rozwiń zwiń

Opinie użytkownika

Filtruj:
Wybierz
Sortuj:
Wybierz

Na półkach: ,

"Bad Mommy" to książka, która miała powalić mnie na kolana, zadziwić niebanalną i błyskotliwą konstrukcją psychiki bohaterów oraz zaskoczyć "plot twistem".
Miała być inspirująca, dawać do myślenia i odkrywać tą brzydszą, szaleńczą stronę społeczeństwa.

"Kiedy się nieustannie myśli, wiele rzeczy się przeinacza. Musisz wypowiedzieć myśli na głos, żeby wiedzieć, że nie jesteś jedyną popieprzoną osobą. To ogromna różnica, gdy już ma się tę świadomość."

Jednak teraz, krótko po lekturze, nie do końca wiem, co właściwie chciałabym napisać o tej książce.

Po naprawdę bardzo dobrej "Margo", spodziewałam się czegoś na tym samym poziomie, jeśli nawet nie o milimetr wyższym. Już dawno powinnam przestać "robić sobie krzywdę" oczekiwaniami i nadzieją w stosunki do promowanych książek, no ale widocznie jestem geekową masochistką, bo nie potrafię przestać wierzyć rekomendacjom booktuberów.
No ale od początku.
Książka jest dosyć niepozorna, 300 stron zapisanych w tak krótkich rozdziałach i kończące się tak nieekonomicznie, że 1/4 powieści to puste przestrzenie. No ale dobra, nie pierwszy raz i nie ostatni czytam książkę wydaną w ten sposób. I może bym się tego nie czepiała, gdybym nie była rozczarowana treścią.
"Bad Mommy" podzielona została na 3 główne części, zatytułowane "Psychopatka", "Socjopata" oraz "Pisarka", co oczywiście z góry mówi nam, z jaką osobliwością przyjdzie nam się zmagać na kartach tejże pseudopowieści.
No więc mamy Fig, od której rozpoczyna się cała historia, jak i cały ten dramat. Od pierwszych zdań doskonale widać, że z kobitą jest coś mocno nie w porządku. A że siedzimy w jej głowie, to robi się coraz dziwniej. W zasadzie myślałam, że będzie to bardzo ciekawa podróż przez umysł chorej osoby - lubuję się z książkach i filmach psychologicznych - ale w tym wypadku wszystko wydawało mi się bardzo tanie, uproszczone i przerysowane. Nie jestem specjalistką, ale nie wydaje mi się, żeby cały proces wyparcia i ogólnego funkcjonowania umysłu psychopatów czy socjopatów był tak prostolinijny. I tak jak w "Margo" to pewne (wręcz wydaje się, że usilne) przerysowanie bohaterów wychodzi na plus i sprawia, że cała historia jest jeszcze bardziej szalona i wciągająca, to w "Bad Mommy" staje się to irytujące.
No bo błagam... Taka "Pisarka". Choć kreowana na bardzo silną i pewną siebie osobowość, Jolene jest też przez większość czasu tak oderwana od rzeczywistości i naiwna, że choć widzi wszystkie niepokojące znaki, to uparcie je ignoruje. Aż miałoby się ochotę porządnie ją trzepnąć i krzyknąć "Halo kobieto! Na co ty właściwie czekasz?!"
Zapewne były to celowe zabiegi - ta cała hiperbolizacja cech, które autorce wydawały się kluczowe do przedstawienia określonych osobowości. Jednak moim zdaniem na tym właśnie książka traci.

"Widzę, że dostajesz więcej, niż Ci się należy. Nie mogę na to patrzeć. Boli mnie to, bo zasługuję na więcej niż ty. Rzecz w tym, że mogłabym być lepszą tobą."

Ale żeby nie było, że ciągle narzekam - są też oczywiście plusy. Książka wciąga, czyta się ją łatwo i szybko, dzięki czemu doskonale się nada, jeśli nie mamy czasu na sięgnięcie po dłuższe powieści i wgryzanie się w fabułę. Choć nie jestem przekonana co do poprawności konstrukcji bohaterów od strony psychologicznej, to jednak ciekawe było przyglądanie się ich sposobom myślenia, odbierania zachowań innych i nadinterpretacji rzeczywistości.

Tak więc miałam dostać trzymającą w napięciu historię psychopatki, wnikliwe studium ludzkiej psychiki, atmosferę niebezpieczeństwa i potęgujące się poczucie osaczenia. Niczego takiego nie znalazłam, za to w zamian otrzymałam na szybko nakreśloną historyjkę smutnej i szurniętej kobieciny z urojeniami, kłamliwego dupka i naiwną pisarkę, która do bólu wierzy w ludzi, chyba tylko na złość sobie i czytelnikom.
Tak więc kochani - nie wszystko złoto, co się świeci, a większością ostatnich niby-bestsellerów można by palić w piecu na zimę. Dobrze, że mieszkam w bloku, bo zapewne byłoby to kuszące.

"Bad Mommy" to książka, która miała powalić mnie na kolana, zadziwić niebanalną i błyskotliwą konstrukcją psychiki bohaterów oraz zaskoczyć "plot twistem".
Miała być inspirująca, dawać do myślenia i odkrywać tą brzydszą, szaleńczą stronę społeczeństwa.

"Kiedy się nieustannie myśli, wiele rzeczy się przeinacza. Musisz wypowiedzieć myśli na głos, żeby wiedzieć, że nie jesteś...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Czerwony Londyn. Bały Londyn. Czarny Londyn. Szary Londyn.
Łączą je jedynie trzy rzeczy: nazwa, rzeka oraz... magia.
W czerwonym jest ona równowagą, w białym potęgą do poskromienia, w czarnym oprawcą, a w szarym – umierającą legendą.
Poza tym Londyny różnią się praktycznie wszystkim: krainami, w których leżą, architekturą, historią, kulturą, władzą, językiem oraz świadomością mieszkańców.

„Kłopot z magią polega na tym, że nie jest ona kwestią mocy, lecz równowagi. W przypadku zbyt małej mocy stajemy się słabi. Zbyt dużo mocy - i stajemy się kimś zupełnie innym.”

Kell to antari, jeden z ostatnich. Magia płynie w jego krwi, jest jego duszą. Dzięki swojemu wyjątkowemu pochodzeniu, może podróżować między czterema stolicami jako posłaniec Czerwonego, przekazując wieści między władcami. Jednakże przy okazji Kell nielegalnie przemyca i kolekcjonuje drobiazgi zebrane z różnych światów. Pewnego dnia w ręce wpada mu przedmiot, który może okazać się zgubny nie tylko dla jego Londynu, ale także dla pozostałych.

Lila jest złodziejką, a jej umiejętności kuglarskie nie mają sobie równych. Sama przetrwała na ulicy i dzięki temu stała się twarda, szybka i zabójcza. Jedyne, czego pragnie, to wyrwanie się ze swojego miasta i zaznanie prawdziwej wolności. Nie jest to jednak takie proste, kiedy jest się poszukiwaną listem gończym. Ale wszystko zmienia się, kiedy w ciemnym zaułku okrada mężczyznę, a ten chwilę później zjawia się, by odebrać swoją własność.

Chciałam przeczytać „Mroczniejszy odcień magii” od momentu, kiedy dowiedziałam się, że książka zostanie wydana w Polsce. W sumie chciałam ją przeczytać już wtedy, kiedy pierwszy raz zobaczyłam zagraniczną okładkę na tumblrze, ale dzięki wydawnictwu Zysk pragnienie to stało się bardziej realne! Tak więc od razu po premierze kupiłam książkę i… odłożyłam ją na półkę.
Bo nie wiem, czy też tak macie. Zazwyczaj ledwo zdążę rozpakować książkę i już rzucam się do czytania, ale...
Ale czasami, kiedy bardzo bardzo bardzo chcę przeczytać jakąś książkę, już wyobrażam sobie, jaka to ona będzie wspaniała, wciągająca, jak to pokocham bohaterów i nie będę chciała przestać jej czytać to wtedy… zaczynam się jej bać.
Zaczynam bać się, że mnie rozczaruje, więc bywa, że przekładam ją na moment, kiedy emocje trochę opadną.
Fakt faktem, że tym razem troszkę przesadziłam z czekaniem.

Początek był trochę chaotyczny, już nawet zaczynałam się martwić. Bo niezbyt wciągało. Styl autorki też nie do końca mi podszedł, więc potrzebowałam chwili, aby się przyzwyczaić. Rozczarowanie przycupnęło w drzwiach i pomachało mi z entuzjazmem.
No ale nie tym razem.
Przez pierwszy rozdział trzeba było przebrnąć, ale później robiło się coraz lepiej. Zaczęłam przekonywać się do Kella, który początkowo wydawał się trochę za nudny jak na głównego bohatera, ale okazało się, że ma kilka asów w rękawie. Myślałam też, że Lila będzie mnie irytowała, ale na szczęście miała do zaproponowania coś więcej, niż tylko cięty język i nóż w żebrach.
I jakoś tak wyszło, że się polubiliśmy.
Jednak bardzo ubolewam nad tym, jak mało czasu poświęcono Rhy. Trochę rozpieszczony i narcystyczny książę, z wielką dawką uroku osobistego i dla równowagi - z totalnym brakiem talentu do magii zdecydowanie zjednał sobie moją sympatię. Uśmiechałam się za każdym razem, kiedy pojawiał się na kartach powieści czy był jedynie wspominany. Wniósł sporo ciepełka do tej dość krwawej historii.

No właśnie. Czy kiedy przeczytaliście, że będzie to książka o magu, złodziejce i równoległych miastach, to nie pomyśleliście przypadkiem, że może wyjść z tego dość sympatyczna przygodówka? Co prawda nie spodziewałam się, że bohaterowie mieliby podróżować z jednego Londynu do drugiego na popołudniową herbatkę, ale mimo tego nie sądziłam też, że książka okaże się… dość brutalna. Nie brakuje tutaj podrzynania gardeł i szaleństwa, a mroczna magia zbiera swoje żniwo, ścieląc drogę do celu szkarłatem. Bohaterowie ciągle wpadają z deszczu pod rynnę i czasami ratuje ich jedynie przypadek.

Choć „Mroczniejszy odcień magii” nie był do końca książką, jakiej się spodziewałam, to jednak historia wciągnęła mnie tak, że nie mogłam się od niej oderwać. „Zgromadzenie cieni” już do mnie idzie i nie mogę doczekać się powrotu do tego świata. Jednocześnie ubolewam bardzo, że trzecia część nie została jeszcze przetłumaczona na polski.
Gdybym miała polecać ten tytuł, to powiedziałabym, że raczej fanom gatunku. Pozostali mogą mieć problem, aby wgryźć się w treść, no ale oczywiście nie mnie to oceniać. Ja jestem zadowolona z lektury, i choć może nie wzbudziła ona we mnie aż tak silnych emocji, to jednak była dobrą rozrywką. I jestem przekonana, że kolejna część będzie jeszcze lepsza.

