-
ArtykułyPremiera „Tylko my dwoje”. Weź udział w konkursie i wygraj bilety do kina!LubimyCzytać2
-
ArtykułyKolejna powieść Remigiusza Mroza trafi na ekrany. Pora na „Langera”Konrad Wrzesiński3
-
ArtykułyDrapieżnicy z Wall Street. Premiera książki „Cienie przeszłości” Marka MarcinowskiegoBarbaraDorosz4
-
ArtykułyWeź udział w akcji recenzenckiej i wygraj książkę „Nie pytaj” Marii Biernackiej-DrabikLubimyCzytać4
Biblioteczka
2015-10
2015-10
Każdy z nas marzył kiedyś o tym, by choć na krótką chwilę stać się kimś innym. Co by było, gdybyśmy nagle zmienili płeć, nabyli obcy akcent, opanowali nowe umiejętności? Fajnie, prawda? Przypadek Williama Milligana świadczy o tym, że nie do końca. Przypadłość, na którą chorował przez całe życie, uświadomiła mi, że najlepiej być po prostu sobą. Bohaterowi książki Człowiek o 24 twarzach autorstwa Daniela Keyesa nie było to dane.
William Stanley Milligan urodził się na Florydzie w 1955 roku. Pochodził z patologicznej rodziny - jego ojciec był nałogowym hazardzistą i alkoholikiem, który na oczach kilkuletniego Billy'ego popełnił samobójstwo. Potem było coraz gorzej. Nikt nie akceptował tego, że chłopczyk zamienia się czasami w małą dziewczynkę, by pobawić się lalkami ze swoją młodszą siostrzyczką. Nikogo nie obchodziło, że gdy mama krzyczała, Billy stawał się głuchym Shawnem. Mijały lata, aż któregoś dnia ojczym chłopca zaciągnął go na farmę, żeby go zgwałcić i zastraszyć. To właśnie wtedy delikatna osobowość Billy'ego rozpadła się na dwadzieścia cztery kawałki.
Nie wiem czego oczekiwałam po lekturze Człowieka o 24 twarzach Daniela Keyesa, ale na pewno nie tego, że jej treść rozerwie moje serce na milion kawałeczków i pozostawi po sobie dziwną pustkę. Nie sądziłam, że ta książka zrobi na mnie aż tak piorunujące wrażenie i sprawi, że nawet w tydzień po jej ukończeniu nadal będę rozmyślać o losach Billy'ego Milligana. Spodziewałam się niesłychanie fascynującej historii, a otrzymałam o wiele więcej.
Mimo że jest to oparta na faktach opowieść o prawdziwym człowieku, momentami czyta się ją jak najbardziej wciągającą powieść. Na początku mamy do czynienia z kryminałem, kiedy to policja ściga seryjnego gwałciciela, a następnie czytamy coś na kształt thrillera medycznego, w którym główne skrzypce odgrywa choroba psychiczna głównego bohatera. Billy Milligan jest pierwszą osobą w historiii Stanów Zjednoczonych, którą uniewinniono z uwagi na niemożność przypisania jej winy z powodu choroby umysłowej. W przypadku bohatera Człowieka o 24 twarzach chodziło o osobowość wieloraką, nazywaną inaczej rozdwojeniem jaźni. W umyśle Billy'ego żyło ponad dwadzieścia odrębnych osobowości, a jedyną osobą, która nie zdawała sobie z tego sprawy, był on sam. Gdyby nie wnikliwość adwokatow przydzielonych mu z urzędu, Milligan zostałby ukarany, mimo że sam, de facto, nie popełnił żadnego zarzucanego mu przestępstwa, ponieważ nie był tego nawet świadomy.
Co tu dużo mówić, Człowiek o 34 twarzach to książka, która przeraża i zarazem fascynuje, a na dodatek daje do myślenia. Nie sądzę, by znalazł się ktoś, kto po przeczytaniu dzieła Daniela Keyesa optowałby za ukaraniem tego człowieka. Wnikliwa lektura uświadomi każdemu, że Billy Milligan nie był oprawcą, lecz ofiarą okrutnej choroby, która może i przysporzyła mu niespodziewanej sławy, ale i dostarczyła wielu cierpień i upokorzeń. W Hollywood powstaje aktualnie film na podstawie książki, a główną rolę ma zagrać utalentowany Leonardo DiCaprio - bodaj najlepszy aktor, którego można było wybrać do odtworzenia skomplikowanej natury Milligana.
Jeśli szukacie mocnej, wartościowej i refleksyjnej lektury, to Człowiek o 24 twarzach sprawdzi się doskonale i sprawi, że długo nie będziecie mogli dojść do siebie. Uważam, że jest to książka, którą absolutnie każdy powinien przeczytać, aby w pełni pojąć jak złożonym mechanizmem jest ludzka psychika. Zdecydowanie MUST-READ!
Człowiek o 24 twarzach, Daniel Keyes, Wielka Litera 2015, s. 559.
Za udostępnienie e-booka do recenzji dziękuję Virtualo.pl.
