-
ArtykułyKsiążki o przyrodzie: daj się ponieść pięknu i sile natury podczas lektury!Anna Sierant5
-
ArtykułyTu streszczenia nie wystarczą. Sprawdź swoją znajomość lektur [QUIZ]Konrad Wrzesiński37
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 10 maja 2024LubimyCzytać422
-
Artykuły„Lepiej skupić się na tym, żeby swoją historię dobrze opowiedzieć”: wywiad z Anną KańtochSonia Miniewicz2
Porównanie z Twoją biblioteczką
Wróć do biblioteczki użytkownika2012-11-20
2012-02-01
2015-09
Pamiętam jeszcze czasy, w których seria Szklany tron opowiadała o zabójczyni, która pragnęła odzyskać wolność i niezależność... Tak, to było aż dwie książki temu. Nadszedł jednak czas, żeby raz na zawsze pożegnać się z tą tematyką i przeskoczyć na wyższe obroty. Dziedzictwo ognia Sarah J. Maas opowiada bowiem o spuściźnie Aelin Ashryver Galathynius, zaginionej królowej Terrasenu, która włada potężną magią i zamierza wyzwolić Adarlan spod jarzma tyranicznego króla. Czy może być coś jeszcze lepszego? Tak - Rowan. Ale o nim za chwilę.
Zakładam, że osoby czytające tę recenzję mają lekturę poprzednich tomów za sobą. W związku z tym nie mam żadnych oporów przed zdradzaniem faktów, które z nich pochodzą. Jeśli nie chcecie ich poznawać, ponieważ nie przeczytaliście jeszcze Szklanego tronu lub Korony w mroku, tam u góry, po prawej stronie, jest taki czerwony krzyżyk, który w mig rozwiąże Wasz problem z niechcianymi spoilerami. I wszyscy będą zadowoleni!
Fabuła Dziedzictwa ognia rozpoczyna się w jakiś czas po wydarzeniach ukazanych w finale Korony w mroku. Po męczącej podróży zabójczyni trafia do Wendlyn, gdzie spotyka się z Maeve, władczynią Fae, od której pragnie dowiedzieć się czegoś więcej o Kluczach Wyrda. Niestety, królowa odmawia pomocy, której udzieli jej wtedy, gdy na to zasłuży. Aby do tego doszło, Aelin musi opanować magię, której uczyć jej będzie książę Rowany Biały Cierń.
Teoretycznie trzeci tom to powieść, w której to Sarah J. Maas pozwala nabrać Celaenie oddechu. Teoretycznie. Na pierwszy rzut oka można uznać, że pisanie o treningu, a od czasu do czasu o tym, co dzieje się na dworze w Adarlanie, to raczej kiepski pomysł na fabułę i generalnie nuda na stu kółkach. Ale w rzeczywistości Dziedzictwo ognia wymiata - zarówno pod względem prezentowanych wydarzeń, jak i przełomowego momentu życia Aelin. I wierzcie mi, nie ma w tym ani krztyny przesadyzmu! To, co dzieje się w tej części, przeszło moje najśmielsze oczekiwania, bo znalazłam w niej wszystko, czego potrzebuję, bym książki nie czytała, lecz ją przeżywała.
Na pierwszy ogień idzie metamorfoza Celaeny. Słowo daję, myślałam, że jej natura nie może już ulec zmianie. Tymczasem w Dziedzictwie ognia zabójczyni nadal dysponuje potężnym arsenałem w postaci sarkazmu, dąsa się i denerwuje wszystkich wokół, lecz jednocześnie posiada ogromne - dużo większe niż wcześniej - pokłady empatii i oddania. Jest wierna swojemu ludowi, swoim przyjaciołom, swoim ideałom. I wszystko to w zwielokrotnieniu! Mimo że momentami nie rozumiem jej zachowania lub dochodzę do wniosku, że mogła ugryźć się w język, i tak z tomu na tom, ze strony na stronę, lubię ją coraz bardziej. Właśnie takie powinny być kobiece bohaterki - z jednej strony silne i niezależne, z drugiej kruche i łaknące czyjejś bliskości, aby poczuć się bezpiecznie.
Jeśli już jesteśmy przy Aelin, to warto wspomnieć o tym jak postrzega własne dziedzictwo. Przede wszystkim, choć jest zaginioną przed laty królową Terrasenu, wcale nie kwapi się do tego, by objąć władzę. Wręcz przed nią ucieka. Podobnie wygląda sprawa z magią. Zabójczyni nie jest gotowa, by w pełni przyjąć i zaakceptować dar, który przekazali jej we krwi przodkowie. Dziedzictwo ognia prezentuje wewnętrzną walkę dziewczyny z samą sobą - jej wątpliwości i obawy z tym związane. Odpowiedź na pytanie, czy Celaena zaakceptuje w końcu to, kim jest i jaką mocą dysponuje, znajduje się na kartach tej wspaniałej powieści.
Pora na wisienkę na torcie, czyli Rowana. Jak na wojownika Fae przystało, jest raczej sztywny i nieprzyjemny w obyciu, a na dodatek można łatwo dostrzec, że doznał w życiu jakiejś krzywdy. Na domiar złego łączy go z Maeve przysięga krwi, co nie podoba się Celaenie. Jak to w tego typu książkach bywa, bohaterowie drą ze sobą koty. Rowan bez mrugnięcia okiem okłada Aelin na treningach, a ona odwdzięcza mu się wyzwiskami lub też gromami ciskanymi z oczu. Czy z tego może wyniknąć coś dobrego? Owszem - najlepszy pairing w historii literatury. Nie zrozumcie mnie źle - między nimi do niczego nie dochodzi. Do niczego. Jednak wraz z upływem czasu oboje zmieniają swoje podejście i stają się dla siebie kimś szczególnym, przysłowiową bratnią duszą. Nie mam pojęcia co z tego wyniknie, ale jestem podobno jedną z nielicznych osób, które wietrzą w ich wątku coś więcej niż tylko przyjaźń. I jest mi z tym cholernie dobrze, bo wreszcie czuję, że mam w czymś całkowitą rację!
