-
ArtykułyAtlas chmur, ptaków i wysp odległychSylwia Stano2
-
ArtykułyTeatr Telewizji powraca. „Cudzoziemka” Kuncewiczowej już wkrótce w TVPKonrad Wrzesiński5
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 17 maja 2024LubimyCzytać358
-
Artykuły„Nieobliczalna” – widzieliśmy film na podstawie książki Magdy Stachuli. Gwiazdy w obsadzieEwa Cieślik3
Biblioteczka
2017-03-15
2017-05-10
Sycylijczyk, nie pierwszej młodości - w chwili wydania "Kształtu wody" liczył sobie 69 lat, a była to jego pierwsza powieść kryminalna - daje lekcję pisania kryminału, którą powinni wziąć sobie do serca wszelkiej maści młodsi autorzy, a szczególnie niektóre autorki, obwoływane kolejno, nie wiedzieć czemu, nowymi gwiazdami tego gatunku. Zamiast spłodzić cegłę liczącą 400-500 stron, nadmuchaną fabularnymi "wypełniaczami", zbędnymi dla przebiegu akcji, skonstruował zajmującą i inteligentną powieść kryminalną, która zajęła raptem 170 stron! W dodatku nie uciekając się do pseudo-psychologicznego bajdurzenia ani też - Camilla Läckberg, nie wierć się i słuchaj teraz! - nie męcząc czytelników i swoich bohaterów przeokropnymi przypadkami rodem z telenoweli.
Na tle wielu innych powieści kryminalnych książka Camilleriego zdumiewa uporządkowaniem, przejrzystością fabuły i zwięzłością formy. I uderza oryginalną narracją: niemal wszystkiego, co się dzieje, dowiadujemy się z dialogów. Nadaje to akcji niesłychanego tempa, a równocześnie sprawia, że czytelnik znajduje się jakby bezpośrednio w centrum wydarzeń. Wszak nie podaje mu się niczego w opisach z drugiej ręki, ale jest na miejscu i słyszy o wszystkim na własne uszy!
Książka jest może chwilami nieco wulgarna, ale wynika to z oddania żywego języka mieszkańców małej sycylijskiej miejscowości. Jest też zabawna - pomysł z telefonem od papieża ubawił mnie do łez.
Camilleri dodał energii moim szarym komórkom, chętnie poczytam dalsze powieści o komisarzu Montalbano, a i Wam polecam.
Sycylijczyk, nie pierwszej młodości - w chwili wydania "Kształtu wody" liczył sobie 69 lat, a była to jego pierwsza powieść kryminalna - daje lekcję pisania kryminału, którą powinni wziąć sobie do serca wszelkiej maści młodsi autorzy, a szczególnie niektóre autorki, obwoływane kolejno, nie wiedzieć czemu, nowymi gwiazdami tego gatunku. Zamiast spłodzić cegłę liczącą 400-500...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-01-12
2017-01-15
Bardzo osobliwie rozwija się moja znajomość z panem Stefanem. Pan Stefan królem horroru jest. A ja poznałam go przy lekturze "Oczu smoka", książki-baśni, bynajmniej nie charakterystycznej dla jego twórczości, teraz zaś spotykamy się ponownie przy okazji historii Barta Dawesa. I to znów nie horror. To zatrważająco realistyczny i prawdziwy obraz frustracji, która przekroczyła granice ludzkiej wytrzymałości. Żadnych duchów, zjaw, odmieńców, krwawych klaunów czy gości z kosmosu. A jednak chwilami nieźle przeraża, a przy tym szczerze porusza i budzi współczucie. Bo Dawes to jeden z nas. Ot, zwykły facet, w gruncie rzeczy przyzwoity i taki, którego da się lubić. Tylko zbyt wiele na niego spada, zbyt wiele go rani. Stąd współczucie. Zaś przerażenie stąd, że niejeden z nas, z pozoru działających zupełnie inaczej, może w lustrze ujrzeć w sobie zalążek takiego Dawesa. Bo ja też chwilami mam dosyć. Bo mnie też czasem coś wkurza do białości. Bo ja też ostatnio jakoś często mogłabym powiedzieć "Ja nie wiem, dlaczego, ty nie wiesz, dlaczego, Bóg najprawdopodobniej też nie wie, dlaczego. To sprawa rządu, tyle w tej kwestii."
