rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

Według powszechnie panującej opinii to podobno kobiety wiodą prym w pisaniu chwytających za serce historii. Tymczasem Luke Allnutt - mężczyzna z krwi i kości - zadaje temu kłam, bowiem jego "Niebo na własność" jest równie wzruszającą powieścią, co książki Diane Chamberlain czy też Jodi Picoult.

W "Niebie na własność" poznajemy historię rodziny zbudowanej na fundamentach miłości, które runęły wraz z tragedią, jaka ją dotknęła. Jack jest upragnionym, wymodlonym i wyczekiwanym dzieckiem Anny i Roba. Dorasta w kochającym towarzystwie rodziców, którzy są w stanie zrobić dla niego wszystko. Niestety, nie jest dane im szczęście - chłopczyk miewa problemy natury neurologicznej i wkrótce wychodzi na jaw przerażająca prawda: mały Jack choruje na raka. Dla jego rodziców to jak wyrok śmierci - oboje nie wyobrażają sobie życia bez radosnej iskierki, jaką jest dla nich synek. Podejmują nierówną walkę z nieludzkim potworem, który próbuje odebrać im ich jedyny powód, dla którego żyją. Czy wyjdą zwycięsko z tego pojedynku?

"Niebo na własność" to powieść, która momentalnie wbija w fotel z powodu swojego autentyzmu. Napisana jest prosto, ale przez to każdy czytelnik czuje się tak, jakby czytał czyjś pamiętnik, a nie fikcję literacką. Jest to bez wątpienia książka, o której nie da się szybko zapomnieć, napisana bowiem jest w tak przejmujący sposób, że na długo zapada w pamięć. Ponadto, "Niebo na własność" to dzieło nad wyraz wzruszające - pokazuje potęgę rodzicielskiej miłości, niszczycielską siłę nowotworu, ogrom ludzkiego cierpienia i długą drogę do odnalezienia szczęścia na tym świecie.

Czy zatem mogę Wam z czystym sumieniem polecić tę książkę? Tak, pod warunkiem, że czujecie się na siłach, by zmierzyć się z poruszającą historią zamkniętą na jej kartach.

Według powszechnie panującej opinii to podobno kobiety wiodą prym w pisaniu chwytających za serce historii. Tymczasem Luke Allnutt - mężczyzna z krwi i kości - zadaje temu kłam, bowiem jego "Niebo na własność" jest równie wzruszającą powieścią, co książki Diane Chamberlain czy też Jodi Picoult.

W "Niebie na własność" poznajemy historię rodziny zbudowanej na fundamentach...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Być może kojarzycie Genę Showalter, autorkę powieści Firstlife. Pierwsze życie, z serią Kroniki Białego Królika o przygodach Alicji w krainie żywych trupów. Po lekturze pierwszego tomu tamtego cyklu wszelkie zachwyty nad twórczością tej pisarki uważam za nieuzasadnione, mimo to masochistycznie postanowiłam sięgnąć po kolejną książkę jej autorstwa, aby ostatecznie wyrobić sobie o niej zdanie. Opis przypadł mi do gustu, rozbudził apetyt na ciekawą lekturę, toteż uznałam, że raz kozie śmierć i ochoczo zabrałam się do czytania.

No i masz, babo, placek, rzekłaby moja Babcia, widząc jak ze strony na stronę na mojej twarzy odmalowuje się wyraz bezbrzeżnego zniesmaczenia. Powieść Firstlife. Pierwsze życie okazała się książką równie nieatrakcyjną i niedopracowaną, co niesłusznie popularna Alicja w krainie zombi. Podobnie jak w przypadku Kronik Białego Królika, nowa seria Geny Showalter wiele obiecuje, ale niewiele tych obietnic wypełnia.

Zacznijmy od pomysłu na książkę. Nie da się ukryć, że jest genialny - i ja nie śmiem tego negować. Wiara w życie po śmierci oraz związany z tym wybór frakcji, do której chciałoby się należeć po dokonaniu żywota - Trojki lub Miriady - to wyborna idea, godna podziwu i pozazdroszczenia przez innych pisarzy. Niestety, w przypadku Geny Showalter świetny pomysł na fabułę zdecydowanie nie idzie w parze z dobrym wykonaniem. Opisy obu krain, do których można trafić po śmierci, są ubogie i raczej nie pomagają czytelnikowi dostrzec oczami wyobraźni tego jak wyglądają i funkcjonują. Obie frakcje posiadają własne kodeksy moralne i charakterystyczne cechy, ale autorka przytacza je zdawkowo, nie pokusiwszy się na to, by dokładniej zaprezentować je odbiorcy. A szkoda.

Zarówno Trojka, jak i Miriada, żywo interesują się Tenley, główną bohaterką powieści. Tuż po jej narodzinach dziewczyna została ponoć naznaczona na Wybrankę, ale Showalter nie wyjaśnia zbytnio, na czym niby miałaby polegać jej rola i dlaczego obie frakcje tak bardzo zabiegają o jej decyzję. A Tenley do zdecydowanych osób nie należy. Nie potrafi opowiedzieć się po jednej ze stron i wciąż pozostaje Niezwerbowana. Aby przyspieszyć proces decyzyjny, rodzice wysyłają ją do zakładu karnego, w którym personel za pomocą tortur ma za zadanie wymusić na niej przystąpienie do rodzinnej frakcji. I tutaj zaczyna się cały cyrk związany z fabułą.

Przede wszystkim: jakim tępym bezmózgiem trzeba być, żeby własne dziecko oddać do więzienia i zezwolić na torturowanie go, i to tylko dlatego, że - jak to nastolatek - nie potrafi podjąć decyzji? Czy ci ludzie słyszeli o czymś takim jak dialog? Geno Showalter, gdzie ty w tym wszystkim widzisz logikę, realizm? Bo ja nie widzę ani jednego, ani drugiego. Pójdźmy dalej. Co według autorki może pomóc głównej bohaterce w wyborze? Ano dwóch, wybitnie seksownych młodzieńców, z których jeden obiecuje jej wieczny dobrobyt, a drugi... słodycze. No, weźcie mnie trzymajcie! Mało tego, Tenley jest na tyle głupia i niezdecydowana, że nie wie nawet dlaczego nie potrafi dokonać wyboru między Trojką i Miriadą! Co za tym idzie, buntuje się dla samej tylko idei buntu. Jak długo żyję, nie widziałam jeszcze tak absurdalnej książki. Sama nie wiem jakim cudem doczytałam ją do końca!

Podsumowując, Firstlife. Pierwsze życie to kolejny zmarnowany pomysł Geny Showalter. Jej powieści mają spory potencjał, bowiem jej wyobraźnia najwyraźniej nie zna granic, zaś język jej książek jest dowcipny i młodzieżowy. Niestety, autorka mocno traci na samym wykonaniu. Brakuje jej redaktora, który w odpowiednim momencie powiedziałby basta, widząc kolejne absurdalne wątki lub niedopowiedzenia. Ponownie chciałabym podkreślić, że lektura jest, generalnie rzecz ujmując, przyjemna, szybka i niezobowiązująca, jednak dla mnie to za mało, by odczuwać satysfakcję. Pomyślcie dwa razy, nim zdecydujecie się ją przeczytać - ale błagam, nie bądźcie w tym niezdecydowani dla samej tylko idei niezdecydowania! Jedna Tenley w zupełności mi wystarczy.

Być może kojarzycie Genę Showalter, autorkę powieści Firstlife. Pierwsze życie, z serią Kroniki Białego Królika o przygodach Alicji w krainie żywych trupów. Po lekturze pierwszego tomu tamtego cyklu wszelkie zachwyty nad twórczością tej pisarki uważam za nieuzasadnione, mimo to masochistycznie postanowiłam sięgnąć po kolejną książkę jej autorstwa, aby ostatecznie wyrobić...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Poprzednia powieść Kirsty Moseley miała kilka wad, ale w ogólnym rozrachunku wypadła w moich oczach całkiem przyzwoicie. Miło wspominam jej lekturę, dlatego bez wahania postanowiłam sięgnąć po kolejną książkę tej autorki. Chłopak, który chciał zacząć od nowa to powieść skierowana do młodzieży, która porusza trudne tematy i zarazem opowiada piękną historię o miłości. Czy i ona przypadła mi do gustu? Sprawdźcie sami!

Do lektury zachęciły mnie obiecujące intrygującą fabułę tytuł oraz blurb powieści. Spodziewałam się, że dostanę do przeczytania książkę, w której główny bohater próbuje pogodzić swoją szemraną przeszłość z teraźniejszością... i mniej więcej coś w tym stylu zaserwowała nam autorka. Niestety, w ogóle nie wzięła pod uwagę zasady Co za dużo, to niezdrowo i w efekcie napisała powieść o chłopaku, który przeżył wszystkie traumy świata, będąc nastolatkiem, a następnie w wieku 21 lat znalazł wielką, idealną miłość, za którą wielu z nas dałoby się pokroić. W życiu Jamiego po prostu wydarzyło się zbyt wiele, przez co fabuła prezentuje się nierealnie i nie pozwala czytelnikowi identyfikować się z postaciami, które w niej występują. A szkoda, bowiem są całkiem dobrze wykreowane.

Jamie to sympatyczny, choć nieco zadufany w sobie chłopak. Stara się zerwać z przeszłością, mimo że nie zawsze mu to wychodzi. Na pierwszy rzut oka widać, że jego dawne życie wiązało się raczej z przymusem, aniżeli chęcią dołączenia do przestępczego światka. Czytając o nim, czuje się, że jest to dobry człowiek zmuszony do robienia złych rzeczy. Podziwiam go, bowiem pozostanie uczciwą osobą po czymś takim wydaje mi się niezwykle trudną sztuką. Z kolei Ellie to miła, bezpruderyjna dziewczyna, z którą chętnie bym się zaprzyjaźniła. Mimo że nie pochwalam wielu jej zachowań w jej związku z Jamie'm, uważam, że jest to dobrze wykreowana postać nastolatki opuszczającej mury liceum i rozpoczynającej nowe życie w nowej roli. Ich historię czyta się dobrze, choć nie da się ukryć, że jest ona nieco naciągana i, jak na mój gust, zbyt nierzeczywista.

Chłopak, który chciał zacząć od nowa jest powieścią prostą i nieskomplikowaną. Teoretycznie autorka podejmuje w niej trudne tematy takie jak przemoc w rodzinie i przestępczość z niej wynikająca, lecz tak naprawdę jest to cukierowa historia miłosna – pogmatwana, żeby nie było zbyt prosto, ale mimo wszystko banalna. Podobnie ma się kwestia stylu pisania Kirsty Moseley, który nie jest zbyt wyszukany, ale czego się spodziewać po książce skierowanej do młodzieży? Ważne, żeby powieść dobrze się czytało, a tego bez wątpienia nie można autorce odmówić. Lektura jej najnowszej publikacji jest przyjemna, w sam raz na wiosnę.

Czy zatem polecam Wam zakup tej pozycji? I tak, i nie. Zależy czego szukacie. Jeśli chcecie wziąć na warsztat powieść poruszającą trudne tematy, to niekoniecznie Chłopak, który chciał zacząć od nowa spełni Wasze oczekiwania. Owszem, pojawiają się one w fabule, ale są potraktowane po macoszemu, zaś ich forma jest mocno naciągana. A jeśli wolicie lekką opowieść o miłości, którą czyta się szybko i przyjemnie, to najnowsza książka Kirsty Moseley idealnie wpasuje się ten klimat.