Co jeszcze mogę dodać do długiej listy zalet Dziedzictwa ognia? Na pewno to, że w tekście w końcu pojawiają się retrospekcje z dzieciństwa Aelin. Nareszcie miałam okazję zobaczyć oczami wyobraźni to, jakim była dzieckiem, dorastając w królewskiej rodzinie. Co jeszcze? Totalnie zaskakujące wątki Aediona, kuzyna zabójczyni i zarazem szpiega w armii króla, oraz Manon, wiedźmy z klanu Czarnodziobych, która uczy się latać na wywernie, aby po ukończonych próbach zasilić szeregi wroga. Do tego warto jeszcze dodać wątek Chaola i Doriana, który nie jest może jakiś szczególnie porywający, ale za to pięknie zamykający całość fabuły i dający nadzieję na coś lepszego.
I na sam koniec to, z czego słynie Sarah J. Maas: totalna masakra i sztylet prosto w serce. Jeśli do tej pory nie mieliście tak, że czytacie coś w kompletnej euforii, a chwilę potem zalewacie się łzami, to trzeci tom przygód Celaeny dostarczy Wam takich właśnie wrażeń. Serio, czytając finał Dziedzictwa ognia piszczałam z zachwytu nad ostatnimi scenami Aelin i Rowana, a zaraz potem płakałam jak bóbr, czytając o tym, co spotkało Doriana. Muszę przyznać, że autorka ma jaja, pisząc w sposób kojarzącym się z pewnym pisarzem, którzy szczególnie upodobał sobie uśmiercanie ważnych postaci... Dodam, że nawet mi się to podoba, bo lepsze takie emocje od ich braku. Mam nadzieję, że macie podobnie, bo coś mi się wydaje, że z tomu na tom będzie coraz ciekawiej.
Czy teraz już rozumiecie dlaczego Dziedzictwo ognia jest tak dobrą powieścią? To historia, która totalnie porywa i przenosi do świata, w którym wszystko jest możliwe. To opowieść o wielkim poświęceniu i oddaniu, nawet za cenę własnego życia. To dzieło, które rozrywa serce na milion kawałeczków i pozostawia w permanentnym stanie oczekiwania na kolejną część. Jak dla mnie - jedna z najlepszych książek tego roku. O ile nie najlepsza...
Pamiętam jeszcze czasy, w których seria Szklany tron opowiadała o zabójczyni, która pragnęła odzyskać wolność i niezależność... Tak, to było aż dwie książki temu. Nadszedł jednak czas, żeby raz na zawsze pożegnać się z tą tematyką i przeskoczyć na wyższe obroty. Dziedzictwo ognia Sarah J. Maas opowiada bowiem o spuściźnie Aelin Ashryver Galathynius, zaginionej królowej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2011-11-20
Zwieńczenie cyklu w Dziedzictwie pozostawia po sobie pewien niesmak, jakiś uparcie deprymujący zgrzyt, którego osobiście nie spodziewałam się po Paolinim. Autor okazał się być na tyle przewidywalny, że można się było domyślić wielu odpowiedzi na zadawane sobie pytania odnośnie fabuły. Szkoda, ponieważ oczekiwałam czegoś, co mnie zaskoczy i wbije w fotel. Zamiast tego otrzymałam coś, o czym wielu fanów dyskutowało już parę lat temu, kiedy w cyklu pojawiły się pierwsze zagadki. Godne pożałowania jest również materialistyczne podejście Wydawnictwa MAG, które podzieliło wcale nie tak obszerną książkę na dwa tomy, byleby tylko więcej na Paolinim zarobić. W efekcie na mojej półce stoi teraz tom pierwszy Dziedzictwa, który jest cieńszy od pierwszej części cyklu. Ot, drobna drzazga wbita w moje książkofilowe podejście do tematu.
Jednak Paolini wciąż pozostaje Paolinim. Zakochana w jego książkach od samego początku i tym razem cieszyłam się, czytając Dziedzictwo. Autor musi stale pracować, wiele mu brakuje nawet do Rowling, która przecież żadnym asem nie jest. Mimo to lektura była przyjemna i wciągająca - idealna na ponury, jesienny wieczór. Poprawę humoru zawdzięczam wielu ciekawym wątkom i wspaniałym postaciom.
Lektura tomu pierwszego zaliczam do udanych i już nie mogę się doczekać ostatniej części cyklu. Z Eragonem i Saphirą spotkam się wobec tego już w styczniu!
Zwieńczenie cyklu w Dziedzictwie pozostawia po sobie pewien niesmak, jakiś uparcie deprymujący zgrzyt, którego osobiście nie spodziewałam się po Paolinim. Autor okazał się być na tyle przewidywalny, że można się było domyślić wielu odpowiedzi na zadawane sobie pytania odnośnie fabuły. Szkoda, ponieważ oczekiwałam czegoś, co mnie zaskoczy i wbije w fotel. Zamiast tego...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-03-16
2013-01-26
Sięgając po ten tytuł, byłam przekonana, że wiem czego się po nim spodziewać. Sądziłam, że będzie to kolejna łzawa i niewyróżniająca się na tle pozostałych historia walki o możliwość skorzystania z prawa do eutanazji. Choć zapowiedź jest bardziej niż intrygująca, nie liczyłam na nic nowego. I wiecie co? Strasznie się cieszę, że jestem tylko człowiekiem i mam prawo popełniać błędy. Niedocenienie "Gwiazd naszych wina" było błędem.
