-
ArtykułyTu streszczenia nie wystarczą. Sprawdź swoją znajomość lektur [QUIZ]Konrad Wrzesiński1
-
ArtykułyCzytamy w weekend. 10 maja 2024LubimyCzytać315
-
Artykuły„Lepiej skupić się na tym, żeby swoją historię dobrze opowiedzieć”: wywiad z Anną KańtochSonia Miniewicz1
-
Artykuły„Piszę to, co sama bym przeczytała”: wywiad z Mags GreenSonia Miniewicz1
Biblioteczka
>>>ZUPA I GOBELIN<<<
„Ożywiającym bezwietrzny poranek dzwonieniem cykad oraz parowaniem od wznoszącego się coraz wyżej słońca trawników rozpoczyna się opus magnum Joan Lindsay, czyli opublikowany ponad 50 lat temu «Piknik pod Wiszącą Skałą», ciągle wznawiany (czego przykładem owo wydanie) i prowokujący żywe, niekoniecznie literackie (jak choćby w rodzimej Australii) dyskusje, choćby ze względu na samo (niezaspokajające w pełni czytelniczej ciekawości) zakończenie czy specyficzne okoliczności towarzyszące powstawaniu dzieła.
Przesiąknięta tajemnicą – to najprostsze ujęcie książki. Nim jednak wybrzmią wszystkie nurtujące pytania, odbiorca ma do czynienia z nader transparentnym początkiem. «Wszyscy się zgadzali, że dzień [14 lutego 1900 roku] jest wymarzony na piknik pod Wiszącą Skałą». Nieskazitelnie letnia aura oraz powab obchodzonego właśnie z ekscytacją dnia świętego Walentego wpływały na nastoletnie mieszkanki ekskluzywnej pensji Pani Appleyard dla panien z towarzystwa niezwykle ożywczo. Dziewczęta, «owładnięte przeczuciem oczekującej je przygody», «fruwały (…) niby chmara podnieconych motyli» w swych wyjściowych strojach, wymieniając się okolicznościowymi kartkami, chichocząc przy tym i plotkując. Czas wreszcie na główną atrakcję – piknik na łonie natury. Po błogim oddawaniu się pobliskim urokom oraz wspólnym lunchu pod chmurką (co świetnie oddaje reżyser Peter Weir w swojej ekranizacji powieści), cztery panny oddalają się od grupy na bliższy rekonesans Wiszącej Skały - dzieła «przedwiekowej architektury wiatru i wody, lodu i ognia», gdzie «ogromne głazy, niegdyś czerwone z gorąca, wyplute z wrących wnętrzności Ziemi, spoczywały teraz schłodzone i zaokrąglone w leśnym cieniu» – podczas gdy resztę bohaterów przytłacza silne, obezwładniające znużenie. Akt jest zbyt doskonały. Zbyt bukoliczny. Wiadomo, że wydarzy się coś złego. Ze spaceru powraca jedynie najmłodsza z dziewcząt, rozhisteryzowana i niepotrafiąca wytłumaczyć tego, co zaszło na górze. W międzyczasie rozbudzeni piknikowicze zauważają, że niespodziewanie stanęły wszystkie zegarki, a na domiar złego znika również jedna z nauczycielek”.
. . .
Pełna recenzja dostępna pod adresem:
dobrakomplementarne.blogspot.com/2019/01/zupa-i-gobelin-joan-lindsay-piknik-pod.html
>>>ZUPA I GOBELIN<<<
„Ożywiającym bezwietrzny poranek dzwonieniem cykad oraz parowaniem od wznoszącego się coraz wyżej słońca trawników rozpoczyna się opus magnum Joan Lindsay, czyli opublikowany ponad 50 lat temu «Piknik pod Wiszącą Skałą», ciągle wznawiany (czego przykładem owo wydanie) i prowokujący żywe, niekoniecznie literackie (jak choćby w rodzimej Australii)...