A Ty nie?
Bardzo osobliwie rozwija się moja znajomość z panem Stefanem. Pan Stefan królem horroru jest. A ja poznałam go przy lekturze "Oczu smoka", książki-baśni, bynajmniej nie charakterystycznej dla jego twórczości, teraz zaś spotykamy się ponownie przy okazji historii Barta Dawesa. I to znów nie horror. To zatrważająco realistyczny i prawdziwy obraz frustracji, która przekroczyła...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-03-10
Co za wsysacz! Przeczytałam tę książkę niemal jednym tchem, robiąc przerwy jedynie na sprawy niezbędne, w tym na sen, ale zasiedziałam się nad nią wczoraj do późna, a dziś wyskoczyłam z łóżka przed 5.00, żeby kontynuować. Nie dało się odłożyć. Naprawdę bardzo wciągająca, a przy tym w trakcie lektury odczuwałam prawdziwy niepokój, napięcie, których bynajmniej nie budzą we mnie wszystkie powieści sensacyjne. Przy lekturze kilkunastu końcowych stron prawie zapominałam oddychać.
Sharon Bolton obmyśliła iście diabelską fabułę, od której naprawdę można dostać dreszczy. Seria koszmarnych, wyjątkowo krwawych samobójstw pośród studentów Cambridge - już samo to wystarczy, by przyśpieszyć krążenie krwi. Ale do tego przedziwne, psychodeliczne doświadczenia, męczące zwidy i powracające z najdalszych zakamarków pamięci strachy. Wydarzenia, o których nikt, nawet biegły psycholog, nie potrafi powiedzieć, czy są jedynie wytworem fiksującego umysłu, czy prawdziwymi, przerażającymi przeżyciami.
Książka skłania też do nieco smutnej refleksji, że obecnie, w dobie nadzwyczajnych możliwości technicznych i łatwego do nich dostępu, każdy bez wyjątku może stać się ofiarą wyrafinowanego stalkingu oraz zupełnie nieświadomie ulec manipulacjom wszelkiej maści zwyrodnialców. O czym warto pamiętać, umieszczając choćby wpisy na fb czy dzieląc się z innymi drogą elektroniczną nazbyt prywatnymi sprawami.
Co za wsysacz! Przeczytałam tę książkę niemal jednym tchem, robiąc przerwy jedynie na sprawy niezbędne, w tym na sen, ale zasiedziałam się nad nią wczoraj do późna, a dziś wyskoczyłam z łóżka przed 5.00, żeby kontynuować. Nie dało się odłożyć. Naprawdę bardzo wciągająca, a przy tym w trakcie lektury odczuwałam prawdziwy niepokój, napięcie, których bynajmniej nie budzą we...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-03-12
2017-03-13
Pierwsze kilkadziesiąt stron książki nudziło mnie i męczyło. Po pierwsze autor uczynił z bohatera wielbiciela futbolu i uszczęśliwia czytelnika wieloma opisami sytuacji (aktualnej dla czasu powieści) w polskiej lidze, co dla kogoś jak ja, kompletnie piłką nożną niezainteresowanego, jest niemal drogą przez mękę. Po drugie, fabuła jest mocno zakotwiczona w konkretnym miejscu i czasie. Miejsce to stolica - a wyczerpujące odniesienia do warszawskiej topografii i opisy ulic, sklepów, domów, to niezaprzeczalnie gratka dla tamtejszych mieszkańców, mogących rozpoznać swoje tereny na kartach literatury, jednak dla reszty Polski rzecz w sumie zbędna. Przywoływanie tak wielu miejsc stworzyło tylko jakiś pojęciowy splątany kłąb w mojej głowie, choć może to częściowo moja wina, bo ogólnie orientację w przestrzeni mam marną, a co dopiero w przestrzeni obcej.
