma szansę wykazać się wrażliwością, ja byłem już jak odkurzacz z workiem tak zapchanym, że nie wciągnie ani paproszka, choćby ten leżał na gładkim. Mój mocno nadwyrężony worek aż pękał od tyleż hojnie, co bezcelowo podsypanych japonizmów. Wylewały się z każdej strony w dziesiątkach nieistotnych wystąpień. Mnożyły się w pobieżnych przeglądach terminologii kultów i świąt, w nazwach stacji, potraw, modlitw, małży, cykad, odmian wiśni i lenn. Nawet imponująca liczba przypisów nie oddaje faktycznego rozmiaru tego crash testu, bo niejedno zostało objaśnione w głównym tekście, a jeszcze inne wcale nie.

Reprezentatywny wyimek z przypadkowej strony: „przez Echigo i Aizu do Nihonmatsu, minąć Kawamata, przejść przez Yagisawa i dopiero dochodziło się do Sōmy”. Gdzie indziej trafia się sześć wersów sylabizowania kuponu na wyścigi konne albo sutra nenbutsu-wasan przez cztery linijki bez jednego polskiego słowa. Z napisu na tabliczce ufundowanej przez dzielnicę Taitō dowiedziałem się, że wzgórze ma kształt moździerza suribachi i odnaleziono na nim fragmenty figur haniwa. I tak dalej. „Zwykle jem jeden koppepan”, mówi ktoś, a ja złośliwie myślę: „a nie lepiej byłoby zjeść choć jeden stoperan, przed pisaniem?”.

Wrażenie robi posłowie. Głównym ważnym problemem książki są „specjalne sprzątania” parku, które przeprowadzano nawet kilka razy na miesiąc. Autorka obmyślała tę powieść przez dwanaście lat, co lekko licząc przekłada się na kilkaset „polowań”. W tym czasie – uwaga! – poprosiła przyjaciółkę, by poszła do parku Ueno i przesłała jej treść powiadomienia (w książce zajmuje ono bitą stronę, bo reguluje kwestie terytorialne), a potem zniewalająco dodaje: zbierałam materiały w sumie trzy razy.

Uniwersytet Jagielloński po raz kolejny popisał się nonszalanckim podejściem do korekty. „Prawa?”, „wołałbym” i „kadziło” (zamiast „prawda?”, „wolałbym” i „kadzidło”), „w pół do szóstej” i „na około”, ale i tak wszystko przebija „zakuło mnie w żołądku”. Zamiast więc przejąć się losem bezdomnych z parku Ueno, zadumałem się nad dramatycznym upadkiem sztuki edytorskiej, zakutej w żołądkach obrotnych wydawców.

Murowany kandydat do tytułu Przerost Oczekiwań Roku. Kiedy wreszcie doszło do czegoś, przy czym czytelnik ma szansę wykazać się wrażliwością, ja byłem już jak odkurzacz z workiem tak zapchanym, że nie wciągnie ani paproszka, choćby ten leżał na gładkim. Mój mocno nadwyrężony worek aż pękał od tyleż hojnie, co bezcelowo podsypanych japonizmów. Wylewały się z każdej strony w...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Były obszerne fragmenty, gdy czułem się mocno skołowany, ale nie zdziwiony, jako że nie jest to moje pierwsze zetknięcie z iberoamerykańszczyzną. Prawa fizyki, lokalizacji, tożsamości i ontogenezy – zwłaszcza tej ostatniej – umniejszono o podwaliny i pozbawiono je racji, a już na pewno nie pomagały zdania jak to: „ignorancja jest wdzięczną nazwą mojego nieszczęścia, a uogólnienia są zabijające, kiedy usprawiedliwiamy w ten sposób to, co może znieść tylko nasze serce”. Mam wrażenie, że mało jest rzeczowników abstrakcyjnych, które nie pojawiłyby się tu w jakiejś konfiguracji. Tu pamięć/ryzyko bólu/celu włącza/przeżuwa margines/perspektywę wstydu/zamiaru itp. Choć są i rodzynki, „nadzieja upaprania wszystkiego” wdzięk ma niezaprzeczalny.