"Godność i życie są dane tylko na początku…” *
Przepadli! Było ich 129. Co ciągnie zdrowego, silnego i młodego mężczyznę „do najzimniejszej, najbardziej opustoszałej części ziemi – wiecznie zamarzniętych obszarów w pobliżu bieguna północnego”? Czyżby zachęta w postaci ograniczonego prowiantu, izolacji od świata, śnieżnej ślepoty, oparzeń słonecznych na przemian z odmrożeniami, szkorbutu? A może wszystkiemu winne oschłe przyjęcie przez „zdradliwe lodowe grzbiety, straszliwą ciemność, wiejący wiatr i groźny lód”? Natomiast jedno jest pewne - „w Arktyce można było umrzeć na setki straszliwych sposobów”. Pytanie: po co?
Jako że w XIX w. podróże wertykalne były niemożliwe, koncentrowano całą uwagę na ruchu horyzontalnym, w nim też upatrując źródeł chwały i spełnienia. A konkretnie w zdobyciu któregoś z biegunów, co wówczas stanowiło pole rywalizacji i próbę sił podróżników-odkrywców. Myśl o zapisaniu się w historii, splendorze i profitach materialnych czyniła z każdej karkołomnej wyprawy swoiste opium, coraz mocniej nakręcając tych wszystkich szaleńców (by nie powiedzieć straceńców). Jedni metodyczni (Robert Peary), drudzy nierozsądni (Henry Hudson), a inni pechowi, acz niezłomni (Ernest Shackleton) albo źle do ekspedycji przygotowani, jak ci z „Terroru”, nie pierwsi i nie ostatni zresztą. Trudno wszak o świeże pożywienie „pośród ciemności, lodu i wiatru”, ”na tym zapomnianym przez boga Białym Piekle”, skoro „wśród załóg obu statków nie było ani jednego myśliwego lub rybaka z prawdziwego zdarzenia.” Ale to tylko 1 z powodów, dlaczego przepadli.
. . .
Przeczytaj całość na:
dobrakomplementarne.blogspot.com/2019/01/godnosc-i-zycie-sa-dane-tylko-na_21.html
"Godność i życie są dane tylko na początku…” *
Przepadli! Było ich 129. Co ciągnie zdrowego, silnego i młodego mężczyznę „do najzimniejszej, najbardziej opustoszałej części ziemi – wiecznie zamarzniętych obszarów w pobliżu bieguna północnego”? Czyżby zachęta w postaci ograniczonego prowiantu, izolacji od świata, śnieżnej ślepoty, oparzeń słonecznych na przemian z...
--Efekt domina--
Ktoś… lub coś jest od niedawna w naszym miasteczku! Porusza się bezszelestnie, z rozmysłem. Ma wobec nas plan… I zbliża się, sprytnie, pozostając niewidzialnym! Nazywam się Miles Bennell. Jestem lekarzem w kalifornijskim Mill Valley. Zarówno ja sam, jak i pozostali mieszkańcy miasteczka „byliśmy oszołomieni, nie mieliśmy pojęcia […] przed czym i jak się bronić. Coś niemożliwie strasznego, a jednak całkowicie realnego zagrażało nam w sposób pozostający poza naszymi zdolnościami pojmowania i działania[…]”.