John Green jest pisarzem amerykańskim, autorem bestsellerów z listy "New York Timesa". Debiutował znakomitą powieścią "Szukając Alaski", porównywaną z "Buszującym w zbożu" J. D. Salingera, opublikował następnie kilka powieści, jednak to ostatnia z nich – "Gwiazd naszych wina" – przyniosła mu ogromną poczytność i splendor. Jest laureatem licznych nagród literackich, m.in.: The Printz Medal, Printz Honor i Edgar Award. Mieszka z żoną i synem w Indianapolis. Wraz z bratem Hankiem prowadzi Vlogbrothers, jeden z najpopularniejszych projektów wideo w sieci.
Bohaterką powieści Johna Greena jest szesnastoletnia Hazel, chorująca na raka z przerzutami dziewczyna. Jej historia, choć sięgająca kilku lat wstecz, rozpoczyna się w momencie, gdy mama Hazel wysyła ją na zajęcia z grupą wsparcia, sądząc że nabawiła się depresji. Hazel tak naprawdę nie cierpi na żadną chorobę psychiczną, a jej aspołeczność wynika z potrzeby niezawierania nowych przyjaźni. Bo Hazel, nawet po specjalnej terapii, i tak kiedyś umrze. Leczenie przedłużyło jej życie o kilka lat, ale nie doprowadziło do remisji, a dziewczyna nie chce, by ktoś jeszcze, poza jej najbliższą rodziną, która i tak będzie cierpieć, doświadczył bólu związanego z jej nieuchronną śmiercią. Niezwykle szlachetna postawa, prawda?
Szlachetne pobudki, czy skrajna głupota, wszystko i tak przestaje mieć znaczenie w chwili, gdy na grupie wsparcia pojawia się Augustus i bez pardonu wkracza w życie Hazel. Dzieje się to tak nagle, że nie sposób nie uznać tego za nieprawdopodobne zrządzenie losu. Muszę jednak przyznać, że z pewnością wyszło ono na dobre zarówno Hazel, jak i Gusowi. Nasza główna bohaterka dopuszcza do siebie zainteresowanego chłopaka, który nie krzywi się na widok jej butli z tlenem. Świadomie łamie dane sobie słowo. Cieszę się, że je złamała.
Augustus to wspaniały, serdeczny chłopak po przejściach, ofiara kostniakomięsaka, który pozbawił go nogi. Gus zmuszony jest poruszać się z pomocą protezy, ale nie powiedziałabym, żeby robiło to mu jakąś różnicę. Trochę się wstydzi braku nogi, to oczywiste, ale jego filozofia życiowa nie pozwala mu zamartwiać się takimi błahostkami, skoro rak dał mu spokój i wszystko wskazuje na to, że już nie wróci.
Choć to nieprawdopodobne przy tematyce raka, to i tak zdarzało mi się zaśmiać albo po prostu uśmiechnąć. Jak wiecie, zazwyczaj dzieciom chorym na raka fundacje fundują spełnianie najskrytszych marzeń. Gus, który swego życzenia nie wykorzystał, postanowił zabrać Hazel do Amsterdamu, by ta mogła poznać swojego ulubionego pisarza. Ten gest był naprawdę wspaniały i nieważne, że autor genialnej książki okazał się pijakiem, bo sam wyjazd był strzałem w dziesiątkę. Byłam szczęśliwa, że wyjechali, spędzili ze sobą romantyczne chwile i robili, co mogli, by odgonić od siebie widmo choroby. Że choć raz żyli chwilą, nie myśląc o przyszłości.
Potem wszystko się zawaliło. Stan zdrowia jednego z nich uległ znaczącemu pogorszeniu. I tutaj zaczęły się schody z przyswajaniem treści. Emocje, które zbierały się gdzieś głęboko na dnie serca, nagle wypłynęły ze mnie nieprzerwanym strumieniem. Czym jest miłość w obliczu śmierci? Jak się zachowywać w sytuacji, gdy ktoś umiera? Gadać o tym, płakać, lamentować, czy może utrzymać nerwy na wody i zachowywać się tak, jakby tego raka nie było? Musicie wiedzieć, że niedawno byłam w identycznej sytuacji. Moja Babcia miała raka z przerzutami do wszystkich najważniejszych organów za wyjątkiem serca. W listopadzie widziałam ją po raz ostatni, w grudniu zmarła. Nasze ostatnie spotkanie nie było naznaczone widmem nieuchronnej śmierci Babci. W ogóle o tym nie rozmawiałyśmy. I Babcia była szczęśliwa. To było dla mnie ważniejsze niż moje cierpienie. Nie chciałam, by Babcia była smutna, widząc mój ból.
"Gwiazd naszych wina" to przepiękna, wzruszająca i skłaniająca do refleksji powieść. Nie można przejść obok niej obojętnie. Zawarte na okładce słowa "absolutnie genialna" wydają mi się jak najbardziej trafne. Bo rzadko kiedy można spotkać książkę o śmiertelnej chorobie, w której motywem przewodnim nie jest śmierć sama w sobie i ból towarzyszący utracie bliskich, lecz walka o swoje własne "ja" sprzed choroby. John Green wspaniale piętnuje nasze zautomatyzowane współczucie, które nierzadko sprawia chorym przykrość. Hazel i Augustus chcieli mieć normalne życie i otwarcie kpili z Bonusów Rakowych i Ostatniego Dobrego Dnia. Z kolei Dzień Niszczenia Pucharów na długo zapadnie mi w pamięć jako kwintesencja owej walki. Doprawdy, przepiękna jest ta powieść. Godna polecenia każdemu bez wyjątku. Po prostu magiczna.