Czerwony Londyn. Bały Londyn. Czarny Londyn. Szary Londyn.
Łączą je jedynie trzy rzeczy: nazwa, rzeka oraz... magia.
W czerwonym jest ona równowagą, w białym potęgą do poskromienia, w czarnym oprawcą, a w szarym – umierającą legendą.
Poza tym Londyny różnią się praktycznie wszystkim: krainami, w których leżą, architekturą, historią, kulturą, władzą, językiem oraz...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Większość ludzi drwi z klątw, dopóki groźba ich spełnienia nie zostanie skierowane na nich samych.
Ta konkretna zrodziła się pod wpływem emocji, ze strachu, rozczarowania i nienawiści.

Po tym, jak uciekająca przed Armią Czerwoną Niemka zostaje porzucona przez eskortującego ją Janka, przeklina całą jego rodzinę, życząc jednocześnie, aby urodził im się Teufel. Wkrótce po tym przychodzi na świat chłopiec biały jak mleko.

Dygot to moje pierwsze spotkanie z twórczością Jakuba Małeckiego. Zazwyczaj stronię od polskich książek z powodu licznych rozczarowań (choć od jakiegoś czasu zaczyna być o wiele lepiej!), ale ponieważ ta konkretna powieść była wielokrotnie chwalona w naszej rodzimej blogosferze, postanowiłam zaryzykować. I nawet nie wiecie, jak bardzo cieszę się, że to zrobiłam.

Dygot jest balladą o polskiej wsi. O mentalności ludzi niewykształconych, którzy chcą po prostu przeżyć. O prostolinijnej, zacofanej, rozpustnej i trochę melancholijnej rzeczywistości pełnej codziennej walki o przetrwanie. O rodzącej się potrzebie wyrwania z brudu i otrzymania od życia czegoś więcej, niż tylko jałowa ziemia. I w końcu, o dziecku zbyt białym i nadto delikatnym na okrutne realia tamtych czasów.

"Zawsze zawstydzony, zawsze jakby obok ludzi, obok życia, obok samego siebie. No dobrze, był biały, był inny, ale wcale nie aż tak biały i nie aż tak inny. Poradziłby sobie. Mógł normalnie. Mógł wszystko normalnie."

Ciężko jest powiedzieć coś konkretnego o fabule, ponieważ jest to w gruncie rzeczy saga, przeplatająca losy ludzi z wioski na przestrzeni kilku pokoleń. Nie brzmi jak coś porywającego, ale cały myk tkwi w tym, w jaki sposób zostało to przedstawione. Według mnie, pan Małecki pisze w niesamowicie ciekawy sposób. Pełen metafor, celowych powtórzeń, nawiązań do wierzeń i zabobonów, które w tej historii jak najbardziej mają racje bytu.

"Prawdziwymi szaleńcami są ci, którzy patrzą na to wszystko dookoła i pozostają normalni."

Ciekawym i ostatnio dość mało spotykanym zabiegiem było wprowadzenie wszechwiedzącego narratora, dzięki któremu książka bardzo wciąga i momentami szokuje. Już pierwsze zdanie powieści - „Poznał ją na tym samym polu, na którym dwadzieścia sześć lat później umarł pod pożartym księżycem„ - obudziło we mnie romantyczne zapędy, wbiło w fotel i już wiedziałam, że choćby świat stanął teraz w płomieniach, będę czytać dalej.

"Życie zatacza koło, życie musi zatoczyć koło, inaczej się nie da. Ty siałeś krzywdę i krzywdę teraz zbierasz."

"Życie to jest jeden, wielki dygot."

Książka jest też chwilami dosyć dramaturgiczna i myślę, że szczególnie przypadnie do gustu wrażliwym czytelnikom. Pan Małecki sprawił, że w jakiś przedziwny sposób brzydota stała się piękna. Szaleństwo fascynujące. Ciemnota i natchnienie spotykają się na splamionych krwią ziemiach Polski. Groteskowa wizja tej przepełnionej grozą i nadzieją rzeczywistości sprawia, że na chwilę brakuje tchu. Niektóre myśli bohaterów wydają się wpierw bardzo ulotne, lekko bojaźliwe, by następnie powrócić jak gorączkowe echo, z jeszcze zwiększoną mocą. Nieraz towarzyszył mi niepokój, pewna melancholia, by zaraz zamienić się w niedowierzanie, a następnie w oburzony protest.

"Jesteś krzyk, jesteś dygot, jesteś kropla w rzece."

Jak widzicie, „Dygot” wzbudził we mnie bardzo wiele emocji, bardziej związanych z egzystencjalnymi przemyśleniami niż samym zaskoczeniem, szczęściem czy smutkiem. Podczas czytania miałam wrażenie, jakby zapisane słowa momentami przenikały do wnętrza mojej duszy. Czułam się dotknięta, trochę nawet obnażona, choć nic z tego nie było ani moimi prywatnymi myślami, ani przeżyciami. Poruszyła mnie ta nieskrępowana zdolność snucia opowieści o brutalności narodzin, życia i śmierci ubranej w zdania proste i szczere, lecz jednocześnie o bardzo dużej sile uderzeniowej, która pozostawia czytelnika w lekko nerwowym rozemocjonowaniu.

"Musiał być jakimś zasranym jękiem świata, jakby ten świat potrzebował jeszcze jednego jęku, jakby nie miał ich już wystarczająco dużo."

Większość ludzi drwi z klątw, dopóki groźba ich spełnienia nie zostanie skierowane na nich samych.
Ta konkretna zrodziła się pod wpływem emocji, ze strachu, rozczarowania i nienawiści.

Po tym, jak uciekająca przed Armią Czerwoną Niemka zostaje porzucona przez eskortującego ją Janka, przeklina całą jego rodzinę, życząc jednocześnie, aby urodził im się Teufel. Wkrótce po tym...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Pewna siebie, wulgarna i śmiertelnie niebezpieczna. Nikita nie jest kobietą, którą chcielibyście spotkać po zmroku. Albo w ogóle. Szczególnie w Warsie, miejscu, które przesiąkneło kłamstwami, szaleństwem i krwią. Ściąga najgorszych wyrzutków, ludzi bez skrupułów, tych którzy nie maja nic do stracenia albo już wszystko stracili. Magia jest tu najbardziej nieprzewidywalna, a jej silne wyładowania co rusz sprowadzają do miasta kolejne kreatury. I tworzą nowe. Zabić czy być martwym? Dla niektórych członków Zakonu Cieni to jedyne opcje do wyboru. A że przytłaczająca większość z nich to certyfikowani szaleńcy, siedziba zakonu wygląda jak wieczne pole bitwy. I w zasadzie tym właśnie jest, bo rywalizacja jest tutaj motorem napędowym, a więzi to słabość.

"Moi sąsiedzi nauczyli się odwracać głowę, kiedy widzieli coś, z czym mogliby czuć się niekomfortowo. Jeśli nawet ktoś zastanawiał się, czemu właściwie wyciągam z samochodu i wlokę przez podjazd półprzytomnego i zakrwawionego faceta, nikt nie zapytał."

"Dziewczyna z Dzielnicy Cudów" to książka pełna akcji, wulgaryzmów i ironii. Twardo stąpająca po ziemi, sarkastyczna i pyskata główna bohaterka, która - oprócz przetrwania w Warsie, co samo z siebie jest sztuką - musi jeszcze poradzić sobie ze swoimi dawnymi demonami, ścigającymi ją na każdym kroku. Wbrew pozorom nie jest to do końca książka o obijaniu innym mord, gdzie główny badass przesiaduje w knajpach i podrywa wszystko co się rusza. Owszem, trochę tak - Nikita nie przebiera w słowach, jest cyniczna, bezczelna i je za pięciu.
Ale jest też druga strona tej historii, która dotyczy bardziej zakładania setki masek i usilnego wypierania wszystkich dobrych cech, by chronić siebie. By nie dać się zranić. By nie dać się zdradzić. By nie pozwolić innym zabić resztek nadziei, która była już odbierana wielokrotnie, często w bardzo brutalny sposób.

"Ludzkie życie stawało się tanie w obliczu rzeczy większych."

To też książka o miłości. Nie, nie tej romantycznej, choć jakieś znikome wątki również się pojawiają. O tej miłości, której wszyscy desperacko potrzebują. Która powinna, choćby jako jedyna, być pewnikiem na świecie, niezależnie od tego, jaki jest okrutny - o miłości rodzica. Jednak w Warsie nawet na to trzeba sobie zasłużyć, wyżebrać albo opłacić własną krwią.
Jest to książka o samotności.
Jest o nienawiści. O wściekłości, rozczarowaniu i goryczy.
Ale też o budowaniu nowych więzi, o rozbudzaniu nadziei, o walce ze swoimi słabościami. O podnoszeniu się na nowo i stawaniu silniejszą wersją siebie.

"Nie pytałam, za jakie grzechy mnie to spotyka, bo miałam całkiem dobre wyobrażenie, czym mogłam podpaść losowi."

Na początku książka wydawała mi się zbyt przepełniona sarkazmem i ironią, trochę jakby autorka na siłę starała się zrobić z Nikity nieprzystępną i trochę trudną w odbiorze outsiderkę. Ale potem pomyślałam, że może taki był zamysł. Może sama bohaterka jest trochę na siłę. Na siłę próbuje zrazić do siebie ludzi. Na siłę próbuje się karać, na siłę nie daje sobie szansy. Może książka jest momentami irytująca, bo sama bohaterka z założenia taka bywa, aż chciałoby się ją czasem pacnąć w łeb. Ale tak żartobliwie, bo mimo wszystko - całkiem ją lubię.

"Jeśli przyjdzie ci wykopać drzwi do piekła, lepiej, żebyś wiedziała, jak tego dokonać."

O, i koniecznie trzeba wspomnieć o czymś jeszcze - o przepięknych rysunkach Magdaleny Babińskiej. Potrafiłam wpatrywać się w nie długimi momentami i zdecydowanie są dużym plusem tej książki.

Pewna siebie, wulgarna i śmiertelnie niebezpieczna. Nikita nie jest kobietą, którą chcielibyście spotkać po zmroku. Albo w ogóle. Szczególnie w Warsie, miejscu, które przesiąkneło kłamstwami, szaleństwem i krwią. Ściąga najgorszych wyrzutków, ludzi bez skrupułów, tych którzy nie maja nic do stracenia albo już wszystko stracili. Magia jest tu najbardziej nieprzewidywalna, a...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Rywalizacja w śmiertelnie niebezpiecznej grze – motyw który wydaje się nieśmiertelny. Ileż można? Czy po Igrzyskach Śmierci, Więźniu Labiryntu, Gone, Testach, Rywalkach, […] autorzy mają jeszcze do zaproponowania coś nowego, czy to kolejne odgrzewane kotlety?

„Endgame. Wezwanie” to książka, o której swego czasu było dość głośno w blogosferze. Czy faktycznie zasłużyła na te wszystkie pochlebne opinie? Czy jest w stanie nas zaskoczyć, czy może zaserwuje nam kolejne powtarzające się do bólu schematy?

Przyznam szczerze – i pewnie dla większości nie będzie to wielkim zaskoczeniem – po książki „celebrytki” sięgam rzadko w czasie ich 5 minut sławy. Wolę raczej odczekać moment lub dwa, dać im ostygnąć i zrobić podejście na spokojnie, bez echa opinii innych, wpływających – świadomie lub nie - na mój odbiór.
W tym wypadku szło mi dość opornie.
Ale, ale – od początku. Czy jesteście gotowi na kolejną grupę wybranych? Brzmi znajomo? A jakże.