A wszystko zaczęło się od niespodziewanego pojawienia się u mnie w gabinecie mojej dawnej sympatii z czasów szkolnych, Becky Driscoll, którą to przysłała jej kuzynka, ponieważ bardzo niepokoił ją stan jej męża, Iry. Mocno przejęta kobieta domagała się ode mnie wizyty, twierdząc z uporem, że mieszka pod jednym dachem z kimś zupełnie obcym, który tylko pozornie przedstawia ukochaną osobę. Odwiedziłem ich zatem - nie wypadało przecież odmówić - ale na miejscu nic nie przekonało mnie do poparcia stanowiska kuzynki. Z Irą było wszystko w porządku! Dziwne… Tym bardziej dziwne, że zaczęli przychodzić do mnie inni mieszkańcy Mill Valley, również uskarżając się na wyraźne zmiany w postawie ich najbliższych… A jakby tego było mało, znajomy pisarz, Jack Belicec, oświadczył mi się, z niemałym przerażeniem(!) zresztą, że w swojej piwnicy dokonał zatrważającego odkrycia…
Czy ktoś z was zastanawiał się, jakie „pyszności” można znaleźć we własnej piwnicy? A co, jeśli pewnego razu, schodząc do tego nielubianego i odwiedzanego z przymusu pomieszczenia, natrafilibyście na leżące spokojnie ciało, najprawdopodobniej ludzkie zwłoki, tak jak jeden z bohaterów powieści? Czyżby w Mill Valley doszło przed chwilą do morderstwa? Chyba że to coś zupełnie innego…
Kluczem do smakowania tej przerażającej i odrażającej zarazem wizji jest…
. . .
Pełna recenzja dostępna pod adresem:
dobrakomplementarne.blogspot.com/2018/08/efekt-domina-jack-finney-inwazja_15.html
--Efekt domina--
Ktoś… lub coś jest od niedawna w naszym miasteczku! Porusza się bezszelestnie, z rozmysłem. Ma wobec nas plan… I zbliża się, sprytnie, pozostając niewidzialnym! Nazywam się Miles Bennell. Jestem lekarzem w kalifornijskim Mill Valley. Zarówno ja sam, jak i pozostali mieszkańcy miasteczka „byliśmy oszołomieni, nie mieliśmy pojęcia […] przed czym i jak się...
UWIKŁANI W PRZEMILCZENIA
„– Musisz starać się go zrozumieć – nalegała matka. – Musisz spróbować. Niektóre osoby przeżywają świat inaczej niż wszyscy. Taki jest twój ojciec.”
Latem 1978 r. w pewnym włoskim miasteczku wydarzyło się naprawdę wiele, również z perspektywy mieszkającego tam wówczas z rodzicami szesnastoletniego Elii. W sierpniu w przemysłowym Ponte upada zakład – główny lokalny pracodawca - co oznacza, że ojciec chłopca, Ettore, zostaje na bruku i zaczyna alienować się od wszystkich, nie mogąc się kompletnie odnaleźć w tym „nowym” rozdaniu. Równie istotną sprawą wydaje się kwestia niezrozumiałej śmierci miejscowego dziecka, której echa wciąż gwarnie unoszą się nad społecznością. Wreszcie – Elia spotyka Stefano, z którym się zaprzyjaźnia, będącego pod opieką matki, Anny, którą również polubi. Jego nowy kumpel, pochodzący z rozbitej rodziny, chętnie wróciłby do ojca, jednak na razie musi pozostać w Ponte. Ale to nie wszystko – prócz sprawy dziecka, w krótkim czasie dochodzi do kolejnego głośnego wypadku. Nic więc dziwnego, iż komasacja owych zdarzeń odciśnie piętno na młodym Elii, na długo zapadając mu w pamięć.
Mimo iż Elena Varvello wydała wcześniej dwa tomiki poezji, to w jej powieści próżno szukać choćby krzty liryzmu – mowa o prozie oszczędnej, precyzyjnej, opartej w dużej mierze na (minimalistycznych) dialogach. Włoszka pisze zgrabnie i lekko, stawiając mnóstwo kropek i rwąc jednocześnie swe dzieło na wiele, wydawałoby się, chaotycznych strzępów: przeplata chronologię z narracjami oraz przemyśleniami bohaterów, zaś retrospekcje przeważają nad chwilą obecną. Akcję umieszcza w małym (i rzeczywistym) włoskim miasteczku - sama takowe zamieszkuje.
Początkowo trudno stwierdzić, że to tak naprawdę nie thriller, albo – nie do końca thriller.
. . .