Wspominając lekturę, nie mogłabym nie napomknąć o tym, że Green to mistrz wzbudzania emocji. To, co wyczynia słowami i podejmowaną, kontrowersyjną tematyką, nie jest próbą zagrania nam na emocjach. Ta powieść nie jest kolejną tanią historyjką, której zadaniem jest zrównanie z ziemią uczuć czytelnika. "Gwiazd naszych wina" to przykład książki, której fabuła wzbudza najprawdziwsze emocje bez sztucznych zabiegów służących ich wzmocnieniu. Tu nie ma miejsca na fałsz i emocjonalne przekłamanie.
Plastyczny, płynny język stylu Johna Greena uprzyjemnia lekturę. Nie zaprzeczę, jest ona gorzko-słodka, bo w jednej chwili można się śmiać, a w drugiej zalewać się łzami, ale przez ten zabieg nabiera ona realizmu. W ani jednym momencie książki nie poddałam tego w wątpliwość - mało tego - tak zżyłam się z bohaterami, że ich realne istnienie nie byłoby dla mnie zaskoczeniem. Zwłaszcza, że Green tak dobrze ich wykreował. Ponadto, jako miłośnik odniesień do innych tytułów i pokrętnych metafor, autor świetnie wplótł w powieść wątek ulubionej książki Hazel. Nie wspomnę już o pochodzeniu tytułu - "Gwiazd naszych wina"...
Kochani, jestem przekonana, że powieść Johna Greena, której premiera zbliża się wielkimi krokami, wywrze na Was ogromne wrażenie. Ogrom emocji, których doświadczycie, w pewien sposób pozwoli Wam zrozumieć potrzeby ludzi chorujących na raka. Dzięki tej książce otworzą Wam się oczy (kiedy już zejdzie opuchlizna po niekontrolowanym ataku płaczu) i zrozumiecie, czym jest miłość w obliczu nieuchronności losu.
Ocena: 6/6
Sięgając po ten tytuł, byłam przekonana, że wiem czego się po nim spodziewać. Sądziłam, że będzie to kolejna łzawa i niewyróżniająca się na tle pozostałych historia walki o możliwość skorzystania z prawa do eutanazji. Choć zapowiedź jest bardziej niż intrygująca, nie liczyłam na nic nowego. I wiecie co? Strasznie się cieszę, że jestem tylko człowiekiem i mam prawo popełniać...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-05-26
Przyznaję, że po "Igrzyska Śmierci" sięgnęłam z powodu pochlebnych komentarzy na temat trylogii Suzanne Collins oraz sukcesu filmu na podstawie pierwszego tomu. Przyznaję również, że przestraszyłam się, kiedy przeczytałam w sieci informację, że owa pochlebna opinia w rzeczywistości szyta jest grubymi nićmi, a film mocno przereklamowany - nie było jednak odwrotu, bo trylogię dostałam w prezencie urodzinowym od chłopaka.
Pewnego popołudnia poczułam wezwanie, zasiadłam do lektury i niemal całkowicie w niej zatonęłam. Skończyłam czytać po zaledwie kilku godzinach.
Ci, którzy myśleli, że „Igrzyska Śmierci” będą kolejną ckliwą historyjką ku uciesze młodych (co prawda z niebanalnym tłem rebelii, ale mimo wszystko), byli w błędzie, bowiem jest to opowieść o przetrwaniu. To opowieść o walce, którą bohaterowie toczą z bezlitosnym reżimem Kapitolu, ale przede wszystkim sami ze sobą. Nie mamy tutaj wyraźnie zarysowanej granicy między dobrem a złem, bo jak nazwać dobrym człowiekiem osobę, która bezlitośnie zabija innych ludzi? Tutaj każdy ma w sobie cząstkę i tego, i tego, a nam - czytelnikom - pozostaje to zaakceptować. Ponadto my sami musimy określić jacy według nas są bohaterowie, ponieważ Collins pozostawia to naszej wyobraźni.
Podziwiam Kotną i Gale'a, którzy muszą wybierać między karą za kłusownictwo a potrzebą wyżywienia rodzin, które głodują z powodu niedoborów żywności. Podziwiam mieszkańców Dwunastego Dystryktu, którzy codziennie walczą o przetrwanie, o każdy kęs czerstwego chleba i łyżkę słynnego gulaszu Śliskiej Sae. Podziwiam ich, bo sama już dawno bym się poddała. Tymczasem oni ciągle walczą. Trwają wbrew Kapitolowi, który dąży do całkowitego podporządkowania się wszystkich dystryktów.
Najważniejszy element książki, czyli tematyka Głodowych Igrzysk, jest trudna w jednoznacznym odbiorze. Jest pełna sprzeczności – raz przyciąga, raz odpycha. Na pewno wpływa na psychikę czytelnika, który próbuje wyobrazić sobie siebie w podobnej sytuacji, co jest trudne, a dla większości z nas – wręcz niemożliwe. Tymczasem ci ludzie, wybierani wbrew własnej woli młodzi trybuci, od lat musieli brać w tym udział. Zmuszani do odkrycia w sobie bestii, ruszali na łowy, z których wracał tylko jeden zwycięzca.
Same Igrzyska przypominają mi trochę walki gladiatorów - krwawe batalie ku uciesze widowni. Budzą wstręt, a zarazem fascynują, bo doskonale ukazują jak stopniowo z każdego trybuta ulatują resztki człowieczeńtwa. Tak, nawet Katniss zaczyna ulegać instynktom, i dlatego też jej relacje z Rue są tak ważne dla całej fabuły, przez co warto zwrócić na nie baczniejszą uwagę. To właśnie ta dziewczynka staje się zalążkiem buntu, który rodzi się w sercu Kotnej. Od tego momentu Igrzyska nie będą już takie same.
