Malarz dusz Ildefonso Falcones 7,2

ocenił(a) na 66 tyg. temu Zasadnicza akcja powieści toczy się w Barcelonie w pierwszej dekadzie XX wieku, gdy Hiszpania ugrzęzła w kryzysie spowodowanym klęską w wojnie ze Stanami Zjednoczonymi na Karaibach (Kuba) i na Pacyfiku (Filipiny) w 1898 roku, miasto było areną z jednej strony działalności radykalizujących się organizacji politycznych: anarchistów, socjalistów i republikanów oraz odgrywających coraz większą rolę separatystów katalońskich, z drugiej krwawych akcji pacyfikacyjnych policji i wojska, zasadniczą ideologią mas stał się antyklerykalizm, wreszcie – co stanowi newralgiczny komponent świata przedstawionego – w architekturze i sztuce dominował styl zwany na Półwyspie Pirenejskim modernismo, a w naszej części Europy – secesją. Modernismo to architektoniczna wizytówka Barcelony. Obiekty projektowane w tym stylu przez Antonio Gaudiego (np. Palau Güell) i Lluísa Doménacha (np. Palau de la Música Catalana) trafiły na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.
I na takim właśnie tle historycznym Ildefonso Falcones przedstawił dzieje trudnej miłości Dalmaua Sali i Emmy Tàsies. Dalmau to pracownik firmy ceramicznej potentata w tej branży don Manuela Bello, projektant płytek, ekspert w tej dziedzinie, a jednocześnie utalentowany malarz, Emma natomiast to działaczka i agitatorka polityczna. Oczywiście, w ciągu dziesięciu lat ich życia opisanych w miarę szczegółowo przez Falconesa zarówno jemu, jak i jej przyszło odgrywać wiele innych ról społecznych – perypetii życiowych pisarz im bowiem nie szczędzi. Można nawet powiedzieć, że wręcz odwrotnie – obdarza ich nimi szczodrze. Dobrze tę przemienność ich ludzkiej kondycji oddają słowa Úrsuli, córki don Manuela, skierowane pod adresem Dalmaua: „Garncarz, który dotknął nieba, żeby zaraz spaść w błoto, tak jak na to zasługiwał. Jak pies”. Rzeczywiście, losy pary głównych bohaterów podlegają nieustannemu falowaniu – unoszeni są w górę, aby zaraz opaść, ale też nie ostatecznie, bo choć okres ich upokorzenia ciągnie się i ciągnie, aż do znudzenia czytelnika, ich historia wszak kończy się happy endem. Falcones – jak na hiszpańskiego sympatyka lewicy przystało – z pewnym upodobaniem przedstawia nędzę proletariatu i całą brutalność życia na społecznym marginesie płynnie przechodzącym w przestępczy półświatek portowej dzielnicy Pekin.
Mimo tej rekonstruktorskiej pasji Ildefonsa Falconesa, który potrzebował ponad sześciuset stron dla wyjawienia wymyślonej przez siebie historii, mimo jej wielowątkowości i wieloplanowości, darmo by w jego powieści szukać jakichś szczątków spojrzenia epickiego. Ono wymaga jednak pewnej bezstronności, chłodu sprawozdawczego, sprawiedliwości w wymierzeniu razów, odpowiednich proporcji w przedstawianiu racji mniej lub bardziej symetrycznie rozłożonych w świecie pełnym różnych antagonizmów. Z niczym takim w „Malarzu dusz” nie mamy do czynienia. Do świata przedstawionego czytelnik ma dostęp za pośrednictwem tylko jednej strony. To para głównych bohaterów stanowi pryzmat, przez który nie tylko patrzymy na niego, ale i oceniamy go. To Dalmau i Emma mają wyłączność na orzekanie, co w nim jest dobre, a co złe, co godne pochwały, a co wymaga potępienia, co da się usprawiedliwić, a dla czego nie ma wybaczenia. Oni i im podobni – na przykład Josefa, matka Dalmaua. W swojej obsesji na punkcie odpowiedzialności Kościoła za całe zło na świecie popada w rodzaj dewocji, tyle że antyklerykalnej. O ile oburzenie Josefy wobec hipokryzji barcelońskiej burżuazji, skrajnie egoistycznej, a jednocześnie afiszującej się ze swoim katolicyzmem, dość łatwo zrozumieć i podzielać, o tyle jej niechęć do Gregorii, dziewczyny autentycznie kochającej jej syna, ale też autentycznie wierzącej, budzi już tylko politowanie dla światopoglądowej ograniczoności. Tak to bolesne doświadczenie życiowe w przypadku matki Dalmaua zaowocowało małodusznością. Jej pojęcie o katolicyzmie i Kościele nie wykracza poza hasła wiecowe: religia to fałszywa świadomość, sformatowana z myślą o otumanieniu szerokich mas proletariuszy i skłonieniu ich do zaakceptowania swojej marnej kondycji, a Kościół to instrument utrzymywania biedaków w ryzach. Nawet gdyby taki obraz Kościoła z przełomu XIX i XX wieku w Hiszpanii w jakiejś mierze odpowiadał prawdzie, to i tak przy szerszym spojrzeniu razi swoją prowincjonalnością. Brakuje też jakichś konkretów uwiarygodniających go. Czytelnik właściwie tylko raz trafia na racjonalny argument w krucjacie bohaterów powieści przeciw Kościołowi: darmowa praca zakonów żeńskich pozwala na obniżenie kosztów produkcji niektórych wyrobów, przez co jest ona wykorzystywana jako instrument nieuczciwej konkurencji.