PEŁNĄ recenzję znajdziesz pod adresem:
dobrakomplementarne.blogspot.com/2018/07/uwikani-w-przemilczenia-elena-varvello.html
UWIKŁANI W PRZEMILCZENIA
„– Musisz starać się go zrozumieć – nalegała matka. – Musisz spróbować. Niektóre osoby przeżywają świat inaczej niż wszyscy. Taki jest twój ojciec.”
Latem 1978 r. w pewnym włoskim miasteczku wydarzyło się naprawdę wiele, również z perspektywy mieszkającego tam wówczas z rodzicami szesnastoletniego Elii. W sierpniu w przemysłowym Ponte upada...
David Grann - amerykański dziennikarz - znalazł świetny temat, i równie świetnie go opracował! W swoim reportażu pochyla się nad sprawą morderstw mających miejsce wewnątrz wspólnoty indiańskiego plemienia Osagów sprzed niemal 100 lat. By otrzymać ten przerażający i pasjonujący zarazem materiał, Grann latami analizował tysiące danych: zeznania naocznych świadków, dokumenty FBI, testamenty, raporty z autopsji, fotografie policyjne oraz wiele innych.
Osagowie, mimo że niezwykle bogaci, dzięki odkryciu roponośnych terenów w zamieszkiwanym przez nich rezerwacie, wcale nie mieli łatwego życia, i to z wielu powodów. Jednym z tematów dzieła Granna jest właśnie wyjaśnienie owego paradoksu: zamożności i jednoczesnego nieszczęścia, bo trzeba zaznaczyć, iż „dla niektórych Osagów […] ropa była zarówno błogosławieństwem, jak i przekleństwem”. Nie może też dziwić fakt, iż „coraz większej liczbie białych Amerykanów nie w smak było bogactwo Indian – wzburzenie podsycała prasa. Dziennikarze pisali artykuły – często mocno podkoloryzowane – o Osagach […]”. Nietrudno przewidzieć, iż „taka fortuna przyciągała typów spod ciemnej gwiazdy z całego kraju”, zaś hrabstwo Osage było wówczas jednym z najmocniej „pogrążonych w chaosie i anarchii” terenów w USA.
„Pierwsze oznaki mroku” tej przerażającej i bestialskiej historii zaczęły się w momencie zaginięcia niejakiej Anny Brown w rezerwacie Osagów w północno-wschodniej Oklahomie w maju 1921 r. Kobieta pochodziła z Gray Horse, czyli z jednej ze starszych osad na terenie rezerwatu, miała 34 lata. Jej poszukiwania w miarę szybko przynoszą rezultat, choć z pewnością nie taki, jakiego wszyscy by oczekiwali. Niedługo potem ginie kolejny Indianin – Charles Whitehorn. Dziennikarz właśnie ten punkt obiera za początek swego reportażu.
. . .
Przeczytaj całość na:
dobrakomplementarne.blogspot.com/2018/03/droga-biaego-czowieka-david-grann-czas.html
David Grann - amerykański dziennikarz - znalazł świetny temat, i równie świetnie go opracował! W swoim reportażu pochyla się nad sprawą morderstw mających miejsce wewnątrz wspólnoty indiańskiego plemienia Osagów sprzed niemal 100 lat. By otrzymać ten przerażający i pasjonujący zarazem materiał, Grann latami analizował tysiące danych: zeznania naocznych świadków, dokumenty...
więcej mniej Pokaż mimo to
[Gdzie jesteś, tato?]
W swojej najnowszej powieści Dennis Lehane - twórca genialnej „Rzeki tajemnic” oraz niewiele gorszych „Gdzie jesteś, Amando?” i „Wyspy skazańców” - zaskakuje już na wstępie, czyniąc protagonistką kobietę o imieniu Rachel. Po książkę jednego z moich ulubionych (żyjących) pisarzy sięgąłem z dużą dozą zaufania, nie zagłębiając się ani trochę w okładkowe opisy...