Każdy z nas marzył kiedyś o tym, by choć na krótką chwilę stać się kimś innym. Co by było, gdybyśmy nagle zmienili płeć, nabyli obcy akcent, opanowali nowe umiejętności? Fajnie, prawda? Przypadek Williama Milligana świadczy o tym, że nie do końca. Przypadłość, na którą chorował przez całe życie, uświadomiła mi, że najlepiej być po prostu sobą. Bohaterowi książki Człowiek o...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-09
Pamiętam jeszcze czasy, w których seria Szklany tron opowiadała o zabójczyni, która pragnęła odzyskać wolność i niezależność... Tak, to było aż dwie książki temu. Nadszedł jednak czas, żeby raz na zawsze pożegnać się z tą tematyką i przeskoczyć na wyższe obroty. Dziedzictwo ognia Sarah J. Maas opowiada bowiem o spuściźnie Aelin Ashryver Galathynius, zaginionej królowej Terrasenu, która włada potężną magią i zamierza wyzwolić Adarlan spod jarzma tyranicznego króla. Czy może być coś jeszcze lepszego? Tak - Rowan. Ale o nim za chwilę.
Zakładam, że osoby czytające tę recenzję mają lekturę poprzednich tomów za sobą. W związku z tym nie mam żadnych oporów przed zdradzaniem faktów, które z nich pochodzą. Jeśli nie chcecie ich poznawać, ponieważ nie przeczytaliście jeszcze Szklanego tronu lub Korony w mroku, tam u góry, po prawej stronie, jest taki czerwony krzyżyk, który w mig rozwiąże Wasz problem z niechcianymi spoilerami. I wszyscy będą zadowoleni!
Fabuła Dziedzictwa ognia rozpoczyna się w jakiś czas po wydarzeniach ukazanych w finale Korony w mroku. Po męczącej podróży zabójczyni trafia do Wendlyn, gdzie spotyka się z Maeve, władczynią Fae, od której pragnie dowiedzieć się czegoś więcej o Kluczach Wyrda. Niestety, królowa odmawia pomocy, której udzieli jej wtedy, gdy na to zasłuży. Aby do tego doszło, Aelin musi opanować magię, której uczyć jej będzie książę Rowany Biały Cierń.
Teoretycznie trzeci tom to powieść, w której to Sarah J. Maas pozwala nabrać Celaenie oddechu. Teoretycznie. Na pierwszy rzut oka można uznać, że pisanie o treningu, a od czasu do czasu o tym, co dzieje się na dworze w Adarlanie, to raczej kiepski pomysł na fabułę i generalnie nuda na stu kółkach. Ale w rzeczywistości Dziedzictwo ognia wymiata - zarówno pod względem prezentowanych wydarzeń, jak i przełomowego momentu życia Aelin. I wierzcie mi, nie ma w tym ani krztyny przesadyzmu! To, co dzieje się w tej części, przeszło moje najśmielsze oczekiwania, bo znalazłam w niej wszystko, czego potrzebuję, bym książki nie czytała, lecz ją przeżywała.
Na pierwszy ogień idzie metamorfoza Celaeny. Słowo daję, myślałam, że jej natura nie może już ulec zmianie. Tymczasem w Dziedzictwie ognia zabójczyni nadal dysponuje potężnym arsenałem w postaci sarkazmu, dąsa się i denerwuje wszystkich wokół, lecz jednocześnie posiada ogromne - dużo większe niż wcześniej - pokłady empatii i oddania. Jest wierna swojemu ludowi, swoim przyjaciołom, swoim ideałom. I wszystko to w zwielokrotnieniu! Mimo że momentami nie rozumiem jej zachowania lub dochodzę do wniosku, że mogła ugryźć się w język, i tak z tomu na tom, ze strony na stronę, lubię ją coraz bardziej. Właśnie takie powinny być kobiece bohaterki - z jednej strony silne i niezależne, z drugiej kruche i łaknące czyjejś bliskości, aby poczuć się bezpiecznie.
Jeśli już jesteśmy przy Aelin, to warto wspomnieć o tym jak postrzega własne dziedzictwo. Przede wszystkim, choć jest zaginioną przed laty królową Terrasenu, wcale nie kwapi się do tego, by objąć władzę. Wręcz przed nią ucieka. Podobnie wygląda sprawa z magią. Zabójczyni nie jest gotowa, by w pełni przyjąć i zaakceptować dar, który przekazali jej we krwi przodkowie. Dziedzictwo ognia prezentuje wewnętrzną walkę dziewczyny z samą sobą - jej wątpliwości i obawy z tym związane. Odpowiedź na pytanie, czy Celaena zaakceptuje w końcu to, kim jest i jaką mocą dysponuje, znajduje się na kartach tej wspaniałej powieści.