Oto nadchodzi koniec świata.
Seria meteorytów uderza w Ziemię. Rozpoczyna się Endgame. Od tego momentu dwanaścioro nastolatków zacznie grę na śmierć i życie, aby ocalić swoich najbliższych, oraz w pakiecie – całą planetę. Byli przygotowywani na to całe życie. Każdy z nich posiada unikalne, wpojone od najmłodszych lat zdolności, własny bagaż przeżyć. Dla jednych Wezwanie to przekleństwo, dla innych cel, dla którego żyli. Zwycięzca (oczywiście) może być tylko jeden.

„Endgame to zagadka życia, powód śmierci. Zawiera się w niej początek wszystkich rzeczy i koniec wszystkich rzeczy.”

„Edgame. Wezwanie” jest książką, w którą – w moim odczuciu – bardzo ciężko jest się wciągnąć. Drewniani bohaterowie, częste przeskoki między ich punktem widzenia, irracjonalne decyzje, których czytelnik nijak nie jest w stanie pojąć. Mało zachęcające, prawda?
Jednak w momencie, w którym poczujecie już zwątpienie, następuje zmiana. Zaczynacie przyzwyczajać się do stylu pisania autora, akcja przyspiesza, zwroty stają się mniej przewidywalne i jesteście już w stanie stwierdzić, którym bohaterom chcecie kibicować. A koniec książki – choć nie powala na kolana ani nie powoduje zwarcia neuronów – zdecydowanie zachęca do przeczytania kolejnej części. Dowodem na to jest choćby fakt, że nabyłam ją od razu po skończeniu czytania i zerka teraz na mnie z półki.

„Jesteśmy ludźmi. Mamy jedno życie i powinno się je szanować. Dlatego zabijanie musi być przemyślaną, świadomą decyzją.”

Cóż mogę powiedzieć? Głównym odczuciem po zamknięciu książki jest… pewien niedosyt. Nie wiem, jak dokładnie sprecyzować z czego on wynika. Może z wrażenia, że z fabuły dało się wyciągnąć więcej. Więcej emocji, więcej opisów wewnętrznych przeżyć, które pozwoliłby nam pokochać bohaterów, kibicować im z całego serca, czytać z zapartym tchem i odczuwać żal, kiedy przychodzi nam się z nimi pożegnać. A jednak w książce raczej spotkać możemy jedynie echo, cień tych odczuć.

Było całkiem dobrze. Jednak dosyć wtórnie i – niestety – bez większych wrażeń. Ale trzymam kciuki za kontynuację.

Rywalizacja w śmiertelnie niebezpiecznej grze – motyw który wydaje się nieśmiertelny. Ileż można? Czy po Igrzyskach Śmierci, Więźniu Labiryntu, Gone, Testach, Rywalkach, […] autorzy mają jeszcze do zaproponowania coś nowego, czy to kolejne odgrzewane kotlety?

„Endgame. Wezwanie” to książka, o której swego czasu było dość głośno w blogosferze. Czy faktycznie zasłużyła na te...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Urocza, ciepła, wciągająca. „Fangirl” to powieść, która swego czasu zdominowała zarówno zagraniczną, jak i polską sferę książkową. Pokochali ją zarówno nastolatkowie jak i dorośli czytelnicy. I jak dla mnie - całkowicie na to zasłużyła!
Cath czeka największy przełom w jej życiu. Zaczyna naukę w college’u, wyprowadza się do akademika, a ponadto musi poradzić sobie bez ciągłej pokrzepiającej obecności Wren, siostry bliźniaczki. Nie brzmi w sumie aż tak strasznie, co? Jednak Cath jest typową introwertyczką. Zamiast imprez woli samotne wieczory w pokoju, zamiast zdobywania nowych przyjaciół - spokojną samotność, zamiast jedzenia w stołówce - stos batoników energetycznych pod łóżkiem, a zamiast prawdziwej miłości - jej wielką fanowską miłość do Simona Snow. Cath lubi swoje życie i nie ma zamiaru niczego zmieniać. Jednak to może wcale nie być jej wybór.


"Spójrz na siebie. Ogarniasz świat, niczego się nie boisz. Ja za to boję się wszystkiego. I jestem szurnięta. Może nawet myślisz że jestem szurnięta tylko odrobinę, ale to dlatego, że pokazuję ludziom zaledwie wierzchołek góry lodowej mojego szurnięcia. Pod powierzchnią lekkiego szurnięcia i niedostosowania społecznego jestem całkowitą porażką."


Fangirl to książka, w której kompletnie się zakochałam. Jeśli mam być szczera, unikałam jej jak ognia. Wyskakiwała zewsząd. Wszystkie te entuzjastycznie (lub czasem i nie) recenzje atakujące z każdej strony sprawiały, ze bałam się po nią sięgnąć - z jednej strony nie chciałam się rozczarować, a z drugiej obawiałam, że nie będę potrafiła jej obiektywnie ocenić. Więc czekała spokojnie na swoją kolej. Tak właśnie przeleżała na półce 2 lata i w końcu, alleluja, nadszedł ten długo wyczekiwany moment.


"– Hej – powiedziała Reagan. – O, kawa! Przyniosłeś
mi piernikową latte?
Cath z poczuciem winy spojrzała na swój kubek.
– Przyniosłem ci ajerkoniakową – powiedział Levi. –
A żeby nie ostygła, trzymałem ją w ustach."


Pochłonęło mnie od pierwszej strony. Wciągnęło bez reszty, wycisnęło łzy, przywołało na usta wielki uśmiech. To historia z rodzaju tych, które sprawiają, że czujecie się jak w domu. Jak po powrocie do miejsca, które znacie i w którym jest wam dobrze. Jak ciepła kawa i koc. Łamie serce i składa je na nowo, daje nadzieję. I zanim zagalopuję się dalej – tak, doskonale zdaję sobie sprawę, że to youn adult, że to tylko prosta historia o dziewczynie, która nie potrafiła, nie chciała i bała się otworzyć przed innymi. Dla niektórych pewnie jest uosobieniem bohaterki, której nigdy nie chcieliby widzieć w książkach. Wycofana, spokojna, pozwalająca sobie wejść na głowę. Ale ma też dużo dystansu, poczucia humoru, a ponadto wyciąga na wierzch obawy, które też czasem nosimy w sobie; cechy, z którymi też musimy walczyć oraz nadzieję, o której nie chcemy mówić głośno. I paradoksalnie okazuje się silną bohaterką, która jest wierna swoim własnym wartościom. Nawet jeśli nie zgadzamy się z nimi, to i tak ciężko nie docenić jej uporu. Fangirl zasypuje nas wachlarzem barwnych, ciekawych postaci, które mają zarówno swoje dobre, interesujące cechy charakteru, jak i pokazuje ich też z tej słabszej, gorszej strony.

Każdy popełnia błędny. Każdy wątpi, każdy ma chwile, w których w nic nie wierzy. Jednak po nocy zawsze wychodzi słońce. I nawet jeśli jesteś rasowym nerdem (a chyba każdy z nas w mniejszym lub większym stopniu jest), który ponad wszystko kocha nieistniejących bohaterów, to i tak nic nie stoi na przeszkodzie, by znaleźć najprawdziwszych przyjaciół. Akceptacja, przebaczenie, miłość. To wartości, które przesycają tą książkę aż po wnętrze stronic. Przesłodzona? Troszkę. Infantylna? Leciutko. Naiwna? Zdecydowanie. Jednak jest uroczą drobnostką, która wniesienie w smutną jesienną rzeczywistość trochę ciepłych promyków. Jestem pewna, że gdy pewnego dnia codzienność stanie się dla mnie na chwilę zbyt męcząca, z przyjemnością ściągnę z półki tą właśnie książkę i razem z Cath stawię czoła przyszłości.

Urocza, ciepła, wciągająca. „Fangirl” to powieść, która swego czasu zdominowała zarówno zagraniczną, jak i polską sferę książkową. Pokochali ją zarówno nastolatkowie jak i dorośli czytelnicy. I jak dla mnie - całkowicie na to zasłużyła!
Cath czeka największy przełom w jej życiu. Zaczyna naukę w college’u, wyprowadza się do akademika, a ponadto musi poradzić sobie bez...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Emocje składają się na nasze życie. To co czujemy – czy jesteśmy źli, szczęśliwi, rozczarowani, smutni... każde nasze odczucie jest częścią czegoś większego, tworzy ciąg wspomnień, które nas definiują, kreują, wpływają na przyszłe decyzje i kształtują charakter. A to najważniejsze uczucie, miłość, jest tym, co czyni nas dobrymi, spełnionymi ludźmi, sprawia, że każdy kolejny dzień jest przygodą, do której ślepo wyciągamy ręce. Nie trudno więc wyobrazić sobie, jak smutne i monotonne byłoby życie, gdyby ktoś pozbawił nas takiego wspaniałego doznania. A jeszcze gorzej, gdyby ktoś uznał, że miłość nie jest nikomu potrzebna i odtąd ludzie muszą kierować się jedynie logiką w dobieraniu partnerów, którzy umożliwią sprowadzenie potomka w świecie, w którym niestety niewielu się to udaje.

Jest rok 2264. Świat, który znaliśmy uległ zagładzie. Ci, którzy zdołali uciec z zagrożonych terenów, odtworzyli populację i skupili się na rozwoju. Technologia jest na najwyższym poziomie, nawet w zwykłych czynnościach ludzi zastępują roboty. Zaimek osobowy „ja” wyszedł z użycia. Miłość jest uczuciem niespotykanym i niepożądanym, a wybierając kochanka ludzie kierują się zachciankami i ewentualnymi korzyściami. Finn Nordstrom jest historykiem i tłumaczem starego języka niemieckiego. Zaczyna pracę nad dziennikiem nastolatki, która żyła jeszcze przed Mroczną Zimą, nim cała cywilizacja uległa zmianie. Wraz z kolejnymi dniami spędzanymi nad pamiętnikami Eliany, w Finnie zaczynają budzić się dziwne uczucia. Gdy natomiast zostaje poproszony o testowanie gry historycznej, nagle zauważa, że świat, który miał być stworzony tylko na potrzeby rozrywki, niepokojąco przypomina realia, które poznał z opowieści Eliany. Potem na jego drodze staje dziewczyna, która do złudzenia jest zgodna z jego wyobrażeniem o Elianie. A gdy w czasie przekładania pamiętnika znajduje na jednej ze stron swoje imię, jego świat staje na głowie.

„Nieskończoność” jest książką jedyną w swoim rodzaju. Jeszcze nigdy nie spotkałam się z tak ciekawym połączeniem romansu z science fiction. Już to jest dla mnie wystarczającym powodem, by zachęcić innych do zapoznania się z nią. Jednak oczywiście są jeszcze inne przyczyny. Przede wszystkim to, ze cała książka dedykowana jest miłości, jest hołdem złożonym w jej stronę. To najważniejsze uczucie jest tu prawie jak kolejny główny bohater. Jak na ironię, w tym świecie, gdzie miłość nie ma prawa bytu, wszystko albo jest dla niej robione, albo jest jej skutkiem. Autorka pokazuje, że bez względu na zakazy czy logikę, nigdy nie będziemy w stanie stłumić naszych emocji. A wręcz jest to największa krzywda, jaką sami możemy sobie zrobić.