Gorąco polecam lekturę wszystkim tym, którzy nie boją się zagłębić w brutalność Głodowych Igrzysk. Tym, którym zależy na tym, by poznać ideę rebelii Trzynastki. I wreszcie tym, których interesuje zmieniająca się ludzka psychika.
Wszystko to znajdziecie w tej jednej książce. Z czystym sumieniem polecam.
Przyznaję, że po "Igrzyska Śmierci" sięgnęłam z powodu pochlebnych komentarzy na temat trylogii Suzanne Collins oraz sukcesu filmu na podstawie pierwszego tomu. Przyznaję również, że przestraszyłam się, kiedy przeczytałam w sieci informację, że owa pochlebna opinia w rzeczywistości szyta jest grubymi nićmi, a film mocno przereklamowany - nie było jednak odwrotu, bo trylogię...
więcej mniej Pokaż mimo to2013-07-24
W kwietniu miałam okazję obejrzeć kinową ekranizację "Intruza" autorstwa Stephenie Meyer, z którą znacznie częściej kojarzy się sagę o wampirach - "Zmierzch", aniżeli tę pierwszą i póki co jedyną powieść dla dorosłych w jej dorobku. Ci, co czytali moją recenzję filmu, wiedzą, że po seansie wyszłam zachwycona, a obraz szybko trafił do grona moich ulubionych. Zapewne nikogo nie zdziwi więc fakt, że zauroczona pokazaną w kinie historią, sięgnęłam po jej książkowy pierwowzór, która przeszła moje najśmielsze oczekiwania.
Na ponad pięciuset stronach zmieściła się bodaj najpiękniejsza powieść o inwazji obcej cywilizacji, z jaką kiedykolwiek miałam styczność. Niezwykle wzruszający i emocjonujący "Intruz" bije na głowę całą resztę książek Stephenie Meyer, które nie dorastają mu do pięt i nie mogą się z nim równać pod absolutnie żadnym względem. Ta wspaniała historia tak głęboko zapadła mi w pamięć, że pukam się w głowę, że nie sięgnęłam po nią wcześniej, kiedy jeszcze nie było takiego szumu wokół przygód Melanie i Wandy, najważniejszych postaci w książce. A jednocześnie cieszę się, że bum na ekranizację zwrócił moją uwagę, bo gdyby nie film pewnie nadal należałabym do grona ignorantów, którzy myślą, że skoro "Zmierzch" okazał się tak kiepski, to i inne książki Meyer muszą takie być. Otóż nic bardziej mylnego! Zresztą ja nie uważam, by wampirza saga była jakaś szczególnie zła. Płytka - owszem, ale na pewno nie kiepska!
Wyobraźcie sobie, że żyjecie na świecie opanowanym przez pozaziemską cywilizację. Niechciani goście z innej planety mogą w każdej chwili przejąć nad Wami kontrolę. Wasze życie zmienia się w koszmar, a jedynym sposobem na przetrwanie jest unikanie miast i rezygnacja z wszelkich luksusów. Jacy byście wtedy byli? Zapewne twardzi i zahartowani - tak jak Melanie Stryder, główna bohaterka "Intruza". Tej dziewczynie niestraszne są trudy i znoje, bo każdy kolejny dzień bez "robala" w głowie jest dla niej zwycięstwem. Mel ma mocno rozwinięty instynkt opiekuńczy - chroni swojego młodszego brata nawet za cenę własnego bezpieczeństwa. Jednak w obliczu miłości każdy z nas staje się słabszy. Melanie kocha nie tylko Jamie'go, ale i Jareda - chłopaka, którego poznała w trakcie jednej z licznych wypraw po jedzenie.
Miłość okazuje się silniejsza niż wola przetrwania - Mel poświęca się, gdy ich kryjówkę odkrywa zespół kosmitów zajmujących się wyłapywaniem ludzi i usiłuje popełnić samobójstwo, gdyż noszenie w sobie intruza jest dla niej gorsze niż śmierć. Jednak kosmici nie są tępymi półgłówkami i potrafią uleczyć niemal wszystkie choroby i obrażenia. Doprowadzają do porządku połamane ciało dziewczyny i wszczepiają jej do umysłu Wagabundę. Tajemnicza istota nie przewiduje jednej rzeczy: tego, że Melanie Stryder będzie się jej opierać. Początkowe słowne utarczki szybko zamieniają się w potok wspomnień zalewających świadomość Wagabundy. Kosmitka w końcu im ulega i zaczyna sprzyjać swojej nosicielce - a aby zapewnić bezpieczeństwo Mel i sobie samej, musi uciec do rebeliantów. To w ich siedzibie wszystko się zmienia, a ja nie mam sumienia, by mówić Wam o co chodzi. Ale powiem Wam jedno: dzieje się wiele, a obserwowanie tych wydarzeń to uczta dla wyobraźni. Od lektury "Gwiazd naszych wina" nie towarzyszyło mi tyle skrajnych emocji, co przy tej książce. Aż trudno uwierzyć, że za powstanie czegoś tak wyjątkowego i cudownego odpowiedzialna jest osoba, która napisała infantylną opowiastkę o zniewieściałym wampirze i jego wybrance serca...