Pora na wisienkę na torcie, czyli Rowana. Jak na wojownika Fae przystało, jest raczej sztywny i nieprzyjemny w obyciu, a na dodatek można łatwo dostrzec, że doznał w życiu jakiejś krzywdy. Na domiar złego łączy go z Maeve przysięga krwi, co nie podoba się Celaenie. Jak to w tego typu książkach bywa, bohaterowie drą ze sobą koty. Rowan bez mrugnięcia okiem okłada Aelin na treningach, a ona odwdzięcza mu się wyzwiskami lub też gromami ciskanymi z oczu. Czy z tego może wyniknąć coś dobrego? Owszem - najlepszy pairing w historii literatury. Nie zrozumcie mnie źle - między nimi do niczego nie dochodzi. Do niczego. Jednak wraz z upływem czasu oboje zmieniają swoje podejście i stają się dla siebie kimś szczególnym, przysłowiową bratnią duszą. Nie mam pojęcia co z tego wyniknie, ale jestem podobno jedną z nielicznych osób, które wietrzą w ich wątku coś więcej niż tylko przyjaźń. I jest mi z tym cholernie dobrze, bo wreszcie czuję, że mam w czymś całkowitą rację!
Co jeszcze mogę dodać do długiej listy zalet Dziedzictwa ognia? Na pewno to, że w tekście w końcu pojawiają się retrospekcje z dzieciństwa Aelin. Nareszcie miałam okazję zobaczyć oczami wyobraźni to, jakim była dzieckiem, dorastając w królewskiej rodzinie. Co jeszcze? Totalnie zaskakujące wątki Aediona, kuzyna zabójczyni i zarazem szpiega w armii króla, oraz Manon, wiedźmy z klanu Czarnodziobych, która uczy się latać na wywernie, aby po ukończonych próbach zasilić szeregi wroga. Do tego warto jeszcze dodać wątek Chaola i Doriana, który nie jest może jakiś szczególnie porywający, ale za to pięknie zamykający całość fabuły i dający nadzieję na coś lepszego.
I na sam koniec to, z czego słynie Sarah J. Maas: totalna masakra i sztylet prosto w serce. Jeśli do tej pory nie mieliście tak, że czytacie coś w kompletnej euforii, a chwilę potem zalewacie się łzami, to trzeci tom przygód Celaeny dostarczy Wam takich właśnie wrażeń. Serio, czytając finał Dziedzictwa ognia piszczałam z zachwytu nad ostatnimi scenami Aelin i Rowana, a zaraz potem płakałam jak bóbr, czytając o tym, co spotkało Doriana. Muszę przyznać, że autorka ma jaja, pisząc w sposób kojarzącym się z pewnym pisarzem, którzy szczególnie upodobał sobie uśmiercanie ważnych postaci... Dodam, że nawet mi się to podoba, bo lepsze takie emocje od ich braku. Mam nadzieję, że macie podobnie, bo coś mi się wydaje, że z tomu na tom będzie coraz ciekawiej.
Czy teraz już rozumiecie dlaczego Dziedzictwo ognia jest tak dobrą powieścią? To historia, która totalnie porywa i przenosi do świata, w którym wszystko jest możliwe. To opowieść o wielkim poświęceniu i oddaniu, nawet za cenę własnego życia. To dzieło, które rozrywa serce na milion kawałeczków i pozostawia w permanentnym stanie oczekiwania na kolejną część. Jak dla mnie - jedna z najlepszych książek tego roku. O ile nie najlepsza...
Pamiętam jeszcze czasy, w których seria Szklany tron opowiadała o zabójczyni, która pragnęła odzyskać wolność i niezależność... Tak, to było aż dwie książki temu. Nadszedł jednak czas, żeby raz na zawsze pożegnać się z tą tematyką i przeskoczyć na wyższe obroty. Dziedzictwo ognia Sarah J. Maas opowiada bowiem o spuściźnie Aelin Ashryver Galathynius, zaginionej królowej...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-08
Każdy z nas się czegoś boi. Nie znam nikogo, kto nie miałby żadnych lęków i odważnie szedł przez życie, o nic się nie martwiąc. Prawdziwą sztuką jest pogodzić się ze swoimi lękami, a swój strach zamienić w siłę. Niestety, jest to bardzo trudne i wymaga nauczenia się technik, które pomagają nam w osiągnięciu celu. O tym mniej-więcej opowiada poradnik Susan Jeffers - Mimo lęku, który miałam przyjemność przeczytać w formie e-booka.
Wiedziałam, że chcę przeczytać tę książkę, gdy tylko zauważyłam ją w zapowiedziach. Od jakiegoś czasu nosiłam się z zamiarem przeanalizowania swojego życia pod kątem wszelkich lęków, z którymi się borykam, więc można powiedzieć, że poradnik Susan Jeffers spadł mi z nieba. Czytałam go w formie e-booka, w którym pozaznaczałam to, co dla mnie najistotniejsze - przydatne rady i najważniejsze techniki radzenia sobie z lękami i stresem. Mogę z czystym sumieniem odesłać Was do tej pozycji, ponieważ jest świetnie napisana i przydaje się w życiu.
Mimo lęku nie jest suchym poradnikiem, w którym wypisane są jedynie polecenia dotyczące tego, co należy zrobić, aby zmienić swoje nastawienie do otaczającego nas świata. To także pozycja, która w pewnym stopniu ukierunkowała mój tok myślenia - sprawiła, że powoli, acz sukcesywnie, wprowadzam do swojego życia drobne zmiany, które wpływają na jego jakość. Coraz częściej widzę świat w kolorowych barwach, pomału odstawiam pesymizm na bok i mniej narzekam na swój los, bo wreszcie zaczynam dostrzegać, że wcale nie mam tak źle!