"Wyobrażać sobie życie bez niej to jakby wyobrażać sobie życie, którego się nie przeżyło."

„Nieskończoność” jest magiczną opowieścią o człowieku, który zyskał coś niezwykłego i za nic nie chciał tego utracić. O człowieku, który byłby w stanie poświęcić wszystko, by tylko być z osobą, którą pokochał. O człowieku, który został wykorzystany, a jednocześnie stał się nadzieją dla innych.

"Jak inaczej powiedziałbyś, że kogoś kochasz? “Kocham cię” to “kocham cię”. Jak możesz być z kimś bez “ja”? Dlatego nawet, gdyby ludzie nie wiedzieli, że słowo “ja” istnieje, brakowałoby im go. Stworzyliby je, ponieważ byłoby im potrzebne."

Książka pani Rahlens może i nie jest pełna ciągłych zwrotów akcji, jednak z pewnością jest zaskakująca. Jestem pewna że sami będziecie zdziwieni tym, jak historia zatoczy krąg i jak rozwiążą się niektóre wątki. To zabawa z czasoprzestrzenią, równoległymi światami i ukrytymi emocjami, która na parę godzin zapewni nam ciekawe zajęcie.
Tak więc jeśli będziecie mieli okazję zapoznać się z "Nieskończonością", nie wahajcie się ani chwili :)

Emocje składają się na nasze życie. To co czujemy – czy jesteśmy źli, szczęśliwi, rozczarowani, smutni... każde nasze odczucie jest częścią czegoś większego, tworzy ciąg wspomnień, które nas definiują, kreują, wpływają na przyszłe decyzje i kształtują charakter. A to najważniejsze uczucie, miłość, jest tym, co czyni nas dobrymi, spełnionymi ludźmi, sprawia, że każdy kolejny...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zazwyczaj czytając jakąś serię oczekujemy, że każda kolejna książka będzie ciekawsza, bardziej zaskakująca od poprzedniej, bo skoro już doszliśmy do tego etapu, to POWINNA być lepsza, autor jest nam to winien. W końcu wprowadził nas do swojego świata, sprawił, że pokochaliśmy jego bohaterów, że przez chwilę żyliśmy ich życiem. Dlatego wypadałoby, żeby następne części utrzymywały chociażby ten sam poziom, o ile nie wyższy. Takie jest moje zdanie i zapewne dlatego czuję się „Lekiem na śmierć” rozczarowana.

Thomas i jego przyjaciele znów trafili w ręce DRESZCZU, jednakże tym razem jest inaczej. Mają szansę odzyskać swoje wspomnienia i w końcu przekonać się, dlaczego znaleźli się w tym okropnym miejscu, czemu zostali wybrani do eksperymentu. Ale czy przeszłość ma jakiekolwiek znaczenie w kontekście tego, co przeżyli? Czy cokolwiek może usprawiedliwić decyzje ludzi, którzy wielu z nich wysłali na pewną śmierć? Czy w ogóle istnieje coś takiego jak wyższe dobro, którym rzekomo się kierowali? Strefowicze będą musieli zdecydować, czy chcą współpracować z DRESZCZEM, kiedy są już tak blisko uzyskania leku na Pożogę, czy odpłacić im za całe zło, które wyrządzili. Jednak DRESZCZ nie ma zamiaru pozwolić na bunt i chce osiągnąć cel za wszelką cenę, wliczając w to życie wszystkich Strefowiczów.

„Lek na śmierć” to trzecia i zarazem ostatnia część „Więźnia Labiryntu”. Jeśli czytaliście moją opinię na temat „Prób Ognia”ꜛ to wiecie, że drugą książką z serii byłam wręcz zachwycona. Ciągłe zwroty akcji, nieprzewidziane następstwa różnych zdarzeń sprawiały, że lektura pochłonęła mnie całkowicie. I prawdopodobnie właśnie dlatego, że „Próby Ognia” były tak dobre, kolejna przygoda Thomasa okazała się być sporym rozczarowaniem.

To nie tak, że w „Leku na śmierć” nic się nie dzieje. Dzieje się wręcz bardzo dużo, lecz odniosłam wrażenie, że autorowi po prostu zabrakło pomysłów, by znów wciskać czytelników w fotel. Wygląda to tak, jakby pan Dashner wyciągnął już wszystkie asy z rękawa pisząc dwie pierwsze części, a tą wydał tylko po to, by zakończyć cykl. Co prawda nadal jest tu sporo wątków, które będą zaskakiwały, ale brakuje już tej siły, z którą uderzały w nas wydarzenia z poprzednich książek.
Nie mówiąc już o tym, że zakończenie okazało się dla mnie po prostu za słabe, miałam nadzieję na coś bardziej widowiskowego.

Zirytował mnie również sposób, w jaki autor „rozprawił się” z Teresą. Trzeba przyznać, ze nigdy nie była moją ulubienicą, wręcz nie mogłam się doczekać, aż coś ją w końcu pożre, jednak takie rozwinięcie losów bohaterki, która była ważna od samego początku wydaje mi się trochę nie w porządku. Wiem, że w trylogii jest dużo postaci, którym trzeba poświęcić trochę czasu, ale pod koniec Teresa została bardzo pokrzywdzona. Nawet postaciom, których mamy dość należy się choć ciupka uwagi, szczególnie w takim momencie.

Ze strony technicznej również nie obyło się bez rozczarowań. Gdy pierwszy raz zobaczyłam okładkę w sklepie pomyślałam „gdzieś już widziałam tą czcionkę”, a potem pojawiło się takie „aaaaaaaaa no tak, przecież to trzecia część!”, jednak dalej mi coś nie pasowało. No a potem spojrzałam na okładki „Więźnia Labiryntu” i „Prób Ognia” i w końcu załapałam, o co chodzi mojemu zmysłowi wizualnemu. Po prostu przy dwóch pierwszych książkach została zastosowana kompozycja otwarta, a już przy trzeciej zamknięta. Niby nic, taka nieduża różnica, ale już psuje wygląd całej serii, po prostu nie komponuje się odpowiednio z poprzedniczkami. No ale można powiedzieć, że to już takie własne widzi-mi-się, wielu osobom może to w ogóle nie przeszkadzać.

Powtarzając się, jestem „Lekiem na śmierć” rozczarowana, ale nie oznacza to, że jest to zła książka. Po prostu autor trochę mnie rozpieścił i z każdą kolejną stroną chciałam czegoś lepszego, a tu nagle okazuje się, że muszę przystopować i zadowolić się trochę wolniejszym rozwojem fabuły. Jednakże ta seria nadal pozostanie jedną z moich ulubionych, przykro mi tylko że jej potencjał nie został do końca wykorzystany, ponieważ mogło być lepiej. A jeśli mogło być lepiej, mól książkowy zawsze będzie zrzędził.

Zazwyczaj czytając jakąś serię oczekujemy, że każda kolejna książka będzie ciekawsza, bardziej zaskakująca od poprzedniej, bo skoro już doszliśmy do tego etapu, to POWINNA być lepsza, autor jest nam to winien. W końcu wprowadził nas do swojego świata, sprawił, że pokochaliśmy jego bohaterów, że przez chwilę żyliśmy ich życiem. Dlatego wypadałoby, żeby następne części...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Chyba każda młoda dziewczyna marzyła kiedyś o swoim księciu. Idealnym, przystojnym, charyzmatycznym młodzieńcu, który będzie obdarowywał ją prezentami i zabierał do niezwykłych miejsc. Będzie spełniał jej pragnienia, dbał i kochał najbardziej na świecie. Ale co, jeśli książę dba i spełnia marzenia jeszcze trzydziestu czterech dziewcząt? A miłość do negocjacji.

America jest dziewczyną mieszkającą w Illéi – monarchii położonej gdzieś na terenie dzisiejszych Stanów Zjednoczonych. Będąc Szóstką nie ma zbyt wielu perspektyw na przyszłość, jednak pewnego dnia otrzymuje list z informacją, że jako obywatelka w odpowiednim wieku może ubiegać się o przystąpienie do Eliminacji - pewnego rodzaju show, w czasie którego dziewczęta pomieszkują w zamku i ubiegają się o względy młodego księcia Maxona. America początkowo nie ma zamiaru zgłaszać się do Eliminacji, jednak pod naciskiem matki oraz chłopaka (o zgrozo!) ulega i zgadza się. No i oczywiście zostaje zakwalifikowana.

"To, co dla mnie wydawało się czymś niewiele lepszym od programu rozrywkowego w telewizji, dla niego było jedyną szansą na szczęście".

W książce społeczeństwo podzielone jest na kasty, które wzięły swoje nazwy od liczb. Mamy więc do czynienia z Jedynkami – czyli rodzinami królewskimi, Dwójkami – ważniejszymi lub bogatszymi obywatelami królestw, potem kolejno Trójkami, Czwórkami i tak dalej, aż do Ósemek – ciężko pracujących służących, którzy ledwo wiążą koniec z końcem.
Fabuła książki usadzona jest w przyszłości, po czwartej wojnie światowej, gdzie historia zatoczyła krąg i znów mamy do czynienia z monarchami i zamkami. Choć nadal istnieją telefony komórkowe i samochody, to nie są już one tak powszechne jak kiedyś i jedynie Jedynki oraz Dwójki mogą sobie na nie pozwolić.

Tak jak sugerowałam na początku, „Rywalki” to książka raczej dla młodszych czytelniczek. Pojawia się tu typowy schemat – „zwykła”, ładna, pracowita i trochę zakompleksiona dziewczyna dostaje od życia szansę i może zostać żoną księcia, a co za tym idzie – przyszłą królową. Ale żeby nie było tak łatwo – jest jeszcze ten jeden, dawna miłość. No i plus trzydzieści cztery dziewczęta, które również mają kąska na przystojnego dziedzica.

"Jeśli twoje życie naprawdę stanęło na głowie, to znaczy, że ona musi gdzieś tu być. Prawdziwa miłość zwykle jest okropnie niewygodna".

„Rywalki” pochłania się bardzo szybko, co zapewne jest spowodowane sposobem prowadzenia fabuły. Jak na dziewczynę z gorszej warstwy społecznej, która zostawiła w domu złamane serce i wcale nie chce konkurować o bycie księżniczką, Mery wszystko udaje się zaskakująco dobrze. Wyidealizowany Maxon pozwala jej na najdziwniejsze wygłupy, jest tak bardzo wyrozumiały, miły i słodki, że nawet w samej powieści staje się postacią prawie fikcyjną. Wszystko idzie jak po maśle, i nie wliczając paru sytuacji, które zdaniem autorki pewnie miały skomplikować pobyt Americy w zamku nie znajdziemy w książce żadnych wielkich przewrotów akcji. To typ powieści, w której już na początku jesteśmy w stanie stwierdzić, jak potoczą się losy bohaterów. Co nie zmienia faktu, że czyta się sympatycznie. Jednak nie podoba mi się kierunek, w który może zmierzać fabuła, czyli przesłodzona a'la baśń dla spragnionych miłości nastoletnich dziewcząt. Mam tylko nadzieję, że w kolejnej części sprawy bardziej się skomplikują i Mery przestanie w końcu wszystko uchodzić na sucho.