Poprzednia powieść Kirsty Moseley miała kilka wad, ale w ogólnym rozrachunku wypadła w moich oczach całkiem przyzwoicie. Miło wspominam jej lekturę, dlatego bez wahania postanowiłam sięgnąć po kolejną książkę tej autorki. Chłopak, który chciał zacząć od nowa to powieść skierowana do młodzieży, która porusza trudne tematy i zarazem opowiada piękną historię o miłości. Czy i...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Jarosław Grzędowicz to klasa sama w sobie. Jego czterotomowy Pan Lodowego Ogrodu to moje zeszłoroczne odkrycie i zarazem jedna z najlepszych książkowych serii, jaką kiedykolwiek czytałam. Nikogo nie powinno więc zdziwić, że gdy dowiedziałam się o kolejnej powieści autora, po prostu musiałam ją przeczytać. W ten sposób w moje ręce trafił Hel³.

Norbert jest iwenciarzem: na życie zarabia kręceniem filmików obrazujących skandale i atrakcyjne wydarzenia, a następnie publikuje je w sieci ku uciesze widzów. Im więcej wyświetleń ma dany materiał, tym więcej pieniędzy spływa na jego konto. A tych w świecie Norberta potrzeba niemało, bowiem życie w mieście jest drogie, zwłaszcza gdy oprócz zdrowej, akceptowanej przez rząd żywności kupuje się też nielegalne jedzenie lub przedmioty, których posiadanie jest niezgodne z prawem. Pewnego dnia mężczyzna nagrywa iwent, po którym jego życie diametralnie się zmienia. Adrenalina i chęć ukazywania tylko prawdy, także tej niewygodnej i niekiedy brutalnej, zachęcają go do tego, by coraz śmielej pogrywał sobie z politykami. Aż wreszcie podpada wysoko postawionym urzędnikom - i tylko radykalna zmiana tożsamości oraz ucieczka z kraju mogą uratować mu życie. Wkrótce Norbert otrzymuje propozycję nie do odrzucenia: ma być pierwszym iwenciarzem, który poleci w kosmos i nakręci o tym relację...

Akcja Hel³ dzieje się w niedalekiej przyszłości, a zatem zupełnie inaczej niż miało to miejsce w osławionym Panie Lodowego Ogrodu. Niby nic nadzwyczajnego, ale jeśli przyjrzeć się temu, co dzieje się w fabule, to można tylko zbierać szczękę z podłogi. W wizji Grzędowicza wszystko to, co teraz jest modne, zostało wyolbrzymione i niejako wyśmiane. Przykładowo, aktualny trend zdrowego odżywiania stał się wręcz obowiązującym w kraju prawem. Nie wolno jeść tłustych rzeczy, można jedynie odżywiać się niesmacznym, ekologicznym jedzeniem. Nakazy i zakazy są na porządku dziennym. Związki międzyludzkie istnieją wyłącznie w sieci - poza nią spotkania towarzyskie nie występują niemal wcale. To smutny, a dla mnie osobiście także i niezwykle przerażający obraz przyszłości. Autor dobitnie pokazuje do czego może doprowadzić wszechobecny przesadyzm oraz stale rozwijająca się technika.

Hel³ od Pana Lodowego Ogrodu różni się również kreacją bohaterów. W tym drugim można było przebierać w charakternych postaciach jak w ulęgałkach, tymczasem w najnowszej powieści Grzędowicza centralnym i jedynym dobrze wykreowanym bohaterem jest Norbert. Inni bohaterowie, jeśli już się pojawiają w fabule, są dla niego raczej tłem i częściej występują w czyichś rozważaniach, aniżeli biorą udział w wydarzeniach. Mi to osobiście nie przeszkadza, ale czytelnicy przyzwyczajeni do mistrzowskiej kreacji autora mogą poczuć się zawiedzeni. Podobnie ma się sprawa z warstwą językową powieści. Prezentuje się inaczej niż w historii Vuko Drakkainena. W Hel³ aż roi się od skrótowców, współczesnej nowomowy, słownictwa kojarzącego się z mediami. Brakuje w tekście wspaniałej zabawy językiem, którą Grzędowicz uprawiał w Panie Lodowego Ogrodu, co nie wszystkim się spodoba.

Najbardziej w powieści zaskakuje jej zakończenie. Przyznaję, że Grzędowicz to dla mnie pisarz, który przez trzy czwarte swoich książek pisze o wszystkim, nie popychając fabuły do przodu, a nawet troszeczkę przynudzając, by skończyć z przytupem i doprowadzić czytelnika na skraj literackiej ekstazy. Do takich wniosków doszłam, czytając poprzednie jego dzieła, a przy lekturze Hel³ jedynie się przy tej konkluzji utwierdziłam. Dopóki nie przeczytałam zakończenia i nie zrozumiałam w pełni zamysłu autora na jego fabułę, nie widziałam zbytnio sensu, dla którego w ogóle powstał. Cieszę się, że jak zwykle Grzędowicz pozytywnie mnie zaskoczył i udowodnił, że praktycznie nie ma sobie równych, odkąd Sapkowski spoczął na laurach i nie robi nic ze stworzonym przez siebie uniwersum.

Podsumowując, Hel³ to dobrze napisana, wciągająca i naprawdę świetna powieść science fiction, która posiada parę błahych niedociągnięć, ani trochę nie wpływających na jakość lektury. Jarosław Grzędowicz stworzył kolejną niezwykle klimatyczną historię, która skłania czytelnika do refleksji nad tym, do czego dąży nasz świat. Gorąco Wam polecam tę książkę, ponieważ spodoba się nie tylko fanom autora, ale i miłośnikom niebanalnych opowieści, których akcja dzieje się w kosmosie - jednym z najbardziej fascynujących nas miejsc we Wszechświecie.

Jarosław Grzędowicz to klasa sama w sobie. Jego czterotomowy Pan Lodowego Ogrodu to moje zeszłoroczne odkrycie i zarazem jedna z najlepszych książkowych serii, jaką kiedykolwiek czytałam. Nikogo nie powinno więc zdziwić, że gdy dowiedziałam się o kolejnej powieści autora, po prostu musiałam ją przeczytać. W ten sposób w moje ręce trafił Hel³.

Norbert jest iwenciarzem: na...

więcej Pokaż mimo to

Okładka książki Tajemne miasto Christi Daugherty, Carina Rozenfeld
Ocena 7,1
Tajemne miasto Christi Daugherty, ...

Na półkach: , ,

Poprzednią powieść C.J. Daugherty napisaną w duecie z Cariną Rozenfeld przyjęłam z dość umiarkowanym entuzjazmem. Dostrzegłam jej zalety, ale i wady, do których zaliczały się absurdalne zbiegi okoliczności, a także przewidywalność fabuły. Kiedy na horyzoncie pojawiła się możliwość przeczytania Tajemnego miasta, drugiego tomu serii, nie wahałam się ani chwili, bowiem tej kontynuacji bardzo mi brakowało i oczekiwałam jej z coraz to większym zniecierpliwieniem. Jak tym razem poradziły sobie autorki? Sprawdźcie poniżej!

Czas płynie nieubłaganie i z każdą godziną przybliża Sachę do zmierzenia się ze starą klątwą, która ma odebrać mu życie. Aby temu zapobiec, chłopak studiuje starożytne księgi, z których mógłby się dowiedzieć, jak oszukać przeznaczenie. Tymczasem Taylor pod czujnym okiem doświadczonych alchemików próbuje okiełznać własną moc. Zdaje sobie sprawę z tego, że to od niej zależy los przyjaciela, który powoli staje się dla niej kimś więcej. Na domiar złego ich wrogowie stają się coraz zuchwalsi i zaczynają zagrażać całemu światu. Aby ich pokonać, Taylor i Sacha muszą wyruszyć w podróż do miejsca, w którym narodziła się klątwa. Czy uda im się wyjść cało z opresji?

Tajemne miasto to powieść zdecydowanie bardziej dynamiczna niż jej poprzedniczka. Akcja rozwija się szybko i już na samym wstępie wciąga, a przyjemność z lektury dodatkowo potęguje stopniowy rozwój charakterów postaci pierwszo- i drugoplanowych. Sacha i Taylor już tak mnie nie irytują, zaś reszta bohaterów wreszcie staje się czymś więcej niż tylko tłem dla ich historii. To zdecydowanie są te pożądane przeze mnie cechy dobrej młodzieżówki, więc można chyba uznać, że pod tym względem autorki poczyniły spore postępy.

Inaczej jednak ma się sprawa z przewidywalnością tekstu oraz... zakończeniem, które wypada słabo na tle dobrze skonstruowanej całości. Wydarzenia w fabule nadal łatwo jest przewidzieć i właściwie nic w niej nie zaskakuje, z kolei finał drugiego tomu nie robi większego wrażenia. Po tych wszystkich przygotowaniach i alchemicznej otoczce człowiek spodziewałby się raczej efektu wow, tymczasem końcówka powieści jest mocno rozczarowująca. Nie ma tych fajerwerków, na których mi zależało. Cóż, jak widać, nie można mieć wszystkiego naraz...

Ale, ale! Właściwie jest jedna rzecz, która mnie zaskoczyła. Jak zapewne się domyślacie, jednym z najważniejszych elementów fabuły jest dla autorek wątek miłosny. Ten oczywisty raczej nie zrobi na nikim wrażenia, gdyż zanosiło się na niego już na wstępie, ale ten niespodziewany sprawi, że Wasze romantyczne serduszko zadrży z ekscytacji! Szczerze mówiąc, nie spodziewałam się, że w Tajemnym mieście ukształtują się aż dwa takie wątki. Za to autorki mają u mnie ogromny plus, zwłaszcza że dotyczy to postaci, które bardzo polubiłam.

Tajemne miasto to zdecydowanie lepsza od swojej poprzedniczki powieść. Bardzo przyjemnie się ją czyta, nawet jeśli końcówka rozczarowuje. Uważam, że C.J. Daugherty oraz Carina Rozenfeld dobrze się dobrały, ponieważ ich wspólna książka to naprawdę fajna młodzieżówka, przy której można spędzić parę miłych chwil. Polecam!

Poprzednią powieść C.J. Daugherty napisaną w duecie z Cariną Rozenfeld przyjęłam z dość umiarkowanym entuzjazmem. Dostrzegłam jej zalety, ale i wady, do których zaliczały się absurdalne zbiegi okoliczności, a także przewidywalność fabuły. Kiedy na horyzoncie pojawiła się możliwość przeczytania Tajemnego miasta, drugiego tomu serii, nie wahałam się ani chwili, bowiem tej...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Bardzo nie chciałam, by ten moment nadszedł, ale jednak był on nieunikniony. Mimo naszych kłamstw autorstwa Tarryn Fisher to koniec miłosnej wojny Olivii, Caleba i Leah. Szczerze pokochałam tę serię, mimo że przedstawia najbardziej destrukcyjny i obłudny obraz miłości, z jakim kiedykolwiek spotkałam się w literaturze. Śledziłam losy bohaterów z wypiekami na twarzy, nienawidząc ich i uwielbiając na przemian, i właśnie nadszedł ten moment, w którym muszę się z nimi pożegnać. Zapraszam Was do lektury recenzji ostatniego tomu tej wyjątkowej trylogii!

Fabuła Mimo naszych kłamstw tym razem zaprezentowana jest z punktu widzenia Caleba. Tego, o którego Olivia i Leah toczyły zażartą i wieloletnią wojnę, w której bronią były kłamstwa, intrygi, czy też szantaże. W wojnie tej nie było zwycięzców, ponieważ każde z nich cierpiało, nie mogąc zaznać upragnionego szczęścia. Na szczęście miłosna rozgrywka między darzącymi się uczuciem Calebem i Olivią nareszcie dobiega końca. W końcu, po wielu latach oszukiwania i ranienia się nawzajem, ta dwójka zrozumiała, że nie potrafi bez siebie żyć. Ale jeśli tylko sądziliście, że skończy się ona happy endem, to srogo się myliliście. Tak się składa, że Mimo naszych kłamstw to nadal dość mocno pokręcona historia, pełna obłudy i wzajemnego okłamywania się w obawie przez zranieniem. Bohaterom całe lata zajęły, by zrozumieć, że ich przeznaczeniem było wspólne życie, ale czy mają jeszcze szansę odbudować to, co z różnych powodów zniszczyli? O tym właśnie jest trzeci tom trylogii Mimo moich win Tarryn Fisher.