Tak naprawdę ciężko byłoby mi powiedzieć cokolwiek złego o "Intruzie". Jest to nad wyraz piękna powieść, zawierająca wspaniałą, mądrą i wartościową opowieść, z którą grzech się nie zapoznać. Napisana jest niezwykle plastycznym, poetyckim językiem, a polskie tłumaczenie w stu procentach to oddaje, dzięki czemu czyta się ją z prawdziwym entuzjazmem. Choć od mojej pierwszej styczności z książkowym "Intruzem" minęło już trochę czasu, to i tak pozostaję pod ogromnym wrażeniem historii zamkniętej na kartach tej książki. Podziwiam autorkę za świetny pomysł na fabułę, która jest poruszająca i jedyna w swoim rodzaju, a także cieszę się, że całość zamyka się w jednym tomie. Jasne, że można byłoby zrobić z "Intruza" tasiemca, ale ja uważam, że wszystko, co było ważne w tej historii, zostało już powiedziane. I niech tak zostanie.
Gdybym miała podsumować tę powieść jednym słowem, powiedziałabym, że jest niepowtarzalna. Dostarczyła mi ona tylu wzruszeń i emocji, że wystarczy mi ich na bardzo długo. Książka nie ma żadnych wad - jest wspaniale napisana i niesie za sobą pewne przesłanie, a co za tym idzie: ma ona jakiś sens. "Intruz" jest zdecydowanie najlepszym dziełem Stephenie Meyer i nigdy nie powiem o nim niczego złego. Wszystkim moim Czytelników, którzy do tej pory nie czytali tej powieści, polecam ją z czystym sumieniem i bez żadnych wątpliwości. Jest to bowiem historia z gatunku tych, o których nigdy się nie zapomina.
Ocena: 6/6
W kwietniu miałam okazję obejrzeć kinową ekranizację "Intruza" autorstwa Stephenie Meyer, z którą znacznie częściej kojarzy się sagę o wampirach - "Zmierzch", aniżeli tę pierwszą i póki co jedyną powieść dla dorosłych w jej dorobku. Ci, co czytali moją recenzję filmu, wiedzą, że po seansie wyszłam zachwycona, a obraz szybko trafił do grona moich ulubionych. Zapewne nikogo...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-04-26
2011-12-23
2012-05-29
2012-01-26
2012-04-27
2012-04-24
2012-03-05
2013-07-30
O sprawcy dzisiejszego zamieszania na blogu, jego polski wydawca pisze tak: "Rick Yancey jest autorem kilkunastu książek, które zostały wydane w kilkudziesięciu krajach oraz zdobyły wiele nagród na całym świecie. Najnowsza powieść, "Piąta fala", to pierwsza książka science fiction w jego dorobku. Premierę miała w maju 2013 roku, a prawa do jej ekranizacji natychmiast zostały kupione przez GK Films i Sony Pictures. Kosmici i koniec świata to tematy, którymi Yancey jest zafascynowany. W 2004 roku rzucił pracę i od tego czasu pisze prawie codziennie, bo uważa, że to najlepsza droga, by marzenia stały się rzeczywistością". [źródło]
Ze swojej strony chciałabym również dodać, że autor jest sympatycznym geniuszem, a także sadystą, gdyż dopiero co wydał pierwszą część trylogii, którą początkuje "Piąta Fala", a potem okrutnie napisał na swoim fanpejdżu, że kontynuacji możemy się spodziewać najwcześniej w przyszłe wakacje. Taka informacja dla osoby, która skakała po łóżku w trakcie czytania finałowych scen w powieści, z frustracji niemal rwąc sobie włosy z Bogu ducha winnej głowy, to prawdziwy cios w serce. I tak, dobrze się domyślacie: tą osobą byłam ja.
Kiedy na ziemskim nieboskłonie pojawił się statek-matka obcej cywilizacji z komosu, nikt z nas nie był przygotowany na to, co nastąpi. Cztery Fale - Ciemność, Powódź, Zaraza, Uciszacze - niczym Czterej Jeźdźcy Apokalipsy pochłonęli siedem miliardów ludzkich istnień. Piąta Fala, na którą czekały niedobitki ludzkości ocalałej z poprzednich ataków, miała jedynie zwieńczyć dzieło zniszczenia najeźdźców. Problem w tym, że nikt z nas nie wiedział, czego się spodziewać po istotach, które doszczętnie zrujnowały życie na Ziemi...
Cassiopeia Sullivan jest przekonana o tym, że jest ostatnią żyjącą osobą na świecie. Wszyscy jej bliscy i przyjaciele albo zginęli, albo - jak jej młodszy braciszek Sammy - zostali zabrani do miejsca, które wojsko uważa za bezpieczne. Dla nastoletniej dziewczyny walka o przetrwanie w tak trudnych warunkach musi być nie lada wyzwaniem, ale Cassie jest niezwykle odważna i niestraszne jej spanie w lasach i niedożywienie. Trzeba przyznać, że nie brakuje jej ikry - w końcu wędruje sama, bez niczyjej pomocy i robi wszystko, by odnaleźć brata. Być może nie jest to najlepsze rozwiązanie, ponieważ w końcu, gdy przychodzi co do czego, ktoś zaczyna na nią polować. Dziewczyna zostaje ranna w nogę, ale od śmierci ratuje ją tajemniczy chłopak, Evan Parker, który - podobnie jak ona - stracił wszystko. Do czego doprowadzi ich spotkanie?
"Piąta Fala" to książkowa petarda i piszę to z czystym sercem, wiedząc, że wielu z Was będzie tą lekturą zachwycona. Nie dziwcie się wcale, że wytwórnie rzuciły się na prawa do ekranizacji jak hieny na ofiarę - oni wiedzą, co robią. Tak samo Otwarte wiedziało, gdzie ulokować swoje pieniądze, bo wydanie fenomenalnej książki Ricka Yanceya było strzałem w dziesiątkę. Wróżę jej obiecującą przyszłość i ogromną popularność.