Nie wiem co takiego jest w książkach młodzieżowych, ale w co drugiej główna bohaterka jest strasznie irytująca. Nie mogę znieść dziewcząt, które nie potrafią się zdecydować, którego z „wybranków serca” wolą. Czy to naprawdę jest aż tak trudne? Rozumiem, że wiele czytelniczek oczekuje miłosnych komplikacji, ale proszę, nie na tym poziomie. Niech naprawdę zdarzy się coś, przez co America miałaby powód być tak niezdecydowana. Bo jak na razie wygląda na to, że w zależności jaką nogą wstanie, tak zmienia się jej miłość. Prawa nóżka dla Maxona, a lewa dla Aspena, i voilà, bo przecież po co wybierać...


Jednak mimo wszystko nie żałuję, że zdecydowałam się przeczytać „Rywalki”. Jest to książka prosta i dość przewidywalna, ale też wciągająca, przez co bardzo szybko się ją czyta. Historia jest może trochę naiwna, a główną bohaterką przydałoby się nieźle wstrząsnąć i zabrać jej cząstkę marysuizmu, ale mimo widocznych wad mogę stwierdzić, że warto poświęcić jej trochę czasu.

Chyba każda młoda dziewczyna marzyła kiedyś o swoim księciu. Idealnym, przystojnym, charyzmatycznym młodzieńcu, który będzie obdarowywał ją prezentami i zabierał do niezwykłych miejsc. Będzie spełniał jej pragnienia, dbał i kochał najbardziej na świecie. Ale co, jeśli książę dba i spełnia marzenia jeszcze trzydziestu czterech dziewcząt? A miłość do negocjacji.

America jest...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Wyobraźcie sobie, że decyzje, które podejmujecie, tak naprawdę są podyktowane przez kogoś innego. Że uczucia, które żywicie do drugiej osoby, zostały wam podstępnie zaszczepione. Że ktoś inny decyduje o tym, czego najbardziej pragniecie, a nawet o tym, kogo kochacie. Wasze życie wcale nie jest jedynie wasze i nawet nie macie o tym bladego pojęcia. Wokół rozgrywa się cicha wojna, a wy spokojnie żyjecie w nieświadomości.

Noah i Sadie pozornie nie mają ze sobą nic wspólnego. Pochodzą z innych państw, mają różne charaktery i dorastają w zupełnie innym towarzystwie. Jednak teraz oboje mają powód, by nienawidzić braci Armstrongów, przywódców AFGC - Armstrong Fancy Gift Corporation, którym przyświeca tylko jeden cel – za pomocą nanotechnologii zjednoczyć ludzkość, aby żyła i myślała jak jeden organ, bez jakiegokolwiek indywidualizmu. Nastolatkowie zostają zwerbowani przez BZRK – organizację powiązaną z ich rodzinami, składającą się z niebezpiecznych dziwaków, gotowych zaryzykować wszystkim, by tylko nie utracić swojej wolności. A bliźniacy Armstrong właśnie zaczynają wprowadzać swój szaleńczy plan w życie. I również nie cofną się przed niczym.


„- Co ważniejsze: wolność czy szczęście? [...]
- Nie możesz być szczęśliwy jeśli nie jesteś wolny.”


„BZRK” jest pierwszą częścią cyklu Michaela Granta, wybitnego pisarza, który dał nam „Gone”. Z pewnością mogę powiedzieć, że już od samego początku byłam fanką tej drugiej serii, choć ostatnia książka jeszcze przede mną. Ponieważ uważam ją za bardzo wciągającą, ciekawą i niebanalną, sporo też oczekiwałam od „BZRK”. Niestety się rozczarowałam. Całkiem możliwe, że jest to wina tłumaczenia, jednak styl „BZRK” zupełnie nie pasował mi do Michaela Granta. Miałam wrażenie, że książka jest dziełem początkowego pisarza, który nie ma zbyt wielkiego doświadczenia. Sposób opisywania fabuły jest trochę chaotyczny, ale na szczęście po jakimś czasie da się do tego przyzwyczaić. Gdyby nie wyraźny napis na okładce, w życiu nie powiązałabym tej książki z autorem „Gone”.

Sporym powiewem świeżości jest sposób, w jaki prowadzony jest główny wątek, czyli cicha wojna dwóch potężnych organizacji. Dzięki rozwojowi nanotechnologii i umiejętności używania biotów – maleńkich maszyn stworzonych z połączenia DNA ludzkiego „operatora” oraz DNA pająków czy meduz, walka odbywa się na dwóch płaszczyznach – w rzeczywistym świecie oraz wewnątrz ciał często zupełnie nieświadomych ludzi. Ponieważ dobry tiker potrafi praktycznie całkowicie zmienić punkt widzenia swojej ofiary i pozostać niezauważonym, są oni uważani za najbardziej śmiercionośną broń – są niewidoczni, szaleni i zdolni do wszystkiego, by osiągnąć cel.

„Walczymy o prawo do bycia tym, kim chcemy, do odczuwania tego co chcemy. Nawet jeśli to, czego chcemy, wydaje się innym szalone.”

Po przeczytaniu książki mogę stwierdzić, że brak jej pewnej plastyczności. Ciężko sobie wyobrazić miejsca, w których rozgrywa się akcja, otoczenie jest zazwyczaj opisane bardzo skąpo, a i sami bohaterowie nie są przedstawieni w na tyle ciekawy sposób, by czytelnik się do nich przywiązał. Niby mają tam jakieś charakterystyczne cechy, ale przez całą książkę wydają się praktycznie obcy, ciężko jest więc wczuć się w ich sytuacje, a ich uczucia wydają się mało autentyczne... Po prostu często zachowują się zbyt sztucznie. Nawet główni bohaterowie nie wzbudzili we mnie żadnych cieplejszych uczuć, nie żałuję więc rozstania z nimi. I tak jak w „Gone” palca dałbym sobie uciąć za życie moich ulubionych postaci, tak tutaj ich śmierć nie zrobiłaby na mnie najmniejszego wrażenia.

Mimo, że „BZRK” jest pierwszą częścią cyklu, dla mnie przygoda z Noahem i Sadie dobiegła końca. Książka może i nie była zła – moje niezadowolenie może wywiązywać się z tego, że po serii „Gone” spodziewałam się czegoś równie dobrego, zaskakującego i z powerem. Choć, jak już wspomniałam, sam pomysł jest ciekawy, to jego przedstawienie już mnie nie porwało. Uważam, że jest wiele lepszych książek, na które warto wykorzystać czas, który poświęciłam „BZRK”. Jednakże nie mam zamiaru przekonywać Was, że nie warto sięgać po tą książkę. Ponieważ nie można powiedzieć, że nie warto. „BZRK” ma swoje plusy, jednak moim zdaniem nie należy spodziewać się rewelacji.

http://literacki-miszmasz.blogspot.com/2014/06/bzrk-michael-grant.html

Wyobraźcie sobie, że decyzje, które podejmujecie, tak naprawdę są podyktowane przez kogoś innego. Że uczucia, które żywicie do drugiej osoby, zostały wam podstępnie zaszczepione. Że ktoś inny decyduje o tym, czego najbardziej pragniecie, a nawet o tym, kogo kochacie. Wasze życie wcale nie jest jedynie wasze i nawet nie macie o tym bladego pojęcia. Wokół rozgrywa się cicha...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Streferom udało się wydostać z Labiryntu i znaleźć bezpieczną przystań. Mają nadzieję, że to już koniec chorego horroru, w którym grali główne role. Teraz wszystkim zajmą się dorośli, a oni postarają się wrócić do siebie po przeżytym koszmarze i po prostu zapomnieć. O ile kiedykolwiek uda im się wymazać przeszłość z pamięci. Jednak ich nadzieja zostaje brutalne rozwiana, gdy budzi ich gromada Poparzeńców, próbujących przedrzeć się do pokoju przez okna. Gdy chłopcy dostają się do stołówki, wstrząsa nimi przerażający widok. A jakby tego było mało, Teresa zniknęła, a na jej miejsce pojawił się nieznany chłopak. Wkrótce koszmar zaczynie się na nowo.

„Więzień Labiryntu” był książką, która zdecydowanie do mnie przemówiła. Po prostu uwielbiam takie historie, gdzie niczego nie można być pewnym, za każdym rogiem czeka jakieś niebezpieczeństwo i obłęd, a każde kolejne wydarzenie przynosi więcej pytań niż odpowiedzi. Sięgając po „Próby Ognia” bałam się, że nie dadzą rady dotrzymać tempa pierwszej części. Że niczym już nie zaskoczą. Że prawdopodobnie sam Labirynt był najlepszym pomysłem i dalej nie będzie już tak ciekawie. Bardzo się pomyliłam.

Już od jakiegoś czasu zauważyłam, że chłopcy jako główni bohaterowie bardziej do mnie przemawiają. Więcej działają, mniej się rozczulają nad swoim losem. Thomas jest postacią, która potrafi się podnieść z każdego dołka i zawsze wybiera walkę. Choć momentami jest zbyt idealny, jednak cały czas napędza akcje, nie pozwalając czytelnikowi się nudzić. Nim ogarniemy, co właśnie się wydarzyło, autor już serwuje nam nowe wrażenia. Jednak moją nieprzerwaną sympatią już od pierwszej części cieszy się Minho. To postać bardzo wyraźna, z silnie zarysowanym charakterem, zawsze gotowa do konfrontacji, może trochę zbyt agresywna, jednak też bardzo sarkastyczna i zabawna. Na jego nieobecności powieść zdecydowanie wiele by straciła. Z czasem pojawiają się również nowi, ciekawi bohaterzy.

„Thomas odwrócił się do Minho i posłał mu przerysowany, teatralny uśmiech.
- Masz, zadowolony?
- Stary – odparł tamten – brzydki jesteś jak fuj.”


Wielką uwagę zwracają charakterystyczne zwroty, którymi posługują się Streferzy. „Zawrzyjcie twarzoskłon”, „fuj”, „pikolony” to słowa, które pojawiały się tak często, że w końcu przestałam uważać je za obce, i czasem zdarza mi się ich używać w prawdziwym życiu. Na szczęście niezbyt często.

Tym, co sprawia, że „Próby Ognia” czyta się na jednym wdechu jest wiecznie pędząca akcja. Otwieramy książkę i już po pierwszej stronie wiemy, że nie będziemy mieli czasu, by się nudzić. Autor wykazuje się naprawdę wielką pomysłowością, fundując bohaterom coraz to nowe przeszkody do pokonania. Mimo, że nadal nie jesteśmy w stanie stwierdzić, o co właściwie w tym wszystkim chodzi, to już dostajemy więcej informacji na temat przeszłych wydarzeń na świecie, jak mniej-więcej wyglądają teraz realia oraz czym jest DRESZCZ i Pożoga.

„- Cholera, wygląda na to, że znaleźliśmy się w piekle. Zawsze przypuszczałem, że ty tam trafisz, Minho, ale nie sądziłem, że ja też.”