Jak zwykle autorka nie owija w bawełnę. Opisuje związek dwojga skomplikowanych ludzi bez żadnych ubarwień, bez typowych dla romansów motylków w brzuchu i idealnych randek. Zamiast tego pokazuje, jak wiele złego mogą wyrządzić intrygi, które knujemy, by osiągnąć własne cele. Ponadto, Fisher przekonuje, że nawet ta najbardziej destrukcyjna forma miłości zasługuje na szczęście. Historia Olivii i Caleba stanowi na to niezbity dowód.

Ogrom emocji, które towarzyszyły mi w trakcie lektury tej powieści, sprawił, że nie potrafię o niej zapomnieć. Tyle się wydarzyło! Jestem w szoku, ponieważ do tej pory uwielbiałam sielankowe wizje miłości, a jednak spodobała mi się też historia wypełniona bólem, kłamstwami i wszystkim tym, czym do tej pory gardziłam. Przekonałam się, że nawet w takiej, wydawać by się mogło, beznadziejnej sytuacji, szczera miłość może zakwitnąć, choć droga do niej usiana jest nie różami, lecz chyba rozżarzonymi węglami i cierpieniem. Śledzenie losów Olivii i Caleba było dla mnie niezwykłym doświadczeniem i naprawdę jestem pod wrażeniem, że literatury new adult może dostarczyć mi tak wielu różnorodnych emocji. Pod tym względem nie ustępuje ona żadnym innym gatunkom, które uwielbiam.

Paradoksalnie, Mimo naszych kłamstw to trudna w odbiorze książka. Nie nadaje się raczej na lekturę dla zbytnio przewrażliwionych osób, ponieważ pokazuje blaski i cienie miłości, z naciskiem na te drugie. Tę powieść albo się kocha albo nienawidzi - nie ma niczego pośrodku. Co więcej, wnioski, które wyciąga się po jej ukończeniu są co najmniej niepokojące. Otóż każdy nasz, nawet najmniejszy czyn, ma ogromne znaczenie. Warto o tym pamiętać, ponieważ może się kiedyś okazać, że za pozornie niewinny gest trzeba będzie zapłacić bardzo wysoką cenę. Nasi bohaterowie coś o tym wiedzą, a Tarryn Fisher wybitnie postarała się, by to nam pokazać.

Lektura Mimo naszych kłamstw idealnie wpasowałą się w mój gust. Nienawidziłam tej książki równie mocno, co ją kochałam, ale w tym chyba tkwi urok prozy Tarryn Fisher. Autorka mnie nie zawiodła, udowadniając, że o tej ciemniejszej stronie miłości potrafi pisać jak nikt inny, jednak przyznaję, że mimo wszystko liczyłam na odrobinę szczęśliwsze zakończenie. Zapewne autorce zależało na tym, by pokazać słodko-gorzki finał tej historii, jednak nie ukrywam, że spodziewałam się czegoś innego - czegoś, co choć trochę ukoiłoby moje zszargane nerwy.

Jeśli więc szukacie emocjonującej lektury, trylogia Mimo moich win może okazać się dla Was idealnym wyborem. Jeszcze nikt, komu poleciłam tę serię, nie powiedział mi, że był niezadowolony z tego, co przeczytał. Każdy, bez wyjątku, zachwycał się pięknym stylem Tarryn Fisher oraz jej genialnym pomysłem na oryginalną i nietuzinkową historię miłosną Olivii i Caleba. Gorąco Wam polecam sięgnęcie po wszystkie trzy tomy tego cyklu - masa emocji oraz głęboka satysfakcja lekturą gwarantowane. Aż Wam zazdroszczę, że macie to wszystko przed sobą!

Bardzo nie chciałam, by ten moment nadszedł, ale jednak był on nieunikniony. Mimo naszych kłamstw autorstwa Tarryn Fisher to koniec miłosnej wojny Olivii, Caleba i Leah. Szczerze pokochałam tę serię, mimo że przedstawia najbardziej destrukcyjny i obłudny obraz miłości, z jakim kiedykolwiek spotkałam się w literaturze. Śledziłam losy bohaterów z wypiekami na twarzy,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Tarryn Fisher zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Każda jej powieść bardzo mi się spodobała i nie wyobrażam sobie swojej biblioteczki bez kolekcji książek jej autorstwa. Jej najnowsza publikacja to mroczna i bezkompromisowa opowieść o szaleństwie, które drzemie w każdym z nas i tylko czeka, by wydostać się na zewnątrz. Margo, bo to o tym dziele mowa, ma polską premierę za kilka dni, ale już teraz mogę Wam zdradzić, że jest na co czekać!

Bone to niewielkie, zapomniane przez Boga i ludzi amerykańskie miasteczko. Szarość i monotonia to dla jego mieszkańców ponura codzienność. Wszyscy się znają i każdy wie, że sąsiadka bije dzieci, a mąż koleżanki zdradza ją z prostytutką. W tym skazanym na powolne umieranie mieście dominują patologie pod różnymi postaciami, a całość owiana jest dusznym odorem śmierci i marnotrawienia życia. Za wszystkie te nieszczęścia odpowiedzialny jest upadek przemysłu i rosnące bezrobocie - tak przynajmniej twierdzą mieszkańcy Bone. Jednak Tarryn Fisher przekonuje nas, że istnieje jeszcze jeden czynnik: zło, z którym niektórzy z nas się rodzą, zaś inni nabywają na skutek okropieństw, z jakimi mieli do czynienia już od czasów dzieciństwa.

W takim środowisku dorasta Margo. Jako niechciane dziecko podstarzałej prostytutki, która cierpi na depresję, dziewczyna już od najmłodszych lat doznaje wielu upokorzeń i przykrości ze strony matki i rówieśników. Mimo że mieszka w Pożeraczu, domu wysysającym z niej całą pozytywną energię, z oschłą matką, którą stać jedynie na wydawanie rozkazów, Margo ze wszystkich sił stara się optymistycznie patrzeć w przyszłość. Znajduje pracę, po czym zaprzyjaźnia się z niepełnosprawnym, sympatycznym chłopakiem imieniem Judah. Każdego dnia marzy o tym, by wyrwać się z Bone i rozpocząć nowe życie. Wszystko jednak zmienia się, gdy w miasteczku ginie mała dziewczynka, z którą Margo łączyła specyficzna więź. Jako że policja zupełnie nie daje sobie rady ze śledztwem, dziewczyna rozpoczyna własne, czego konsekwencją są dla niej odkrycie prawdy o sobie i o otaczającym ją świecie.

Jestem w szoku, że Margo uznaje się za powieść młodzieżową. Przypisano ją do tego gatunku wyłącznie dlatego, że główną bohaterką jest nastolatka! A tak naprawdę przeczytać może ją każdy, bowiem lektura jest uniwersalna, zaś fabuła niezwykle interesująca i w niczym nie ustępująca innym książkom, w tym wielu uznanym thrillerom. Tarryn Fisher z mistrzowską precyzją snuje opowieść o dziewczynie, która na skutek licznych traum stała się kimś, z kim większość z nas nie chciałaby się nigdy spotkać. A może Margo już się taka urodziła? Te pytanie to jeden z najważniejszych elementów książki - zaś próba zrozumienia tego zagadnienia zależy już od nas samych.

W Margo Tarryn Fishser prezentuje rzeczywistość, której daleko do ideału. Jest brudno, ponuro, monotonnie i okrutnie. Główna bohaterka to głęboko nieszczęśliwa, cierpiąca w samotności młoda dziewczyna, z którą czytelnik zżywa się do tego stopnia, że żywo interesuje się jej losami. Autorce udało się stworzyć wiarygodną i wywołującą tak wiele różnych emocji postać, że nie sposób tego nie docenić! Jednocześnie pozwoliła, by odbiorca sam ocenił jej moralność - ona nie podała jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, czy żądza zemsty i postępowanie Margo są słuszne. Właśnie to sprawiło, że powieść tak bardzo mnie zaskoczyła i sponiewierała psychicznie. Może i przez to okazało się, że jest nieco trudniejsza w odbiorze, ale jednak diabielnie warto ją przeczytać. Jak najszybciej!

Margo to wstrząsająca historia o szaleństwie i mroku spowijającym duszę niewinnej dziewczyny z niewielkiego miasteczka, która pragnęła normalności, a zamiast tego odkryła w sobie potwora. To opowieść, która wywołuje ciarki na plecach i nie daje o sobie zapomnieć na długo po tym, jak skończy się lekturę. Powieść ta znacząco różni się od tego, do czego przyzwyczaiła mnie Tarryn Fisher - w gruncie rzeczy jest to jej protest przeciwko przemocy i patologiom. To osobisty manifest autorki i z tego też względu jest to ważna, mądra i wartościowa publikacja, którą można polecić i młodzieży, i dorosłym, gdyż każdy z nas wyniesie z tej lektury coś dobrego. Lektura obowiązkowa!

Tarryn Fisher zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Każda jej powieść bardzo mi się spodobała i nie wyobrażam sobie swojej biblioteczki bez kolekcji książek jej autorstwa. Jej najnowsza publikacja to mroczna i bezkompromisowa opowieść o szaleństwie, które drzemie w każdym z nas i tylko czeka, by wydostać się na zewnątrz. Margo, bo to o tym dziele mowa, ma polską premierę za...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Od kilku lat jestem zagorzałą fanką uniwersum Warhammer 40.000. Sympatią do Kosmicznych Marines zaraził mnie mój chłopak i od tamtej pory wspólnie marzymy o tym, by pewnego dnia przywdziać pancerz Terminatora i założyć rękawicę energetyczną, w drugiej zaś dzierżąc bolter... A teraz bardziej na serio: bardzo lubię ten mroczny świat, w którym religia graniczy z fanatyzmem, a chlubna śmierć to coś więcej niż zwykły frazes. Powieść Steve'a Parkera, Świat Rynn, to tom otwierający serię, która opowiada o słynnych bitwach Adeptus Astartes. Na pierwszy ogień poszła inwazja orków na Bad Landing, bohatersko powstrzymywana przez zakon Szkarłatnych Pięści.

Żaden z Kosmicznych Marines nie spodziewałby się, że orki pod wodzą Snagroda, Arcyzgliszczyciela z Charadon, wykażą się inteligencją na tyle dużą, by realnie zagrozić światu ludzi. Nawet Pedro Kantor, legendarny przywódca Szkarłatnych Pięści, nie liczył na nic więcej ponad standardową potyczkę, w której nie zginie żaden z braci, gdyż skończy się ona szybciej niż w ogóle zacznie. Tymczasem okazało się, że wrogowie Imperium są o wiele groźniejsi niż przypuszczano i poważnie zagrażają Rynn - ich ojczystej planecie. Zwyczajna bitwa przemienia się w brutalną, krwawą i wielomiesięczną jatkę, która stawia pod znakiem zapytania istnienie ich uznanego zakonu...

Steve Parker wie, co w trawie piszczy. Jego powieść to udane odwzorowanie świata Adeptus Astartes: mrocznego, nieprzyjaznego i brutalnego uniwersum, którego centrum stanowi fanatyczna i niezachwiana wiara w Imperatora. Autorowi udało się oddać surowy klimat WH40k i utrzymać go do samego końca lektury. Czytając Świat Rynn, czuje się podniecenie podobnie jak podczas gry w Dawn of War, bowiem Parker zna założenia uniwersum. Wie, że życie Kosmicznych Marines to nieustanna walka i niekończące się treningi, a także zagorzała wiara w wielkość Imperatora. W każdym napisanym przez autora zdaniu widoczna jest jego wielka sympatia do tego, o czym pisze, a to zawsze się chwali przy tego typu projektach. Jeśli praca jest również przyjemnością, książka wychodzi lepiej!