Z kolei czas to początek XXI w., (konkretnie 2005 rok, bo w książce wspomniana jest śmierć Zdzisława Gierwatowskiego), co oznacza wiele odniesień do aktualnych wówczas wydarzeń i "mrugnięć" do czytelnika, czyli ironicznych uwag o ówczesnych liderach sceny politycznej. Dzisiaj, odarte z aktualności i wyzute z kontekstu, nie wydają się zabawne, a przez młodych mogą być w ogóle niezrozumiane.
Na szczęście później akcja nabiera tempa i rumieńców, zagadka plącze się coraz bardziej i fabuła bardziej przykuwa uwagę. Z tego, co poza wątkiem sensacyjnym, szczególnie ujęła mnie prezentacja tramwajowego skansenu na Bródnie - w tym momencie nawet przez chwilę żałowałam, że zupełnie nie znam Warszawy. No i nie można autorowi odmówić umiejętności dowcipnego niekiedy (i ponadczasowego) komentowania codzienności.
"Poza tym można to sprawdzić w internecie. To przecież oczywiste. W zasadzie Nowak czekał, kiedy po raz pierwszy podczas przesłuchania podejrzany zamiast odpowiedzieć na pytanie policjanta ("Co pan robił wczoraj o 23.15?") spojrzy z niechęcią na oficera i powie: "w w w. g o o g l e. c o m, sam se pan sprawdź"."
Ogólnie: nie powiem "dajże spokój" (co autor określił jako charakterystyczne dla ludzi z mojego miasta), przeczytać można. Z braku laku.
Pierwsze kilkadziesiąt stron książki nudziło mnie i męczyło. Po pierwsze autor uczynił z bohatera wielbiciela futbolu i uszczęśliwia czytelnika wieloma opisami sytuacji (aktualnej dla czasu powieści) w polskiej lidze, co dla kogoś jak ja, kompletnie piłką nożną niezainteresowanego, jest niemal drogą przez mękę. Po drugie, fabuła jest mocno zakotwiczona w konkretnym miejscu...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-05-23
To, czyli my...
Oj, już słyszę, jak się niektórzy zżymają. Toć To - to zło wcielone, duch obcy spoza naszego świata, potwór mordujący ludzi i pożerający dzieci, niczym bogin z szafy profesora Lupina żywi się naszymi lękami i z nich czerpie energię oraz pomysł na to, jak przerazić nas najmocniej. A my tu, niebodzy, bezbronni, niewinne ofiary klauna, rozdygotane ze strachu owieczki dobre...
A jednak tak. Chociaż To było katalizatorem powtarzających się od czasu do czasu erupcji okrucieństwa i przemocy, na którym potem żerowało niczym pasożyt, źródłem witalnej siły i wrotami, przez które mogło ono wejść w naszą duszę, były nasze zwykłe codzienne niegodziwości, podłości, nasze własne zło. I chociaż To zamieniało Derry w Maine we współczesną Gomorę, było jedynie przypadkiem, że trafiło akurat na to miasto. Gdyby To osiadło w jakimkolwiek innym punkcie globu, działoby się tam to samo.
Myślę, że To było jedynie nasieniem zła, które tu, wśród nas, natrafiło na wyjątkowo żyzną glebę i najlepsze okoliczności, by mościć swe cuchnące leże i płodzić obmierzłe potomstwo. Gdyby nie nasze słabości, nasze skazy, zdechłoby z głodu już u zarania ludzkości.
Horror - moralitet? Może i tak, nawet jeśli ktoś miałby prychnąć ze wzgardą. Jasne jest jednak dla mnie, że King, pisząc to przeopasłe tomisko, tak idealnie wpasowane w paradygmat gatunku, stawia równocześnie przed nami lustro, w które każe czytelnikowi zerknąć, czy aby nie mignie mu maska klauna, nałożona na jego twarz. Budzi w nas dreszcz grozy ale i zmusza do myślenia, do rozliczenia.