W książce Susan Jeffers znajdziecie garść rad, technik i ćwiczeń, które pomagają osiągnąć założony cel. Dzięki nim można odzyskać pewność siebie, wyeliminować czarnowidztwo, przestać myśleć, że się czegoś nie potrafi, jeszcze zanim się spróbowało - słowem: odżyć na nowo! Nie spodziewałam się, że z niespełna 250 stron uda mi się wyłuskać coś, co mi się przyda, ale jednak - sprawdziłam to na sobie i wiem, że działa!
Pewnie Was to dziwi, że polecam Wam akurat tego typu publikację, niezbyt wpasowującą się w ogólną tematykę tego bloga. Gdzie ten pesymizm u tej roześmianej blogerki, która dla Was pisze? - spytacie zapewne. Cóż, siedział we mnie zawsze, ale na tyle głęboko, bym Was nim nie zarażała. Nie próbuję wcisnąć Wam sekciarskiej gadki o tym jak bardzo wpłynęła na mnie ta lektura. Chcę jedynie zasygnalizować, że pojawił się na rynku godny uwagi poradnik dla osób takich jak ja - i jeśli macie problemy z lękami lub znacie kogoś, kto je ma, nie wahajcie się i weźcie na warsztat ten tytuł. Naprawdę warto. Być może część z Was zrazi się tym, że ni z gruszki, ni z pietruszki, zaczęłam pisać o takich ksiązkach, ale jeśli tylko komuś w ten sposób pomogę, to przełknę każde krytyczne słowo.
Susan Jeffers to niezwykle utalentowana kobieta, a Mimo lęku jest tego dowodem. Dzięki jej ciężkiej pracy udało mi się zmienić kilka swoich nawyków i jestem pewna, że wraz z upływem czasu osiągnę jeszcze więcej za sprawą ćwiczeń i technik, które prezentuje w swoim dziele. Zachęcam wszystkich zainteresowanych do zapoznania się z tym poradnikiem - to cenne źródło informacji i motywacji, dzięki którym można zawalczyć o uśmiech na twarzy.
Każdy z nas się czegoś boi. Nie znam nikogo, kto nie miałby żadnych lęków i odważnie szedł przez życie, o nic się nie martwiąc. Prawdziwą sztuką jest pogodzić się ze swoimi lękami, a swój strach zamienić w siłę. Niestety, jest to bardzo trudne i wymaga nauczenia się technik, które pomagają nam w osiągnięciu celu. O tym mniej-więcej opowiada poradnik Susan Jeffers - Mimo...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-07
SYLO autorstwa D.J. MacHale'a to kolejny e-book, który miałam ostatnio przyjemność przeczytać. Co ciekawe, jest to powieść, która zapowiadała się na totalny gniot i już miałam odłożyć ją na bok, kiedy gdzieś tak w połowie autor postanowił wziąć się w garść i wyczarował perełkę w stylu Jutro Johna Marsdena, tylko że o niebo lepszą. Spodobała mi się do tego stopnia, że już dziś nie mogę doczekać się lektury kontynuacji.
Tucker mieszka wraz z rodzicami na wyspie Pemberwick na wschodnim wybrzeżu USA. Kocha swoje miasteczko i pragnie w nim mieszkać przez resztę życia. Jego przyjaciel Quinn ma nieco większe aspiracje i zamierza osiągnąć ogromny sukces, ale Tuckowi to nie przeszkadza, dopóki się przyjaźnią. Pewnego dnia chłopcy są świadkami wybuchu dziwnego obiektu. Czują, że jest to zwiastun czegoś niepokojącego i mają rację - w krótkim czasie na wyspie umiera utalentowany futbolista, a na plaży ląduje tajemniczy oddział SYLO, który wchodzi w skład armii Stanów Zjednoczonych. Dowódca oddziału, generał Granger, oznajmia, że rząd obejmuje Pemberwick całkowitą kwarantanną z uwagi na śmiercionośny wirus, który się na niej pojawił, ale Tucker i Quinn nie wierzą w jego słowa. Odcięci od świat próbują rozwikłać zagadkę, lecz nie spodziewają się, że zmusi ich ona do walki o życie - swoje i wszystkich mieszkańców wyspy, którym również grozi niebezpieczeństwo.
Początek powieści w ogóle nie zwiastował udanej lektury. Byłam ogromnie zawiedziona ślamazarnie rozwijającą się akcją, ponieważ w fabule nie działo się nic ekscytującego. D.J. MacHale postanowił wykorzystać pierwszych kilkadziesiąt stron na dokładne przedstawienie idylli Pemberwick, aby później skontrastować to z kwarantanną oraz jej wpływem na społeczność wyspy. Rzecz jasna, zdałam sobie z tego sprawę po ukończonej lekturze i dopiero wtedy doceniłam ostrożność autora w dawkowaniu wrażeń. Zresztą, w dalszej części SYLO odpłacił się z nawiązką, niezwykle dynamicznie kreując wydarzenia i stopniowo zwiększając tempo akcji. Dzięki temu powieść mnie zauroczyła i sprawiła, że nie miałam ochoty się z nią rozstawać.