„Próby Ognia” nie są książką dla wszystkich. Wiele jest tu wydarzeń i „postaci”, które mogą wydać się zbyt abstrakcyjne i nieprawdopodobne. Jednak dla fanów książek z pogranicza science fiction na pewno będzie idealna. Osobiście gorąco zachęcam do zapoznania się z pierwszą częścią, jeśli jeszcze tego nie zrobiliście.

Streferom udało się wydostać z Labiryntu i znaleźć bezpieczną przystań. Mają nadzieję, że to już koniec chorego horroru, w którym grali główne role. Teraz wszystkim zajmą się dorośli, a oni postarają się wrócić do siebie po przeżytym koszmarze i po prostu zapomnieć. O ile kiedykolwiek uda im się wymazać przeszłość z pamięci. Jednak ich nadzieja zostaje brutalne rozwiana,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Dla większości z nas dzieciństwo jest magicznym okresem pełnym maleńkich cudów. To poznawanie świata i odkrywanie jego barw. To niewinność. To ciepłe łóżko, które raz po raz zamienia się w niezniszczalny jacht czy ogromny zamek w zależności od naszej wyobraźni. I rodzice, którzy dzielnie wypędzają potwory spod fundamentów tego królestwa. A przede wszystkim – jest to posiadanie bezpiecznej przystani wypełnionej miłością i zrozumieniem. Jednakże nie każdy może mieć to szczęście.

Dwunastoletniemu Prosperowi i pięcioletniemu Bo cały świat runął na głowę. Ich matka
właśnie zmarła, a pedantyczna ciotka Estera chce zająć się jedynie młodszym chłopcem. Jednak rodzeństwo ani myśli dać się rozdzielić. Razem uciekają do Wenecji – miasta magii i przygód, o którym uwielbiała opowiadać im matka. Ale choć miasto jest równie piękne jak w jej historiach, to jego uroki nie są w stanie uchronić chłopców od chorób czy głodu. I kiedy wydawałoby się już, że Prosper i Bo nie znajdą bezpiecznej kryjówki, zjawia się Osa i zabiera ich do opuszczonego kina, gdzie przebywają inni młodzi uciekinierzy. A opiekę nad nimi sprawuje tajemniczy chłopiec, który każe nazywać się Królem Złodziei. Jednak Król Złodziei skrywa pewien sekret. I gdyby tego było mało ciotka Estera nie ma zamiaru pozwolić małemu Bo pozostać z bratem, więc wraz z mężem przyjeżdża do Wenecji i wynajmuje detektywa. A to dopiero początek problemów.

„Król Złodziei” to przede wszystkim opowieść o szóstce dzieciaków – Prosperze, Bo, Osie, Ricco, Mosce oraz Scipio, którzy próbują odnaleźć się w rzeczywistości pełnej dorosłych. Są to postacie skrajnie różne, mające inną przeszłość i szukające innej przyszłości. Ale mimo to łączy ich przyjaźń i ogromna lojalność typowa dla dzieci, które musiały wiele przejść by wytrwać i dojść do miejsca, w którym się teraz znajdują. I jakiekolwiek problemy nie pojawiają się na ich drodze, próbują przezwyciężyć je razem.

Z tego, co napisałam wcześniej może wynikać, że „Król Złodziei” to bardzo poważna powieść o biednych dzieciach, która będzie wyciskała łzy z czytelnika i kazała bić się w pierś nad złem tego świata. Ale nic bardziej mylnego. Choć książka ta porusza ważne sprawy, to robi to w bardzo delikatny i subtelny sposób, ukrywając gorzką prawdę pod niesamowitymi przygodami sześciorga przyjaciół. Ta historia tętni magią, przyjaźnią i tajemnicami, które splatają losy całkowicie różnych ludzi. Będziemy wędrować po uliczkach pełnej cudów Wenecji, aż w końcu dotrzemy do magicznej karuzeli, za którą większość ludzi oddałaby wszystko. Bo dla niektórych stanie się dorosłym jest jedynym sposobem by uciec od tego, z czym jako dzieci nie byli w stanie się zmierzyć. A inni chcieliby odzyskać dzieciństwo, które zostało im zabrane.

„- Czy ty też czasem chciałbyś być już dorosły? - zapytał, gdy przechodzili przez most, patrząc na swoje odbicie w wodzie.
Ricco, zdumiony, pokręcił głową.
- Nie, po co? To przecież wygodne być małym. Nie rzucasz się w oczy i szybciej się najadasz. Wiesz, co zawsze mówi Scipio? Dzieci to gąsienice, a dorośli to motyle. I żaden motyl nie pamięta, jak to jest być gąsienicą.”

Bardzo wiele czasu pani Cornelia Funke poświęca właśnie dzieciństwu. Prawie wszystkie wątki w którymś momencie obracają się wokół chęci powrotu do młodzieńczych lat lub marzeniom o staniu się dorosłym. Poznajemy postacie, które z nostalgią patrzą w przeszłość oraz takie, które już dawno zapomniały, jak to jest być dzieckiem. Jednak niezwykłe jest to, w jaki sposób nasza gromadka oddziałuje na bohaterów pojawiających się na kartach historii. Niektórych czytelnik polubi, innych nie, jednak żadni nie pozostaną mu obojętni. To właśnie jeden z dużych atutów tej książki – wszystkie postacie są barwne, przedstawione w ciekawy sposób i posiadające pewne charakterystyczne cechy, dzięki czemu nawet „ci źli” będą dla nas interesujący.

Czytając „Króla Złodziei” nie sposób nie czuć magii, która płynie z tej opowieści i delikatnie porusza w czytelniku głęboko ukryte struny, o istnieniu których być może już dawno zapomniał.
To książka dla wszystkich. Dzieci dadzą się porwać w wir przygód młodych przyjaciół, za to dorośli czytelnicy docenią finezyjność, z jaką autorka próbuje nam przypomnieć o tym, jakie wartości są w życiu ważne. I że powinniśmy starannie pielęgnować dziecko, które nadal mamy w sobie.


„Dorośli nie pamiętają tego, jak to jest być dzieckiem. Naprawdę nie pamiętają, wierz mi. Zapomnieli o ile większy wydawał się wtedy świat. Jak trudno było wdrapać się na krzesło. I jak to było zawsze patrzeć do góry. Zapomnieli. Już tego nie wiedzą. Ty też zapomnisz. Czasem dorośli opowiadają, jak to było pięknie być dzieckiem. Nawet marzą o tym, by znów nim być. Ale o czym marzyli, będąc dziećmi?Jak myślisz? Sądzę, że marzyli o tym, by w końcu dorosnąć.”


Muszę jeszcze wspomnieć o technicznych sprawach „Króla Złodziei”. Po pierwsze – bardzo ładna, intrygująca okładka, która zdecydowanie zachęca do zapoznania się z treścią książki. Po drugie – miłe dla oka, wykonane w charakterystycznym stylu ilustracje, które co jakiś czas przewijają się na stronach powieści. I w jakiś niezwykły sposób jeszcze bardziej podkreślają jej baśniowość.

Dla większości z nas dzieciństwo jest magicznym okresem pełnym maleńkich cudów. To poznawanie świata i odkrywanie jego barw. To niewinność. To ciepłe łóżko, które raz po raz zamienia się w niezniszczalny jacht czy ogromny zamek w zależności od naszej wyobraźni. I rodzice, którzy dzielnie wypędzają potwory spod fundamentów tego królestwa. A przede wszystkim – jest to ...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Zombie. Brzydkie, zgniłe, apatyczne, krwiożercze monstra, marzące jedynie o tym, by dobrać ci się do wnętrzności i wyssać jelita jak spaghetti. Wylewają się na ulice niczym śmierdząca plaga, pochłaniając wszystko, co stanie im na drodze. Nie mają uczuć, nie mają wspomnień, nie mają kontroli nad swoimi czynami, a przede wszystkim – nie kochają. Ale chwila, to chyba nie ta książka.

R jest martwy. Właściwie jest martwy już od jakiegoś czasu i doskonale zdaje sobie z tego sprawę. Mieszka na opuszczonym lotnisku i wraz z innymi osobnikami o podobnej aparycji oraz ich przywódcami – Kostkami, jest częścią czegoś na kształt społeczeństwa umarlaków. R posiada nawet przyjaciela, M, z którym czasem chrząka sobie w parodii konwersacji, a gdy już nie chrząka, to włóczy się po lotnisku. Ale ale – napięty grafik swoją drogą, lecz czasem trzeba znaleźć coś do jedzenia. Dlatego pewnego dnia R wraz z towarzyszami wyrusza w drogę do miasta, gdzie mają zamiar napełnić swoje żołądki. I nie rozczarują się. Wkrótce namierzają cel i atakują grupkę nastolatków. R robi rozpoznanie i zaraz również zabiera się do pałaszowania mózgu jednego z nieszczęśników. A potem zauważa Julie i już wie, że nie może pozwolić jej zginąć. Skąd? Bo kawałek mózgu, który właśnie skonsumował, należał do Perry'ego – chłopaka Julie. A wraz z tym fragmentem mięcha R wchłonął także wspomnienia martwego nastolatka dotyczące dziewczyny.

Czy kiedykolwiek zastanawialiście się, dlaczego zombie tak bardzo lubią jeść właśnie mózgi? Teraz nastał ten długo oczekiwany moment, kiedy to wszystko staje się jasne. Otóż moi drodzy, gdy taki zombie zjada mózg martwego nieszczęśnika, przeżywa w głowie jego życie. A dokładniej, ogląda sobie jego wspomnienia niczym film w TV, a na dodatek jeszcze w HD i trójwymiarze.

Dlatego też zapewne nie zdziwicie się, gdy powiem, że R jako osobnik z wrodzonym nawykiem oszczędzania i chomikowania smakołyków na później, (oh, czyżby miał polskie korzenie?) zabiera mózg Perry'ego ze sobą i podjada go później od czasu do czasu. No i oczywiście Julie również zabiera na lotnisko – miejsca pełnego takich, jak on. Jednak sytuacja, która w horrorze przerodziłaby się w wielką ucztę, tutaj jest okazją do stworzenia nikłej nici porozumienia między gatunkiem ludzkim a umarlakami. R zaczyna zmieniać się pod wpływem Julie, a to pociągnie za sobą szereg nieprzewidzianych zdarzeń. I wstrząśnie całym ich światem.

„Zasmuca mnie jednak to, że zapomnieliśmy naszych imion. Już pomijając wszystko inne, to wydaje mi się najbardziej tragiczne. Tęsknię za swoim i opłakuję te należące do innych, ponieważ chciałbym ich kochać, a nie wiem, kim są.”

Wbrew pozorom R to naprawdę sympatyczny zombiak. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek wcześniej tak lubiła postać, która praktycznie nic nie mówi. Jednak dla równowagi dosyć sporo myśli. I moim zdaniem – właśnie te myśli; autoironiczne, sarkastycznie przedstawiające rzeczywistość sprawiają, że R jest nietuzinkową postacią, która bez przerwy bawi czytelnika i zaskakuje prostymi, lecz bardzo trafnymi przemyśleniami.