Co jednak najbardziej zachwyciło mnie w tej książce, to obraz dzieciństwa. Nie po raz pierwszy odkrywam, że King jest prawdziwym mistrzem w tworzeniu warstwy najzupełniej realistycznej, obyczajowej. Z niezwykłym wyczuciem i zrozumieniem portretuje tutaj garstkę dzieciaków zjednoczonych wspólnymi zabawami i tajemnicami, stojących na granicy dorosłości ale wciąż jeszcze topiących niepokój w szczenięcej beztrosce, mających swój świat przygód i zabaw, świat niepozbawiony cieni i smutków, a jednak przywoływany z nostalgią i skąpany w idyllicznym świetle. Właśnie ta wizja, z pewnością u wielu czytających wywołująca wspomnienia z własnych zielonych lat, robi najmocniejsze wrażenie podczas lektury i pozostaje w pamięci, w sercu znacznie dłużej niż samo To, dosyć wszakże kiczowate i nasuwające, szczególnie pod koniec powieści, skojarzenia z horrorami klasy B.
Taka zresztą była moja końcowa refleksja: To, dopóki było nieokreślone, nieznane, straszyło znacznie mocniej niż potem, gdy stało się bardziej zidentyfikowane, nazwane. Miałam wrażenie, że ostatnie 100 stron czyta mi się niewygodnie, całość wytraciła tempo, a ostateczna konfrontacja bohaterów z potworem, ich metafizyczne doznania, nie miały w sobie takiej siły wyrazu, jak wszystko wcześniej. Rozczarował mnie też pomysł autora na ponowne zjednoczenie przyjaciół pod koniec rozgrywki z Tym w 1958 roku - ten wątek zupełnie mi się nie podobał i nie pasował mi do wizji tych dzieciaków, tych PRZYJACIÓŁ. Myślę, że przyjaźń mieszka w innej części ciała. Dlatego ostatecznie daję 8 gwiazdek. Zamiast 10.
To, czyli my...
Oj, już słyszę, jak się niektórzy zżymają. Toć To - to zło wcielone, duch obcy spoza naszego świata, potwór mordujący ludzi i pożerający dzieci, niczym bogin z szafy profesora Lupina żywi się naszymi lękami i z nich czerpie energię oraz pomysł na to, jak przerazić nas najmocniej. A my tu, niebodzy, bezbronni, niewinne ofiary klauna, rozdygotane ze strachu...
2017-07-15
2017-11-30
2017-12-26
2017-03-24
2017-04-04
Największe rozczarowanie czytelnicze w tym roku. Znając jedynie pomysł, na jakim bazuje ta książka, liczyłam na coś wręcz olśniewającego. Bo któż z nas nie marzył, by choć na chwilę przedostać się do świata swoich ukochanych lektur? Ja sama mogłabym takich światów wymienić sporo - Stumilowy Las, Kraina Czarów, Dolina Muminków, Gormenghast, mieszkanie w Londynie przy Baker Street 221b, zamek w Elsynorze, Szmaragdowy Gród...
Niestety, ten świetny pomysł to właściwie wszystko, co można dobrego powiedzieć o "Strażniczce książek". Zamiast zachwycającej wędrówki przez literackie krainy jest tylko jakaś zagmatwana, przekombinowana, chaotyczna historyjka, na dodatek pędząca do dosyć niedorzecznego i bełkotliwego finału na złamanie karku, jakby tempem akcji autorka starała się zatuszować brak sensu. Bardziej przypominało mi to streszczenie gry komputerowej niż literaturę, a daję słowo, że znam dziesiątki lada gierek o znacznie głębszym i bardziej dopracowanym scenariuszu niż "dzieło" panny Mechthild!