W Świecie Rynn dużo się dzieje. Ważą się losy Szkarłatnych Pięści dowodzonych przez Pedro Kantora. Z założenia łatwa do wygrania bitwa przemienia się w długą i wyczerpującą wojnę ze stratami po obu stronach konfliktu. To druzgocząca pozycja dla fanów uniwersum, bowiem dzielni Astartes zaliczają jedną porażkę za drugą, a to nie jest raczej nic miłego dla kogoś, kto uwielbia WK40k. Książkę czyta się ciężko i z bólem serca, ale i tak jest to nader fascynująca lektura, pierwsza z wielu, która prezentuje wielkie bitwy z udziałem zakonów. Warto też pamiętać, że to dopiero pierwszy tom serii, która o nich traktuje - kto wie, co nas czeka w kolejnym?

Świat Rynn to dla fanów Warhammera 40k pozycja obowiązkowa. Ale nie tylko miłośnicy tego uniwersum mogą zatracić się w lekturze tej powieści. Powinna ona przypaść do gustu także osobom, które lubią naprawdę dobre science-fiction. Ja publikacją Steve'a Parkera jestem zachwycona i już zacieram ręce z myślą o kolejnym tomie. Mam nadzieję, że Copernicus Corporation nie będzie nam kazał czekać na niego zbyt długo!

Od kilku lat jestem zagorzałą fanką uniwersum Warhammer 40.000. Sympatią do Kosmicznych Marines zaraził mnie mój chłopak i od tamtej pory wspólnie marzymy o tym, by pewnego dnia przywdziać pancerz Terminatora i założyć rękawicę energetyczną, w drugiej zaś dzierżąc bolter... A teraz bardziej na serio: bardzo lubię ten mroczny świat, w którym religia graniczy z fanatyzmem, a...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Kilka lat temu cały świat żył aferą Snowdena. Na jaw wyszły wówczas największe brudy amerykańskiego rządu. We wszystkich zakątkach globu zawrzało - jedni chwalili Snowdena za to, że ujawnił informacje o tym jak rząd inwigiluje społeczeństwo, drudzy domagali się jego natychmiastowego ukarania. Dziś sprawa przycichła, jednak kwestia inwigilacji obywateli USA (i nie tylko) nadal spędza sen z powiek wielu osobom. Barry Eisler postanowił to wykorzystać i dzięki tej inspiracji powstała powieść Oko Boga, którą mój blog objął partonatem medialnym.

Evelyn Gallagher pracuje dla NSA. Pewnego dnia przez przypadek odkrywa, że jeden z agentów przekazał ściśle tajne informacje niepowołanej osobie. Szybko zdaje o tym raport przełożonemu - dyrektorowi NSA, Theodorowi Andersowi, który ma w życiu tylko jeden cel: kontrolować wszystko i wszystkich. Tym samym Evelyn niechcący wplątuje się w polityczną rozgrywkę na najwyższych szczeblach władzy i naraża na niebezpieczeństwo nie tylko siebie, ale i swojego głuchego synka, Dasha. Czy kobiecie uda się wygrać z bezdusznym systemem?

Barry Eisler pracował w CIA, więc doskonale wie co w trawie piszczy. Dzięki jego doświadczeniu oraz wiedzy na temat metod działania agencji rządowych USA powstała powieść Oko Boga, która przywodzi na myśl doskonałe dzieła autorstwa Roberta Ludluma i Harlana Cobena. Książka ta trzyma w napięciu do ostatnich stron i stanowi doskonały przykład tego jak powinno się pisać thrillery polityczne. Znalazłam w niej wszystko, czego potrzebuję od takiej literatury: interesujących bohaterów, wciągającą akcję, kontrowersyjne treści. Tematyka inwigilacji społeczeństwa zawsze budzi sporo emocji, zwłaszcza gdy weźmie się pod uwagę, że politycy mają nieograniczone możliwości, jeśli chodzi o podsłuchiwanie ludzi. Właśnie ta tematyka czyni z Oka Boga tak świetną powieść.

Po ukończonej lekturze jestem szczerze zaskoczona kreacją bohaterów. Nie spodziewałam się, że Barry Eisler aż tak dobrze odda charaktery stworzonych przez siebie postaci. Evelyn jawiła mi się jako praworządna i ambitna kobieta, która traktuje swoją pracę jak powołanie, ale potrafi trzeźwo ocenić sytuację i dostosować się do niej; Andersa widziałam jako bezwzględnego urzędnika, który nie cofnie się przed niczym, żeby osiągnąć swoje cele, niekoniecznie dobre dla innych ludzi poza nim samym; z kolei Manusa, płatnego zabójcę na usługach dyrektora NSA, ujrzałam jako zagubionego w bezdusznym świecie człowieka, który rozpaczliwie szuka swojego miejsca w społeczeństwie. Wszyscy bohaterowie, nawet ci drugo- i trzecioplanowi, są świetnie zaprezentowani, a także wyposażeni w zestaw indywidualnych cech, co stanowi kolejną zaletę książki i zarazem jeden z kilku powodów, dla których zdecydowałam się objąć ją patronatem medialnym.

Oko Boga to dobrze skonstruowany thriller polityczny, którego lektura może stanowić łakomy kąsek dla żądnych emocji czytelników. Świetnie sprawdzi się jako prezent dla miłośników gatunku, którzy cenią sobie dobrą intrygę i godną uwagi fabułę. Jeśli szukacie książki, przy której spędzicie kilka niezwykle emocjonujących wieczorów, to powieść Barry'ego Eisslera zdecydowanie przypadnie Wam do gustu. Gorąco polecam!

Kilka lat temu cały świat żył aferą Snowdena. Na jaw wyszły wówczas największe brudy amerykańskiego rządu. We wszystkich zakątkach globu zawrzało - jedni chwalili Snowdena za to, że ujawnił informacje o tym jak rząd inwigiluje społeczeństwo, drudzy domagali się jego natychmiastowego ukarania. Dziś sprawa przycichła, jednak kwestia inwigilacji obywateli USA (i nie tylko)...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Kathrin Lange jest autorką fenomenalnej trylogii inspirowanej gotycką Rebeką Daphne du Maurier, zaś Serce z popiołu to tom wieńczący ów cykl. Wprost nie mogłam doczekać się jego lektury, a teraz, gdy mam ją już za sobą, nie mogę wyjść z podziwu, ponieważ pisarce po raz trzeci z rzędu udało się mi zaserwować fantastyczną historię z pogranicza thrillera i romansu młodzieżowego. Nie przedłużając, zapraszam Was do lektury mojej recenzji!

Mimo że trudno w to uwierzyć, okazuje się, że Charlie, była narzeczona Davida, żyje i ma się całkiem dobrze, a teraz wraca na Martha's Vineyard, żeby odzyskać jego miłość. Wraz z jej nieoczekiwanym powrotem życie Juli komplikuje się jeszcze bardziej, bo teraz nie dość, że musi stawić czoła klątwie Bellów, która rzekomo ciąży na Davidzie, to na dodatek musi użerać się z jego byłą, która - delikatnie rzecz ujmując - ma nierówno pod sufitem. Czy ta skomplikowana historia w ogóle może skończyć się szczęśliwie? Tego dowiecie się z lektury powieści!

I tym razem Kathrin Lange nie zawiodła moich oczekiwań, serwując mi kolejną doskonale napisaną opowieść, od której nie oderwałam się, dopóki jej nie ukończyłam. Serce z popiołu to książka, w której aż roi się od tajemnic i zaskakujących zwrotów akcji. Gotycki klimat powieści, który nieco osłabł w drugim tomie, w finałowej odsłonie historii Juli i Davida wrócił ze zdwojoną mocą. Jest naprawdę mrocznie i ponuro, a wrażenie te potęgują dziwne wydarzenia mające wiele wspólnego z osławioną klątwą Bellów, którą rzuciła na nich tragicznie zmarła kobieta. Czytelnik co i rusz odkrywa kolejne fakty z przeszłości i nie może się nadziwić, że fabuła może aż tak zaskakiwać!

Oprócz historii z klątwą bardzo ważnym elementem fabuły jest wątek miłosny. W Sercu z popiołu sytuacja Juli i Davida mocno się komplikuje z powodu Charlie. Młody Bell nie potrafi zostawić byłej narzeczonej w spokoju, obawiając się, że jeśli to zrobi, to dziewczyna targnie się na życie. Ona, rzecz jasna, to wykorzystuje, wbijając klin między Davida i Juli. Jakby tego było mało, chłopak zaczyna wierzyć w klątwę ciążącą na jego rodzie i postanawia zerwać z ukochaną, aby uchronić ją przed nieszczęściem. Jednak jak na upartą dziewczynę przystało, Juliane od razu odkrywa jego ukryte motywy i nie pozwala mu zniszczyć ich związku. Niestety, wciąż grozi im śmiertelne niebezpieczeństwo i tylko od nich zależy, czy uda im się wyjść cało z opresji.

W powieści wiele się dzieje, a dynamiczna akcja sprzyja temu, by przeczytać ją jednym ciągiem - co zresztą miało miejsce w moim przypadku. Dodatkowo autorka sprawnie posługuje się językiem, co wpływa na przyjemność płynącą z lektury. Historia w niej opowiedziana jest ciekawa i wciągająca, a nade wszystko dobrze przemyślana, zaś inspiracja gotycką Rebeką stanowi jej ogromną zaletę. Reasumując, wad musiałabym tu chyba szukać na siłę.

Serce z popiołu to świetne zwieńczenie trylogii Kathrin Lange, której książki polecam Wam z czystym sumieniem już po raz trzeci. Cieszę się, że sięgnęłam po pierwszą część tego cyklu, bo dzięki temu w moje ręce trafiły trzy niesamowite powieści, których lektura była dla mnie ogromnym zaskoczeniem i jeszcze większą przyjemnością. Wszystkie tytuły autorstwa Kathrin Lange są naprawdę godne uwagi, dlatego jeśli macie okazję po nie sięgnąć, zróbcie to koniecznie, a daję Wam moje słowo, że na pewno tego nie pożałujecie!

Kathrin Lange jest autorką fenomenalnej trylogii inspirowanej gotycką Rebeką Daphne du Maurier, zaś Serce z popiołu to tom wieńczący ów cykl. Wprost nie mogłam doczekać się jego lektury, a teraz, gdy mam ją już za sobą, nie mogę wyjść z podziwu, ponieważ pisarce po raz trzeci z rzędu udało się mi zaserwować fantastyczną historię z pogranicza thrillera i romansu...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nazwisko Rainbow Rowell ostatnimi czasy wywołuje wśród polskich czytelników niemałe poruszenie. Właściwie każda premiera kolejnego tytułu jej autorstwa spotyka się z dużym zainteresowaniem jeszcze przed ukazaniem się danej powieści na półkach w księgarni, jednak czy faktycznie jest się czym zachwycać? Biorąc pod uwagę książki, które pojawiły się w Polsce jakiś czas temu, być może coś jest na rzeczy, ale już w przypadku Załącznika, czyli najnowszej pozycji, którą napisała, śmiem w to powątpiewać. Z mojej recenzji dowiecie się dlaczego.

Lincolna, powoli dobiegającego trzydziestki głównego bohatera powieści, poznajemy w momencie, gdy obejmuje stanowisko administratora bezpieczeństwa danych w redakcji Couriera. Myślał, że jego praca polegać będzie na odpieraniu ataków hakerskich, lecz w praktyce jego głównym zajęciem miało być czytanie cudzych e-maili. W ten sposób Lincoln poznał dwie redaktorki, Beth i Jennifer, które w godzinach pracy wymieniały się wiadomościami uznawanymi przez system za potencjalnie niebezpieczne. Bardzo szybko zakochał się w jednej z nich, jednak jak na urodzonego introwertyka przystało, nie do końca wiedział co z tym zrobić - tym bardziej dlatego, że wciąż nie pozbierał się po rozstaniu ze swoją pierwszą miłością. Oto, o czym mniej więcej jest Załącznik.