„Mój przyjaciel M mówi, że ironia bycia zombie wynika z tego, że wszystko jest zabawne, ale nie możesz się uśmiechać, bo zgniły ci wargi.”

Znam wiele filmów czy książek, które przedstawiają apokalipsę zombie z punktu widzenia przerażonych ludzi, którzy muszę teraz zapomnieć o tym, kim są, o wszystkich zasadach moralnych i ratować własne życie. Ale ile jest dzieł opisujących atak zombie z perspektywy tych drugich? No właśnie, nic nie przychodzi mi do głowy. Tak więc „Ciepłe ciała” są bardzo oryginalną powieścią. Nie tylko dlatego, że pan Isaac porwał się na zabieg, który mało kto próbował podjąć, lecz również dlatego, że sam motyw miłości między człowiekiem a zombie jest dość światoburczy. Bo kto to słyszał, żeby zakochiwać się w swoim pożywieniu? (I nie, nie mówię o powszechnej miłości Amerykańców do hamburgerów)

„Ciepłe ciała” to książka głównie rozrywkowa, która nie wymaga od czytelnika ciągłego skupienia i szybkiego wiązania wątków. Fabuła jest prosta i nie ma tu zbyt dużo zwrotów akcji, jednak sama historia wciąga i bawi, a ciekawe wypowiedzi bohaterów jednocześnie dają do myślenia. Możemy przekonać się, jak wartościowe są nasze wspomnienia oraz zastanowić się nad tym, do czego właściwie zmierza gatunek ludzki. I czy nasza ignorancja nie doprowadzi do samozagłady.

„Myślę, że świat się w zasadzie kończy, bo miasta, przez które przechodzimy, są tak samo wyniszczone, jak my. Budynki są pozapadane. Na ulicach pełno jest zardzewiałych samochodów. Większość szyb jest powybijana, a wiatr wyje między pustymi wieżowcami jak zwierzę porzucone, żeby umarło. Nie wiem, co się stało. Epidemia? Wojna? Zapaść społeczno-ekonomiczna? A może to po prostu My? Martwi zastępujący Żywych? To chyba nie jest takie ważne. Gdy już dotrzesz do końca świata, to nie ma wielkiego znaczenia, którą drogę wybierzesz.”

Zombie. Brzydkie, zgniłe, apatyczne, krwiożercze monstra, marzące jedynie o tym, by dobrać ci się do wnętrzności i wyssać jelita jak spaghetti. Wylewają się na ulice niczym śmierdząca plaga, pochłaniając wszystko, co stanie im na drodze. Nie mają uczuć, nie mają wspomnień, nie mają kontroli nad swoimi czynami, a przede wszystkim – nie kochają. Ale chwila, to chyba nie ta...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Czy kiedykolwiek zastanawialiście się, jak potoczyłoby się wasze życie, gdybyście w którymś momencie podjęli inną decyzję? Kim moglibyście teraz być, gdzie zaprowadziłyby was ścieżki życia? Czy marzyliście kiedykolwiek, że znaleźliście się w alternatywnym świecie, w którym wszystko wychodzi wam lepiej, jesteście sławni, szczęśliwsi, bogatsi? Tak? Ja również, jednak po lekturze „Wszechświatów” z całą pewnością mogę stwierdzić, że rzeczywistość w pełni mi wystarcza.

Alex i Jenny skrywają przed światem pewien sekret. A dokładniej - rozmawiają ze sobą w myślach. I nie, to wcale nie jest żart. Robią to, odkąd byli dziećmi, a nigdy nawet nie widzieli się w prawdziwym świecie. Właściwie to nie są do końca pewni, czy rzeczywiście się ze sobą porozumiewają, czy przypadkiem nie jest to symptom jakieś choroby psychicznej. Kontakt zazwyczaj następuje niespodziewanie, jest bolesny i trwa tylko chwilę. Dlatego, gdy nagle z dnia na dzień „rozmowom” przestały towarzyszyć omdlenia i fizyczny dyskomfort, Alex postanawia postawić wszystko na jedną kartę i przekonać się, czy Jenny naprawdę istnieje. Gdy dziewczyna podaje mu informacje o swoim mieście i okazują się one prawdziwe, chłopak od razu rusza w podróż do Melbourne. Jednak gdy oboje docierają na Altona Beach Pier, nie potrafią się odnaleźć.


„- Alex, dlaczego nie przyszedłeś? Proszę cię, nie mów mi, że nie istniejesz.
- Jenny, jestem na molo. Jestem tutaj!
- Ja także, dokładnie tam, gdzie ty mówisz, że jesteś.”

Książka ta jest dla mnie wyjątkowo świeżą pozycją, ponieważ raczej nie czytuję science fiction. Dlatego też nie jestem w stanie stwierdzić, czy autor faktycznie wykazał się dużą pomysłowością kreując taką fabułę, czy może po prostu nie mam wystarczającej wiedzy, by porównać ją z innymi powieściami z tego gatunku. Jednak jeśli mogę powiedzieć coś na pewno, to jest to fakt, że „Wszechświaty” są bardzo wciągającą lekturą i czyta się je z prędkością światła. Choć akcja początkowo kręci się jedynie wokół głównych bohaterów, którzy uparcie próbują znaleźć sposób, by być razem, to pan Leonardo co chwila czymś nas zaskakuje i małymi zabiegami coraz bardziej potęguje naszą ciekawość. A potem rzuca nam coś extra, a czytelnika aż wbija w fotel.

Choć „Wszechświaty” stawiają przede wszystkim na rozerwanie czytelnika i pobudzenie jego wyobraźni, nie da się ukryć, ze również zmuszają do przemyśleń. Co byś zrobił, gdybyś obudził się jutro we własnym domu, we własnym łóżku, ale zaraz okazałoby się, że twoja rodzina już dawno się rozpadła, że twój ojciec zginął w wypadku samochodowym, że twój brat nigdy się nie narodził, że niektórzy ludzie w ogóle cię nie poznają albo biorą za kogoś innego? Albo, że znajdujesz się między zakrwawionymi zwłokami, a II wojna światowa wcale nie zakończyła się w ten sposób, w jaki zapamiętałeś. Bo wystarczy jeden człowiek, jedna błędna decyzja, a równoległy świat może chylić się ku upadkowi.

„Wszechświaty zanikają. Dzień końca jest bliski.”

Narrator w książce jest trzecioosobowy i wszystkowiedzący, więc jest to w sumie najczęstszy sposób przedstawiania wydarzeń i nie ma tu żadnych niespodzianek. Jednak pan Leonadro pokusił się o dosyć ciekawy zabieg, a mianowicie – bardzo często opisuje dzieje różnych bohaterów, znajdujących się w różnych miejscach i robiących zupełnie różne rzeczy praktycznie zdanie po zdaniu, w jednej linijce. I choć może brzmi to trochę chaotycznie, bardzo szybko czytelnik przyzwyczaja się do takiego sposobu prowadzenia opowieści, a w pewnym momencie to nawet zaczyna się podobać.

Mówiąc o „Wszechświatach” nie da się nie wspomnieć o ogólnym wyglądzie książki. Okładka jest moim zdaniem przepiękna i też niezwykle wymowna – gdy ściągnie się obwolutę z postaciami, pozostaje jedynie sam horyzont. Ten zabieg bardzo dobrze odzwierciedla wygłos samej powieści, przenikanie się wymiarów. Tu coś jest, a w innym świecie nie ma, pomimo tego, że ogólny porządek nie został zakłócony. Na plus dla wydawnictwa trzeba również zaliczyć bardzo fajne, lekko chropowate grube kartki. Przez nie książka wydaje się troszeczkę gruba jak na te swoje 268 stron, jednak przewracanie każdej było dla mnie przyjemnością.

Czy kiedykolwiek zastanawialiście się, jak potoczyłoby się wasze życie, gdybyście w którymś momencie podjęli inną decyzję? Kim moglibyście teraz być, gdzie zaprowadziłyby was ścieżki życia? Czy marzyliście kiedykolwiek, że znaleźliście się w alternatywnym świecie, w którym wszystko wychodzi wam lepiej, jesteście sławni, szczęśliwsi, bogatsi? Tak? Ja również, jednak po...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Powinnaś być taka, jak wszyscy. Powinnaś myśleć w ten sam sposób, co wszyscy. Powinnaś ubierać się w to, co noszą wszyscy. Powinnaś mieć takie samo zdanie. Powinnaś nie rzucać się w oczy. Powinnaś schodzić z drogi popularniejszym od siebie. Powinnaś znosić upokorzenia w milczeniu. I nigdy się nie buntować. Witaj w liceum. Zrobimy z twojego życia koszmar.

Każdy w swoim życiu spotyka najróżniejszych ludzi. Wielu z nich pozostaje w nim na dłużej, zmieniając je nie do poznania. I niekoniecznie w dobrym sensie. Wszyscy jesteśmy inni, dlatego mamy zarówno przyjaciół, jak i wrogów. Jednak problem zaczyna się w momencie, gdy wrogowie stają się oprawcami.

Szkolne życie Valerie jest niekończącym się koszmarem. Nie ma dnia, by nie usłyszała gdzieś za plecami szyderczego „siostra śmierć”, nie ma godziny, by ktoś nie przypomniał jej, że jest śmieciem. Dlatego w końcu wyciąga swój czerwony zeszyt i pod wpływem impulsu stwarza listę „Do odstrzału”. A kiedy zaczyna spotykać się z Nickiem, kolejnym ze szkolnych wyrzutków, Val jest pewna, że znalazła swoją bratnią duszę. Spędzają czas na długich rozmowach oraz pomagają sobie nawzajem przetrwać kolejne upokorzenia. I bez przerwy uzupełniają listę. Valerie jest więc przekonana, że tak właśnie wytrwają do końca roku szkolnego. Ale nie ma pojęcia, że Nick traktuje listę poważnie i ma zupełnie inne plany.

Z tym, co wydarzyło się w liceum w Garvin nikt nie potrafi się pogodzić. Bo przecież TE ZŁE RZECZY zawsze dzieją się gdzieś indziej. Słucha się o nich z niedowierzaniem, mówi ze strachem w oczach, opisuje w obszernych artykułach. Ale one zawsze dotyczą kogoś innego. Nie nas.

Dlatego, gdy Nick wyciąga broń i zaczyna strzelać do swoich rówieśników w szkolnej stołówce, nikt nie potrafi zrozumieć, jak mogło do tego dojść. Kto zawinił? Czy był jakiś sposób, by to przewidzieć? I czy dziewczyna, która stworzyła listę „Do odstrzału” jest współwinna masakrze? Jeśli tak, to czemu ryzykowała życiem, ratując jedną ze swoich prześladowczyń?

Jennifer Brown wprowadza nas w rzeczywistość, która szokuje. I tak naprawdę nie dlatego, bo małoletni chłopak zabija z zimną krwią swoich rówieśników. Owszem, to daje do myślenia, ale jest coś więcej. A więcej wygląda mniej więcej tak: bo to wszystko brzmi znajomo. Przecież znamy takie sytuacje z codziennego życia, z naszego życia. Ci silniejsi, bogatsi, bardziej popularni. Grupa niedojrzałych dzieciaków, która uważa, że mogą wszystko, że są bezkarni. I wykorzystują tą fałszywą świadomość do niszczenia życia innym. Właśnie do tego dochodzi czytelnik podczas czytania książki – że na świecie nie ma szkoły, w której jakaś część uczniów nie jest dyskryminowana. A tym samym – na świecie nie ma szkoły, która nie mogłaby stać się tłem do wydarzeń z „Nienawiści”.