Najbardziej jednak boli najzupełniej zmarnowana okazja ożywienia ikonicznych bohaterów literackich, wkręcenia ich w fabułę odmienną od ich rodzimych historii. Przecież to aż się samo prosiło! Tymczasem tych kilka pojawiających się postaci to jedynie ozdobniki, niemal martwe dodatki do scenografii, można by je swobodnie pozamieniać na inne, bo nikt ze znanych bohaterów nie miał tu nic do zagrania wg własnego, utrwalonego w literaturze "ja". Jeśli usunąć te ozdobniki i pozbawić książkę ciekawego wyjściowego pomysłu, pozostaje historyjka płaska jak blat stołu.
Rozumiem, że książka powstała z miłości do literatury, szczególnie do wybranych dzieł. Ale to za mało, by samemu zostać twórcą dzieła.
Największe rozczarowanie czytelnicze w tym roku. Znając jedynie pomysł, na jakim bazuje ta książka, liczyłam na coś wręcz olśniewającego. Bo któż z nas nie marzył, by choć na chwilę przedostać się do świata swoich ukochanych lektur? Ja sama mogłabym takich światów wymienić sporo - Stumilowy Las, Kraina Czarów, Dolina Muminków, Gormenghast, mieszkanie w Londynie przy Baker...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-05-03
2017-07-18
Poniższa ocena dotyczy całości cyklu "Silver".
Młodzieżówka jak to młodzieżówka - całkiem dobry pomysł z kretesem utopiony w dziewczyńskiej paplaninie, głównie o niczym. Póki jeszcze mowa o tajemniczych wydarzeniach, w których biorą udział bohaterowie, nie jest tak źle. Gorzej, że złośliwości pod adresem nielubianych osób wychodzą autorce wyjątkowo dobrze (krótki kurs hejtowania dla czytelników?), a gdy fabuła zaczyna schodzić na wątek młodzieńczej miłości, dla odmiany robi się minoderyjnie i infantylnie. Bo skoro rzecz adresowana do czytelników nie do końca dojrzałych, to można pisać niedojrzale?
Szkoda. Ze stylu domyślam się, że autorkę stać na dużo lepszy poziom, tylko sili się na naiwność i śmieszność schlebiającą raczej nie nazbyt wyszukanym gustom.
Największym walorem serii są przepiękne okładki. Niestety, te oszałamiające małe dzieła sztuki kryją w sobie zupełnie przeciętną zawartość.
Poniższa ocena dotyczy całości cyklu "Silver".
Młodzieżówka jak to młodzieżówka - całkiem dobry pomysł z kretesem utopiony w dziewczyńskiej paplaninie, głównie o niczym. Póki jeszcze mowa o tajemniczych wydarzeniach, w których biorą udział bohaterowie, nie jest tak źle. Gorzej, że złośliwości pod adresem nielubianych osób wychodzą autorce wyjątkowo dobrze (krótki kurs...
2017-09-29
Pozornie taka sobie, ot, historyjka o garstce nicponi, obwiesiów, pijaczków i darmozjadów. Żyją dniem dzisiejszym, zawracają w głowach miejscowym kobietom i jak każdy niebieski ptak pomysłowość i aktywność okazują dopiero wtedy, gdy trzeba zorganizować kolejny gąsiorek wina i coś na ząb (a jeszcze lepiej - "wycisnąć" od którejś ze zbałamuconych sąsiadek). Jednak Steinbeck, niezrównany piewca ubogich i wyrzuconych na margines społeczeństwa, zmienia tę opowieść w romantyczną balladę o przyjaźni, wierności, honorze i rycerskości żebraczej. O zbędności (prawie) wszystkiego. Balladę pełną subtelnego poczucia humoru i dobrotliwej ironii, rozpisaną w wyśmienitym stylu na kilku bohaterów - choć maluczkich, to skrywających wielkość w swych opitych winem i odzianych w łachmany jestestwach. Wielkość oglądaną "przez szkło", zatem pokrzywioną i zniekształconą. Opowieść o nich staje się powiastką filozoficzną, którą czytelnik winien rozstrzygnąć sam.
"Kiedy zniknęła zawartość pierwszego gąsiorka, Pilon podniósł słoik pod światło świecy i spojrzał przez szkło. - To, co się dzieje, nie jest ważne - odezwał się. - Ważna jest natomiast lekcja moralna, jaką możemy wyciągnąć z wszystkiego, co się dzieje."