Rachel Childs to dziennikarka prasowa i reporterka telewizyjna, której „nadaktywna, superświadoma, hiperkompetentna” matka – znana pisarka - odmówiła „jednego z najbardziej podstawowych praw – prawa do poznania ojca”. Wychowywana od zawsze przez jednego rodzica, o drugim nie mogła nawet wspominać. Rachel ma jednak obsesję na punkcie znalezienia rodziciela, a pytanie: „Kim był mój nieobecny ojciec?” nie daje jej spokoju. By uzyskać wyczekiwaną odpowiedź, musi zagłębić się w przeszłość, w tym w życiorys swojej matki przed jej narodzinami. Jedno jest pewne – toksyczność i dyktatura matki, przez którą Rachel odczuwała męczącą, wewnętrzną pustkę, bo ta nigdy nie ujawniła jej tożsamości ojca, oraz sama jego nieobecność odciskają na bohaterce wyraźne piętno.
W międzyczasie protagonistka realizuje się też zawodowo, sprawnie pokonując kolejne szczeble kariery. Jednak nie ulega wątpliwości, iż potrzebuje mężczyzny w swoim dorosłym życiu. Wychodzi więc za producenta ze stacji telewizyjnej. Przez cały czas Rachel, na pozór silna i inteligentna, potrafi w jakiś sposób sprostać oczekiwaniom normalnego świata aż do momentu przygotowywania pewnego reportażu, który niszczy jej cienką, emocjonalną powłokę.
. . .
Całość dostępna na stronie:
dobrakomplementarne.blogspot.com/2018/03/gdzie-jestes-tato-dennis-lehane.html
[Gdzie jesteś, tato?]
W swojej najnowszej powieści Dennis Lehane - twórca genialnej „Rzeki tajemnic” oraz niewiele gorszych „Gdzie jesteś, Amando?” i „Wyspy skazańców” - zaskakuje już na wstępie, czyniąc protagonistką kobietę o imieniu Rachel. Po książkę jednego z moich ulubionych (żyjących) pisarzy sięgąłem z dużą dozą zaufania, nie zagłębiając się ani trochę w okładkowe...
[Proza narzucona charyzmą]
To bardzo specyficzny zbiór, z utworami, których z pewnością nie pisano pod linijkę; ich niesztampowość oraz fakt odcinania się od tego, co oferuje nam dzisiejszy rynek wydawniczy, sprawia, że wymykają się naszemu poznaniu niczym dopiero co złowiona, szamocząca się wciąż ryba...
"Jestem bratem NN" to najnowszy zbiór opowiadań Fleur Jaeggy - urodzonej w Zurychu, piszącej po włosku szwajcarskiej pisarki, która zalicza się do czołówki literatury europejskiej. Zaczęła pisać, gdy osiągnęła pełnoletność, wcześniej jednak większość czasu spędziła w szkolnych internatach – motyw ten przewija się w jej zbiorze. Tak samo jak znane i autentyczne postacie, jak Josif Brodski (miłośnik jej króciutkich form), Oliver Sacks oraz Ingeborg Bachmann – przyjaciółka Jaeggy, która namówiła ją do wydania pierwszej powieści.
W „Jestem bratem NN” odnajdziemy utwory przede wszystkim o utracie i przemijaniu; o nieprzystawalności i niedojrzałości jednostki. Jednak główne motywy, o których traktuje zbiór, to bolesna samotność, śmierć i depresja, powodowane choćby porzuceniem bądź izolacją. Jeaggy, penetrując mroczną twarz ludzkiej natury, prezentuje portrety nieszczęśliwych i zagubionych postaci, które same zadają sobie ból, stając się zakładnikami własnych instynktów i obsesji.
Poznając kolejne utwory, można pokusić się o wyłuskanie pewnego zrębu filozofii pisarki - jej poglądu na życie i tworzenie – która wychodzi z założenia, iż . . .