Fabuła książki przypomina tę z Jutra, ale - w przeciwieństwie do dzieła Marsdena - zaciekawiła mnie na tyle, że mam apetyt na dużo więcej. Motyw inwazji ojczystej armii oraz jej nie do końca szczere intencje to wprawdzie coś zgoła innego niż atak obcych oddziałów u Marsdena, ale nadal mamy tu do czynienia z regularnym wojskiem, co bardzo upodabnia do siebie obie książki. Muszę przyznać, że akcja z SYLO wciąż pozostaje dla mnie tajemnicą i choć autor udziela odpowiedzi na kilka nurtujących pytań, to i tak pozostawia o wiele więcej niewiadomych i w efekcie nadal nie wiem kto jest wrogiem, a kto przyjacielem. Ale to nie szkodzi, bo dzięki temu jeszcze bardziej się niecierpliwię i czekam z utęsknieniem na drugi tom. Oby pojawił się w Polsce!
Bohaterowie, choć momentami dziecinni, zyskali moją sympatię. Zwłaszcza Tucker, któremu nie brak poczucia humoru, ale i wrażliwości, jakiej potrzebują mieszkańcy Pemberwick. Może nie są to postacie, które skradłyby moje serce, bo mimo wszystko powieść kierowana jest to dużo młodszego czytelnika niż wcześniej zakładałam, co ma wpływ na moje odczucia, ale nie mogę powiedzieć, by ktokolwiek zupełnie nie przypadł mi do gustu. Autor wykreował swoich bohaterów z należytą starannością, co sprawia, że SYLO czyta się z prawdziwą przyjemnością.
Pomijając falstart, SYLO MacHale'a to interesująca lektura. Naprawdę warto przebrnąć przez nudnawy początek, by potem rozkoszować się wisienką na torcie, jaką jest wartka, intrygująca akcja i dobre zakończenie, które daje nadzieję na jeszcze lepszą kontynuację. Mam nadzieję, że zaraziłam Was optymizmem i chętnie sięgniecie po tę powieść, bo jest tego zdecydowanie warta. Przeczytajcie ją i przekonajcie się sami!
SYLO (SYLO #1), D.J. MacHale, Ya! 2015, s.416.
SYLO autorstwa D.J. MacHale'a to kolejny e-book, który miałam ostatnio przyjemność przeczytać. Co ciekawe, jest to powieść, która zapowiadała się na totalny gniot i już miałam odłożyć ją na bok, kiedy gdzieś tak w połowie autor postanowił wziąć się w garść i wyczarował perełkę w stylu Jutro Johna Marsdena, tylko że o niebo lepszą. Spodobała mi się do tego stopnia, że już...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-07
Eric-Emmanuel Schmitt to pisarz, którego twórczość omijam zwykle szerokim łukiem. Nie mogę nazwać się jego fanką, ponieważ nie odpowiada mi styl, w którym pisze swoje książki. Okazuje się jednak, że istnieje wyjątek od tej reguły: Napój miłosny. Jest to dzieło niepozorne – wydawać by się mogło, że na niewielkiej ilości stron autor nie zdoła w żaden sposób opisać miłości. Schmitt ma to do siebie, że nie potrzebuje się rozpisywać, by w pięknych słowach ująć sedno sprawy i ta książka jest na to doskonałym przykładem.
Powieść Napój miłosny ma formę epistolarną, a więc przyjęła formę listów. Właśnie to sprawiło, że styl autora przestał mi przeszkadzać – bardzo lubię wszelkie książki pisane w ten sposób, ponieważ zapewniają odbiorcy wyjątkowy punkt widzenia. Czytając jeden list za drugim, ma wrażenie, że został wpuszczony do umysłu osób, które je pisały. W zasadzie robi się z tego niemal intymna relacja, przede wszystkim dlatego, że nikt z nas nie lubi, gdy czyta się jego prywatną korespondencję.
Bohaterami powieści, a zarazem adresatami i nadawcami listów, są Luiza i Adam, niegdyś kochankowie, a dziś przyjaciele, próbujący rozwikłać zagadkę miłości. On jest psychologiem i twierdzi, że poznał receptę na napój miłosny, ona stąpa twardo po ziemi i nie wierzy w jego słowa. Z rozlicznych listów stanowiących treść powieści wyłania się obraz ich burzliwej relacji, która wprawdzie skończyła się hukiem, ale nadal zajmuje bardzo ważne miejsce w ich sercu. Choć rozsądek podpowiadałby im zerwanie kontaktów, to jednak dawna zażyłość bierze nad nim górę i znajomość trwa dalej, przyjmując interesującą postać.
Czy faktycznie miłość można zaprogramować? A może jest nam z góry przesądzona? Eric-Emmanuel Schmitt w typowy dla siebie, niezwykle zwięzły sposób próbuje odpowiedzieć na te pytania za pomocą listów składających się na treść Napoju miłosnego. Jego styl jest oszczędny i rozważny, co nie do końca mi odpowiada, na szczęście forma epistolarna w jego wykonaniu prezentuje się wyjątkowo dobrze i pozwala zapomnieć o tym, że autor zwykle tak nie pisze. Dzięki temu lektura Napoju miłosnego była dla mnie przyjemnością – ani się człowiek obejrzał, a ebook był już przeczytany. Muszę przyznać, że spodziewałam się jakichś zgrzytów na linii pisarz-czytelnik, ale moje obawy okazały się całkowicie bezpodstawne. Naprawdę spodobała mi się ta powieść!