A potem następują istne rwiszcza, wspaniałe sceny dłuższe, jak każda cyrkowa, lub krótsze: niemowlę uczące Tristana zachowania wobec ludzi w mundurach, zstąpienie Dyrektora i Woltyżerki w brudy pozostawione przez publiczność pod ławkami, pakowanie walizki czymkolwiek nadającym się na dobytek, nieoczekiwana wymiana autografów... Dla tych warto, oj, warto.

Całość dokraszona bezlitosną okrutnością szczegółów, wciskającą się jak miłosierdzie nędzą i dramatami nie mogącymi się przebić przez obojętność. Apogeum tegoż znalazło się w wypadkach, jakie nastąpiły po powrocie Dyrektora z „kowbojskiego filmu” (mistrz Leone miał okazję przejrzeć się w krzywym zwierciadle). Ale są i gesty inne, nie pokalane, rozmowy, które nie nastąpiły.

No i ten tytuł. Że już zajęty, mogliby i powinni zazdrościć wszelcy wydawcy katechizmów.

Były obszerne fragmenty, gdy czułem się mocno skołowany, ale nie zdziwiony, jako że nie jest to moje pierwsze zetknięcie z iberoamerykańszczyzną. Prawa fizyki, lokalizacji, tożsamości i ontogenezy – zwłaszcza tej ostatniej – umniejszono o podwaliny i pozbawiono je racji, a już na pewno nie pomagały zdania jak to: „ignorancja jest wdzięczną nazwą mojego nieszczęścia, a...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Sceny-rozdzialiki tej książki są jak opadłe z drzew liście, wielka masa liści, w których się brodzi, które się rozgarnia. Pomieszane, wyczekujące, nadkruszone. Przebarwione. Takie do namalowania. I takoż chmury, farbą mlecznobiałą i ołowianoszarą. I niebo, ziarnistożółtą. I oczy, wódczanoniebieską. Tej palety nie parafrazuję.

A chmur jest dużo, są chmury, chmurki i półchmury, nieco tylko mniej motyli, są też unoszące się pyłki kurzu i niejedno patrzenie przez okno. No i jest globus, naprawdę wart nieprzegapienia.

Beckomberga to „takie miejsce, o którym wszyscy marzą i chcieliby się w nim znaleźć”. Nie przeczę, jest coś przyciągającego w jej zastoju, w jej rozwleczeniu kresu, skasowaniu marzeń. „A co z tobą?” – pyta Jackie. „Dobrze. Życie to lament i żałoba” – odpowiada Jim. Fajnie, nie? Lamentu i żałoby wprawdzie się nie odczuwa, Jim ciut przesadził, ale że na okładce napisano „zachęca do jak najpełniejszego korzystania z życia”, to kpina dekady.

Początek jest trudny. Pojawia się wiele imion bez relacji: Jim, Sabina, Lone, Edvard, Paul, Jackie, Vita. Zajęło mi trochę, aby ustalić jedno podstawowe pokrewieństwo, które wydawca ujawnił w materiale promocyjnym. Chronologia nie jest ani ostatnim kryterium. Potem przychodzi zgoda na taki rodzaj czytania.

Rozkopując hałdy scen-liści, tylko z pozoru niegroźnych i miło poszelestujących, nie sposób się w końcu nie natknąć na sprawy trudne, nieodwołalne, jedne tylko mgliście niedopowiedziane, inne ostentacyjnie nie do zaakceptowania.

Wydanie zalicza kilka wpadek: kolor ażurowy, noc rozgwieżdżona gwiazdami, rechotanie salamander, jakaś pojedyncza literówka. Klimat je rekompensuje. Nie jest to książka, którą się przeczyta i zapomni.

Sceny-rozdzialiki tej książki są jak opadłe z drzew liście, wielka masa liści, w których się brodzi, które się rozgarnia. Pomieszane, wyczekujące, nadkruszone. Przebarwione. Takie do namalowania. I takoż chmury, farbą mlecznobiałą i ołowianoszarą. I niebo, ziarnistożółtą. I oczy, wódczanoniebieską. Tej palety nie parafrazuję.

A chmur jest dużo, są chmury, chmurki i...

więcej Pokaż mimo to