Jeśli mam być szczera, fabuła powieści nie powaliła mnie na kolana. Ponieważ Lincoln jest dziwakiem, zaś obiekt jego westchnień poznajemy za pośrednictwem maili, nie można powiedzieć, by akcja rozwijała się dynamicznie. Niestety, toczy się ona nad wyraz ślamazarnie, przez co całą przyjemność płynącą z lektury zabija monotonia. A zatem, mimo że sam pomysł na książkę wydaje mi się ciekawy, to ostatecznie fabuła Załącznika pozostawia wiele do życzenia - i to nie tylko pod względem braku dynamiki, ale i również tego, jacy są bohaterowie.

Postacie w Załączniku są sztuczne. Zarówno Beth i Jennifer, jak i sam Lincoln, zachowują się nienaturalnie. Maile tych pierwszych wręcz porażają brakiem autentyzmu, zaś główny bohater jest tak nieporadny życiowo, że aż dziw bierze, gdy okazuje się, że jego mailowa miłość potajemnie odwzajemnia jego uczucia. Niestety, Rainbow Rowell położyła kreację dorosłych, co stanowi dowód na to, że o wiele lepiej wychodzi jej tworzenie młodocianych bohaterów - wszak Eleonora i Park z mojej ulubionej książki jej autorstwa są oryginalni i bardzo sympatyczni.

Na szczęście Załącznik to nie tylko same wady. Pozytywnie oceniam umiejscowienie akcji w czasie - a konkretniej na przełomie tysiącleci, czyli pomiędzy rokiem 1999 a 2000, kiedy to ludziom na całym świecie spędzała sen z powiek tzw. pluskwa milenijna. Autorka zdumiewająco trafnie opisała nastroje wówczas panujące i doskonale oddała charakter owego zjawiska. Kto nie wie o czym mowa, niech zajrzy na Wikipedię - warto!

Podsumowując, powieść Załącznik autorstwa Rainbow Rowell okazała się dla mnie rozczarowaniem. Liczyłam na świetnie opowiedzianą historię pokroju tej o Eleonorze i Parku, lecz dostałam nudną i flegmatyczną opowieść o dwójce dorosłych, lecz wciąż nieprzystosowanych do życia ludzi. Być może fani autorki będą zachwyceni lekturą, ale ja nie byłam i nie mogę, niestety, Wam jej polecić. A szkoda, bo chciałam.

Nazwisko Rainbow Rowell ostatnimi czasy wywołuje wśród polskich czytelników niemałe poruszenie. Właściwie każda premiera kolejnego tytułu jej autorstwa spotyka się z dużym zainteresowaniem jeszcze przed ukazaniem się danej powieści na półkach w księgarni, jednak czy faktycznie jest się czym zachwycać? Biorąc pod uwagę książki, które pojawiły się w Polsce jakiś czas temu,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Nie spodziewałam się, że kiedykolwiek będzie mi dane sięgnąć po kolejną książkę autorstwa Matthew Quicka w polskim przekładzie. Moda na niego chyba już minęła, a przynajmniej tak mi się do tej pory wydawało. Od mojej ostatniej styczności z jego twórczością minęło sporo czasu i zdążyłam już zapomnieć o emocjach towarzyszących mi podczas lektury powieści Wybacz mi, Leonardzie czy też Prawie jak gwiazda rocka. I pewnie dlatego, widząc zapowiedź Wszystko to, co wyjątkowe ucieszyłam się jak dziecko - wszak autor ten do niedawna należał do grona moich ulubieńców. Jesteście ciekawi co się stało, że teraz już się do niego nie zalicza?

Nanette to typowa licealna gwiazda. Świetnie się uczy, przyjaźni się z najpopularniejszymi dzieciakami w szkole i na dodatek należy do szkolnej drużyny piłkarskiej. Mimo to jest nieszczęśliwa. Wszystko się zmienia, kiedy w jej ręce wpada kultowa, od lat niewznawiana powieść Kosiarz balonówki. Z dnia na dzień postanawia się zbuntować i zrewolucjonować swoje życie. Nie wie jednak, że przyjdzie jej za to zapłacić niezwykle wysoką cenę.

Wszystko to, co wyjątkowe nie odstaje zbytnio od poprzednich książek Quicka. Jest dziwna, niby skierowana do młodzieży, ale nie tylko, a do tego porusza ważne zdaniem autora tematy. Kiedyś może i by mi się to spodobało, ale teraz... niekoniecznie. W trakcie lektury miałam wrażenie, że czytam jakiś pseudofilozoficzny bełkot ukryty pod płaszczykiem mądrej powieści młodzieżowej. Po raz pierwszy też fabuła była dla mnie prawdziwie nużąca. Z drugiej strony książka bez wątpienia niesie za sobą przesłanie i skłania do refleksji, a to w prozie Quicka zawsze stanowiło największą zaletę. Być może tylko ta historia wyjątkowo do mnie nie przemówiła? Wszak nie polubiłam jej bohaterów i nie wciągnęłam się w fabułę, a mimo to z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że Wszystko to, co wyjątkowe to dobry materiał do przemyśleń dla czytelników w każdym wieku.

Jeśli już mowa o bohaterach, to zarówno Nanette, jak i Alex nie zrobili na mnie większego wrażenia. Ot, zwykli nastolatkowie ze skłonnością do buntu, jakich można spotkać wielu w literaturze skierowanej do młodzieży. Nie polubiłam ich, ale też nie znienawidziłam - najprościej rzecz ujmując, okazali się dla mnie obojętni. Na szczęście nie mogę tego powiedzieć o Bookerze, czyli ekscentrycznym autorze Kosiarza balonówki. Zdecydowanie jest to postać godna uwagi i zapamiętania, więc z przyjemnością czytałam strony mu poświęcone. O dziwo, także samą powieść jego autorstwa można uznać za bohaterkę tej historii, bowiem stanowi ważny element fabuły i nadaje jej charakteru. Nie ma co, Matthew Quick ma talent do tworzenia ciekawych postaci.

Okej, a teraz chciałabym wywołać do tablicy wszystkich miłośników prozy Johna Greena. Ekscentryczny pisarz, powieść mająca ogromny wpływ na bohaterów, którzy buntują się przeciwko komuś lub czemuś - czy coś Wam to mówi? Nie wiem, kto był pierwszy, Green z Gwiazd naszych wina czy Quick z Wszystko to, co wyjątkowe, jednak musicie przyznać, że nie świadczy to zbyt dobrze o tym, który zgapił pomysł od konkurenta. Szczerze mówiąc, właśnie to podobieństwo nie dawało mi cały czas spokoju i finalnie pozostawiło po sobie duży niesmak.

Po lekturze Wszystko to, co wyjątkowe mam jeden wniosek: chyba czas się już pożegnać z twórczością autora, a przynajmniej mocno ją ograniczyć. Najnowsza powieść Matthew Quicka tak naprawdę nie różni się zbytnio od innych jego książek, ponieważ opiera się na identycznych schematach, lecz mimo to nie przypadła mi do gustu. Trochę mnie to smuci, ponieważ zarówno Wybacz mi, Leonardzie, jak i Prawie jak gwiazda rocka bardzo mi się podobały i do dziś mam je na półce. Ale tak jak wspominałam, być może tylko z tą powieścią mam jakiś problem i w rzeczywistości to Wy dostrzeżecie jej urok i zachwycicie się historią Nanette. Czego z całego serca Wam życzę!

Nie spodziewałam się, że kiedykolwiek będzie mi dane sięgnąć po kolejną książkę autorstwa Matthew Quicka w polskim przekładzie. Moda na niego chyba już minęła, a przynajmniej tak mi się do tej pory wydawało. Od mojej ostatniej styczności z jego twórczością minęło sporo czasu i zdążyłam już zapomnieć o emocjach towarzyszących mi podczas lektury powieści Wybacz mi, Leonardzie...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Lektura powieści Mimo moich win okazała się dla mnie prawdziwym objawieniem, bowiem dzięki niej odkryłam swoją fascynację new adult. Od tamtej pory udało mi się przeczytać kilka mniej lub bardziej udanych książek w tym gatunku, lecz jednocześnie cały czas niecierpliwie wyczekiwałam premiery Mimo twoich łez. Spodziewałam się kolejnego emocjonalnego rollercoastera i miałam nadzieję, że i tym razem Tarryn Fisher zrobi na mnie dobre wrażenie. Jesteście ciekawi, czy udała jej się ta sztuka? Zapraszam do lektury mojej przedpremierowej recenzji!

Tym razem autorka praktycznie całą książkę poświęciła postaci Leah, którą być może pamiętacie z Mimo moich win jako dziewczynę, która odbiła Olivii Caleba. Fabuła skupia się wokół ich burzliwego małżeństwa i początków rodzicielstwa. Powiem Wam, że już w pierwszym tomie Leah wyglądała mi na histeryczkę oraz kobietę ogarniętą obsesją na punkcie ukochanego, jednak to, co nawyprawiała po urodzeniu dziecka, dosłownie zwaliło mnie z nóg. Przeczytałam wiele książek w podobnym klimacie, ale tylko w tej znalazłam tak wiele fałszu, obłudy i destrukcji, że wystarczyłoby ich na rozdzielenie po kilku innych powieściach. Strach pomyśleć, co znajdę w ostatnim tomie!

Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia co o sobie myśleć. Mimo twoich łez to kolejna powieść ukazująca mroczne strony miłości oraz druga po Mimo moich win historia, w której główne skrzypce 0dgrywa antybohaterka, którą szczerze gardzę. Tarryn Fisher ponownie doprowadziła do tego, że zaczynam inaczej patrzeć na kwestie takie jak związki, małżeństwa i posiadanie dzieci. Poziom wyrachowania i nieczułości Leah sięga dna, a mimo to czytałam tę książkę tak, jakbym miała przed sobą jakieś prawdy objawione albo arcydzieło zamknięte na kilkuset kartkach papieru. Jeśli mam być szczera, moja fascynacja tą popapraną, ale jakże intrygującą historią przechodzi ludzkie pojęcie. I właśnie dlatego zastanawiam się, czy oby na pewno wszystko ze mną w porządku, skoro bezgranicznie uwielbiam powieść o kobiecie, która nienawidzi swojego dziecka, a spłodziła je wyłącznie po to, by zachować przy sobie faceta, na punkcie którego ma obsesję? Definitywnie coś jest ze mną nie tak, skoro gotowa jestem wystawić Tarryn Fisher pomnik lub zorganizować dziękczynną pielgrzymkę pod jej dom, a najlepiej oba naraz.

Od lektury Mimo twoich łez trudno się oderwać. Fabuła wciąga jak zdradzieckie bagno i nie wypuszcza ze swych macek, dopóki nie przewróci się ostatniej strony, a ja - w totalnym zachwycie - nie mam nic przeciwko temu, by zarywać noce dla takich perełek. Wprawdzie nie jest to zbyt obszerna książka, przez co jej ukończenie to kwestia kilku godzin, lecz w przypadku Tarryn Fisher niewielka ilość stron idzie w parze z niesłychaną jakością. W ogóle nie wiem po co tracicie czas na czytanie tej recenzji, skoro możecie iść do księgarni, złapać dwa pierwsze tomy w rękę i samodzielnie zachwycić się ich lekturą! Wierzcie mi, ani trochę nie będziecie żałować!

Jeśli tak jak ja uwielbiacie new adult w wykonaniu Tarryn Fisher, nie zastanawiajcie się dłużej i czym prędzej zamówcie Mimo twoich łez w przedsprzedaży. To fascynująca historia podłej kobiety, która nie cofnie się przed niczym, by utrzymać przy sobie mężczyznę. Czytając tę powieść, doświadczycie wielu najróżniejszych emocji, ale w ogólnym rozrachunku z litością do głównej bohaterki zapewne wygra u Was - podobnie jak u mnie - ogromna pogarda. Przeczytajcie koniecznie, bo to jedna z tych książek, o których długo się nie zapomina.