Napój miłosny to oszczędna historia, która doskonale prezentuje poglądy autora na miłość. Autor w niezwykle lekki i przystępny sposób opisuje te uczucie, udowadniając, że nie ma sobie równych, jeśli chodzi o tę tematykę. Jeśli szukacie krótkiej i oryginalnej lektury, zaopatrzcie się w ten tytuł, ponieważ jest to wyjątkowa pozycja, która na długo zapadnie Wam w pamięć. Polecam!
Napój miłosny, Eric-Emmanuel Schmitt, Znak 2015, s.144.
Eric-Emmanuel Schmitt to pisarz, którego twórczość omijam zwykle szerokim łukiem. Nie mogę nazwać się jego fanką, ponieważ nie odpowiada mi styl, w którym pisze swoje książki. Okazuje się jednak, że istnieje wyjątek od tej reguły: Napój miłosny. Jest to dzieło niepozorne – wydawać by się mogło, że na niewielkiej ilości stron autor nie zdoła w żaden sposób opisać miłości....
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to2015-07
Niezauważalna Marcusa Sedgwicka przykuła mój wzrok dzięki klimatycznej okładce, dlatego kiedy nadarzyła się okazja, by przeczytać tę powieść w formie e-booka, nie wahałam się i od razu zabrałam do lektury. Liczyłam na coś oryginalnego, ale nie mogę powiedzieć, że jestem zadowolona. Poniżej możecie przeczytać dlaczego.
Laureth jest córką ekscentrycznego pisarza, Jacka Peaka, i na co dzień pomaga mu w odpowiadaniu na listy od fanów. Pewnego dnia mężczyzna przestaje się z nią kontaktować, a ona odkrywa, że ojciec przebywa w Stanach Zjednoczonych, zamiast w Szwajcarii, gdzie miał pracować nad nową książką. Zmartwiona dziewczyna wyrusza na poszukiwania i zabiera ze sobą młodszego braciszka, Benjamina, któremu powierza odpowiedzialne zadanie. Chłopczyk ma być jej przewodnikiem, jako że Laureth jest niewidoma i potrzebuje pomocy.
Kwestia niepełnosprawności głównej bohaterki to dość ciekawy element fabuły Niezauważalnej. Nieczęsto się zdarza, by autorzy młodzieżówek pisali o osobach niewidomych, a tutaj jest to wyraźnie zaakcentowane i bardzo istotne dla wydarzeń, które mają miejsce. Przede wszystkim jednak dzięki temu powieść skłania do refleksji. Czytając ją, próbowałam wyobrazić sobie siebie na miejscu Laureth. I muszę przyznać, że ta perspektywa bardzo mnie przeraziła, mimo że główna bohaterka naprawdę dobrze sobie radziła.
Marcus Sedgwick podejmuje w swoim dziele tematykę zbiegów okoliczności. W powieści obsesję na ich punkcie, a także na punkcie liczby 354, ma ojciec Laureth. Przypadkowość czy jednak coś więcej? Na te pytanie próbują odpowiedzieć Laureth i Benjamin, lecz jest to dla nich trudne zadanie. Niezauważalna przyjmuje w pewnym momencie formę teorematu podobnego do tego, który występował w powieści 19 razy Katherine Johna Greena. Dużo faktów naukowych, teorii, nazwisk teoretyków - autor musiał się postarać, by tak nudny temat ubrać w słowa, które sprawiły, że czytało się to znakomicie. Na dodatek polskie wydanie nijak nie oddaje oryginalności wydania brytyjskiego, które składa się z 354 stron i zawiera rozdział napisany w systemie 3-5-4, w którym występują słowa złożone wyłącznie z trzech, pięciu i czterech liter. Coś niesamowitego!
Mimo że oba motywy są ciekawe i w normalnych okolicznościach byłyby wystarczającym powodem do sięgnięcia po Niezauważalną, sama powieść poraża nudą. Tempo akcji jest tak jednostajne i pozbawione nagłych zrywów, że nie czuje się praktycznie żadnej ekscytacji. Oryginalna główna bohaterka i teoremat o zbiegach okoliczności to za mało, by mnie zachwycić. Książkę przeczytałam, ale nie zrobiła na mnie wrażenia, a szkoda, bo naprawdę liczyłam, że to będzie coś dobrego. Tymczasem czułam się tak samo jak podczas czytania Lalki Bolesława Prusa - wykończona, znudzona i zawiedziona. Nie polecam, chyba że jesteście książkowymi masochistami!
Niezauważalna, Marcus Sedgwick, Ya! 2015, s. 352.
Niezauważalna Marcusa Sedgwicka przykuła mój wzrok dzięki klimatycznej okładce, dlatego kiedy nadarzyła się okazja, by przeczytać tę powieść w formie e-booka, nie wahałam się i od razu zabrałam do lektury. Liczyłam na coś oryginalnego, ale nie mogę powiedzieć, że jestem zadowolona. Poniżej możecie przeczytać dlaczego.