Pełna recenzja dostępna na stronie:
dobrakomplementarne.blogspot.com/2018/03/proza-narzucona-charyzma-fleur-jaeggy.html
[Proza narzucona charyzmą]
To bardzo specyficzny zbiór, z utworami, których z pewnością nie pisano pod linijkę; ich niesztampowość oraz fakt odcinania się od tego, co oferuje nam dzisiejszy rynek wydawniczy, sprawia, że wymykają się naszemu poznaniu niczym dopiero co złowiona, szamocząca się wciąż ryba...
"Jestem bratem NN" to najnowszy zbiór opowiadań Fleur Jaeggy -...
Ile to już razy Ziemię nawiedzała straszna hekatomba, dziesiątkująca ludzi, odcinająca ich od świata, grożąca ich wymarciem? Wiele było już takich dzieł, czy to na kartach książek, czy ekranach kin, z tym że zazwyczaj ich twórcy sięgali do repozytorium grozy, wprowadzając elementy nadprzyrodzone, nieznane zło bądź po prostu konkretnego potwora, zaś u Bjornsdottir brak owych motywów – jako dziennikarka zdecydowała oprzeć się na dość realistycznej wersji scenariusza potężnego kryzysu, jaki może zawładnąć wyspą, a zarazem małym państwem. Zamiast swoistej grozy, Islandka, kieruje się w stronę political fiction oraz dystopii. Tak czy siak, nieważne, czy mamy do czynienia z horrorem, z s-f, czy z omawianą „Wyspą”, bo proces zawsze jest ten sam – to zawsze jest cofanie się, zjeżdżanie swoistą kolejką na sam dół, ku piekłu ludzkości: od agresji i oszczerstw, po nacjonalizm, ksenofobię, na tyranii (w typie faszyzmu) kończąc.
Powszechnie wiadomo, że w razie niebezpieczeństw (wojen, epidemii), relatywnie duży komfort daje wyspa, bo gdy na kontynencie dzieje się coś złego, jedynym sąsiadem wyspy pozostaje… woda. A co, jeśli na wyspę nikt ani nic nie może się dostać – wtedy wyspa, zupełnie odcięta od świata, zdana jest wyłącznie na siebie. I albo rozwiąże swoje problemy, albo rozpocznie się odliczanie jej życiodajnych dni. Musi wybrać między średniowieczem a śmiercią. Tak jak Islandia w „Wyspie” Bjornsdottir, która niepostrzeżenie, z dnia na dzień, traci wszelki kontakt ze światem…
Debiutantka czyni swoim książkowym alter ego, przynajmniej w ujęciu zawodowych realiów, czterdziestoparoletniego Hjaltiego (właściwie swojego rówieśnika), dziennikarza, obracającego się w środowisku polityków oraz naukowców, z dobrym rozeznaniem w sytuacji społeczno-politycznej kraju oraz znajomością współczesnych mechanizmów decyzyjnych elit. Pisarka-dziennikarka ponadto pisze z punktu widzenia ludzi w średnim wieku przynależących do klasy średniej, o swoim pokoleniu; analizując życie 40-latków, poddaje je dość krytycznej ocenie, wytykając pewne przyzwyczajenia, jak skłonność do konsumpcji czy towarzyskie niedoróbki. Jej protagonista – Hjalti – lawiruje gdzieś między dobrem a złem, między grzechem a odkupieniem, z czasem przechodząc wewnętrzną przemianę. Ważną postacią jest także, symbolizująca kulturę wysoką, Maria, wraz z dwójką dzieci: Eliasem i Margret.
. . .