Lektura powieści Mimo moich win okazała się dla mnie prawdziwym objawieniem, bowiem dzięki niej odkryłam swoją fascynację new adult. Od tamtej pory udało mi się przeczytać kilka mniej lub bardziej udanych książek w tym gatunku, lecz jednocześnie cały czas niecierpliwie wyczekiwałam premiery Mimo twoich łez. Spodziewałam się kolejnego emocjonalnego rollercoastera i miałam...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Coraz więcej historii pierwotnie publikowanych na platformie Wattpad zostaje wydanych w formie papierowej. Dobrym przykładem jest tu książka Uratuj mnie Anny Bellon, która najpierw święciła triumfy w internecie, a teraz ma szansę podbić serca nastolatek preferujących tradycyjny przekaz. Ale czy podbiła moje?

Maia Hamilton nie potrafi pogodzić się ze śmiercią brata. Z własnej woli staje się szkolną outsiderką, z nikim nie rozmawia, a jej jedynym ukojeniem jest muzyka. Pewnego dnia dziewczyna poznaje Kylera, który potrafi do niej dotrzeć i powoli rozbija skorupę, jaką wokół siebie zbudowała. Czy uda mu się uzdrowić zranione serce Mai?

Uratuj mnie to nawet niezła powieść dla młodzieży. Sprawnie napisana, momentami wzruszająca, lecz przede wszystkim świetnie wpisująca się w nurt young adult. Autorka opowiedziała w niej historię skrzywdzonej przez los nastolatki, która z pomocą muzyki, przyjaźni i miłości odnajduje drogę do szczęścia. Nie jest to może zbyt oryginalne dzieło, ale bez wątpienia ma w sobie to coś, co przyciągnie do niej masę czytelników. Bardzo mnie to cieszy, bo mimo że Anna Bellon finalnie nie porwała mnie w jakiś szczególny sposób, zwyczajnie zapewniając mi rozrywkę, to w fabule swojego debiutu poruszyła ważne tematy, o których powinno się pisać.


Mocną stroną powieści są jej bohaterowie. Autorce udało się stworzyć postacie wyraziste i nietuzinkowe, każdą z własnym bagażem doświadczeń i wyróżniającą się osobowością. Polubiłam Maię i Kylera, którzy borykali się z osobistymi problemami, lecz mimo to zawsze starali pomagać sobie nawzajem, nie patrząc na to, że mogą w ten sposób zaszkodzić sami sobie. Są to postacie dopracowane i dzięki temu wypadają realistycznie. Aż dziw bierze, że Uratuj mnie to książka napisana przez tak młodą osobę. Pozostaje nam tylko pogratulować jej talentu!

W debiucie Anny Bellon przeszkadzało mi tylko jedno. Spodziewałam się, że ważnym elementem fabuły będzie właśnie muzyka, co sugeruje zarówno opis, jak i okładka, na ktorej postać młodej kobiety ma na sobie koszulkę z logiem zespołu The Last Regret. Naprawdę miałam nadzieję, że w treści będzie tego dużo, tymczasem muzyka tworzyła w Uratuj mnie tło do historii relacji Mai i Kylera. Liczę na to, że w drugim tomie ulegnie to poprawie. Bo w to, że na sto procent po niego sięgnę, chyba nikt z Was nie wątpi, prawda?

Uratuj mnie to udany i godny polecenia debiut Anny Bellon. Spędziłam przy nim parę przyjemnych chwil i mogę zaręczyć, że wielu z Was straci dla niego głowę. Wprawdzie fabuła powieści nie jest oryginalna, ale z pewnością nie można jej odmówić swoistego uroku i niesamowitego przyciągania. Przeczytajcie koniecznie!

Coraz więcej historii pierwotnie publikowanych na platformie Wattpad zostaje wydanych w formie papierowej. Dobrym przykładem jest tu książka Uratuj mnie Anny Bellon, która najpierw święciła triumfy w internecie, a teraz ma szansę podbić serca nastolatek preferujących tradycyjny przekaz. Ale czy podbiła moje?

Maia Hamilton nie potrafi pogodzić się ze śmiercią brata. Z...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Książka Jak powietrze Agaty Czykierdy-Grabowskiej reklamowana jest jako pierwsza polska powieść new adult. Nie wiem i nie wnikam, czy faktycznie tak jest, ale co do jednego nie mam wątpliwości: jej autorka to żywy dowód na to, że jest jeszcze jakaś nadzieja dla naszej rodzimej literatury, za którą zazwyczaj zbytnio nie przepadam.

Oliwia i Dominik - młodzi, niezbyt wyróżniający się z tłumu ludzie. Oboje mają za sobą traumatyczne przeżycia. Oboje mają powód, by nie wikłać się w ten romans, jednak los przygotował dla nich coś zgoła odmiennego. Czy zakochani przezwyciężą wszystkie trudności i stworzą udany związek bez kłamstw i niedopowiedzień?

Jak powietrze to nieskomplikowana powieść napisana na podobnym schemacie, na który przed Agatą Czykierdą-Grabowską zdecydowało się wielu pisarzy, tworzących w nurcie new adult. Banał, chciałoby się napisać. Bzdura! Książka ta to jedna z niewielu propozycji na polskim rynku wydawniczym, którą to przeczytałam z wypiekami na twarzy, od deski do deski, niemal skamląc o więcej. Jest doskonała. Dokładnie taka, jakiej oczekiwałam. Przede wszystkim napisana jest naprawdę prostym językiem. Autorka nie sili się na poetyckość. Jest naturalna w tym, co robi, dzięki czemu powieść wydaje się cholernie realistyczna i wiarygodna. Agata Czykierda-Grabowska nie wydziwia przy tym z przeszłością bohaterów. Oliwia i Dominik nie mieli lekkiego życia, spotkało ich wiele złego i z początku może to nam się wydać niewiarygodne, ale z czasem zaczyna się akceptować fakt, że coś takiego mogło spotkać każdego z nas. Właśnie dlatego powieść Jak powietrze wydaje mi się taka życiowa.

Na osobny akapit bez wątpienia zasługują główni bohaterowie, Dominik i Oliwia. Zacznę może od tej drugiej, bo bardziej mnie zaskoczyła. Przyznacie, że patrząc na jej imię, pierwsze, co przychodzi na myśl, to bogata córeczka tatusia, która nie widzi niczego poza czubkiem własnego nosa, prawda? No właśnie. Ja początkowo widziałam w niej Olivię z Mimo moich win, która jest zimna i wyrachowana. Jak się okazało, nie mogłam pomylić się bardziej, bowiem bohaterka wykreowana przez Czykierdę-Grabowską jest zupełnym przeciwieństwem postaci stworzonej przez Tarryn Fisher, a więc serdeczną, ciepłą i opiekuńczą osobą, z którą, szczerze mówiąc, mogłabym się szybko zaprzyjaźnić. Droga Autorko, jeśli czytasz tę recenzję i tworzyłaś Oliwię, wzorując się na żywej osobie, proszę, zapoznaj nas ze sobą! Jeśli zaś chodzi o Dominika, to również jestem mile zaskoczona jego kreacją, choć z drugiej stronę trochę się spodziewałam, że będzie właśnie taki jak w książce Jak powietrze. Chłopak wycierpiał w swoim życiu naprawdę wiele, a mimo to pozostał sympatycznym, dobrym człowiekiem, który zaraża serdecznością i chęcią niesienia pomocy innym. Na jego miejscu wielu by się poddało i oddało w zgubne łapy patologii...

Jak powietrze to świetnie skontruowana, a także przemyślana historia, której akcja toczy się w polskich realiach: obskurnej kamienicy na warszawskiej Pradze oraz okazałej rezydencji zlokalizowanej na Żoliborzu. Wydawać by się mogło, że jest to oczywista wada powieści, przyznaję jednak, że tekst jest tak dobry, że owa polskość w ogóle mi nie przeszkadzała. Po prostu czytało się to jak każdą inną książkę wydaną za granicą i posiadającą cztery razy większy budżet na reklamę. Poza tym było to na swój sposób ciekawe doświadczenie, zwłaszcza dla kogoś, kto do tej pory był święcie przekonany, że o polskiej rzeczywistości nie da się napisać dobrego new adult. A tu proszę.

Moi drodzy, grzech się sięgnąć po Jak powietrze Agaty Czykierdy-Grabowskiej! To świetna, wciągająca i przede wszystkim wiarygodnie zaprezentowana historia dwójki skrzywdzonych przez los osób, od której bardzo trudno się oderwać i której jeszcze trudniej nie pokochać. Gwarantuję, że po jej przeczytaniu natychmiast odłożycie ją na półkę ze swoimi ulubionymi książkami, tak jak ja to właśnie uczyniłam. Polecam ją gorąco Waszej uwadze!

Książka Jak powietrze Agaty Czykierdy-Grabowskiej reklamowana jest jako pierwsza polska powieść new adult. Nie wiem i nie wnikam, czy faktycznie tak jest, ale co do jednego nie mam wątpliwości: jej autorka to żywy dowód na to, że jest jeszcze jakaś nadzieja dla naszej rodzimej literatury, za którą zazwyczaj zbytnio nie przepadam.

Oliwia i Dominik - młodzi, niezbyt...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Są takie książki, do których bardzo chętnie powracam i do ich grona zaliczają się trzy pierwsze powieści z cyklu Selekcja, czyli Rywalki, Elita i Jedyna. Niestety, są też książki, które nigdy nie powinny powstać, i w przypadku Kiery Cass mowa o kontynuacji serii, czyli Następczyni i Koronie. W założeniu powieści te miały być ekscytujące. Któż by nie chciał poczytać o dzieciach swoich ulubionych książkowych bohaterów? Jednak zamiast interesującej lektury fani Americi i Maxona otrzymali nudną, pozbawioną wszelkiego sensu opowieść. I o ile na rozliczne wady czwartego tomu można było jeszcze przymknąć oko, o tyle o poziomie absurdu piątego nie da się już zapomnieć. W efekcie po Selekcji pozostał mi głęboki niesmak. Wnioski? Czasem naprawdę warto poprzestać na trylogii!

Finał Następczyni był dla mnie sporym zaskoczeniem. Jak z pełnych życia, młodych ludzi America i Maxon stali się tacy... zniedołężniali? Po przebytym zawale, którego przyczyną była ucieczka Ahrena do Francji, Ami nie była w stanie pełnić swoich królewskich obowiązków, a że jej mąż nie potrafił bez niej żyć, a i nawet funkcjonować, to trzeba było zostawić panowanie swojej niedoświadczonej córce. Serio? Ja się pytam: serio!? Kiedy Maxon stał się uzależnioną od żony fajtłapą, która nie potrafi jednocześnie nadzorować jej rekonwalescencji i rządzić krajem? Jakim cudem chwilowa niedyspozycja królowej może mieć jakikolwiek wpływ na króla, zmęczonego wprawdzie, ale nadal w pełni zdolnego do panowania? To już nawet nie jest śmieszne, to jest żałosne, że Cass nawypisywała takie bzdury, by usprawiedliwić jakoś decyzję o tym, by Eadlyn formalnie została królową. Taka droga na skróty świadczy jedynie o tym, że autorka w ogóle nie miała na to pomysłu, więc by popchnąć nudną fabułę do przodu, wymyśliła ten absurd i jeszcze pewnie liczyła, że nikt się nie pokapuje. Że nikt nie podda tego w wątpliwość? Bez jaj, przeczytałam już wiele durnych książek dla młodzieży, ale Korona bije pod tym względem wszelkie rekordy.