Laureth jest córką ekscentrycznego pisarza, Jacka...
2015-07
Lisa Genova jest autorką, która zdobyła światową sławę dzięki pisaniu książek o różnego rodzaju schorzeniach neurologicznych. Na pewno pamiętacie Motyla, Lewą stronę życia i Kochając syna, czyli trzy bardzo popularne powieści jej autorstwa. Ja, na przekór temu, że Motyl od dawna czeka na mnie na półce, sięgnęłam po najnowsze dzieło słynnej pisarki - Sekret O'Brienów w formie e-booka. Jesteście ciekawi moich wrażeń?
Joe O'Brien jest szanowanym policjantem w Charlestown, kochającym mężem oraz ojcem czwórki dzieci. Tak jak inni lubi oglądać mecze lokalnych drużyn, od czasu do czasu zajść do pubu na piwo, spędzać czas z rodziną i przyjaciółmi. Zdarza mu się wybuchać niekontrolowanym gniewem i potykać o własne nogi, ale nigdy w życiu nie powiązałby tego ze śmiertelną chorobą układu nerwowego. Ale pewnego dnia pada straszliwa diagnoza - Joe ma chorobę Huntingtona. Nieuleczalną i bardzo, bardzo wredną przypadłość, która objawia się tikami, pląsawicą oraz agresją. Jednak nie to jest w niej najgorsze. Najgorsze jest to, że tę chorobę się dziedziczy...
Jestem świeżo po lekturze Sekretu O'Brienów, więc z ręką na sercu mogę powiedzieć, że książka zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Poraziła mnie prawdziwość przedstawionych na jej kartach wydarzeń i zastanawiałam się skąd pisarka czerpała inspirację. Jak się okazało, Lisa Genova opisała historię rodziny dotkniętej Huntingtonem, korzystając nie tylko ze swojej wiedzy medycznej, lecz przede wszystkim doświadczeń innych ludzi. Spędziła mnóstwo czasu z chorymi oraz ich rodzinami, dowiadując się jak wygląda ich codzienność i walka z nieuleczalną chorobą. Muszę przyznać, że wykonała kawał dobrej roboty, ponieważ tym, co podczas lektury zrobiło na mnie największe wrażenie, był wszechobecny realizm, osobiście chwytający mnie za serce.
O'Brienowie zostali przedstawieni jako dość specyficzna rodzina. Joego, głównego bohatera, autorka w dużej mierze sprowadziła do roli pacjenta, choć na kartach powieści znalazłam też wiele momentów, z których można się było dowiedzieć co czuje w związku ze swoją chorobą. Jego żona, Rosie, będąca zagorzałą katoliczką, zwracała na siebie uwagę jako osoba najbardziej dotknięta przypadłością męża. To ona musiała się nim zajmować, jako pierwsza otrzymywała ciosy, gdy Joe wykonywał niekontrolowane ruchy ściśle związane z postępem pląsawicy, najmocniej cierpiała, stale pytając Pana Boga o powody, dla których przeklął jej rodzinę. Dzieci O'Brienów z racji dziedziczności Huntingtona odgrywały niemniej ważne role w całej powieści, przy czym psychiczne dojrzewanie najmłodszej z czwórki rodzeństwa, Katie, do poznania wyniku testów genetycznych było motorem napędzającym fabułę książki, ważniejszym nawet od choroby ojca, która tak bardzo zmieniła ich życie.
Chwała Lisie Genovie, że w całej tej drobiazgowości nie ukazała ani finału choroby Joego, ani wyników Katie. Spodobał mi się ten stan zawieszenia oraz niepewność, która sprawiła, że finał powieści był dla mnie niezwykle udany. Dzięki temu Sekret O'Brienów odebrałam jako opis walki o godne życie i marzenia, a nie sprawozdanie z umierania i utraty nadziei. Wbrew pozorom książka, która opowiada o tak parszywej chorobie nie pozostawiła mnie z uczuciem beznadziei, za to zachęciła do refleksji. Jestem za to wdzięczna autorce - spodziewałam się stosu chusteczek obok łóżka, a zamiast tego ukończyłam piękną, rodzinną i przejmującą opowieść o woli życia i potędze miłości, czyli dwóch najważniejszych elementach tej wspaniałej książki.
Sekret O'Brienów to bardzo dobra propozycja dla osób, które interesują się medycyną i lubią od czasu do czasu poczytać o różnych schorzeniach. To doskonała opcja dla miłośników rodzinnych historii, w których przedstawia się walkę o wartości, które są dla nas niezwykle istotne. Jeśli szukacie ciepłej opowieści o tym, że nie należy się poddawać nawet w obliczu takiej choroby, to najnowsze dzieło Lisy Genovy powinno przypaść Wam do gustu.
Sekret O'Brienów, Lisa Genova, Filia 2015, s. 448.