Powieść Falconesa ma coś z powieści historycznej, bo – zdaje się – jedną z jego ambicji było uzupełnienie ogólnych dziejów barcelońskiej secesji o swój prywatny do nich komentarz – tak więc losy wykreowanych przez niego bohaterów powieściowych zostały wplecione w autentyczną historię. Dalmau pracuje na budowach, które rzeczywiście były prowadzone w tym czasie w Barcelonie, jest świadkiem rozmowy swojego pryncypała z Gaudim, który w tym czasie dwoił się i troił przy różnych architektonicznych przedsięwzięciach, a Emma przez pewien czas znajduje się pod kuratelą Alejandra Lerraux, polityka z Unii Republikańskiej i Solidarności Katalońskiej, przyszłego trzykrotnego premiera Hiszpanii. Ta historyczność ma swoje minusy. Stanowi wyraźną tamę dla dowolności projektowania losów bohaterów. Czytelnik na przykład nie jest w stanie podzielać nadziei Dalmaua, jego matki i Georgii na nagrodę za obraz „W warsztacie mozaik” na V Międzynarodowej Wystawie Sztuk Pięknych w Barcelonie w kwietniu 1907 roku, bo ta wystawa rzeczywiście się odbyła, wyłoniła swoich laureatów i na pewno nie było wśród nich tego młodego artysty. Historia barcelońskiej architektury, choć jest ważnym tematem „Malarza dusz”, to, oczywiście, nie jest tematem jedynym. Z całą pewnością jest to też powieść o wierności sobie. Falcones posłużył się w opracowaniu tej kwestii specjalnym kodem, który moglibyśmy określić za pomocą popularnego obecnie anglicyzmu, a mianowicie dress code. Właśnie noszony przez postacie strój jest w powieści probierzem ich autentyczności. W przypadku Damlaua składa się na niego luźna marynarka, koszula koniecznie bez kołnierzyka i czapka z daszkiem. Przez jakiś czas czytelnik ma okazję obserwować, jak przebiera się on w kogoś, kim nie jest. Nosi kapelusz, kołnierzyk, a zdarza się , że i frak, i muszkę, choć należą do obcego mu świata. Natychmiast po gwałtownym rozstaniu się z nim, wraca jednak do swojego dawnego stroju. Za największe przewiny, a jednocześnie formy upokorzenia w powieści uważane są sytuacje, w których bohaterowie zadają sobie kłam: Damlau jako artysta schlebiający gustom burżuazji, Emma jako karna uczestniczka katechizacji, Josefa jako kobieta korzystająca z pomocy charytatywnej instytucji kościelnych. Powieść ta to także swoisty „portret artysty w czasach młodości”. Czytelnik ma okazję śledzić jego drogę – od pierwszej manifestacji jego talentu jako „malarza dusz” dzieci ulicy, przez dalsze niezdecydowanie, respektowanie opinii establishmentu, przez proletariacki radykalizm – z opisów wynika, że dość prymitywny, łączący w sobie hasła do przemocy z jakąś mistyką oczyszczającego ognia – i, później, praktykowanie różnych izmów – po powrót do swojej artystycznej tożsamości, czyli właśnie portretowania ludzkiego wnętrza – o tym dowiadujemy się z epilogu. Jest to też powieść – i chyba jej najmocniejsza strona – o życiu w świecie zdechrystianizowanym – mniejsza o to, że nie ma w nim miejsca na świątynie – to one stały się obiektem podpaleń w trakcie tak zwanego Tragicznego Tygodnia na przełomie lipca i sierpnia 1909 roku w Barcelonie, ale także takie akty jak odkupienie i przebaczenie win straciły swoją religijną sankcję i zostały całkowicie uzależnione od ludzkiej gotowości na nie. Czy przez to się zhumanizowały? Raczej należy w to wątpić, skoro w świecie tym wszelkie międzyludzkie interakcje zagrożone są nieporozumieniem. Przecież okres oddalenia od siebie Dalmaua i Emmy spowodowany był właśnie jednym wielkim qui pro quo – stale błędnym odczytywaniem swoich intencji i działań. Nie mówiąc już o tym, że przez jakiś czas byli tylko aktorami w spektaklu reżyserowanym przez parę trinxeraire, a więc barcelońskich bezprizornych, przez dzieci ulicy. W każdym razie także sąd ostateczny (taką funkcję w powieści spełnia epilog) należy do człowieka: to przed Damlau i Emmą – owianymi międzynarodową sławą i tryskającymi powodzeniem – staje w końcu don Manuel z rodziną. Przykro to stwierdzić, ale w projektowanym przez pozytywnych bohaterów powieści Falconesa świecie – należy on do zwycięzców.