Wraz z nierozsądnym przyspieszeniem decyzji o przejęciu rządów przez Eadlyn wiązało się również podkręcenie tempa Eliminacji. Mylili się ci, którzy sądzili, że zdążą jeszcze naczytać się o tym zjawisku w zwieńczeniu Selekcji. Jako że cała fabuła pędziła na łeb, na szyję, także i tutaj autorka wybitnie postarała się o to, by główna bohaterka pozbywała się kolejnych kandydatów jak tylko najszybciej się da, bez wzbudzania zbytnich podejrzeń. To jedynie świadczy o tym jak idiotycznym pomysłem było ich zorganizowanie. Tym bardziej, że historia zawarta w Koronie krzyczy o tym, że powód, dla którego Maxon je zarządził, ni stąd, ni zowąd przestał mieć jakiekolwiek znaczenie. Problem rozwiązał się praktycznie sam, a Eliminacje skończyły się zupełnie inaczej niż wszyscy sądzili. Konkluzja jest następująca: napisanie tych książek ani trochę nie było podyktowane dobrem fanów, lecz ogromną chęcią wzbogacenia się. Nie mówię, że to źle, bo każdy chce zarabiać na swojej pracy, ale, do cholery, Cass mogłaby choć trochę się postarać i stworzyć fabułę, która miałaby sens i byłaby ciekawa dla odbiorcy!

Książka ma, o dziwo, aż dwa plusy. Pierwszym z nich jest wybór Eadlyn. Mimo że nader oczywisty i przewidziany przeze mnie niemal od razu po rozpoczęciu lektury Następczyni, sprawił mi ogromną przyjemność, ponieważ był oryginalny. Spodziewałam się, że autorka postawi na pragmatyzm, a nie miłość, jednak szczęśliwie zdecydowała się na coś znacznie ciekawszego. Tym samym wątek miłosny wykreowany przez Kierę Cass został przedstawiony niewinnie i romantycznie. Szalenie mi się spodobał. Czytając Koronę, autentycznie bałam się, że Eady wybierze kogoś, kogo podyktuje jej rozsądek, a nie serce. Miłośnicy historii wiedzą, ile takich aranżowanych małżeństw miało miejsce w przeszłości i jak to się niekiedy kończyło. Cieszę się, że chociaż w tym przypadku autorka poszła po rozum do głowy i pozwoliła dziewczynie wybrać osobę, którą kochała (choć nie obyło się to bez komplikacji).

Drugą zaletą Korony jest styl, w jakim została napisana powieść. Jest lekko i przyjemnie, czyli tak, jak lubi czytać większość z nas. Zakrawa to na absurd, ale naprawdę obcowanie z durną fabułą tej książki było dla mnie o wiele przyjemniejsze właśnie dzięki temu, że Kiera Cass potrafi fajnie pisać. Jestem stuprocentowo pewna, że gdyby postarała się o lepszą i ciekawszą historię Eadlyn, byłabym zachwycona, że powstały dwa dodatkowe tomy i nie ciskałabym teraz tylu gromów. Trochę to smutne, nie sądzicie? Zważywszy na to, że niewiele jej brakowało...

Ciężki kamień spadł mi z serca, że to już koniec, bo chyba nie zniosłabym kolejnej spartaczonej przez Kierę Cass książki. Lektura Następczyni i Korony uświadomiła mi, że w przypadku tej serii naprawdę warto skupić się tylko na trzech pierwszych tomach, które były ciekawe i pasjonujące - w przeciwieństwie do dwóch kolejnych. Czuję niesamowitą ulgę, że nie będę już więcej musiała (wiedziona miłością do uniwersum) patrzeć na to, jak matka tej historii własnoręcznie ją masakruje i prowadzi na samo dno. Wiem, że fani Selekcji i tak sięgną po tę powieść, zaś zwolennicy książek poświęconych Eadlyn zlinczują mnie za to, co napisałam, ale pozostałych gorąco zachęcam do tego, by nie psuli sobie wrażeń po ukończeniu Jedynej. Ja bardzo żałuję, że nie mogę wymazać z pamięci licznych zawodów, które zafundowała mi Kiera Cass. Gdyby tylko można było cofnąć czas...

Są takie książki, do których bardzo chętnie powracam i do ich grona zaliczają się trzy pierwsze powieści z cyklu Selekcja, czyli Rywalki, Elita i Jedyna. Niestety, są też książki, które nigdy nie powinny powstać, i w przypadku Kiery Cass mowa o kontynuacji serii, czyli Następczyni i Koronie. W założeniu powieści te miały być ekscytujące. Któż by nie chciał poczytać o...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Mimo że jestem fanką gry World of Warcraft, na podstawie której napisałam nawet pracę licencjacką, Azeroth kojarzyłam tylko jako krainę, w której umiejscowiono jej fabułę, a imienia Durotan nie znałam w ogóle. Nigdy nie przepadałam za orkami i zawsze grałam elfickimi druidami w Sojuszu, bo Hordę uważałam za Zło, choć chłopak wielokrotnie tłumaczył mi, że wcale tak nie jest. Cóż, po seansie filmu Warcraft: Początek oraz lekturze powieści Warcraft. Durotan muszę przyznać mu rację, a także oznajmić, że orki naprawdę da się lubić.

Klan Mroźnych Wilków od dawna zamieszkiwał tereny Nagrandu w Draenorze. Zwierzyny łownej mieli tam pod dostatkiem, wszystkie orki żyły w pokoju i tylko raz na jakiś czas wybuchał między nimi jakiś spór. Pewnego dnia w osadzie Mroźnych Wilków pojawił się szaman Gul'Dan i oznajmił, że Draenor umiera, a jedynym sposobem na przeżycie jest udanie się przez Mroczny Portal do krainy Azeroth. Warunkiem jest zaakceptowanie Gul'Dana w roli przywódcy i dołączenie do powołanej w tym celu Hordy, a także wypicie krwi demona, co było równoznaczne ze Spaczeniem. Mroźne Wilki jako jedyne spośród wszystkich szczepów sprzeciwiły się woli szamana, dopatrując się w jego mrocznej magii zła i zepsucia. Kiedy władzę w klanie przejął Durotan, syn Garada, młody ork stanął przed trudnym wyborem. Czy zostać w umierającym Draenorze i skazać pobratymców na zagładę, czy uratować ich od niechybnej śmierci i ukorzyć się przed Gul'Danem, który również nie przyniesie im nic dobrego?

Historia Durotana to moja pierwsza styczność z uniwersum Warcrafta, która wychodzi poza sferę gier, a także z orkami, których do tej pory zbytnio nie lubiłam. Przyznaję, że dość sceptycznie podchodziłam do tej książki, ale słysząc tyle ciekawych historii z ust chłopaka na temat Thralla i wielu innych bohaterów, nie mogłam chociaż nie spróbować jej przeczytać. Teraz się cieszę, że podjęłam taką decyzję, ponieważ powieść Christie Golden okazała się barwna i pasjonująca tak samo jak World of Warcraft, w którym potrafię przepaść na długie godziny. Fabuła spodobała mi się tak bardzo, że po przeczytaniu książki godzinami dyskutowałam z ukochanym o wydarzeniach, które miały miejsce w powieści. Autorce udało się dokonać niemożliwego, a mianowicie uważam, że zaspokoiła potrzeby zarówno zagorzałych fanów gier, jak i zwykłych laików, którzy sięgnęli po jej dzieło ze względu na film.

Christie Golden zdecydowanie posiada talent i dryg do pisania. Świetnie się czyta to, co stworzyła, ponieważ nie dość, że robi to dobrze, to na dodatek lubi i zna się na tym, o czym pisze. Jej miłość do uniwersum widoczna jest w każdym opisie, a ich w tej książce można akurat znaleźć naprawdę wiele, zważywszy na to jak fascynująca była Pierwsza Inwazja. Powierzenie tej autorce trudnego zadania, jakim było napisanie historii poprzedzającej wątki znajdujące się w filmie Duncana Jonesa, było według mnie strzałem w dziesiątkę. Zawsze uważałam, że pisanie o tym, co się kocha, wychodzi pisarzom najlepiej, a praca autorki Durotana jest najlepszym tego dowodem.

O samym Durotanie wiem jedno: to niezwykle honorowy i szlachetny bohater, którego decyzje i czyny są zawsze dobrze przemyślane. Durotan kieruje się nie tylko rozumem, ale i sercem. Bierze pod uwagę to, co rozsądne, ale też nigdy nie zapomina o swoich druhach. Uważam, że jego postawa jest pod wieloma względami lepsza od tych prezentowanych przez ludzie i elfy, które nierzadko podejmują decyzje dyktowane pychą i egoizmem. Mało tego! Przyglądając się orczym tradycjom i temu, jak honorowo podchodzą chociażby do mak'gora, dochodzę wręcz do wniosku, że nie znam równie szlachetnej rasy! Podczas gdy człowiek, gdy się zorientuje, że przegrywa, posunie się do nieczystych zagrywek i fortelów, ork uszanuje wszelkie zasady i prędzej zginie niż je złamie. Taki właśnie jest Durotan. Po lekturze tej powieści śmiało mogę powiedzieć, że jego imię trafiło na moją listę książkowych (i nie tylko) ulubieńców. Wstyd mi tylko, że wcześniej uważałam wszystkie orki i Hordę za zło wcielone!

Warcraft. Durotan Christie Golden to niezwykle fascynująca historia, która przypadnie do gustu wszystkim, nie tylko zaprawionym w warcraftowych bojach graczom. To barwna opowieść o wielkim heroizmie i ogromnym poświęceniu, które wykraczają daleko poza nasze pojęcie. Polecam ją z całego serca nie tylko miłośnikom World of Warcraft, ale ogółem wszystkim fanom fantastyki. Można się naprawdę miło zaskoczyć!

Mimo że jestem fanką gry World of Warcraft, na podstawie której napisałam nawet pracę licencjacką, Azeroth kojarzyłam tylko jako krainę, w której umiejscowiono jej fabułę, a imienia Durotan nie znałam w ogóle. Nigdy nie przepadałam za orkami i zawsze grałam elfickimi druidami w Sojuszu, bo Hordę uważałam za Zło, choć chłopak wielokrotnie tłumaczył mi, że wcale tak nie jest....

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Rick Riordan piszący książkę dla dorosłych? To dla mnie coś nowego! Czyżby po wielu latach tworzenia powieści młodzieżowych z mitologią w tle autor w końcu zapragnął czegoś innego? Wszak w księgarniach właśnie pojawiło się jego pierwsze dzieło z pogranicza sensacji i kryminału dla dojrzalszych czytelników - Big Red Tequila.

Minęło dziesięć długich lat, nim Tres Navarre zebrał się na odwagę, by wrócić w rodzinne strony w samym sercu upalnego Teksasu. Tyle też czasu musiało upłynąć, nim dojrzał do tego, by rozwikłać zagadkową śmierć swojego ojca. Razem ze swoim kotem imieniem Robert Johnson zamieszkał w rozklekotanym domku jednorodzinnym i rozpoczął prywatne śledztwo, ignorując komplikacje, które pojawiły się po tym, gdy zaczął węszyć przy sprawie.

Akcja w Big Red Tequila rozwija się stopniowo i nie pędzi na łeb, na szyję. Jest to dla mnie zrozumiałe, bo nikt przecież nie chce poznać mordercy w połowie książki, lecz z drugiej strony podczas lektury nie czułam jakiejś głębszej ekscytacji. Nie pojawiło się napięcie, które towarzyszyłoby mi do samego finału. Nie powiem, czytało mi się całkiem przyjemnie, ale w fabule nic mnie nie zaskoczyło, zabrakło mi też jakichś spektakularnych zwrotów akcji i nieprzewidzianych sytuacji. Wyglądało to tak, jakby Rick Riordan prowadził mnie za rączkę prosto do sedna sprawy, podając po drodze rzeczowe fakty na temat śledztwa prowadzonego przez Navarre. Nie wiem, czy tak to powinno wyglądać, zwykle bardziej się angażowałam w lekturę kryminałów i sensacji.