Recenzja do przeczytania na stronie:
dobrakomplementarne.blogspot.com/2018/03/sredniowiecze-albo-smierc-sigriur.html
Recenzja ukazała się pierwotnie na portalu Grabarz Polski:
http://grabarz.net/sigridur-hagalin-bjornsdottir-wyspa/
Ile to już razy Ziemię nawiedzała straszna hekatomba, dziesiątkująca ludzi, odcinająca ich od świata, grożąca ich wymarciem? Wiele było już takich dzieł, czy to na kartach książek, czy ekranach kin, z tym że zazwyczaj ich twórcy sięgali do repozytorium grozy, wprowadzając elementy nadprzyrodzone, nieznane zło bądź po prostu konkretnego potwora, zaś u Bjornsdottir brak owych...
więcej mniej Pokaż mimo to
[Zanurzeni w ciemności]
Wojciech Gunia, autor świetnego zbioru opowiadań weird fiction pt. „Powrót” oraz powieści „Nie ma wędrowca”, za którą otrzymał Nagrodę Polskiej Literatury Grozy im. Stefana Grabińskiego za rok 2016, powraca z dwiema minipowieściami. Powraca i zaskakuje!
W rolach głównych: ojcowie i synowie…oraz ciemność.
„MIASTO I RZEKA”
Ostatnio w serialu „The Walking Dead” miał miejsce ciekawy dialog, zwłaszcza w kontekście lektury „Miasta i rzeki”, pomiędzy starszym i młodszym Grimes’em. Padają tam słowa:
-Ojciec powinien chronić syna. [Rick]
-Kochać. Powinien go tylko kochać. [Carl]
No właśnie, przede wszystkim chodzi o miłość i taką też drogą podąża przybywający do miasteczka bohater Guni.
Bezimienny protagonista i narrator zarazem przybywa do miasta (będącego… uzdrowiskiem) w poszukiwaniu pewnego doktora, bo podobno tylko on może dopomóc mu w cierpieniu. Jednak najpierw musi odszukać medyka, a to wcale nie jest takie oczywiste, tak jak typowym nie jest samo miasto, które nie kwapi się, by mu tę misję ułatwić. „Ulice miasteczka wiły się, przenikały, urywały niespodziewanie, by wychynąć kilkadziesiąt metrów dalej”, zaś jedynym wejściem do niego okazała się nieprzejezdna zimą droga albo „zdradliwa” rzeka. Spotykamy człowieka strudzonego, sennego i apatycznego, zaś miasto wydaje się być odpychające, obmierzłe i stęchłe, a jego ulice wcale nie prowadzą do celu; to miasto, w którym prędzej idzie się zgubić, niż coś odnaleźć; miasto, do którego przybywa się jedynie z braku innych opcji. Wiadomo też, że „ludzie przyjeżdżają do tego miasta w różnych interesach. Niektórych te interesy zatrzymują na resztę życia”…
Sam początek „Miasta i rzeki” to wypisz wymaluj „Zamek” Kafki, zaś w dłuższej perspektywie utwór bardzo przypomina „Wezwanie” (ze zbioru „Powrót”). Od razu wyczuwa się dynamikę i lekkość „Miasta i rzeki”, a przy tym jej spójność oraz satysfakcjonujący rytm, częściowo dlatego, iż pisarz wyzbywa się tak charakterystycznych dla siebie retardacji. Narracyjnie i fabularnie utwór wypada bez zarzutu, oprócz tego potęgując poczucie niepokoju oraz tajemniczość. Tak jak w „Nie ma wędrowca” wyczuwalne były „szycia” historii i wątków zamkniętych w powieści szkatułkowej, tak tu mamy do czynienia z gładką niczym lodowisko literacką materią. Gunia, jeśli chodzi o styl, jakby zrzucił z siebie kilka warstw; wyciągnąwszy wnioski z „Powrotu”, stawia w głównej mierze na storytelling, ograniczając do praktycznego minimum filozoficzne zacięcie oraz smykałkę do snucia rozważań.
Jakby tego było mało, Gunia skutecznie gra na naszych emocjach, oblewając całość okrucieństwem i podpalając chęcią zemsty bohaterów. Przyczynkiem do powstania tytułowego utworu była – o zgrozo! – prawdziwa historia. „Miasto i rzeka” to przykuwająca uwagę czytelnika, intrygująca, momentami gangsterska(!) i sięgająca po nieskrępowane pokłady brutalności opowieść.