Dlaczego ta powieść tak mi się spodobała? Przede wszystkim dlatego, że w jakiś sposób kojarzy mi się z serią "Gone" Michaela Granta. Zresztą obaj autorzy mają ze sobą coś wspólnego, a mianowicie: wiedzą, o czym piszą, a także robią to obrzydliwie dobrze. "Piąta Fala" w istocie dopracowana jest pod każdym względem, z dbałością o detale, a jest przy tym surowa i brutalna. Autor niczego na siłę nie koloryzuje, ukazuje świat w szarych barwach i kreśli ponurą wizję przyszłości, a to w apokaliptycznych książkach cenione jest najbardziej. Rick Yancey zna się na rzeczy i raczej nie znajdzie się osoba, która tego nie dostrzeże i nie pochwali. Oprócz wątku świata po upadku ludzkości, bardzo dobrze prezentuje się również wątek kosmicznych najeźdźców. Wizja autora jest w moim odczuciu nader przekonująca i sensowna - i tutaj z kolei załącza mi się kojarzenie z "Intruzem", dzięki czemu darzę tę powieść jeszcze większą miłością.
Ogromnym jej atutem jest również to, że fabuła nie jest jednoznaczna! Jednej rzeczy można się spodziewać, ale wszystkie pozostałe wątki są pogmatwane, skomplikowane, na pozór jasne i proste, a jednak zmuszające czytelnika do ciągłej analizy pod wieloma kątami. Yancey nie podaje gotowych rozwiązań na tacy, woli, byśmy sami dochodzili do prawdy, niejednokrotnie błądząc wśród wielu teorii. Jest to absolutnie genialne posunięcie - uwielbiam, gdy książka nie jest "tylko tekstem" i angażuje czytelnika w rozgrywające się wydarzenia. Musielibyście widzieć moje zachowanie w trakcie lektury! Rozmawianie z bohaterami to jedno z mniejszych dziwactw, które wyprawiałam przy "Piątej Fali".
A propos bohaterów: Cassie to wypisz-wymaluj Katniss Everdeen z "Igrzysk Śmierci". I nie mam tu wcale na myśli tego, że autor podkradł pomysł Suzanne Collins. Chodzi o to, że główna bohaterka jest silna, zdecydowana, oszczędna w słowach i odważna. Cassie niczym Kosogłos jest twarda i nie do złamania, choć - rzecz jasna - nie stroni od ukazywania emocji. Do tego wyposażona jest w dość cięty język, co przyjęłam z przyjemnością po fali potulnych baranków. Takie bohaterki lubię! Jeśli zaś mowa o Evanie... To niech Wam wystarczy zdanie: kocham go prawie tak mocno jak Roberta Downeya Juniora. Ci, co mnie znają, wiedzą, że na punkcie odtwórcy roli Iron Mana mam zwyczajnie świra, dlatego Evan Parker może być dumny ze swojego drugiego miejsca. No, ewentualnie trzeciego, bo jest jeszcze Gus Waters z "Gwiazd naszych wina" Greena...
Najnowsza powieść Ricka Yanceya to istny majstersztyk. Zaciekawiła mnie już od pierwszej strony, przy czym moje zainteresowanie utrzymało się aż do samego końca. Napisana jest świetnym i niewymuszonym stylem, który jest przejrzysty i zrozumiały, co ułatwia lekturę, a raczej wzmacnia zachwyt nad książką. Mało tego, występują w niej nietuzinkowi bohaterowie, których po prostu nie da się nie kochać, zaś fabuła wciąga jak ruchome piaski i nic, tylko patrzeć, jak będę skomleć na stronie autora, by pisał szybciej.
Nie będę Wam mówić, że najlepiej samemu przekonać się o walorach "Piątej Fali", bo to już doskonale wiecie. Powiem Wam za to coś innego: jeśli żal Wam pieniędzy na nowe książki, to powieść Ricka Yanceya będzie pierwszą powieścią, której kupna nie będziecie żałować. A teraz bez żartów... Marsz do księgarni, bowiem wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że pierwszy nakład szybko się wyczerpie. Ocena książki? Poza skalą. Ale z uwagi na konwencję daję sześć, zaznaczając, że i tak jest to zbyt mało jak na taki murowany hit.
Ocena: 6/6
O sprawcy dzisiejszego zamieszania na blogu, jego polski wydawca pisze tak: "Rick Yancey jest autorem kilkunastu książek, które zostały wydane w kilkudziesięciu krajach oraz zdobyły wiele nagród na całym świecie. Najnowsza powieść, "Piąta fala", to pierwsza książka science fiction w jego dorobku. Premierę miała w maju 2013 roku, a prawa do jej ekranizacji natychmiast...
więcej mniej Pokaż mimo to2012-01-28
2012-04-27
„Dusze przemierzają wieki, jak chmury przemierzają niebo i choć ani kształt chmury, ani barwa, ani wielkość nigdy takie same nie zostają, ciągle jest chmurą. I tak samo z duszą jest. Kto rzec może, skąd chmura przywiała? Albo kto tą duszą będzie jutro?”
Dokładnie 7 listopada 2012 roku, na krótko przed premierą filmu o tym samym tytule, Uczta Wyobraźni Wydawnictwa MAG wzbogaciła się o kolejny bestseller wart naszej uwagi - "Atlas Chmur" autorstwa Davida Mitchella. Ten brytyjski pisarz napisał zaledwie cztery powieści. Dwie z nich, w tym omawiany w tej recenzji "Atlas Chmur", bez większych trudności zdobyły uznanie wśród krytyków literackich i czytelników, a także zostały nominowane do najbardziej prestiżowej brytyjskiej Nagrody Bookera.