Jeśli chodzi o kreację bohaterów, to muszę przyznać, że Rick Riordan stanął na wysokości zadania. Zarówno Tres Navarre, jak i jego przyjaciółka Maia Lee, a nawet kot Robert Johnson, są postaciami wyrazistymi i widać, że autor poświęcił im wiele czasu. Początkowo nie podobało mi się to, że główny bohater jest świetnym detektywem i zarazem mistrzem tai-chi, ale wraz z rozwojem fabuły autor wielokrotnie dał Tresowi popalić, dzięki czemu nie wyglądał mi już na niepokonanego herosa. Mimo że nie mogę powiedzieć, że polubiłam kogokolwiek poza kotem, i tak doceniam fakt, że Riordan sporo wysiłku włożył w wykreowanie swoich postaci.

A wiecie co w Big Red Tequila jest najfaniejsze? Teksas. Z powodzeniem można go nazwać dodatkową postacią książki. Rick Riordan opisuje ten stan w iście klimatyczny sposób. Towarzyszymy Tresowi w pościgach, bierzemy udział w strzelaninach, odwiedzamy rancza i zabite dechami puby, w których aż roi się od typków spod ciemnej gwiazdy. Do tego ten wszędobylski kurz i upał... Autor wyśmienicie przedstawił te żywiołowe, tętniące życiem, ale i nieco zatrzymane w czasie miejsce. Już dla samych tych opisów warto przeczytać tę książkę!

Big Red Tequila to dobra powieść, którą czyta się szybko i przyjemnie, choć bez większych fajerwerków. Książka charakteryzuje się świetnie wykreowanymi postaciami oraz doskonale zarysowanym światem przedstawionym. Osobiście uważam, że Rickowi Riordanowi lepiej idzie pisanie dla młodzieży, niemniej jednak na pewno sięgnę po kolejną powieść poświęconą Tresowi Navarre. Jeśli zatem szukacie lekkiej lektury o znamionach kryminału, powieść Big Red Tequila nada się do tego doskonale i z pewnością miło spędzicie z nią czas.

Big Red Tequila (Tres Navarre #1), Rick Riordan, Galeria Książki 2016, s. 464.

Rick Riordan piszący książkę dla dorosłych? To dla mnie coś nowego! Czyżby po wielu latach tworzenia powieści młodzieżowych z mitologią w tle autor w końcu zapragnął czegoś innego? Wszak w księgarniach właśnie pojawiło się jego pierwsze dzieło z pogranicza sensacji i kryminału dla dojrzalszych czytelników - Big Red Tequila.

Minęło dziesięć długich lat, nim Tres Navarre...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Na fali ogromnej popularności Zaginionej dziewczyny Gillian Flynn próbowało wypłynąć wielu współczesnych pisarzy. Niektórym się udało, inni ponieśli klęskę. Do tej drugiej grupy zdecydowanie zalicza się T.R. Richmond, którego Prawda o dziewczynie to, delikatnie rzecz ujmując, totalny niewypał. Lektura tej powieści nie jest nawet nieprzyjemna, to zwyczajna tortura dla miłośników thrillerów - i nie, nie jest to napisane na wyrost. Niestety.

Pewnego dnia policja znajduje zwłoki Alice Salmon. Śmierć jak śmierć - początkowo wszyscy są wstrząśnięci, ale z czasem zapominają o sprawie i przechodzą nad nią do porządku dziennego. I tylko dawny profesor dziewczyny, z której matką łączyły go niegdyś intymne relacje, upiera się, by wyjaśnić zagadkę śmierci swojej byłej studentki. W tym celu, wyobraźcie sobie, skupia się na... zrobieniu badań antropologicznych na temat Alice. Serio!?

Główna zasada pisania dobrych thrillerów jest prosta: fabuła ma trzymać w napięciu. W Prawdzie o dziewczynie tego nie ma - powieść od początku do końca jest nudna jak flaki z olejem. Właściwie przeczytałam ją tylko po to, by dowiedzieć się kto zabił główną postać, aczkolwiek jak tak sobie teraz o tym myślę, to pluję sobie w brodę, że nie przeczytałam po prostu kilkunastu ostatnich stron. Ileż katorgi by mnie ominęło! Powieść Richmonda nie jest nawet napisana jak normalna książka, składa się bowiem ze zlepków maili, sms-ów, listów, czy wypowiedzi z for internetowych. W sprzyjających warunkach i przy dobrym warsztacie literackim byłoby to nawet ciekawe, ale w przypadku tego tworu raczej wprowadza chaos i utrudnia zrozumienie przedstawianych wydarzeń. Nieważne z której strony się na to spojrzy, książka Richmonda i tak jest nużąca i daleko jej do elektryzującego thrillera.

Jeśli już mam być maksymalnie szczera, to w Prawdzie o dziewczynie dobry był tylko pomysł na historię Alice. Nie powiem, dojście do prawdy na temat tego, kto ją zabił, było całkiem interesujące. Ale co z tego, skoro autor pokpił sprawę na całej linii? Nie dość, że sklecił fabułą z chaotycznych zlepków informacji, to na dodatek położył też kreację bohaterów. Absolutnie każda postać przewijająca się w tej książce jest jałowa i drewniana. Każda! Nawet Alice, której powinno mi być żal, bo w końcu padła ofiarą morderstwa, była dla mnie tak nijaka, że równie dobrze mogłabym czytać rozprawkę na temat rozmnażania się ameby, a poziom mojego zainteresowania byłby nieodmiennie zerowy. To straszne, że w sumie dobry pomysł został tak zmarnowany i... spartaczony.

Tak naprawdę nie ma co więcej się nad tym rozwodzić. Po prostu ostrzegam Was, że Prawda o dziewczynie to nudna i kiepsko napisana powieść. Dobry pomysł na fabułę i piękna okładka to za mało, by uratować tę książkę przed miażdżącą krytyką. Jeśli zatem szanujecie swój czas i lubicie naprawdę dobre thrillery, to od tego tworu trzymajcie się z daleka. Jest mnóstwo innych dzieł literackich, które zasługują na dużo większą uwagę.

Prawda o dziewczynie, T.R. Richmond, Otwarte 2016, s. 400.

Na fali ogromnej popularności Zaginionej dziewczyny Gillian Flynn próbowało wypłynąć wielu współczesnych pisarzy. Niektórym się udało, inni ponieśli klęskę. Do tej drugiej grupy zdecydowanie zalicza się T.R. Richmond, którego Prawda o dziewczynie to, delikatnie rzecz ujmując, totalny niewypał. Lektura tej powieści nie jest nawet nieprzyjemna, to zwyczajna tortura dla...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , , ,

Do tej pory rzadko sięgałam po książki z gatunku new adult, bo źle mi się kojarzyły z masą harlequinopodobnych powieści wydawanych przez Amber w komplecie z wyjątkowo nieurodziwymi okładkami. Na szczęście Otwarte postanowiło zweryfikować moje poglądy, podsyłając mi do recenzji egzemplarz Mimo moich win Tarryn Fisher, którą część z Was zapewne kojarzy jako przyjaciółkę Colleen Hoover. Cieszę się, że to dzieło trafiło w moje ręce jeszcze przed premierą. Dzięki niemu miałam niezwykle emocjonujący długi weekend majowy!

Olivia Kaspen to młoda kobieta, która jest wyjątkowo antypatyczną osobą. Jej trudny charakter przekłada się na kiepskie relacje z innymi ludźmi, które sprowadzają się do przelotnych znajomości i charakteryzują dystansem. Kiedy w jej życiu pojawia się Caleb, Olivia nie zdaje sobie sprawy z tego, jak bardzo wstrząśnie to jej światem. Pojawiają się pierwsze wzloty i upadki, radości i rozczarowania. Pewnego dnia szala przechyla się ku negatywom ich związku, co doprowadza do rozstania. Olivia i Caleb na długie lata tracą ze sobą kontakt. Któregoś dnia, kilka lat później, spotykają się przypadkiem w sklepie i wychodzi na jaw, że Caleb stracił pamięć. Olivia postanawia to wykorzystać i w ten sposób odzyskać jego miłość, ponieważ tak naprawdę nigdy nie przestała go kochać. Tylko czy dane im będzie szczęście, gdy ich odnowiona znajomość od początku będzie się opierać na kłamstwie?

Tarryn Fisher zdaje się zgadzać ze słowami, że w miłości - jak na wojnie - wszystkie chwyty są dozwolone, a Mimo moich win doskonale to obrazuje. Historia Olivii i Caleba jest niczym pole bitwy, tyle że bronią nie są karabiny i wyrzutnie rakiet, lecz kłamstwa, intrygi i niedopowiedzenia. Ilość problemów, z którymi się mierzą, przechodzi ludzkie pojęcie, przy czym warto wiedzieć, że w stu procentach sami są ich przyczyną. Aby osiągnąć swoje cele, przekraczają własne granice, a także granice rozsądku, nierzadko posuwając się do zachowań, o które wcześniej nigdy by się nie posądzali. Autorka bezpardonowo odziera miłość ze złudzeń i ukazuje jej gorzko-słodkie oblicze.

Mimo moich win bezustannie trzyma w napięciu i za sprawą intryg głównych bohaterów funduje czytelnikowi emocjonalną huśtawkę. Czytając historię Olivii, która jest - jakby nie patrzeć - antybohaterką, odbiorca nie wie, czy ma jej współczuć, czy ją nienawidzić. Jednocześnie cały się spina, bo pragnie, by ta opowieść skończyła się dobrze, mimo że wszystkie znaki na niebie i ziemi zwiastują jej tragiczny koniec. Tarryn Fisher nie przedstawia w niej pozytywnego happy-endu, ale należy pamiętać, że to dopiero pierwsza część trylogii. Na szczęście, po jej lekturze można się spodziewać, że kolejne będą równie emocjonujące i niezapomniane. Muszę przyznać, że choć Olivii strasznie nie lubię, a nawet nią gardzę, bardzo jej kibicuję i naprawdę liczę na to, że odnajdzie szczęście.

To niesamowite, jak doskonale autorka przedstawiła destrukcyjną siłę miłości, podkreślając, że uczucie może nie tylko dać nam szczęście, ale i doprowadzić nas do zguby. Wszystko zależy od tego jak do niego podejdziemy i kim jesteśmy. Czy jesteśmy czuli i otwarci jak Caleb, czy oziębli i zamknięci w sobie jak Olivia... Lektura Mimo moich win jest przerażająca, bo daje do zrozumienia, że miłość ma również swoje mroczne strony, z którymi zwykle nie chcemy mieć do czynienia. I pewnie dlatego tak bardzo fascynuje i nie daje o sobie zapomnieć.

Mimo moich win to powieść zniewalająca gorzko-słodką fabułą i nie pozostawia obojętnym na to, co się na nią składa. Niesamowite, że tak niewielka objętościowo książka wywołała we mnie całą gamę uczuć, od zachwytów po jęki rozczarowania. Gorąco polecam Wam jej lekturę - na pewno nie będziecie jej żałowali. A sama już zacieram ręce i czekam na kolejne tomy trylogii. Drugi będzie w październiku, a trzeci dopiero w styczniu przyszłego roku. Nie wiem jak ja to wytrzymam, ale jedno jest pewne: sięgnę po nie bez wahania!

Mimo moich win (Mimo moich win #1), Tarryn Fisher, Otwarte 2016, s. 320.

Do tej pory rzadko sięgałam po książki z gatunku new adult, bo źle mi się kojarzyły z masą harlequinopodobnych powieści wydawanych przez Amber w komplecie z wyjątkowo nieurodziwymi okładkami. Na szczęście Otwarte postanowiło zweryfikować moje poglądy, podsyłając mi do recenzji egzemplarz Mimo moich win Tarryn Fisher, którą część z Was zapewne kojarzy jako przyjaciółkę...

więcej Pokaż mimo to