Pozornie taka sobie, ot, historyjka o garstce nicponi, obwiesiów, pijaczków i darmozjadów. Żyją dniem dzisiejszym, zawracają w głowach miejscowym kobietom i jak każdy niebieski ptak pomysłowość i aktywność okazują dopiero wtedy, gdy trzeba zorganizować kolejny gąsiorek wina i coś na ząb (a jeszcze lepiej - "wycisnąć" od którejś ze zbałamuconych sąsiadek). Jednak Steinbeck,...
więcej mniej Pokaż mimo to2017-04-24
2017-11-29
"W Japonii stworzono na postawie tego komiksu serial, który doczekał się już czwartego sezonu. Zbiór nowel graficznych jest bestsellerem, a jego sprzedaż w samym tylko Kraju Kwitnącej Wiśni przekroczyła już cztery miliony egzemplarzy."
Naprawdę? Kompletnie nie rozumiem tego fenomenu. Moim zdaniem ta manga jest zupełnie mdła i na dobrą sprawę pozbawiona treści. Jej fabułę można by opisać jednym prostym zdaniem: facet snuje się po mieście, jest głodny, a potem się objada. I tyle. W każdej krótkiej graficznej historyjce, składającej się na ten tom, dosłownie właśnie to. Owszem, za każdym razem czytelnikowi prezentowane są inne dania japońskiej kuchni, w pozbawionym koloru komiksie prezentują się one jednak zupełnie nieefektownie, a większość jest do siebie z wyglądu bardzo podobna. Nie budzący sympatii główny bohater napycha się owymi daniami, całość zaś okraszona jest jego refleksjami, w których nie ma nic ani odkrywczego, ani zajmującego. Do tego dodam drewniane spolszczenie dialogów i natłok bardzo irytujących onomatopei (ze szczególnie nieapetycznym "ciam, ciam, ciam") oraz wszelakich "Yhy", "O", "Eee...".
Wyobrażam sobie, że gdyby manga bardziej skupiła się na historii kuchni japońskiej, jej odmianach, gdyby prezentowała na przykład, jak dokładnie powstają wszelkie te potrawy, zamiast raczyć nas banalnymi myślami tytułowego żarłoka, gdyby jeszcze zechciała, przynajmniej w kadrach prezentujących gotowe danie, ucieszyć oko barwami - wtedy byłaby znacznie smaczniejsza. W istniejącej formie jest to pozycja w literackim menu trudna do strawienia, w dodatku bynajmniej nie tania.
Kurczę, trzeba było dorzucić jeszcze dwie dychy i zafundować sobie solidny, smaczny posiłek!
"W Japonii stworzono na postawie tego komiksu serial, który doczekał się już czwartego sezonu. Zbiór nowel graficznych jest bestsellerem, a jego sprzedaż w samym tylko Kraju Kwitnącej Wiśni przekroczyła już cztery miliony egzemplarzy."
Naprawdę? Kompletnie nie rozumiem tego fenomenu. Moim zdaniem ta manga jest zupełnie mdła i na dobrą sprawę pozbawiona treści. Jej fabułę...