Gdybym za każde "Och!" wypowiadane w zachwycie podczas lektury dostawała 10 zł, to już od dawna stać by mnie było na czytnik e-booków, o którym marzę. Powiem bez ogródek i z ręką na sercu: "Atlasu Chmur" się nie czyta, tylko się przeżywa, bowiem ta powieść jest wybitnym majstersztykiem.
Genialna fabuła skonstruowana jest z sześciu odrębnych historii, zbudowanych mniej więcej na zasadach łańcucha asocjacyjnego - jeden element łączy się z drugim, drugi z trzecim, etc. Ten ciekawy zabieg literacki stawia Davida Mitchella pośród pisarzy eksperymentujących ze stylem, dążących do oryginalności i skutecznego sposobu na to, by odbiorca był zaskoczony, a przez to jeszcze bardziej zaciekawiony lekturą i zaangażowany w opowiadaną historię. Autor "Atlasu Chmur" poszedł jednak o krok dalej i każdą z sześciu części powieści napisał w zupełnie innym stylu, a nawet (!) języku. Pierwsza i ostatnia historia to najtrudniejsze w odbiorze fragmenty, ponieważ cechują się albo słownictwem z początku XIX wieku, albo słownictwem zacofanym, którym posługują się ludzie z przyszłości, niestety, malowanej ciemnymi barwami, gdyż dla świata oznacza ona Upadek. Nie chciałabym absolutnie nawet w minimalnym stopniu nakreślać fabuły, ponieważ jest ona na tyle facynująca i wciągająca, że o wiele lepiej będzie samemu się z nią zapoznać.
Generalnie "Atlas Chmur" to dzieło trudne w odbiorze. Nie jest to błahy temat, z którym nikt nie będzie miał problemu się zapoznać. Powieść Mitchella na pewno nie jest dla wszystkich - po prostu trzeba brać pod uwagę to, że przy czytaniu "Atlasu Chmur" trzeba będzie myśleć. Ta powieść zmusza nas do refleksji nad własnym życiem, nad tym, dokąd dąży ludzkość, a także czym jest, a czym powinno być człowieczeństwo. Są to poważne tematy i z pewnością po dzieło Mitchella nie powinny sięgać osoby, które nie lubią się zastanawiać nad sensem życia i wolą czytać coś wyłącznie dla rozrywki. "Atlas Chmur" nie służy rozrywce - sięga dużo głębiej, jest refleksyjny i porusza ludzką wyobraźnię, jednocześnie bazując na gamie uczuć, od radości i przyjemności aż po smutek i żal. Czytając tę powieść, przeszłam przez wszystkie te stadia.
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że "Atlas Chmur" to metafora ludzkości. Pokazuje dokąd dąży i jak może się to dla nas skończyć. Z przerażeniem doszłam do wniosku, że era, w której teraz żyjemy, era konsumpcjonizmu, to jeden z ostatnich etapów przez upadkiem ludzkości. I choć w naszym przypadku nie wygląda to aż tak futurystycznie, jak w historii Sonmi ~451, to nie sposób nie zauważyć pewnych podobieństw. Czy faktycznie świat powinien dzielić się na równych i równiejszych? Czy pogoń za sukcesem i uznaniem naprawdę oznacza szcząście? A co jeśli z dnia na dzień to utracimy? "Atlas Chmur" w sposób wyjątkowo ponury pokazuje, że dążymy ku samozagładzie. I choć nie potrafię jednoznacznie określić, czym według autora jest ów Upadek, to bez trudu jestem w stanie wyobrazić sobie, jak mogą potoczyć się losy Ziemi. Jak nie wojna, to klęska żywiołowa, do której doprowadzimy poprzez nadmierną eksploatację zasobów natury i rosnący popyt na dobra nieodnawialne, których wciąż nie jesteśmy w stanie zastąpić czymś innym. Można powiedzieć, że nasza inteligencja rośnie, ale nadal nie potrafimy z niej korzystać. Zamiast ratować świat, zajmujemy się wynalazkami, których zadaniem jest ułatwić nam życie. David Mitchell w swoim dziele udowadnia, że powoli, lecz skutecznie staczamy się po równi pochyłej ku efektownemu końcowi. I jeśli nic z tym nie zrobimy, to w przeciągu dziesiątek, może setek lat cofniemy się do czasów łowiectwa i zbieractwa, życia w chatach, na słomiankach, i politeizmu wspomaganego krwawymi, bezsensownymi ofiarami.
Jeśli tylko czujecie się na siłach i jesteście gotowi wyciągnąć własne, niekoniecznie pozytywne, wnioski z tego, co dzieje się wokół - KONIECZNIE sięgnijcie po "Atlas Chmur". Jest to dzieło, które nie tylko otworzy Wam oczy, ale i pozwoli ustalić nowe priorytety - bowiem głównym, w moim odczuciu - przesłaniem, które płynie z "Atlasu Chmur", jest nadzieja i to, że nawet ja, jako jednostka, jestem w stanie coś z tym zrobić. Pamiętajcie o tym, czytając tę powieść. Być może któreś pokolenie dokona tego, czego my raczej już nie zdążymy zrobić...
Ocena: 6+/6
„Dusze przemierzają wieki, jak chmury przemierzają niebo i choć ani kształt chmury, ani barwa, ani wielkość nigdy takie same nie zostają, ciągle jest chmurą. I tak samo z duszą jest. Kto rzec może, skąd chmura przywiała? Albo kto tą duszą będzie jutro?”
więcej Pokaż mimo toDokładnie 7 listopada 2012 roku, na krótko przed premierą filmu o tym samym tytule, Uczta Wyobraźni Wydawnictwa MAG...