Lisa Genova jest autorką, która zdobyła światową sławę dzięki pisaniu książek o różnego rodzaju schorzeniach neurologicznych. Na pewno pamiętacie Motyla, Lewą stronę życia i Kochając syna, czyli trzy bardzo popularne powieści jej autorstwa. Ja, na przekór temu, że Motyl od dawna czeka na mnie na półce, sięgnęłam po najnowsze dzieło słynnej pisarki - Sekret O'Brienów w...
więcej mniej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to
Żyjemy w świecie, w którym związek dwojga ludzi znaczy coraz mniej. Jesteśmy zapatrzeni w samych siebie, a co za tym idzie - ignorujemy potrzeby drugiego człowieka. Szybko łączymy się w pary i jeszcze szybciej rozstajemy. Nie zaprzątamy sobie głowy próbą naprawienia tego, co kiedyś nazywaliśmy miłością, podczas gdy słynny polski seksuolog, Zbigniew Lew-Starowicz, przekonuje, że niektóre związki warto ratować. Opowiada o tym w swoim najnowszym poradniku zatytułowanym Wszystko da się naprawić. Moje wrażenia z lektury opisuję poniżej.
Niewielu z nas miało styczność z autorem tego poradnika, lecz prawie wszyscy kiedyś o nim słyszeliśmy: w radiu, telewizji, internecie. Zbigniew Lew-Starowicz to prawdziwy profesjonalista i jeden z najlepszych seksuologów w kraju. Zawodowo zajmuje się tym, o czym opowiada jego nowa książka, a więc naprawianiem związków. Trzeba przyznać, że chyba dobrze mu to wychodzi, skoro wydał tyle książek i stał się autorytetem w tej dziedzinie.
Wszystko da się naprawić ma formę wywiadu, a w rolę osoby przepytującej wcieliła się Krystyna Romanowska. W rozmowie z nią profesor opowiada o najważniejszych fundamentach, na których powinien opierać się każdy udany związek. Wielokrotnie podkreśla wagę czynników takich jak: rozmowa, umiejętność słuchania, wzajemny szacunek oraz zdrowa kłótnia. Uświadamia, że wszelkie problemy biorą się właśnie z tego, że zapominamy o tych elementach, ponieważ wydają nam się błahe i nieistotne, podczas gdy to od nich wszystko zależy. Zbigniew Lew-Starowicz przekonuje, że jeśli raz na jakiś czas spojrzymy dalej niż na własny czubek nosa i zainteresujemy się tym, co potrzebuje druga strona, nasz związek ulegnie naprawie. Potrzeba będzie dużo czasu, by to osiągnąć, ale przy dobrych chęciach będzie to możliwe. To tylko jedna z wielu cennych rad, które znalazłam w najnowszym dziele profesora. Warto zapoznać się ze wszystkimi, aby zacząć prawidłowo dbać o swój związek.
Z pewnością nie należy traktować tej publikacji jak wyroczni. Warto, a nawet trzeba wziąć na nią poprawkę i z jej pomocą przyjrzeć się swojemu związkowi, wybierając te rady, które faktycznie nam się przydadzą, a nie biorąc je wszystkie jak leci bez dłuższego zastanowienia. Jako że język poradnika jest prosty i zbliżony do potocznego, ze zrozumieniem przesłania Lwa-Starowicza nikt nie powinien mieć problemu. Jedno jest pewne: wszystko, o czym wspomina w wywiadzie, ma odzwierciedlenie w doświadczeniu, które nabył, prowadząc wieloletnią praktykę.
Ten poradnik to istna skarbnica wiedzy, lecz posiada jedną wadę. Każdy rozdział poprzedzony jest fragmentem innych dzieł Zbigniewa Lwa-Starowicza. I w sumie nie byłoby w tym nic dziwnego, bo treści i tak wzajemnie się uzupełniają, jednak przeznaczono na to zbyt wiele miejsca, które autor mógłby przeznaczyć na dłuższy wywód o tym, co najważniejsze. Nie wiem czy było to niezbędne do podjęcia dyskusji z Romanowską, czy po prostu trzeba było czymś zapełnić puste strony, żeby wyszła z tego książka o normalnej objętości - nie wnikam, jednak pragnę zasygnalizować, że coś takiego ma miejsce i mnie osobiście irytuje, bo sprawia wrażenie zapychaczy.
Czy Wszystko da się naprawić to wartościowa lektura, którą warto przeczytać? Zdecydowanie tak. Dzięki temu poradnikowi można zrozumieć, że istnieje wiele istotnych czynników wpływających na to, żeby nasz związek był trwały i oparty na solidnych fundamentach. Najnowsze dzieło Zbigniewa Lwa-Starowicza czyta się tak szybko, że wystarczy poświęcić mu tylko jeden dzień, by wyciągnąć ciekawe wnioski. Polecam!
Wszystko da się naprawić, Zbigniew Lew-Starowicz, Czerwone i Czarne 2015, s. 272.
Za udostępnienie e-booka do recenzji dziękuję Virtualo.pl.
Żyjemy w świecie, w którym związek dwojga ludzi znaczy coraz mniej. Jesteśmy zapatrzeni w samych siebie, a co za tym idzie - ignorujemy potrzeby drugiego człowieka. Szybko łączymy się w pary i jeszcze szybciej rozstajemy. Nie zaprzątamy sobie głowy próbą naprawienia tego, co kiedyś nazywaliśmy miłością, podczas gdy słynny polski seksuolog, Zbigniew Lew-Starowicz,...
więcej Oznaczone jako spoiler Pokaż mimo to