2017-12-07
2017-12-07
Pseudo poradnik, prezentujący w dowcipny sposób rozmaite "rozkosze" (czytaj: przekleństwa) posiadania kota. Początkowo było faktycznie całkiem zabawnie, ale w miarę pożerania kolejnych stron i poznawania ciemnej strony bycia szczęśliwym posiadaczem kota, coraz mniej było mi do śmiechu. Zdałam sobie sprawę, że wszelkie opisywane przez autora niewygody, nieprzyjemności, katastrofy i straty, wiążące się z obecnością kota w domu, oraz kocie przywary i paskudne cechy charakteru, choć tutaj wyolbrzymione dla większej zgrywy, są niestety faktem, nawet jeśli tylko częściowo ujawniają się u konkretnych osobników. To, o czym pisze Dawid Ratajczak, dzieje się naprawdę, choć nie występuje hurtowo w każdym domu "nawiedzonym" przez koty. Dlatego chyba warto raz jeszcze przemyśleć swój pomysł na kupno tego zwierzaka, szczególnie jeśli przywiązani jesteśmy do wystroju swego mieszkania, do swoich rzeczy, książek, roślin, bibelotów... Bo może lepiej wymarzonego kota nie mieć, niż mieć i potem szybko szukać sposobu na pozbycie się go z domu. Wbrew temu, co może się wydawać po obejrzeniu rozkosznych rysuneczków i zdjęć w Internecie oraz zabawnych filmików na youtube, koty nie są słodkimi, mięciutkimi przytulankami, zwierzaczkami do miętolenia i zabawy. To charakterne, drapieżne, obdarzone silną osobowością i bardzo niezależne zwierzęta. Choć, oczywiście, istotnie są rozkoszne, słodkie i w ogóle przeciumaśne.
Ja sama nigdy nie miałam kota, dlatego chyba padłam ofiarą tego przekłamanego internetowego wizerunku kota jako uroczego kudłacza do wiecznego tulenia i głaskania. Po lekturze książki Dawida Ratajczaka jestem rozbawiona i otrzeźwiona, tudzież wyleczona z chęci sprawienia sobie takiego futrzastego słodziaka. Dziękuję ci, książko!
Pseudo poradnik, prezentujący w dowcipny sposób rozmaite "rozkosze" (czytaj: przekleństwa) posiadania kota. Początkowo było faktycznie całkiem zabawnie, ale w miarę pożerania kolejnych stron i poznawania ciemnej strony bycia szczęśliwym posiadaczem kota, coraz mniej było mi do śmiechu. Zdałam sobie sprawę, że wszelkie opisywane przez autora niewygody, nieprzyjemności,...
więcej mniej Pokaż mimo to
Zakończenie trylogii godne wcześniejszych części. Siri Pettersen zamyka historię bezogoniastej Hirki z wielkim rozmachem, udowadniając, że całość tej opowieści została przez nią bardzo gruntownie przemyślana, a obie kontynuacje "Dziecka Odyna" są spójne i bardzo ściśle wynikają z tego, co przyniosła pierwsza część. Nie ma tu mowy o żadnym dopisywaniu na kolanie dalszych dziejów bohaterki, która źle się czuła we wszystkich światach.
Tym razem Hirka odnajduje swoją rodzinę, ale to spotkanie nie zmienia faktu, że dziewczyna tak naprawdę jest sobą, nawet jeśli rodzi to kolejne niewygody oraz poczucie dyskomfortu i niedopasowania. Pomimo wielkich zmian, Hirka pozostaje bohaterką, której czytelnik ufa i której sprzyja (choć nie ukrywam, że nie umiałam już dostrzec w niej tego dziewczątka, nieco podobnego do mojej córki).
Jedyne, co zbudziło mój niedosyt, to obraz wojny. Ponieważ był to punkt kulminacyjny całej powieści, zapowiadany jako koniec dotychczasowego stanu rzeczy i światów, w trakcie lektury przygotowywałam się na coś naprawdę wielkiego, epickiego, narracyjnie złożonego. Tymczasem wojna przemknęła na raptem kilkudziesięciu stronach. Myślałam, że to ledwie rozgrzewka, a tymczasem właśnie nastał koniec walk. Może tak miało być, w końcu trudno o długie bitwy, gdy przeciw mieczom i łukom staje magia, niemniej jestem tym trochę rozczarowana.
Zakończenie trylogii godne wcześniejszych części. Siri Pettersen zamyka historię bezogoniastej Hirki z wielkim rozmachem, udowadniając, że całość tej opowieści została przez nią bardzo gruntownie przemyślana, a obie kontynuacje "Dziecka Odyna" są spójne i bardzo ściśle wynikają z tego, co przyniosła pierwsza część. Nie ma tu mowy o żadnym dopisywaniu na kolanie dalszych...
więcej Pokaż mimo to