. . .
Recenzja dostępna na stronie:
http://dobrakomplementarne.blogspot.com/2018/03/zanurzeni-w-ciemnosci-wojciech-gunia.html
[Zanurzeni w ciemności]
Wojciech Gunia, autor świetnego zbioru opowiadań weird fiction pt. „Powrót” oraz powieści „Nie ma wędrowca”, za którą otrzymał Nagrodę Polskiej Literatury Grozy im. Stefana Grabińskiego za rok 2016, powraca z dwiema minipowieściami. Powraca i zaskakuje!
W rolach głównych: ojcowie i synowie…oraz ciemność.
„MIASTO I RZEKA”
Ostatnio w serialu „The...
>>> K.I.M. czyli koreańska interpretacja monowładzy <<<
„Korea Północna - dla wielu wciąż swoista terra incognita, niczym dziewiętnastowieczna Ziemia van Diemena u Patricka White’a – to – bez cienia kpiny – 1 z największych fenomenów XXI w., za sprawą stylu funkcjonowania, zasad (a właściwie jednej, za to «wszędobylskiej» - o tym za chwilę) czy osobliwego przepływu informacji, który uchował się przez dekady mimo tylu geopolitycznych fluktuacji. Na temat Korei, nie bez kozery nazwanej najbardziej zamkniętym krajem świata, istnieją dwa kanały informacyjne: albo jest to obraz-laurka kogoś, kto był w stolicy, Pjongjangu (goście przebywają wyłącznie tam) i posmakował owej sztucznej ekspozycji, pięknie udekorowanego studia, które ma każdego przybysza zauroczyć, odsuwając obawy (np. o fatalne warunki życia) w kąt; albo są to rzetelne informacje uzyskane nie od oficjeli państwowych, tylko zwykłych ludzi, spoza stolicy, nienależących do tzw. klasy uprzywilejowanej, najpewniej od uciekinierów. Słowem, im dane o Korei bardziej nieoficjalne, tym bliższe prawdy.
Doskonale zdaje sobie z tego sprawę zarówno D.B. John, jak i prof. W. Dziak (do którego wrócę). Gdyby walijski twórca poprzestał jedynie na zapisie swoich wrażeń z samej stolicy, przywożąc ze sobą być może parę kolorowych zdjęć, to po pierwsze, stałby się kolejnym «użytecznym idiotą» (za: Dziak), a po drugie, nie miałby o czym pisać, a już na pewno nikt by mu tego ani nie wydał, ani nie przeczytał. Bo rozpatrywanie Korei wyłącznie przez pryzmat Pjongjangu jest dokładnie tym, czego chce tamtejszy reżim [„Obraz dostatku w Korei jest całkowicie fikcyjny albo jakoś wyselekcjonowany” (Dziak)], który to kontroluje bardzo ściśle nie tylko przepływ informacji, ale i osób. Zresztą terminologia sceniczna jest tu uzasadniona, bo dzięki «Gwieździe Północy» ma się wrażenie, «jakby pękło płótno z namalowanym pejzażem i wyłoniły się zza niego miliony cierpiących potworne męki dusz».”
. . .
PEŁNA RECENZJA dostępna pod adresem:
dobrakomplementarne.blogspot.com/2019/02/gwiazda-ponocy-db-john-recenzja.html
>>> K.I.M. czyli koreańska interpretacja monowładzy <<<
więcej Pokaż mimo to„Korea Północna - dla wielu wciąż swoista terra incognita, niczym dziewiętnastowieczna Ziemia van Diemena u Patricka White’a – to – bez cienia kpiny – 1 z największych fenomenów XXI w., za sprawą stylu funkcjonowania, zasad (a właściwie jednej, za to «wszędobylskiej» - o tym za chwilę) czy osobliwego przepływu...