Autorka bardzo szczegółowo opisuje drogę, jaką musi przebyć Valerie po koszmarze w stołówce. Pozwala nam dogłębnie poznać psychikę dziewczyny, jej otoczenie, jej myśli i obawy. Jesteśmy z nią, gdy na nowo próbuje odnaleźć siebie i ogarnąć świat, który spadł jej na głowę. Szpital, policja, powrót do szkoły, w której każdy patrzy na nią albo z lękiem, albo z nienawiścią. Regularne wizyty u psychologa. Rozlatująca się rodzina. I próby odnalezienia odpowiedzi na te najważniejsze pytania. „Jak to się stało? Jak mogłam nie zauważyć, że coś jest nie tak? Co działo się w jego głowie? Co z naszego wspólnego życia było prawdą? Czy Nick był złym człowiekiem, czy po prostu nie dał sobie rady? Kim właściwie był chłopiec, którego kochałam?”

Bardzo podobało mi się to, że Jennifer pozwala nam na częściowe poznanie byłych stręczycieli Valerie. Nie są oni tylko pustymi imionami, które były potrzebne, by poprowadzić fabułę. Dowiadujemy się trochę o zastrzelonych nastolatkach i możemy też zobaczyć, jak strzelanina wpłynęła na życie „szczęściarzy”, którzy wyszli z niej cało. W tej książce nic nie jest po prostu czarne czy białe, tak samo, jak ludzie nie są po prostu źli lub dobrzy.

„Nienawiść” to książka o życiu. Nie o czymś, co rozgrywa się w innym świecie, w innej rzeczywistości. Nie o czymś, co ma prawo wydarzyć się jedynie w powieści fantasy lub science fiction. Akcja tej książki mogłaby rozegrać się w każdej przeciętnej szkole i właśnie to próbuje przekazać nam autorka. Że czasem warto się zatrzymać i zastanowić nad tym, co robimy. Że czasem trzeba zareagować, zanim dojdzie do tragedii. Że mamy tylko jedno życie i nie powinniśmy tak lekkomyślnie ryzykować jego utratą. Bo nienawiść odbiera zdrowy rozsądek i nie każdy potrafi się w porę opamiętać.

Jeśli chodzi o styl pisania i sposób prowadzenia fabuły, jest on typowy dla powieści młodzieżowych. Język nie powala i nie znajdziemy tu wyjątkowo głębokich przemyśleń rodem z „Cienia wiatru”, ale właśnie dzięki prostocie książkę tę połyka się praktycznie w całości. Wiele rozdziałów rozpoczyna się wycinkiem jakiegoś artykułu traktującego o okolicznościach strzelaniny, co dodatkowo wzmaga ciekawość, a czytelnik ma okazję przekonać się, jak bardzo różni się prawdziwa rzeczywistość od tej, którą kreują media.

„ Wiesz co, to nic złego, że ktoś ci czasem da fory – powiedział nagle poważniejąc. - Nie zawsze musimy przegrywać. Inni mogą chcieć, żebyśmy się tak czuli, ale nie jesteśmy ofiarami. Czasem i nam zdarza się wygrać.”

To historia opowiadająca o tym, jak „dziewczyna, która nienawidzi wszystkich” uczy się wybaczać innym, a przede wszystkim samej sobie.

Powinnaś być taka, jak wszyscy. Powinnaś myśleć w ten sam sposób, co wszyscy. Powinnaś ubierać się w to, co noszą wszyscy. Powinnaś mieć takie samo zdanie. Powinnaś nie rzucać się w oczy. Powinnaś schodzić z drogi popularniejszym od siebie. Powinnaś znosić upokorzenia w milczeniu. I nigdy się nie buntować. Witaj w liceum. Zrobimy z twojego życia koszmar.

Każdy w swoim...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Parę razy przymierzałam się do tej książki, aż w końcu udało mi się ją zacząć. I cóż mam powiedzieć ? Wow, jak już się wkręciłam, to czytałam do drugiej w nocy, żeby dowiedzieć się co będzie na końcu.
Do połowy książka jest zwyczajna - jak dziesiątki fantasy dla młodzieży. Ale potem nabiera tempa, nie pozwala nudzić się czytelnikowi. Dobrze skonstruowana fabuła, wciągająca, momentami zaskakująca. Sarkastyczni bohaterowie, zabawne dialogi, dobrze wykreowane postacie drugoplanowe - według mnie to robi z książki pozycję obowiązkową dla fanów tego typu historii.
Polecam i sięgnę po następne części cyklu.

Parę razy przymierzałam się do tej książki, aż w końcu udało mi się ją zacząć. I cóż mam powiedzieć ? Wow, jak już się wkręciłam, to czytałam do drugiej w nocy, żeby dowiedzieć się co będzie na końcu.
Do połowy książka jest zwyczajna - jak dziesiątki fantasy dla młodzieży. Ale potem nabiera tempa, nie pozwala nudzić się czytelnikowi. Dobrze skonstruowana fabuła,...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Czytając książkę co chwilę zastanawiałam się, czy przeszła przez jakąkolwiek korektę. Powtórzenia, literówki, jeden błąd składniowy goni drugi. To znacznie obniżało wygodę czytania. Miałam wrażenie, jakby było to opowiadanie z bloga a nie coś, co przeszło przez redakcję i doczekało się papierowej wersji.
Sama historia nie jest lekka, jednak książek nie ocenia się pod względem moralności i tego zamierzam się trzymać. Gdy czytałam nie opuszczała mnie nachalna myśl, że to już było. Dużo wątków kojarzyło mi się się z innymi książkami i serialami, zupełnie jakby po prostu zostały zebrane do kupy. Ale z drugiej strony ciężko wymyślić coś nowego o realiach, o których rozpisuje się połowa pisarzy. Środkowa, najdłuższa część była moim zdaniem najgorsza i nie, nie chodzi mi o tematy tabu. Po prostu w tej części najbardziej widoczny był brak biegłości w pisaniu, częste opisywanie tych samych emocji/wspomnień/przemyśleń w odstępie paru kartek. Ostatnia część była najlepsza, szkoda tylko, że również najkrótsza.
Myślę, że sporą winę ponosi tu wydawnictwo. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że nikt nie przeczytał książki przed wydaniem, choć to oczywiście niemożliwe. Gdyby ktokolwiek poprawił te cholerne błędy gramatyczne, które strasznie mnie irytowały, tym bardziej, że pojawiały się bardzo często, książka wiele by zyskała. Bo historia ma potencjał i chciałoby się ją pochłaniać bez ciągłego zatrzymywania się na zdaniach, poprawiania ich w głowie, by brzmiały poprawnie oraz rozszyfrowywania zdań zbyt długich.
Podsumowując - nie żałuję, że przeczytałam, jednak żałuję, że kupiłam.

Czytając książkę co chwilę zastanawiałam się, czy przeszła przez jakąkolwiek korektę. Powtórzenia, literówki, jeden błąd składniowy goni drugi. To znacznie obniżało wygodę czytania. Miałam wrażenie, jakby było to opowiadanie z bloga a nie coś, co przeszło przez redakcję i doczekało się papierowej wersji.
Sama historia nie jest lekka, jednak książek nie ocenia się pod...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: , ,

Uważam, że jak na mangę z gatunku shounen-ai/yaoi jest bardzo dobra. Mamy tu nawet ciekawą fabułę, a postacie są dość dobrze zarysowane mimo tego, że historia jest krótka. Kreska też jest ładna, bez problemu można odróżnić bohaterów, wszystko jest symetryczne i przejrzyste.
Jeśli ktoś oglądał anime, nie będzie zbytnio zaskoczony - jest ono wierną adaptacją mangi. Jednak nagrodą (dla fanów yaoi) za przeczytanie jest smaczny epizod pod koniec, który nie został zekranizowany ;)

Uważam, że jak na mangę z gatunku shounen-ai/yaoi jest bardzo dobra. Mamy tu nawet ciekawą fabułę, a postacie są dość dobrze zarysowane mimo tego, że historia jest krótka. Kreska też jest ładna, bez problemu można odróżnić bohaterów, wszystko jest symetryczne i przejrzyste.
Jeśli ktoś oglądał anime, nie będzie zbytnio zaskoczony - jest ono wierną adaptacją mangi. Jednak...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach: ,

Książka bardzo fajna. Wydaje mi się, że jest adresowana raczej do trochę młodszych czytelników, ponieważ niektóre wątki są zbyt naciągnięte, a język bardzo prosty. Jednak czyta się bardzo przyjemnie i szybko, akcja jest rozłożona równomiernie, dzięki czemu nie trzeba nudzić się przez pół książki, żeby potem zwalono nam na głowę mnóstwo pomysłów i intryg. Bardzo podobała mi się postać Halta.
Z pewnością przeczytam kolejne części.

Książka bardzo fajna. Wydaje mi się, że jest adresowana raczej do trochę młodszych czytelników, ponieważ niektóre wątki są zbyt naciągnięte, a język bardzo prosty. Jednak czyta się bardzo przyjemnie i szybko, akcja jest rozłożona równomiernie, dzięki czemu nie trzeba nudzić się przez pół książki, żeby potem zwalono nam na głowę mnóstwo pomysłów i intryg. Bardzo podobała mi...

więcej Pokaż mimo to


Na półkach:

Szkoda. Naprawdę szkoda, że to już koniec "Jutra". Mogłabym przeczytać jeszcze kilka książek z tego cyklu. Są wciągające, momentami nie mogłam oderwać się od czytania, tak bardzo chciałam wiedzieć co się wydarzy. Są też dość realistyczne - wszystko, co miało miejsce podczas wojny wyryło piętno na psychice bohaterów, a oni sami nie zachowują się jak nieśmiertelni herosi. Wiemy, że się boją, że zadręczają się pytaniami, czy mają prawo tak postępować,widzimy ich słabości i wady.
Byłam pod wrażeniem pomysłowości autora, wymyślał naprawdę fajne i ciekawe akcje. Książki czasem wzbudzały we mnie dziwne emocje - miło mi się czytało i byłam ciekawa co dalej, jednak czułam się przygnębiona i musiałam je odkładać, aby przetrawić to, co przeczytałam. Myślę, że po skończeniu tej serii każdy miał moment refleksji, zastanawiał się czy dałby radę przetrwać coś takiego i zachować swoje człowieczeństwo, czy może pozostałaby z niego pusta skorupa.

Szkoda. Naprawdę szkoda, że to już koniec "Jutra". Mogłabym przeczytać jeszcze kilka książek z tego cyklu. Są wciągające, momentami nie mogłam oderwać się od czytania, tak bardzo chciałam wiedzieć co się wydarzy. Są też dość realistyczne - wszystko, co miało miejsce podczas wojny wyryło piętno na psychice bohaterów, a oni sami nie zachowują się jak nieśmiertelni herosi....

więcej Pokaż mimo to